Klasyka literatury koreańskiej: Matczyna droga. Filiżanka kawy. Wybór nowel koreańskich - Pak Wanso, Han Malsuk - ebook

Klasyka literatury koreańskiej: Matczyna droga. Filiżanka kawy. Wybór nowel koreańskich ebook

Wanso Pak, Malsuk Han

1,0

Opis

Klasyka literatury koreańskiej - 2 książki - ebook:

1) Matczyna droga

Pak Wanso, ur. w 1931 roku – jedna z najpopularniejszych pisarek południowokoreańskich; zadebiutowała dość późno (1970) powieścią Nagie drzewo, która przyniosła jej pisarską sławę. (…)  jako obserwator ludzi oraz zjawisk Pak Wanso została znakomitą i  cenioną pisarką. (…) Pak Wanso zyskała szeroką rzeszę czytelników w Korei i do dziś cieszy się dużą popularnością. Porusza w swych utworach problemy społeczne, zwłaszcza dotyczące kobiet i  ich miejsca w społeczeństwie koreańskim, powraca do bolesnych wydarzeń koreańskiej wojny domowej, a większość z nich opiera na własnych doświadczeniach, stąd w jej dorobku pisarskim tak wiele utworów autobiograficznych. Dzięki uniwersalnej treści utwory te mogą być równie dobrze odbierane przez cudzoziemców.

Fragmenty Przedmowy Tłumaczki

Autorka jest laureatką kilku koreańskich prestiżowych nagród literackich.

Matczyna droga jest pierwszą częścią trylogii, którą autorka poświęciła postaci swej matki. Historia małej dziewczynki, która siłą zabrana z przytulnego i pełnego miłości domu na wsi musi zmagać się z trudami życia w obcym mieście, została zaczerpnięta z  życia pisarki.

2) Filiżanka kawy. Wybór nowel koreańskich

Han Mal-sook (ur. 27 grudnia 1931 w Seulu) – koreańska pisarka.

Jej dorobek literacki jest pokaźny i różnorodny. Nie zamyka się w kręgu jednej tematyki, lecz opisuje sprawy i zdarzenia dziejące się współcześnie w różnych środowiskach społeczeństwa koreańskiego. Nie stroni też od tematyki historycznej. Najczęściej koncetruje się na opisie i analizie stanów psychicznych swych bohaterek, bo to głównie kobiety przyciągają jej uwagę. Potrafi bardzo plastycznie i przejmująco oddać przeżycia i cierpienia swych bohaterek, ukazać warunki ich życia, atmosferę ich domów, stosunki rodzinne, zderzenie tradycji z nowoczesnością... Każdy z jej utworów, czy to powieść, czy nowela, stanowi zamkniętą całość, opisuje coś szczególnego, wartego zapamiętania.

(…) że prezentowane i zebrane w dwu tomikach nowele Han Malsuk pozwalają zrozumieć, dlaczego autorka stawia sobie takie pytania i skąd bierze się jej wiara w ową „niewidzialną siłę” — Opatrzność? Los?, a może po prostu w Boga, choć nie nazwanego po imieniu. W Korei, gdzie koegzystują różne religie, gdzie ścierają się ze sobą i oddziałują na siebie w umysłach ludzkich szamanizm, konfucjanizm, buddyzm, taoizm i chrześcijaństwo — żeby wspomnieć tylko o najbardziej znaczących systemach wierzeń — poglądy i zachowania każdego człowieka są wypadkową tych oddziaływań. Ich rezultaty obserwujemy również w losach bohaterów i bohaterek opowiadań Han Malsuk.

Fragmenty Posłowia Tłumaczki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Han Malsuk Pak Wanso

KLASYKA LITERATURY KOREAŃSKIEJ

Pakiet (2 książki)

WARSZAWA 2021

FILIŻANKA KAWY. WYBÓR NOWEL

Okładka i rysunki:

Tadeusz Walter

Redakcja i korekta:

Krystyna Dąbrowska

Redakcja techniczna:

Jolanta Maciejewska

Książka dotowana przez:

Jun Art Entertainment, Seoul, Korea

MATCZYNA DROGA

Tytuł oryginału:

Redakcja i korekta:

Bronisława Dziedzic-Wesołowska

Skład i łamanie:

ROCH Wojciech Ochocki

Projekt okładki:

Wiktor Dyndo

Utworzenie pakietu:

http://www.gigaproject.pl/epuby

Copyright by Wydawnictwo Akademickie DIALOG 2021

ISBN pakietu:

ISBN (ePub) 978-83-8238-000-2

ISBN (Mobi) 978-83-8238-001-9

Wydawnictwo Akademickie DIALOG

00–112 Warszawa, ul. Bagno 3/218

tel./fax 022 620 87 03

e–mail: [email protected]

www.wydawnictwodialog.pl

Okładka i rysunki

Tadeusz Walter

Redakcja i korekta

Krystyna Dąbrowska

Redakcja techniczna

Jolanta Maciejewska

Książka dotowana przez

Jun Art Entertainment, Seoul, Korea

Copyright by © Wydawnictwo Akademickie DIALOG

Wydanie elektroniczne, Warszawa 2016

ISBN (ePub) 978-83-8002-588-2

ISBN (Mobi) 978-83-8002-592-9

Wydawnictwo Akademickie Dialog

00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218

tel./faks 620 87 03

e-mail:[email protected]

http://www.wydawnictwodialog.pl/

Skład wersji elektronicznej Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Spis treści
Filiżanka kawy
Demon z Zachodu
Przed ślubem
Spaść ze świecznika
Szalony muzyk
Szczęście
W bezksiężycową noc
Przyjaciel od czekoladek
Od tłumaczki

Filiżanka kawy

Dźwięk spadających kropel deszczu obudził Hjejong. Przez zasłonę sączyło się światło; chyba dniało. Wyciągnęła zegarek z szuflady przy tapczanie. Była dziewiąta trzydzieści. „To już tak późno!” Przyłożyła zegarek do ucha. Tykał równo: tik-tak, tik-tak. Hjejong wstała z pościeli i podciągnęła zasłonę. Za oknem lało jak z cebra. Ostatnio wciąż padało.

Hjejong w nocnej bieliźnie przeszła do kuchni, nasypała kawy do miniekspresu, potem umyła twarz i usiadła przed toaletką. Zrobienie makijażu zajęło jej dziesięć minut. W tym czasie zaczęła się gotować kawa, a jej aromat napełniał wszystkie pomieszczenia: sypialnię, bibliotekę, salonik i dotarł aż do niej. Choć kawa wydelikaca podniebienie, Hjejong najbardziej ją lubiła spośród wszystkich napojów. Do parzenia używała różnych naczyń: dzbanka z rżniętego szkła (za osiem tysięcy wonów!), ale wtedy smak kawy wydawał się jej nie najlepszy, próbowała też przecedzać ją w dzbanku z filtrem, po kropelce, a także — parzyć w małym szklanym ekspresiku, najbardziej jednak przypadł jej do gustu elektryczny miniekspres dla pięciu osób. Wlewa do niego trochę więcej wody, sypie dwie pełne łyżki mielonej kawy i doprowadza do wrzenia, a na końcu dodaje łyżeczkę kawy instant i trochę śmietanki. Napój staje się wtedy jasnobrązowy i nabiera specyficznego smaku. Jeśli w trakcie gotowania wyparuje zbyt dużo wody, trzeba dać siedem uncji kawy na filiżankę. Im dłużej się ją parzy, tym bardziej uwydatnia się jej smak. Jeśli Hjejong zdarzyło się pić dobrą kawę poza domem, zawsze pytała o sposób jej zaparzania, ale niechętnie dzielono się z nią doświadczeniami; ludzie zazdrośni byli o swe sekrety. Teraz jednak nigdzie nie dostało się lepszej kawy niż ta, jaką parzyła ona sama.

Kawa smakuje bardzo różnie, w zależności od naczynia, w jakim się ją podaje. Hjejong używała rano białych siedmiouncjowych filiżanek, owalnych i bez uszek. W ciągu dnia lub wieczorem sięgała po pięknie zdobione delikatne filiżaneczki w kolorze szkarłatnym; mogły też być koloru oliwkowego lub srebrnego, ale koniecznie maleńkie, zdobne ornamentem. Nie była pewna, od kiedy zaczęła dobierać inne naczynia na rano, a inne na wieczór; chyba nabrała tego zwyczaju po przeprowadzce do bloku mieszkalnego. W zwykłej białej filiżance mieści się dużo płynu, a emanujący z niego ożywczy aromat dobrze pasuje do porannego usposobienia człowieka, który wybiera się do pracy. Małe kolorowe filiżaneczki z delikatnymi wzorkami dają wrażenie łagodności, zaś jednobarwne, jasne, bez wzorków — działają uspokajająco i dobrze jest napić się z nich przed snem.

Hjejong lubiła chodzić do domów towarowych i na bazary po to, by sprawdzić, czy nie pokazały się ładniejsze, lepsze filiżanki. Wprawdzie jeszcze się jej nie znudziły dotychczasowe, ale miała już taki charakter, że gdy ujrzała coś dobrego, musiała to kupić. Po zakazie importu wyrobów zagranicznych nie było jednak na co patrzeć, choć z materialnego punktu widzenia można się było z tego cieszyć.

Włożyła do tostera dwie kromki chleba, wyjęła z przenośnej lodówki żółty ser, a gdy gotowała jajko na miękko, oszołomiła ją woń kawy.

Kuchnia była dość duża, ale nigdy w niej nie jadała. Ustawiła na tacy talerzyk z przypieczonym na zloty kolor chlebem i z serem, naczynie z kawą i białą filiżankę. Przeniosła tacę na mały stoliczek w saloniku. Spojrzała na zegarek: za dziesięć dziesiąta. Miała dość czasu, żeby dotrzeć na miejsce o umówionej godzinie.

Nałożyła jasną koronkową suknię — pożegnalny prezent od pana Juna, a kiedy przypięła do niej ametystową broszę, nieoczekiwanie poczuła, że ogarnia ją romantyczny nastrój. Koronka była francuska, jedwabna, a jej wartość podkreślał ręczny haft kwiatowy. Była to bardzo cenna rzecz: nie mówiąc już o tkaninie, wykonano ją w luksusowym domu mody, gdzie zawsze szyto ręcznie. Suknia delikatnie spowijała ciało Hjejong, która zaśmiała się do siebie: rozbawiła ją ta pełna romantyzmu i słodyczy atmosfera. „A moje codzienne ubranie — przypomniała sobie w duchu — to popelinowa bluzka z luźnym kołnierzykiem i obcisła spódniczka”.

Z koperty z wypłatą wyjęła pięć tysięcy wonów i przełożyła do torebki: w wolnej chwili chciała zajrzeć do księgarni. Sięgając po wiszącą przy lustrze parasolkę, zobaczyła swoje odbicie. „To ubiór może tak zmienić? Wpłynąć na zmianę nastroju? Może warto częściej pokazywać się w tej sukni? Nie muszę wyglądać zawsze jak wyrobnica — nauczycielka ze szkoły średniej!”

Chciała już wychodzić, gdy zadźwięczał dzwonek telefonu.

— Hjejong? — usłyszała głos matki. — Czy to prawda, że profesor Jun odleciał wczoraj do Stanów? Myślałam, że jesienią wychodzisz za niego za mąż?! — Matka mówiła wzburzonym tonem, jakby robiła jej wyrzuty.

— Ależ, mamo, kto mówił o ślubie? Co za pomysły! Powiedz lepiej, jak twoje zdrowie?

Matka wykorzystała okazję, żeby trochę ponarzekać:

— Mam wysokie ciśnienie, bóle krzyża, pewno już niedługo pożyję.

— A co z ojcem? — Zignorowała te słowa córka. — U brata, siostry i ich dzieci wszystko w porządku? Mam już wakacje, więc odwiedzę was niedługo. — Chciała przerwać rozmowę.

— Ale, dziecko, czy nie zabrakło ci kimćhi?1 — Od przynaglań do ślubu, niemal pogróżek, poprzez skargi na choroby matka przeszła do spraw żołądka.

— Jeszcze mam dużo — odpowiedziała Hjejong, choć nie miała już kiszonki. — Przecież sama nie zjem tyle tak szybko.

Uważając się za samodzielną, Hjejong czuła jednak wyrzuty sumienia, że nadal przysparza rodzicom kłopotów. Ojciec płacił za nią połowę należności za mieszkanie. Aby móc to kiedyś zwrócić, co miesiąc, w tajemnicy przed wszystkimi, odkładała po trochu na rachunek terminowy w banku. Mogła wprawdzie sama pokryć wydatki na życie z pensji, zarobków za prywatne lekcje angielskiego i honoraria za tłumaczenia, którymi dzielili się między sobą wykładowcy i koledzy z uczelni, ale kiszeniem kimćhi i praniem jej rzeczy zajmowała się matka. Hjejong dopiero od niedawna sama zaczęła sobie prać; miała też zamiar zrezygnować z matczynego kimćhi.

Ledwo skończyły rozmowę, znowu zadzwonił telefon. Była to jej koleżanka Dzonghyi.

— Hjejong, tym razem umów się na pewno. To bogaty i godny zaufania człowiek. Wystarczy? Wyjdź za niego! Najważniejsze, żeby mąż cię szanował i miał dość pieniędzy.

Dzonghyi miała młody głos, ale sposobem mówienia przypominała jej matkę. Czy po zamążpójściu kobieta starzeje się tak szybko?

— Dobrze, dziękuję za radę, zrozumiałam.

Z panem Kimem, którego poleciła jej Dzonghyi, miała się spotkać o szóstej. Raz już się z nim widziała; dziś zamierzała ostatecznie mu odmówić.

Na dworze Hjejong od razu złapała taksówkę. Mikrobusem czy autobusem na pewno nie zdążyłaby dojechać na spotkanie z Pakiem.

Nie widziała go przez prawie osiem lat. Niedawno zaręczył się z panną Mo, a ją poprosił o ostatnie spotkanie: chyba postanowił, że po zaręczynach nie będzie się umawiać z innymi kobietami. Jakkolwiek to nazwać, naiwnością czy prostodusznością, Pak nie był Hjejong niemiły. Kiedyś, w czasach studenckich, ugościł ją wspaniałym obiadem w hotelu K., choć nie było ku temu żadnego powodu.

Powiedział wtedy, że śniła mu się poprzedniej nocy, a jej wygląd i zachowanie tak mu się spodobały, że poczuł się jak w bajce. Później jednak nie zwracał na nią szczególnej uwagi; po prostu studiowali razem i w tym samym czasie ukończyli uniwersytet. Dlatego teraz trochę dziwnie zabrzmiała jego prośba o pożegnalne spotkanie.

Deszcz przestał padać, ale niebo wciąż było zasnute chmurami. Na wschodniej stronie zrobiło się całkiem czarne, jakby lało tam jak z cebra. Szczęknął licznik taksówki; wybiło pięć wonów.

Zobaczyć się z Pakiem, obejrzeć głośny ostatnio film szpiegowski, o trzeciej zjawić się na ślubie Kjongsuk, potem razem z Sojong wybrać się na zakupy, a o szóstej jeszcze pan Kim… Od wczoraj, pierwszego dnia wakacji, nie miała chwili wytchnienia.

Wczorajszego ranka udała się do Kimpho pożegnać profesora Ju- na. Choć ulewa była straszliwa, tak że słyszało się trzask łamanych bambusów, samolot wystartował łagodnie. Hjejong zdumiała się na nowo ubożeniem współczesnych obyczajów. Profesor Jun, który przez kilka lat z rzędu stale ją odwiedzał, w chwili pożegnania nie podał jej nawet ręki. Na lotnisko nie pojechał z rodziną, ale z Hjejong taksówką, więc nie bez powodu i jego krewni, i jej matka uważali ich za narzeczonych. Oni sami jednak nie chcieli jeszcze się tak nazywać. Hjejong lubiła profesora i wiedziała, że on ją też lubi, ale nie była to miłość. Za miłość uznawała uczucie co najmniej tak gorące, jak Hipolity i Georgia ze Zwycięstwa śmierci albo Nastazji i Rogożyna z Idioty. Uczucie, które nie jest tak wielkie, jak Katiuszy ze Zmartwychwstania, w ogóle nie jest miłością. Hjejong nie doświadczyła dotychczas namiętności przeżywanych przez te powieściowe postacie. Jeśli chodzi o profesora Juna, to często dawał jej drogie prezenty, umawiał się z nią na randki, był jakby upojony winem, którego jeszcze nie wypili na swoim weselu, i wyznawał jej miłość; nie mówił jednak o ślubie. Ona przechodziła nad tym do porządku dziennego, nie sądząc, że należy posuwać się dalej: utrzymywali po prostu bliską znajomość, byli dobrymi przyjaciółmi. Jej przyjaciółki mówiły, że oboje zadzierają nosa i nie wiadomo, co z tego wyniknie, a Hjejong jest zbyt uparta i choć mężczyźni wciąż się koło niej kręcą, może w końcu zostać odtrącona.

— Żeby była nie wiem jak piękna, latka lecą.

— Już chyba taki los przypadł jej w udziale.

To na nią wyrzekały, to robiło im się jej żal.

* * *

Mimo wczesnej pory w kawiarni nieopodal kina prawie wszystkie miejsca były zajęte. Pak na jej widok podniósł się raptownie ze swego miejsca na sali. Wyglądał jak za czasów studenckich, może tylko trochę przytył.

— Panno Li, świetnie pani wygląda, nic się pani nie zmieniła. — Nie kryjąc radości ze spotkania, wyciągnął do niej rękę.

Hjejong, odwzajemniając uścisk dłoni, uśmiechnęła się w duchu: jednak Pak się zmienił, pierwszy wyciągnął rękę na powitanie. I od razu przeleciała jej przez głowę myśl, że z Junem ani razu nie uścisnęli sobie ręki. Czy podobałoby mu się to, co z innymi jest zwykłe i naturalne?

Przed kinem pełno było ludzi. Dopiero zaczął się pierwszy seans. Film już wyświetlano od dwóch miesięcy, musiał się więc bardzo podobać. Pak kupił bilety od konika i weszli do środka. Na dworze wciąż padało i czuło się nadmiar wilgoci; do klimatyzowanej sali kinowej nie docierało powietrze z zewnątrz i nie było to miłe dla skóry.

Na ekranie wciąż ktoś umierał albo kogoś zabijano i bez przerwy utrzymywało się napięcie. Drugoplanowy bohater zginął zastrzelony przez bandytę, a główny — zdołał uciec w krytycznej sytuacji. Podobne sceny powtarzały się jedna za drugą i Hjejong wkrótce miała tego dosyć. Rozejrzała się dokoła: w blasku bijącym od ekranu wszystkie twarze z otwartymi oczami wpatrywały się w migające obrazy. „Dlaczego nie potrafię się na tym skoncentrować? Może tak samo nie potrafię kochać?” — pomyślała Hjejong.

Film skończył się wreszcie happy endem, który wszyscy tak lubią.

Po wyjściu z kina spojrzeli po sobie i roześmiali się jednocześnie: żadne z nich nie mówiło o filmie. Była dwunasta pięćdziesiąt.

— Powiedziałaś, że masz czas do trzeciej. Może zjemy razem obiad?

Hjejong zgodziła się. Otworzyła parasolkę, bo siąpił drobny deszcz. Gdy tylko stanęli przy krawężniku, zatrzymała się przed nimi czarna limuzna, z której wysiadł kierowca i uprzejmie otworzył drzwiczki. „To chyba prywatny wóz Paka”. Hjejong nie spodziewała się takiego luksusu.

Samochód cicho sunął ulicą, a za oknem rozszalała się ulewa. Hjejong myślała o tym, że na trzecią wyznaczony jest ślub Kjongsuk. „Lepiej, żeby już nie padało, bo co to będzie, jak deszcz zmoczy suknię ślubną!” Ceremonia miała się odbyć w nie najszczęśliwiej wybranym miejscu, w maleńkim kościółku…

Kjongsuk kończyła inny uniwersytet, ale chodziły razem do szkoły średniej; pracowała teraz jako nauczycielka tańca w tej samej szkole, co Hjejong. Wychodziła za mąż nie z miłości, ale po to, żeby się przekonać, jak to jest, gdy się zostanie mężatką. Najwyraźniej miała już dość życia w staropanieństwie. Narzeczony był nauczycielem w męskim liceum i cały jego majątek stanowiło mieszkanie kupione w budynku za miastem. Podobno — tak mówiła Kjongsuk — można mu było przyznać zaledwie sześćdziesiąt pięć punktów za wygląd, budowę fizyczną i pozostałe zalety; tylko pięć punktów dzieliło go od negatywnej oceny. Młodych nie stać było na urządzenie wystawnego wesela i nie mieli też na to ochoty; pod pretekstem wakacji zdecydowali się na uproszczoną ceremonię ślubną, a w dodatku wybrali gorący dzień letni, gdy łatwo o deszcz. Przy tak mieszanych uczuciach po co im właściwie ten ślub… Czy istotnie, jak utrzymywała panna młoda, po prostu na próbę?

Samochód dojechał do hotelu K.

— Czy pamiętasz to miejsce? — spytał Pak.

Myślał o obiedzie, na który zaprosił ją w studenckich czasach, a który jej wydał się teraz marzeniem sennym. Potakująco skinęła głową. Na twarzy Paka pojawił się uśmiech jak u dziecka. Hjejong też poprawił się humor.

— Mówią, że teraz jest tu bank i budynek znacznie powiększono…

— Rzeczywiście.

— Jak szybko wszystko się zmienia!

Znowu się roześmiali. Hjejong zdawało się, że na chwilę powróciła do tamtych lat. Strugi deszczu nie smagały już tak mocno. Samochód zatrzymał się przed hotelem.

— Podobno tu w grillu dają najlepsze jedzenie — zauważył Pak wysiadając.

Hjejong czytała w gazecie anons o otwarciu tej restauracji.

Na co dzień Hjejong jadała skromnie: rano tosty, w porze obiadowej makaron kuksu w pobliżu szkoły, wieczorami gotowała sobie ryż i to bez przystawek, gdyż uważała je za zbyt pracochłonne. Przy takim sposobie odżywiania się trudno by nie delektowała się teraz smakiem pieczonego kurczaka. Z nie wiadomych powodów nie mogły się z nim równać wspaniałe dania zachodniej kuchni w pierwszorzędnych restauracjach, do których zapraszał ją profesor Jun. Pewno tutaj smażono na lepszym oleju i używano lepszych surowców. W każdym razie w lokalu prawie nie było wolnego miejsca.

— Gdzie teraz pracujesz Pak? — Hjejong zadała wreszcie pytanie, z którym nosiła się od dawna.

— Nie mam stałego zatrudnienia — odrzekł po chwili Pak, jakby zawstydzony — pomagam po prostu ojcu.

— A czym zajmuje się ojciec? — Spytała tak sobie, bo cóż ją to w końcu mogło obchodzić.

— Ma przedsiębiorstwo A.

Zdumiała się w duchu: przedsiębiorstwo A. wchodziło w skład znanego koncernu. Przyjęła jednak wiadomość bez komentarza.

— Ach tak.

Randka miała się ku końcowi; było dziesięć po drugiej.

— Panno Li, mam prośbę…

— … ?

— Czy pomoże mi pani wybrać prezent zaręczynowy dla mojej narzeczonej? Jest nauczycielką w Tegu…

Hjejong poczuła się trochę dziwnie, ale prawie natychmiast odrzekła:

— Oczywiście.

Gdyby się nad tym zastanowić, to właściwie nie było w tym nic dziwnego. Czyż przyjacielem nie jest się na dobre i na złe? Chodziło o kupienie biżuterii, na przykład pierścionka z diamentem. Postanowili udać się do firmy matki Hjejong. Tylko w takiej można było być pewnym jakości i ceny kosztowności. Hjejong znała wiele sklepów jubilerskich, różne rzeczy jej się tam podobały, ale jeśli chciała zdążyć na ślub Kjongsuk, nie miała czasu na długie chodzenie.

Choć deszcz ustał, niebo wyglądało tak, jakby znowu miało lunąć.

W drugim sklepie, do którego zajrzeli, uwagę Hjejong przyciągnął kolor zielonego jadeitu. Choć nie była to poszukiwana firma, Hjejong zatrzymała się. Za grubym szkłem biły blaskiem różnorodne zestawy diamentów, szafirów, opali, topazów, turmalinów, ametystów, bursztynów i pereł, a także — sztucznych kamieni. Na pierwszy rzut oka lśniły wspaniale, ale przy uważniejszym spojrzeniu jadeity okazały się nieczyste, diamenty nie dopracowane w szczegółach, rubiny, uważane za symbol miłości i nazywane kroplami krwi z serca matki-ziemi — tylko bladoróżowe. Opale miały cętki, jakby usiano je różnobarwnymi punkcikami, i nie spodobały się Hjejong.

Na kolejnej wystawie dostrzegła ładny pierścionek z nefrytu. Miał delikatny zielony kolor; chyba wyjęto go ze środka kamienia. „Ale jeśli nie będzie pasował na palec, to jaki z niego pożytek… — mówiła sobie w duchu Hjejong. — Gdyby jadeit miał taki kolor, jakże byłby piękny!”

Szli od jednej wystawy do drugiej.

— Ma pani jeszcze czas?

Hjejong aż się wzdrygnęła. Zupełnie zapomniała o istnieniu Paka. Zamrugała oczyma i uśmiechnęła się do niego. Była druga czterdzieści. Już od dwudziestu minut wpatruje się w klejnoty. „No cóż, jestem kobietą…” I przypomniała jej się bogini Atalanta, nie pokonana przez nikogo szybkobiegaczka, która pewnego dnia przegrała zawody, gdy bóg Hippomenes rozsypał na jej trasie klejnoty, a ona nie mogła im się oprzeć. Na podstawie tego greckiego mitu można by sądzić, że nie ma kobiety, która oparłaby się magii szlachetnych kamieni. Hjejong po chwili zaśmiała się w duchu. „Koncentruję się na pięknie, nie muszę zwracać uwagi na cenę…”

Powiadano, że mężczyźni dlatego wciąż się kręcą wokół niej, gdyż świetnie zna się na klejnotach. Rzeczywiście ją fascynowały, skoro zachwycała się to tym, to tamtym, śmiała się i sama ze sobą rozmawiała.

Po drodze rzucała z ukosa spojrzenia na wystawy z porcelaną: nie było nic godnego uwagi. W sklepie firmowym spodobał jej się kwadratowy diament: ozdobnie oprawiony, półtorakaratowy. Kosztował trzysta osiemdziesiąt tysięcy wonów. Pakowi też się podobał. Zauważyli również szmaragd, nie widziany u innych jubilerów: ośmiomilimetrowy, kwadratowy, zdobny na krawędziach diamentami; wyceniono go na trzysta sześćdziesiąt tysięcy wonów. Był naprawdę piękny, a jego kolor przypominał głębokie morze w pogodny dzień.

Może większy byłby bardziej odpowiedni, ale mały miał dodatkowy urok. Hjejong chciała i ten klejnocik polecić swojemu towarzyszowi, nie wiedząc jednak, jak stoi z funduszami, powiedziała tylko:

— To też jest ładne.

— Kupimy — zdecydował Pak.

Razem zapłacić miał siedemset czterdzieści tysięcy, ale wyglądało na to, że ma jeszcze dość pieniędzy. Hjejong po chwili zastanowienia wskazała na naszyjnik z pereł za sto pięćdziesiąt tysięcy.

— Bierzemy. Przeznaczyłem na to milion wonów, ale mogę wydać trochę więcej.

Hjejong westchnęła w duchu: „Milion wonów? To cena jednego domu! Nie mam szczęścia do takich bogaczy. Ani do pieniędzy. Taki już mój los!” Nie przejmowała się tym jednak zbytnio.

— Panno Li, ma pani piękną broszkę, kupmy do kompletu ametyst — zaproponował Pak, patrząc na jej płaszcz przeciwdeszczowy. Chyba zauważył broszę w czasie obiadu.

Ametyst zbyt ciemny nie jest ładny, bo wygląda jak czarny, z kolei zbyt jasny przypomina szkło. Elegancko prezentuje się fioletowy: o ośmiokątnym szlifie, wielkości trzy centymetry na półtora, ale nawet w postaci broszki wart jest dwadzieścia pięć tysięcy. Oprawny w platynę pasuje i do koreańskiego, i do europejskiego stroju. A naszyjnik, z dużych czy małych ametystów po dziewięć kamieni, kosztuje aż dziewięćdziesiąt tysięcy; jest drogi, bo w cenę wchodzi platyna.

Rachunek wyniósł milion pięć tysięcy; Hjejong ledwo utargowała końcówkę — pięć tysięcy.

Właściciel sklepu, chcąc wybrać odpowiedni rozmiar pierścionka, próbował włożyć go na rękę Hjejong, ale ona szybko ją cofnęła. Nie miała zamiaru mierzyć cudzego pierścionka zaręczynowego.

— To wszystko na prezent dla pewnej pani. Jeśli zjawi się u pana i poprosi o zamianę, proszę ją dobrze obsłużyć.

— A ja myślałem — zauważył jubiler — że to może panna Li wychodzi za mąż? Kiedy właściwie zaprosi mnie pani na wesele?

Gdy człowiek żonaty zwraca się z podobnym pytaniem do starej panny, wyczuwa się w tym swoiste poczucie wyższości. Hjejong uśmiechnęła się tylko. Kiedyś takie pytania wprawiały ją w zły nastrój, teraz zbywała je śmiechem. Ludzie odczuwający wyższość lub choćby ulgę z tego powodu, że byli żonaci czy zamężni, choćby później się rozwiedli czy borykali z kłopotami materialnymi, przypominali jej kogoś, kto zdawał egzamin wstępny na uczelnię, do której trudno się dostać, i choć nie zdał go, szczycił się samym przystąpieniem do trudnego egzaminu.

Po skończeniu zakupów pospiesznie wsiedli do samochodu. Była już za pięć trzecia. Unikając zatłoczonej ulicy Yldziro, kierowca wjechał na tyły wzgórza Namsan i natychmiast przyspieszył. Tak czy tak, Hjejong spóźni się około dziesięciu minut. Na zaproszeniu wydrukowano szkic dojazdu do kościoła, więc znalazła go bez kłopotów. Nie było to tak wspaniałe i piękne miejsce jak inne, ale całkiem wygodne w momencie, gdy brakuje czasu. Kjongsuk uchodziła przecież za perfekcjonistkę. Nie zapomniała o niczym. Niczego nie można było jej zarzucić. Choć nie była chrześcijanką, od razu wybrała ten kościół na miejsce ślubu, wiedząc, że bywa tam narzeczony.

Hjejong zaraz po wyjściu z samochodu ujrzała bramę kościelną, ku której prowadziły długie schody. „Gdyby była ulewa, suknia ślubna musiałaby się zamoczyć i zabrudzić grudkami błota, mimo że stopnie były cementowe…”

Z kościoła wychodzili już ludzie, niosąc w dłoniach małe pakieciki: podziękowania za prezenty ślubne. Hjejong spojrzała na zegarek: szesnaście po trzeciej. Pomyślała, że to już koniec ceremonii, i szybko wbiegła po schodach do środka. Ceremonia, rzeczywiście, już się zakończyła i państwo młodzi pozowali właśnie do pamiątkowego zdjęcia. Uspokojona trochę Hjejong poczekała, aż skończą błyskać flesze, a potem podeszła do Kjongsuk.

— Przepraszam za spóźnienie… Naprawdę pięknie wyglądasz!

Te słowa, nie wiedzieć czemu nieprzemyślane, jakby zawisły w powietrzu.

— Lalkę, którą dałaś mi w prezencie ślubnym, umieściłam przy wejściu do mieszkania, żeby od razu rzucała się w oczy. — Głos Kjongsuk był radosny, nie wyczuwało się ani krzty wymówki za spóźnienie koleżanki. — To moja przyjaciółka, nauczycielka Li Hjejong.

Pan młody skłonił głowę i przywitał się z nią. Kjongsuk spojrzała z ukosa na męża i dodała żartobliwym tonem:

— Nie mam się czego wstydzić, prawda?

W ukośnym spojrzeniu wiele było kokieterii: pan młody zasługiwał na znacznie więcej niż sześćdziesiąt pięć punktów. Jego zachowanie budziło szacunek, a budowa i wygląd pozwalały go ocenić na nie mniej niż osiemdziesiąt. Kjongsuk zdawała się być uszczęśliwiona, a Hjejong, zmieszana, nie bardzo wiedziała, jak się zachować.

Z boku dobiegło ich westchnienie matki Kjongsuk:

Demon z Zachodu

— Jakkolwiek na to patrzeć, dom panny Li opętał demon z Zachodu — powiedziała jakby do siebie ciotka, opadając miękko na sofę.

Byta pulchną staruszką, która mimo przekroczonej osiemdziesiątki zachowała niewinne spojrzenie dziecka.

„Kto znowu ma romans z Amerykaninem?” — zdziwiła się w duchu Jo-ok, nie odzywając się słowem. Założyła zielony, nefrytowy naszyjnik, który dobrze komponował się z jej czarną suknią. „Miłość się skończyła, ale to mi pozostało”, pomyślała. Naszyjnik był ślubnym prezentem od jej drugiego męża.

— Zamorski diabeł przyczepił się do tego domu. Co za pech! — mruczała pod nosem ciotka, próbując powstrzymać się od łez i marszcząc gniewnie brwi. Była bliska histerii, ponieważ jej bratanica nie reagowała.

Jo-ok rozumiała jednak bezsilną złość ciotki i tylko udawała obojętność.

Zarzuciła już na siebie płaszcz, gotowa do wyjścia. Wkrótce miał przyjechać po nią samochód wysłany przez Dzongok, jej siostrę. Odwiedzały się rzadko, ale przed godziną odebrała telefon:

— Przyjedź koniecznie, muszę się z tobą naradzić. — Głos siostry zdradzał przygnębienie. — Nie mogę wybrać się do ciebie, bo muszę leżeć; skoczyło mi ciśnienie.

To, że równocześnie u Jo-ok zjawiła się ciotka, biadoląca nad rodzinnym nieszczęściem, oznaczało, że między jednym a drugim faktem istniał jakiś związek.

— Dobrze, że twoja matka nie żyje, nie musi oglądać takich rzeczy… Im dłużej człowiek żyje, tym więcej nieszczęść zwala mu się na głowę… Och, Boże! — wzdychała ciotka.

Jo-ok żal było staruszki, ale zaczynała już tracić cierpliwość. Podała jej herbatę z cytryną, mówiąc:

— Niech się ciocia uspokoi.

Ciotka łyknęła nieco herbaty, lecz po chwili jej twarz znów wykrzywił grymas.

—- To ty o niczym nie wiesz? — wykrzyknęła — Nic nie słyszałaś? Twój ród stoi nad przepaścią. Myślę o twojej siostrze, która nosi wprawdzie inne nazwisko, ale w jej żyłach płynie ta sama krew.

— Ta sama krew? Ciociu! A jak potraktowała mnie kiedyś moja własna rodzina?

— O czym ty mówisz? — żachnęła się staruszka na te słowa.

— Jakby ciocia nie wiedziała…

Po powtórnym zamążpójściu Jo-ok odsunęła się od niej matka. To wspomnienie paliło ją do dziś, choć powtarzała sobie w duchu: „W moim wieku nie powinnam wracać do tamtych spraw, to mi tylko psuje humor”.

Podsunęła ciotce talerzyk z pokrojonym na plasterki bananem.

— Ty chyba nic sobie z tego nie robisz — rzuciła ciotka. Wyglądało na to, że w końcu powie, o co jej chodzi, mimo że Jo-ok nadal nie przejawiała zainteresowania tematem. Zdenerwowana ciotka zjadła za jednym zamachem trzy kawałki banana i wypiła całą filiżankę herbaty. — A czy Mjongjon nie spiknęła się z jakimś Niemcem?

„Niemiec?”, pomyślała Jo-ok, ograniczając się do głośnego:

— Ach, tak?

Mjongjon, starsza córka Dzongok, miała zeszłej wiosny przyjęcie z okazji ukończenia studiów. Jo-ok pamiętała jeszcze dzień, gdy zjawiła się u siostry z niemowlęcymi ubrankami, a tu nieoczekiwanie dziewczyna wyrosła, zdążyła skończyć studia, zakochać się…

— Czy to możliwe, że o tym nie słyszałaś? Całe miasto o tym gada!

— Jakie miasto, ciociu? Myśli ciocia, że ludzie nie mają ważniejszych spraw na głowie?

Staruszka nawet nie udawała, że słucha.

— Kynu ożenił się z kobietą z Zachodu, a teraz Mjongjon wychodzi za jakiegoś cudzoziemskiego drania. Czego ja się jeszcze doczekam…

Zawsze gdy się przechodziło do sedna sprawy, ciotka stawała się głucha na to, co mówią inni. Kiedy Jo-ok zakochała się po raz pierwszy, mocno ją skrzyczała: „Nie należysz już do rodu Li, zagradzasz drogę do dobrego ożenku niewinnym braciom i siostrom, przez swój upór szkodzisz innym!” W końcu wymierzyła jej siarczysty policzek. Od tamtego dnia upłynęło ponad trzydzieści lat. Mimo afery miłosnej najstarszej córki małżeństwa jej braci i sióstr, które spędzały ciotce sen z powiek, udały się nad podziw. To spoliczkowana Jo- ok rozwiodła się w niecałe dwa lata po ślubie, a ciotka, która tak się sprzeciwiała jej zamążpójściu, wyrzekała wtedy na rozwód. „Lepsza już śmierć — twierdziła. — Jeśli raz się wyjdzie za mąż, to do śmierci trzeba zachować dobre imię. A rozwód to najgorsza klęska, jaka może dotknąć człowieka”. Jo-ok zakochała się wkrótce po raz drugi, i to bez pamięci, i powtórnie wyszła za mąż. Ten związek okazał się dużo bardziej zagmatwany niż pierwszy. Jej ukochany był już żonaty. Rozwiódł się jednak dla Jo-ok. Ale i to małżeństwo skończyło się rozwodem po niecałym roku. Ciotka, głośno płacząc, nawymyślała Jo-ok od ostatnich: ,Jakże to, kobieta dwa razy wychodzi za mąż i dwa razy się rozwodzi?!” Nie słuchała wyjaśnień Jo-ok, że to jej zależało na tym, nie mężowi. „Co to za wstyd, jak ja teraz spojrzę ludziom w oczy!” Obwiniała rodziców Jo-ok: „Po co posyłali dziewczynę do szkoły? Co mówiłam, jak wsadzali cię na statek płynący do Tokio?” A ona, Jo-ok, zagroziła wówczas rodzicom : „Zabiję się, jak mnie nie puścicie na studia za granicę”. Tymczasem na drugim roku zakochała się i rzuciła uczelnię, żeby wyjść za mąż.

Jo-ok spojrzała na zegarek. Minęło pół godziny. Na szóstą była umówiona z profesorem Dzong Dzidzun. Dla siostry przeznaczyła czas między trzecią a piątą, ale jeśli samochód się spóźni…

— W zeszłym roku Kynu ożenił się z tą Amerykanką…

— Przestań, ciociu. Helen jest jego pełnoprawną żoną.

— E tam, może i tak. To przecież synowa jednego z moich bratanków, ale czy on nie jest dwunastym pokoleniem z głównej linii naszego rodu?

— Jeśli ciocia wie, to po co o tym mówić? — Jo-ok traciła cierpliwość.

— Dlatego, że mnie to gnębi. Muszę ci powiedzieć przed śmiercią, co mi leży na wątrobie. Kynu pojechał do Ameryki na studia. Tak go chwalili: zrobił doktorat, dużo zarabia. Co z tego, skoro wszystko wydaje na amerykańską żonę? Czy po to wysyłano go do Stanów? Nawet gdyby zarobił milion w złocie, to jaki z tego pożytek? Nie mów tylko, że już zdziecinniałam!

Jo-ok popatrzyła na nią z lękiem: na szyi staruszki nabrzmiały żyły, jej głos brzmiał jak wyzwanie dla ostatecznego ciosu.

— Mówisz, że miłość to jedno, a utrzymywanie kobiety z bogatego kraju, to drugie? — Jo-ok nigdy nie rozpatrywała małżeństwa z tego punktu widzenia.

— Żeby tylko to! Trzeba umieć się porozumieć, żeby uznać kogoś za swoje dziecko. Od samego początku była jak gość, cóż to za synowa?

Rok wcześniej, gdy Kynu po siedmiu latach nieobecności przyjechał z żoną do kraju, ciotka głaskała Helen po plecach, wyciągała do niej rękę, sadzała blisko siebie. Niezależnie od tego, czy Helen rozumiała, co się do niej mówi, czy nie, pytała bez przerwy: „Nie jesteś zmęczona?”„Pewno ci niewygodnie?” Była taka serdeczna i wszyscy sądzili, że zmieniła wreszcie zdanie, ale gdy wracali samochodem po odprowadzeniu Kynu z żoną na lotnisko, mruczała do siebie: „Spisali go na straty, a przecież to najstarszy wnuk dwunastej generacji!” Ponieważ nikt nie zareagował, rozłościła się jeszcze bardziej i zaatakowała siedzące obok Jo-ok i Mjongjon: „Dlaczego nic nie mówicie? Traktujecie mnie jak zdziecinniałą staruchę?”

Jo-ok westchnęła tylko, myśląc ze zdumieniem, że w obecności Helen ciotka nie okazała odrobiny niezadowolenia. Odnosiła się do niej nawet z większą uwagą niż do zwykłego gościa.

Zatelefonował kierowca: z powodu pilnych zajęć spóźni się o pół godziny. Jo-ok miała ochotę poćwiczyć trochę na pianinie, ale byłoby niegrzecznie zostawiać ciotkę samą. Zdjęła więc płaszcz, usiadła wygodnie w fotelu i nalała sobie herbaty.

Jo-ok prowadziła sklep jubilerski. Nawet nieźle jej szło, ale chciała zająć się czymś jeszcze, stąd lekcje gry na pianinie. Grała już trzeci rok, ale wciąż nie była z siebie zadowolona.

— To, co się dzieje z tym rodem, to chyba nienormalne — odezwała się znów ciotka.

— Czy Mjongjon należy do rodu Li? Nazywa się przecież Kim.

— No cóż, skoro się kochają… Całe szczęście, że to nie Japończyk.

Zawsze gdy padało słowo „Japonia”, zaczynały się kłopoty, więc Jo-ok szybko zaproponowała:

— Może pojedziemy razem do Dzongok? Dowiemy się dokładnie, jak stoją sprawy Mjongjon…

Ciotka jednak nie słuchała, ciągnąc swą myśl:

— Wiesz, dlaczego Ameryka zrzuciła bombę atomową? Żeby ci japońscy dranie nie mogli bezkarnie zabijać naszych. Bomba atomowa to zadośćuczynienie za nasze cierpienia. Tak to już jest, ktoś inny może odpłacić twojemu wrogowi pięknym za nadobne. Tym draniom trzeba napędzić porządnego strachu, ale Ameryka jest za miękka. — Ciotka miała otwarte oczy i wygłaszała swoje sądy jak kanony nauki.

Największą nienawiścią darzyła komunistów, a w dalszej kolejności Japonię i zwolenników Li Syngmana. Kiedy jej najstarszy wnuk wybrał już sobie narzeczoną, o wymarzonym wykształceniu, wyglądzie i charakterze, miał pecha przedstawić ją babce w czasie rewolucji studenckiej 19 kwietnia. Odrzuciła ją bez wahania, a jedynym tego powodem był fakt, że ojciec dziewczyny należy do elity władzy. „Z woli Nieba i według zasad, którymi kierują się bóstwa nieba i ziemi, żaden kwiat nie będzie kwitł wiecznie — twierdziła. - Ten, co chce wygrać wybory po raz czwarty, łamie tę zasadę. Co gorsza, nie liczy się z uczuciami ludu, które są odzwierciedleniem woli Nieba, i każe strzelać do protestujących studentów. Człowiek mógłby to wybaczyć, ale z woli Niebios powinna go spotkać kara”. Takie było jej credo i nikt nie mógł wpłynąć na to, by choć o milimetr odstąpiła od swych przekonań.

Teraz, gdy wypłynął temat bomby atomowej, Jo-ok nie myślała nawet o dyskusji. Kiedyś podczas rozmowy o Japonii i bombie wspomniała o sile rażenia tej broni. Ciotka zerwała się wtedy z zaciśniętymi pięściami: „To co, jesteś po stronie Japończyków!” Wywołała straszną awanturę. Tym razem zajęta była jednak bardziej miłosną aferą Mjongjon i pomstowanie na Japonię trwało krótko.

— Dowiesz się, czy to prawda z Mjongjon? Mówiła mi o tym siostra Kjedong. Miałaby skłamać?

Kjedong była matką Kynu i bratową Jo-ok. Ta domyśliła się wreszcie, o co chodzi.

Gdy rozeszły się wieści o ślubie Kynu, nie tylko ciotka, ale i inni krewni zaczęli krytykować jego matkę. Uważano ją za miłośniczkę wszystkiego, co zachodnie: literatury, muzyki, nawet ciastek… Ich zdaniem, Kynu od maleńkości zarażony był bakcylem Zachodu. Wyśmiewano oboje, i matkę, i syna. Kjedong, czując się winna, nie odwiedzała zbyt często rodziny swego męża. Gdy Kynu z żoną przyjechali do kraju i chciała ich umówić z krewnymi, zamiast wyrazów radości słyszała: „No, a w jakim języku będziemy rozmawiać?” Było w tym sporo racji, i to bolesnej. Jo-ok, która przez dwa lata studiowała literaturę angielską i czyta po angielsku, w konwersacji z Helen odczuwała brak słów i to ją deprymowało. Wprawdzie Helen próbowała, choć niewprawnie, mówić po koreańsku, ale umacniało to tylko wrażenie, że była cudzoziemką.

Fakt, że właśnie Kjedong powiedziała ciotce o ukochanym Mjongjon, miał swój podtekst. „Ciotka uważa, że to z jej winy do rodziny weszła cudzoziemka — myślała Jo-ok. — Teraz młodsza córka Dzongok sprowadza do domu zięcia-Niemca”. Kjedong powiedziała nawet ciotce: „Spodoba ci się pewno to, że jest Niemcem?”, chcąc chyba odpłacić w ten sposób za długoletnie upokorzenia.

W końcu przyjechał obiecany samochód od Dzongok. Jo-ok ponownie zaproponowała:

— Jedźmy razem, ciociu.

— A po co? Zapraszali mnie?

— No, to proszę tu zostać i zjeść kolację — brnęła Jo-ok, szykując się do wyjścia, a wtedy i ciotka zaczęła nagle się ubierać.

— Ja też pojadę. Czemu nie?

Zawsze robiła, co chciała, a mimo to rodzina ją lubiła. Jo-ok również miała do niej słabość.

Wiał silny wiatr, ale wiosenne słońce przebijało się wyraźnie spoza chmur. Jo-ok poprosiła o włączenie ogrzewania w samochodzie. Gdy przejeżdżali przez wzgórze Dzangczhungdong i widać już było uliczkę, przy której stał dom Dzongok, ciotka znów wróciła do swojego:

— Wstyd nam będzie przed światem, naprawdę…

Jo-ok ścisnęła mocno jej dłoń. Nie chciała, by kierowca domyślił się, o co chodzi. Może Dzongok trzyma całą sprawę w tajemnicy?

Ciotka wielokrotnie powtarzała, że z tego czy innego powodu wstyd jej będzie przed światem. Przez ten „świat” bywała często nieszczęśliwa. Wychowała się jako jedynaczka w domu bogatego szlachcica. W młodości była piękna i zdolna. Mąż ją kochał i przeszła przez życie bez większych trosk i cierpień. Nie wiedziała, co to bieda czy miłosny zawód.

Patrząc na nieliczne zmarszczki w kącikach oczu ciotki, Jo-ok pomyślała, że mimo sędziwego wieku ta kobieta nie doznała w życiu tylu doświadczeń, co ona. Skończyła właśnie pięćdziesiąt dwa łata i — choć na jej twarzy nie widać było zmarszczek — zdawało się, że serce ma głęboko poorane ciężkimi przeżyciami.

Zrozumiawszy porozumiewawczy uścisk ręki Jo-ok, ciotka zacisnęła usta, jakby zawstydzona, i już bez słowa patrzyła przed siebie.

Samochód stanął. Jo-ok dała kierowcy dwieście wonów napiwku i wysiadła pierwsza, chcąc pomóc ciotce, gdy ta oznajmiła:

— Nie chcę jej widzieć. Wracam do domu. — I usiadła głębiej.

Jo-ok aż przygryzła rękę, którą zasłoniła sobie usta, żeby nie powiedzieć czegoś niepotrzebnego, i rzuciła kierowcy:

— Przykro mi, ale proszę zawieźć panią do Czhongundong.

Ten kiwnął głową i od razu ruszył na pełnym gazie. Pomyślał pewnie, że trzeba szybko odjechać, zanim starsza pani zmieni zdanie.

Dzongok radośnie powitała siostrę i poprowadziła ją do salonu. Nie wiadomo kiedy zdążyła zmienić jego wystrój: dywan i zasłony były teraz w tonacji zieleni, dostosowane do wiosennej aury. Latem zeszłego roku całość miała kolor zimnego szmaragdu.

Dzongok nie wyglądała bynajmniej na obłożnie chorą, choć miała leżeć. „Zeszczuplała chyba od poprzedniego spotkania — zauważyła w duchu Jo-ok. Przy jej nadciśnieniu nie powinna przybierać na wadze”. Cerę miała bladą, ale wypielęgnowaną, i bardzo korzystnie wyglądała w zielonkawej sukni. Można by rzec: kobieta w pełni rozkwitu, chociaż osłabł jej wzrok i musiała nosić okulary, a we włosach pojawiły się srebrne nitki.

— Prosiłam, żebyś przyjechała — zaczęła Dzongok przepraszającym tonem — bo mam do ciebie sprawę.

Przed wysłuchaniem opowieści siostry Jo-ok domyślała się już, o co chodzi.

Poprzednim razem, gdy od Kynu nadszedł list zawiadamiający o ślubie z Helen — choćby miało to oznaczać zerwanie stosunków z rodziną — jego matka, Kjedong, odwiedziła Jo-ok po długim okresie niewidzenia. Niby szukała jej porady, a naprawdę chodziło o napisanie do Kynu. Mało prawdopodobne, by liczyła się ze zdaniem Jo-ok, z którą zawsze była na dystans. Chciała raczej wykorzystać ją jako przykład osoby nieszczęśliwej, która doświadczyła nieudanego związku z kimś z Zachodu.

Jo-ok zdawała sobie, oczywiście, sprawę ze swych małżeńskich niepowodzeń, ale przykrość sprawiała jej myśl, że mają one stanowić lekcję. Mimo to wystosowała do Kynu list, którego przesłaniem było: unikaj miłości mogącej przynieść wyłącznie zawód. Choć napisała to na prośbę Kjedong, coś z tego tkwiło w jej sercu jak zadra. W chwilach słabości żałowała, że zaznała tylko takiej — nieudanej — miłości.

— Chodzi o Mjongjon. — Dzongok spuściła głowę. Policzki jej pałały.

— Co się stało? — Jo-ok udała, że o niczym nie wie.

— No wiesz, ten niemiecki inżynier…

— Nieszczęśliwie się w nim zakochała? Rzucił ją?

— Ależ nie, chociaż wolałabym, żeby tak było.

„Lepiej, żeby cudzoziemiec porzucił jej córkę?” — zdziwiła się po cichu Jo-ok.

— Proszę, powiedz Mjongjon, żeby dała sobie z nim spokój. Ojciec zrobił jej wielką awanturę, ja błagałam jak mogłam, ale nic nie skutkuje… Może posłucha twojej rady…

— No, wiesz, nie słuchała rodziców, dlaczego miałaby mnie po

słuchać?

— Ty to co innego…

Wiedząc, co jej siostra ma na myśli, Jo-ok śmiała się w duchu.

— Przecież kiedy była afera z Kynu, też pisałam do niego i nie poskutkowało. Zamiast histeryzować, może lepiej popatrzeć na sprawę z innego punktu widzenia?

Dzongok zrobiła wielkie oczy.

— To ty jeszcze… — Urwała.

— Nie, jeszcze się nie poddałam. Gdybym tylko znalazła partnera, mogłabym pokochać. Tym razem naprawdę. — Jo-ok zapaliła papierosa. W tej chwili przemknął jej w myślach profesor Dzong Dzidzun z jego spokojem i oddaniem.

— Dlaczego wciąż palisz? — spytała Dzongok, podając siostrze sok pomarańczowy. — Przecież to samobójstwo!

— Lubię czasem zapalić…

— Ciągle taka sama.

„Chodzi jej o moje miłości?” — Jo-ok próbowała doszukać się głębszego sensu w słowach siostry.

— Mówię poważnie. Pomyśl o tym i porozmawiaj z nią.

— Dobrze, zrobię, jak chcesz. Ale co właściwie mam powiedzieć?

— Przecież masz dar przekonywania.

„Mówi o darze przekonywania, a ma na myśli moje rozstanie…”

— Wiesz, co ona nam odpowiada na nasze wymówki? Że jej koleżanki spotykają się z mężczyznami, dostają pieniądze i prezenty i robią, co chcą, a ona tylko zakochała się w Sternie. Przecież nikomu nie odebrała męża. — Dzongok przerwała, przypomniawszy sobie o drugim ukochanym Jo-ok, który wcześniej był żonaty z inną.

— Ma rację — odparowała Jo-ok. — Nie odbija nikomu męża, nie sprzedaje się za pieniądze, to na pewno zdrowsze podejście niż twoje.

— Urodziłam dziecko, odchowałam, i co z tego mam? Ty nie masz dzieci, to nie rozumiesz, co czuję.

— To dotyczy nie tylko dzieci. Tak samo się dręczysz, jak cokolwiek przybiera obrót inny od oczekiwanego. Czujesz, że wszystkie twoje wysiłki idą na marne.

— Daj spokój, nie czas teraz na filozofowanie. Problem w tym, co zrobić w takiej chwili z Mjongjon… On jest Niemcem, dobrze. Ale z jakiej rodziny? Nie wiadomo. Wiemy tylko tyle, że przyjechał tu do pracy w jakiejś firmie budowlanej. Nie skończył nawet studiów, musiało być z nim źle. Tylko tobie mogę to wyznać. Tak mi wstyd. Co to będzie, jak inni się dowiedzą… — Dzongok westchnęła.

— Teraz pochodzenie się nie liczy. Nie każdy też kończy studia. Widocznie jest tak zdolny, że nawet bez dyplomu może pracować za granicą jako fachowiec.

— Nie znasz go i tak mówisz — Dzongok pokręciła głową.

— A ty go dobrze poznałaś?

— Widzieliśmy go dwa razy… Wygląda porządnie. Ale co z tego? — Dzongok ścisnęła skronie dłońmi, jakby rozbolała ją głowa.

— Ciekawe, jak daleko się posunęli…

— Powiedziałam mu, że moja córka będzie studiować w Stanach, więc niech sobie dadzą spokój. On na to, że gdziekolwiek Mjongjon wyjedzie, on ją odnajdzie i wezmą ślub… To grzech tak myśleć, ale chciałabym, żeby ten Niemiec padł trupem na miejscu. Naprawdę.

— Jak możesz! — żachnęła się Jo-ok i, westchnąwszy, sięgnęła znów po papierosa.

— Dziewczyna ma już wizę, a przez tego łobuza cała jej przyszłość stoi pod znakiem zapytania. Jestem na niego wściekła! — Dzongok płonęły policzki i drżał jej głos.

Jo-ok postanowiła wreszcie powiedzieć siostrze to, co od dawna ją dręczyło:

— Tak ci się przyglądam i myślę, że czułabyś się tak samo, gdyby to był ktoś inny: nie ten Niemiec, lecz jakiś Koreańczyk, tyle że bez pieniędzy, wykształcenia i odpowiedniego rodowodu…

Dzongok, jakby spłoszona, oderwała ręce od skroni i spojrzała na siostrę.

— Może i masz rację — przyznała w końcu. — Ale to w dodatku cudzoziemiec. Nieszczęścia chodzą parami. Nie wybaczę jej tego nigdy. A teraz, proszę cię, porozmawiaj z nią.

— No cóż, porozmawiać można.

Dzongok zadzwoniła na służbę i poleciła sprowadzić córkę. Służąca wróciła po chwili ze słowami:

— Panienka się kąpie.

— A jeśli Mjongjon pojedzie do Stanów — spytała Jo-ok — to Stern nie może się do niej wybrać?

— Chyba nie. Ma tu kontrakt na dwa lata.

— A jeśli pojedzie potem?

Dzongok westchnęła.

— Przez ten czas będzie miała okazję poszerzyć horyzonty, rozwinąć w sobie krytycyzm. Może pozna kogoś lepszego, kto wie? W każdym razie teraz trzeba zdusić to w zarodku.

Widocznie postanowiła poczekać, aż emocje opadną. Można i tak. Ale podobno Mjongjon odechciało się już wyjazdu do Stanów. A tak jej zależało, żeby tam studiować. Teraz gotowa ze wszystkiego zrezygnować, żeby tutaj spotykać się ze Sternem.

— Chcieliśmy ją wysłać jak najszybciej, ale odwlekała to z dnia na dzień, aż w końcu trafił się ten łobuz…

Rozległo się pukanie do drzwi i weszła Mjongjon.

— O, dzień dobry! — Dźwięcznym głosem przywitała się z ciotką, po czym obok niej usiadła. Jej czarne włosy lśniły, jakby jeszcze nie całkiem wyschły; wydawały się ciemniejsze niż zwykle. Pochyliwszy głowę, spytała: — O co chodzi, mamo?

Miała inteligentne spojrzenie, kształtny nos, mocno zarysowane usta. Była tak śliczna, że wydawało się naturalne, iż nawet Niemiec nie oparł się jej urokowi.

— Przyszłam, bo mam ci coś do powiedzenia, Mjongjon — za

częła Jo-ok. — Słyszałam, że się zakochałaś… — Urwała, żeby zapalić papierosa.

— To ciocia też jest przeciwko? — spytała Mjongjon poważnie.

— Dlaczego miałabym być przeciw? Wiesz przecież, że dla mnie miłość to nie nowina… — Jo-ok chciała za wszelką cenę pomóc dziewczynie, nie dopuścić do jej nieszczęścia. — Mjongjon, pomyśl dwa razy, a potem działaj. Ja też wzięłam ślub, bo kochałam nieprzytomnie. I to dwukrotnie.

Mjongjon zakryła twarz dłońmi i rozszlochała się nagle.

— Dlaczego płaczesz? — krzyknęła ostro Dzongok, jakby coś w niej pękło.

Dziewczyna wybiegła z salonu, zostawiając otwarte drzwi. Dzongok wstała, aby je zamknąć, i opadła na sofę…

— Nie krzycz na nią — zwróciła się do niej siostra. — Skąd możesz wiedzieć, do czego jest zdolna? Może, zamiast zerwać, zakocha się jeszcze bardziej. Jeśli się jej wmawia, że miłość to nic nadzwyczajnego, to się tylko pogarsza sprawę. Ty chyba nic nie rozumiesz! — wybuchła w końcu Jo-ok.

— Co też ty mówisz, siostro? Jak się nie kochało tak jak ty, to już się nic nie wie? To, że się nie miało głośnych przygód miłosnych, znaczy tylko, że nie nadawało się im rozgłosu. Najważniejsze, czy podchodzi się do tego emocjonalnie, czy racjonalnie, a w tym drugim przypadku osiąga się wyższy wymiar miłości.

Dzongok bardzo się rozgniewała. Chyba znowu wezbrała w niej pogarda dla Jo-ok, której każde zakochanie wywoływało zaraz plotki, a rozstania też nie były eleganckie.

— A cóż to za wyższy wymiar? — odparowała Jo-ok, której udzielił się zły nastrój. — Gdy byłam w wieku twojej córki, samą miłość uważano za grzech. Mówisz teraz, że miłość jest dobra, ale nie wtedy, gdy partner nie ma dobrego nazwiska lub pieniędzy. Ale gdyby Stern był synem prezydenta Niemiec, nie robiłabyś takich awantur?

— Niby masz rację, ale wiesz sama, że cudzoziemiec w rodzinie to kłopoty. Nawet partnerzy tej samej narodowości mogą się sobą znudzić. A cóż dopiero, kiedy któreś pochodzi z innego kraju? Zawsze istnieje możliwość, że stosunki między tymi dwoma krajami się pogorszą, i co wtedy? Tak, miłość jest ważna, ale są też uczucia wyższego rzędu, przywiązanie do własnego narodu. Jesteśmy przecież niewielkim, słabym krajem. Co będzie, jeśli potraktują Mjongjon jak dzikuskę? Problem nie ogranicza się tylko do uczuć między kobietą a mężczyzną.

W słowach Dzongok było trochę racji.

— Jeśli się jej coś nie spodoba, to go zostawi. — Jo-ok uznała, że nie przekona ani Dzongok, ani jej córki. Niech więc będzie, co ma być.

— Jak możesz tak mówić? — skarciła ją siostra. — Życie jest takie krótkie, a ty wciąż swoje: jak ci się coś nie spodoba, rzucasz swojego wybrańca. Popatrz tylko, co z tego masz? Nie spotkałam jeszcze człowieka, który z upływem lat nie zmieniłby zdania co do miłości. Każdy kiedyś się zakochuje, jednak o ileż piękniejsze jest długie i tajone w sercu uczucie niż wplątywanie się w burzliwe przygody po to, by wkrótce odrzucić dawną miłość ze słowami „Już cię nie kocham” i zaraz potem obdarzyć uczuciem innego.

— Mam wrażenie, że wysłuchuję kazania — parsknęła Jo-ok, gdyż logika słów siostry wskazywała jasno na jej błędy.

— Czy ja mówię o tobie? Przez Mjongjon mam tak napięte nerwy, że trudno mi zapanować nad sobą, a ty jeszcze dolewasz oliwy do ognia. — Po chwili, już łagodniej, dodała: — Przepraszam, że się uniosłam. Tak dawno u mnie nie byłaś, a ja ostatnio chodzę nieprzytomna.

To przekonało Jo-ok. Postanowiła pomóc siostrze, która wiedziała, jak trafić do jej sumienia. Miała swoje sposoby.

— Zjedz z nami kolację. Przygotowałam smażone krewetki, takie, jak lubisz.

Jo-ok o mało się nie zdradziła z planami na wieczór.

— Nie mogę, muszę jeszcze wpaść do sklepu, a jutro mam lekcję, do której trzeba poćwiczyć.

— Ach tak? — Dzongok nie próbowała już nalegać. — Zrobiłaś postępy w grze na pianinie?

— Szkoda gadać.

Wyszły z salonu.

— Masz w sobie coś dobrego — skonstatowała Dzongok, podsuwając siostrze pantofle.