Klasztor pod Sandomierzem. Das Kloster bei Sendomir - Franz Grillparzer - ebook + audiobook

Klasztor pod Sandomierzem. Das Kloster bei Sendomir ebook i audiobook

Franz Grillparzer

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Edycja dwujęzyczna: tekst w języku polskim i niemieckim. Franz Grillparzer, (1791-1872) – austriacki pisarz, poeta i dramaturg był synem chłopa pochodzącego z Górnej Austrii, Wenzela Grillparzera. Ojciec miał szorstki charakter, był zimny i nieprzyjemny w obejściu. Matka zaś, pochodząca z wiedeńskiej rodziny mieszczańskiej Sonnleithnerów, była osobą ciepłą, dobroduszną, odznaczającą się pasją do muzyki, którą udało się jej zaszczepić we Franzu. Sam późniejszy pisarz, od najwcześniejszych lat zauroczony był literaturą i czytał wszystko, co tylko wpadło mu w ręce. Już od dzieciństwa był zafascynowany baśniami, legendami i opowieściami o rycerzach, duchach, zjawach, tajemnicach, o magii i cudownych zdarzeniach. Po śmierci ojca, rodzina znalazła się w niemal beznadziejnej sytuacji z powodu długów, jakie pozostały po zmarłym. Franz, sam się ucząc, jednocześnie udzielał korepetycji, aby jakoś utrzymać rodzinę i zarobić na swoje własne utrzymanie. Został strasznie dotknięty przez los, gdyż zarówno jego bracia, jak i matka popełnili samobójstwo. Zostawił po sobie dość bogaty dorobek literacki, w tym między innymi niniejsze opowiadanie z dreszczykiem – Klasztor pod Sandomierzem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 89

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 1 godz. 4 min

Lektor: Bogumił Ostryński

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Franz Grillparzer

Klasztor pod Sandomierzem. Opowiadanie oparte na prawdziwym zdarzeniu

Das Kloster bei Sendomir

TEKST - TEXT: POLSKI / DEUTSCH

na język polski przełożył Apolinary Ujejski

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: „G. D“, Mönch in einem Kreuzgang (1830),

(licencja public domain), źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Mönch_im_Kreuzgang_dt_1830s.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Copyright © 2017 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

KLASZTOR POD SANDOMIERZEM

Promienie zachodzącego słońca ozłacały krańce jednej z najpiękniejszych nizin województwa sandomierskiego. 

Jak na pożegnanie spoczywały one na murach klasztoru, który z zachodu błyszczał mnóstwem okien. Dwóch jeźdźców z niewielkim pocztem służby, zbliżało się waśnie ku krańcom przeciwległego łańcucha pagórków, a dzwon wieczorny, którego echo ścieliło się wśród rozkosznej doliny, powstrzymał jeźdźców.

Po krótkiej modlitwie pobudzili rycerze rumaki do szybszej jazdy, kierując w dolinę, wprost ku klasztorowi. 

Ubiór późnych gości, wskazywał, iż są obcymi. Kapelusze o kresach, ozdobne piórami, pancerz u szyi, szerokim okolony kołnierzem, obcisłe pantalony i szerokie sztylpy znamionowały, że podróżni nie są synami tego kraju. I tak było w istocie. Jako posłowie cesarza niemieckiego, sami Niemcy zdążali oni na dwór wojowniczego króla Jana Sobieskiego. Zaskoczeni nocą postanowili szukać spoczynku w tuż przed nimi leżącym klasztorze.

Już na noc zamknięta brama klasztorna rozwarła swe podwoje, skoro do niej zakołatali, a odźwierny zaprosił ich do obszernej izby gościnnej, gdzie posiłek i odpoczynek znaleźć mieli.

Jakkolwiek usprawiedliwiając, dodał:

– Przeor i bracia zakonni zgromadzeni już w chórze na wieczorne modły, odmówić sobie muszą przyjemności osobistego przyjęcia tak zacnych gości.

Oświadczenie człowieka tego o niepewnym, podejrzliwym wzroku, potwierdzał monotonny oddźwięk na pół śpiewających, na pół recytujących głosów, który z dala stłumiony, przeciskając się, odbijał się o wysokie sklepienia i znamionował śpiew chóralny zakonnej braci.

Obydwaj przybysze wstąpili do wskazanej komnaty, która, jak i cały klasztor widocznie staroświecki, ostrołukowy sposób budowania, umyślną ścisłością naśladowała.

Nieliczne acz przyzwoite sprzęty, rozmieszczone były wokoło ścian. Wysokie okna w łuki wiodły w otwartą przestrzeń, gdzie na zachodniej stronie wschodzący księżyc walcząc z ostatnimi błyskami dnia skłaniającego się w objęcia nocy, skąpe promienie na wierzchołki pagórkowatej ziemi rzucał, podczas gdy w załomach dolin i wśród drzew niedalekiego lasu, z wolna noc ze swym ciemnym otoczeniem coraz to szerzej rozpościerała panowanie, a uroczysta cisza wespół z cieniami nocy całunem swym otuliła wszystko żywotne i martwe.

Własna podróżnych rycerzy służba wniosła wieczerze i wino. Znurzeni goście usiedli przy prostym stole ustawionym we framudze wielkiego okna w wysokich krzesłach poręcznych, śledząc z rozkoszą czarowne światło księżyca i pokrzepiając zarazem jadłem i napojem ciało do dalszej nazajutrz podróży.

Tak minęła niemal godzina. Noc zupełna zapadła, dźwięk dzwonui śpiew w chórze dawno już ucichły. Służba przed odejściem na spoczynek zapaliła wiszącą u stropu w środku komnaty lampę. Przy ponurym jej świetle siedzieli obydwaj rycerze wśród żywej rozmowy, toczącej się może o celu podróży, w każdym razie o czymś ważnym. Wtem zapukano silnie do drzwi komnaty, a zanim niechętnie przerywając tok rozmowy, odpowiedziano zaproszeniem, otwarły się drzwi i weszła szczególniejsza postać z zapytaniem czy nie potrzeba rozniecić ognia na kominku.

Przybyły miał na sobie znoszony, w kilku miejscach połatany habit mnisi, który w dziwny sposób odbijał od postawy i ułożenia jego. Mnich ten jakkolwiek wiekiem nieco pochylony i raczej mały niż średniego wzrostu, w postaci swej miał wyryte piętno siły i odwagi tak, iż pominąwszy ubiór mnisi można było mniemać, że jest wszystkim, tylko nie cichym synem Kościoła. Włosy i broda widocznie niegdyś krucze, obecnie mocno siwizną przyprószone, mimo swej długości kędzierzawe, okalały w bujnej obfitości czoło i usta.

Oko spuszczone w dół z klasztorną pokorą, skoro się wzniosło, świeciło błyskawicą. Czarne te gwiazdy tak straszliwie się iskrzyły spośród wybladłych lic, iż mimo woli uczuwało się ulgę, gdy szerokie powieki je zakryły.

Takie wrażenie czyniący i tak ubrany pojawił się mnich ów, na ramieniu z wiązką drwa, na ustach z pytaniem, azali ma ogień rozniecić na kominku.

Obydwaj podróżni spojrzeli na siebie zdziwieni tym szczególniejszym zjawiskiem. Tymczasem mnich przykląkł u komina i rozniecił ogień, a uwaga, iż nie jest zimno, przeto trud jego jest zbyteczny, nie powstrzymała go w rozpoczętej czynności, odparł tylko, iż noce bywają, już chłodne. Gdy ogień wesoło już płonął, powstał i zatrzymał się na chwilę ogrzewając ręce, a następnie jakby nie zważając na przybyszów, kroczył w milczeniu ku drzwiom. Położył właśnie dłoń na klamce, wtem odezwał się jeden z przybyszów:

– Ponieważ już tu jesteście, czcigodny ojcze...

– Bracie! – odparł, jakby z niechęcią, mnich wcale się nie oglądając, i stał z pochylonym ku drzwiom czołem u wejścia.

– A więc, czcigodny bracie – ciągnął dalej obcy – ponieważ już tu jesteście, udzielcie nam wyjaśnień niejakich.

– Pytajcie – odrzekł mnich, zwracając się ku mówiącemu.

– Otóż – mówił obcy – pyszne położenie i rodzaj budowy klasztoru tego napełniły nas podziwem, mimo naśladowania stylu dawnego, zdaje się, że niedawno został wzniesionym.

Ciemne oczy mnicha podniosły się przy tych słowach i z rodzajem srogiego wyrazu spoczęły na mówiącym, który dalej ciągnął:

– Minęły te czasy, kiedy wznoszenie takich pomników pobożności nie było niczym nadzwyczajnym.

– Jak długo stoi ten klasztor... Czy wiecie już o tym, czy też nie wiecie? – pytał mnich, w ziemię patrząc. 

– Gdybyśmy wiedzieli, nie pytalibyśmy – odparł obcy.

– Zdarza się to poniekąd – mruknął mnich. – Trzy lata stoi ten klasztor, trzydzieści – dodał poprawiając się i nie podnosząc wzroku.

– Jakże się zwał fundator tego klasztoru – pytał dalej obcy. – Co za Bogu miły człek?

Słysząc to, wybuchł mnich szyderczym śmiechem, poręcz krzesła, na której był wsparty, pod naciskiem ręki jego ułamała się gwałtownie. Zdawało się, iż ze wzroku, który skierował ku przybyszom piekło wionęło, a odwróciwszy się nagle, wyszedł głośnymi kroki.

Jeszcze obydwaj rycerze nie ochłonęli ze zdziwienia, gdy drzwi na powrót się rozwarły i ten sam mnich znowu wszedł. Jak gdyby nic nie zaszło, postąpił do kominka, poprawił ogień, dołożył drwa, a zwracając się ku gościom, w te odezwał się słowa:

– Ze sług tego domu jestem najniższy, najniższe też spełniać muszę posługi. Wobec obcych muszę być uprzejmym i odpowiadać na ich pytania. Wyście także pytali, a o cóż pytaliście?

– Pragnęliśmy się nieco dowiedzieć o fundacji klasztoru tego, jednak wasze dziwne zachowanie – rzekł starszy z Niemców.

– Tak, tak – odparł mnich. – Wyście obcy i nie znacie ni kraju, ni ludzi. Rad bym nie zadowolić waszej próżnej ciekawości, lecz gotowiście mnie oskarżyć przed opatem, a ten mnie złaje jak wówczas, gdy się porwałem na palatyna płockiego za to, iż lżył pamięć mych ojców.

– Przybywacie z Warszawy? – zapytał po chwili.

– Zdążamy tam dopiero – odparł jeden z obcych.

– O, to niecne miasto – rzekł mnich. – Gdyby fundator klasztoru tego nie znał Warszawy, nie byłby fundował klasztoru, nie byłoby tu mnichów i ja bym takim nie był. Ponieważ nie przybywacie stamtąd, to może prawymi ludźmi jesteście i dlatego opowiem wam historię tego klasztoru. Ale nie przerywajcie mi i nie pytajcie o nic, gdy skończę. Zresztą znowu raz chętnie pomówię o tym. Gdyby tylko nie taka gęsta mgła zalegała, zaledwie dojrzeć można zamczyska, a księżyc tak posępnie ruiny jego oświeca...

Ostatnie słowa rozpłynęły się wśród niezrozumiałego szeptu, po czym nastąpiła głęboka cisza, wśród której mnich w obszerne rękawy habitu ręce włożył, głowę pochylił na piersi i nieruchomy siedział.

Obydwaj przybysze sądzili już, że mnich żałuje danego przyrzeczenia i chcieli się oddalić. Wtem nagle mnich wyprostował się, zaczerpnął pełną piersią powietrza, kaptur opadł mu z głowy, oko nie płonęło już dziko lecz błyszczało prawie rzewnym światłem, głowę zwróconą ku księżycowi oparł na reku i tak mówił:

– Starzeński zwał się ów mąż, hrabia z rodu, bogaty pan okolicznych włości i tego miejsca gdzie klasztor obecnie się wznosi. Wówczas jednak nie było tu jeszcze klasztoru, lecz pług pruł żyzną ziemię. Hrabia mieszkał tam na górze, gdzie obecnie promienie księżyca łamią się od porysowanych murów. Nie był on złym, jakkolwiek nie był i dobrym. Na wojnie zwano go walecznym, zresztą żył on w cichości i odosobnieniu w zamku swych ojców. Jedno najbardziej wszystkich dziwiło: nie widziano go nigdy zdradzającego uczucia ku niewiastom. Widocznie unikał kobiet. Uchodził przeto za nieprzyjaciela kobiet, w rzeczywistości jednak nim nie był.

Z natury, umysłu nieśmiałego i może się nie mylę mówiąc, iż głównie zadowolenie z posiadania samego siebie było powodem, iż uniknął dotąd wszelkiego zbliżenia. Brak pociągu do rozkoszy był dla niego rozkoszą. Macie jeszcze wina? Dajcie mi puchar. Nie, hrabia nie był taki zły.

Mnich napił się i mówił dalej:

– Tak żył Starzeński i tak zamierzał umierać, jednak inaczej było mu przeznaczone.

Zwołano sejm walny do Warszawy, dokąd podążyć musiał.

Niezadowolony przewrotnością ogółu, z którego każda jednostka tylko o sobie pamiętała tam, gdzie chodziło o całości, szukał często samotności rozmyślając nad poprawą złego. Kiedy tak raz wieczorem błąkał się po ulicach miasta, nad którym zawisły czarne chmury grożące lada chwila strugę deszczu opuścić i gęsta ciemność zaległa wszystko, usłyszał za sobą głos kobiety, która drżąc i łkając, do niego się odezwała:

– Na miłość Boga, ulitujcie się nad nieszczęśliwym.

Szybko obróciwszy się, spostrzegł hrabia dziewczę wyciągające błagalnie ku niemu ręce. Ubrana była ubogo a biała szyja i ramiona jej błyszczały wśród ciemności nocy. Hrabia szedł za dziewczyną.

Gdy uszli kilka kroków, dziewczę wstąpiło do niskiego domku, a za nią Starzeński. Tu znaleźli się sam na sam w ciemnej sieni. Ciepła dłoń ujęła jego rękę...

– Jesteście z rycerskiego zakonu? – zapytał naraz mnich zwracając się do młodszego z przybyszów. – Co znaczy krzyż na waszym płaszczu?

– Jestem kawalerem maltańskim – odparł tenże.

– Wy