Klucz do Helheimu - Radosław Lewandowski - ebook + książka

Klucz do Helheimu ebook

Radosław Lewandowski

3,5

Opis

Gdzie ukryto Świętego Graala wikingów? I czym właściwie jest? 

Przypadkowo znalezione tropy prowadzą do jednej z islandzkich jaskiń, gdzie wieki temu w kamieniu wyryto wskazówki. Stają się one zarzewiem pasjonującej wyprawy na Islandię grupy składającej się z archeologów i młodych poszukiwaczy przygód. Nawet w marzeniach nie przewidzieli oni skutków swojej decyzji. O rozwikłanie tej przedwiecznej tajemnicy i odnalezienie potężnego, magicznego artefaktu zwanego Naczyniem będą się ścigać na śmierć i życie z tajemniczą organizacją oraz agentami CIA. 

Dlaczego służbom światowego mocarstwa tak zależy na przedmiocie, o którym wzmianki można znaleźć w mitologii wikingów? Czy Islandczycy pozwolą bezkarnie zabrać część swojego dziedzictwa? 

Sensacyjne wydarzenia niby nóż przecina skandynawski mit opowiadający o zorganizowanej w IX wieku wyprawie zbrojnej drużyny do Helheimu – miejsca pełnego nieprzebranych skarbów i przedmiotów mocy, gdzie straż pełnią pies Garm, olbrzymka Modgud i smok Nidhogg. Jednym z uczestników tego rajdu jest Magnu – strażnik ostatniego na Midgardzie zmiennokształtnego czystej krwi, powiernik świętego braektatu, Naczynia. 

Zanurz się w świecie nordyckich bogów, sprawdź, jak zakończy się wyprawa do piekła wikingów i czy uda się odnaleźć artefakt o niezwykłej mocy – skarb Magnu seimada! 

Odważysz się? Potem świat nie będzie już taki sam… 

Wspaniały pomysł, wciągająca przygoda, w której współczesność miesza się z nordyckimi mitami. Czyta się jednym tchem. Doskonały materiał na film.

Michał Kubicz, autor powieści historycznych

Autor umiejętnie konstruuje napięcie, wplatając w historię tajemniczą organizację oraz agentów CIA, którzy również pragną zdobyć Naczynie. Dla bohaterów staje się to wyścig na śmierć i życie, aby rozwikłać przedwieczną tajemnicę i odnaleźć magiczny artefakt.

Anna Pruska L.C.

Uwielbiam kiedy rzeczywistość miesza się z fikcją, a Autor, jest jednym z lepszych, który umiejętnie się tym bawi.

AniaCzyta na L.C.

Książka napisana w zupełnie innym klimacie niż poprzednie pozycje autora. Pomimo to, polecam tę pozycję jest dużo "lżejsza" i powinna trafić również do młodszej rzeszy czytelników.

Thagwolf na L.C.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 420

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Laluna1997

Dobrze spędzony czas

ciekawa młodzieżowa pozycja
10
justyf

Całkiem niezła

W ostatnim czasie zaczęły się pojawiać na polskim rynku wydawniczym, ku mojej radości, książki przygodowe z historią w tle. Ostatnio tego typu pozycji trochę mi brakowało a czytywałam ich sporo w liceum i na studiach czyli ponad 20 lat temu. I jak się okazuje jest kierowana do nastolatków. Czy to dobry pomysł? Czy każdemu ta powieść przypadnie do gustu? Pierwszą przygodówką w tym roku jest najnowsza książka Radosława Lewandowskiego pt. Klucz do Helheimu. Jest to historia, pełna niedopowiedzeń i tajemnic, poszukiwań nordyckiego Graala przez polską grupę naukowców i studentów. Studenci wybrani w dość oryginalny sposób do wyprawy przez profesora Uniwersytetu Warszawskiego wraz z dziekanem wyjeżdżają na Islandię , gdzie dzieją się niepokojące rzeczy. Czy młodzi ambitni ludzie dadzą radę aby rozwikłać dawne zagadki, aby odnaleźć Naczynie? Czy ich rodzinne historie wpłyną na poszukiwania? Kto oprócz nich chce zdobyć skarb za wszelką cenę? I to jaką? Oprócz współczesnej eskapady pozn...
00

Popularność




Tytuł: Klucz do Helheimu

Copyright © for the text by Radosław Lewandowski

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Grafiki (pismo runiczne): «MysticaLink», stock.adobe.com

Redakcja: Renata Nowak

Korekta: Anna Hat, Renata Nowak

Skład i łamanie: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej żadna część nie może być przedrukowywana czy w jakikolwiek inny sposób reprodukowana lub powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I

Płock 2024

ISBN 978-83-67942-00-3

Dla Na­ta­lii, Kon­rada i Ka­rola – mo­ich dzieci

Osądź­cie tę opo­wieść ro­zu­mem i ser­cem. Pro­szę o jedno: do­trwaj­cie do końca. To ważne, tylko wtedy bo­wiem dane wam bę­dzie po­jąć nie­bez­pie­czeń­stwo gro­żące ca­łej ludz­ko­ści. A wie­rzaj­cie mi, mu­si­cie sto­czyć straszny bój o przy­szłość świata, wa­szego świata! Czas nie ma tu zna­cze­nia.

Dru­żyna świę­tego Gra­ala

Współcześnie, Sala Kolumnowa Uniwersytetu Warszawskiego

Hola, bro­daty, mar­kotny drab ma zysk! Pie­kło: skarby, pakta

Halo, ob­darty ro­man­tyk bard ma szyk! Opiekł skryba (*****)

Insty­tut Ar­che­olo­gii Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu mie­ści się w bu­dynku, któ­rego bryłę trudno na­zwać no­wo­cze­sną. Zwa­żyw­szy jed­nak na funk­cję, jest to bar­dziej za­letą niż wadą. Szcze­gól­nie je­śli wziąć pod uwagę za­in­te­re­so­wa­nia kształ­cą­cych się tu lu­dzi.

Sala Ko­lum­nowa w gma­chu głów­nym przy­po­mina po­miesz­cze­nie mu­ze­alne z bo­ga­tymi zdo­bie­niami i wień­czą­cymi po­stu­menty gip­so­wymi od­le­wami an­tycz­nych rzeźb. Od­wie­dza­jący ją po raz pierw­szy czę­sto bez­wied­nie spusz­czają wzrok na swoje buty, jakby wsty­dząc się braku fil­co­wych kapci. Zwy­kle pu­stawa, te­raz nie­mal pę­kała w szwach. Wy­peł­niały ją tłumy stu­den­tów i dok­to­ran­tów, któ­rzy przy­szli na te­go­roczną kon­fe­ren­cję Wy­działu Hi­sto­rycz­nego. Tę i wiele in­nych im­prez to­wa­rzy­szą­cych zor­ga­ni­zo­wano w związku z hucz­nie ob­cho­dzo­nymi Dniami Wy­działu.

Dwa pierw­sze rzędy skła­da­nych krze­seł zaj­mo­wali za­pro­szeni go­ście. Wśród nich wła­dze po­zo­sta­łych kie­run­ków stu­diów, par­la­men­ta­rzy­ści, przed­sta­wi­ciele in­nych uczelni, ma­gi­stratu, urzędu mar­szał­kow­skiego i wo­je­wody. I to oni w zdaw­ko­wych, kur­tu­azyj­nych roz­mo­wach wy­ra­żali zdzi­wie­nie, że kon­fe­ren­cja cie­szy się tak wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem. A grupę tę sta­no­wili wy­trwali by­walcy tego typu im­prez, wręcz można by rzec: eks­perci w dzie­dzi­nie.

– Klucz do ta­kiej fre­kwen­cji – pe­ro­ro­wał ści­szo­nym gło­sem dzie­kan Wy­działu Hi­sto­rii – to wielce ta­jem­ni­czy od­czyt koń­cowy pro­fe­sora Gras­sera, pod­czas któ­rego, jak sam mnie za­pew­niał, przed­stawi in­for­ma­cję o naj­do­nio­ślej­szym od­kry­ciu ostat­niego ćwierć­wie­cza, ten tego. – Dzie­kan do­py­ty­wany o szcze­góły z uśmie­chem zby­wał roz­mów­ców ogól­ni­kami.

Wielu VIP-ów miało zwy­czaj wy­cho­dzić po an­giel­sku tuż po wstęp­nych prze­mo­wach, jed­nak cie­ka­wość świata, choć w sta­nie mocno szcząt­ko­wym i ukie­run­ko­wa­nym na od­nie­sie­nie oso­bi­stych ko­rzy­ści, nie­obca jest rów­nież po­li­ty­kom. Zo­stali.

Trzeba uczci­wie przy­znać, że or­ga­ni­za­to­rzy kon­fe­ren­cji sta­nęli na wy­so­ko­ści za­da­nia. Wśród te­ma­tów pre­lek­cji zna­la­zły się m.in. „Sztuka gro­bów Izra­ela” i „Zna­cze­nie ge­ne­tyki w bada­niach ar­che­olo­gicz­nych”, które to za­gad­nie­nia o niebo prze­ra­stały atrak­cyj­no­ścią ubie­gło­roczny le­it­mo­tiv: „Ana­liza tra­pe­zów me­zo­li­tycz­nych na pod­sta­wie sta­no­wi­ska w Ko­ro­no­wie”. Ale wy­obraź­nię roz­pa­lało koń­czące kon­fe­ren­cję, in­te­rak­tywne ­wy­stą­pie­nie pro­fe­sora Marka Gras­sera z Ka­te­dry Hi­sto­rii Śre­dnio­wiecz­nej. Gdyby miano dzi­siaj oży­wić stwora dok­tora Fran­ken­ste­ina, fre­kwen­cja nie by­łaby więk­sza.

Ty­dzień przed kon­fe­ren­cją pro­fe­sor prze­słał stu­den­tom uni­wer­sy­tetu i umie­ścił w uczel­nia­nym in­tra­ne­cie wia­do­mość, że do­ko­nał prze­ło­mo­wego od­kry­cia w dzie­dzi­nie przed­chrze­ści­jań­skiej kul­tury skan­dy­naw­skiej. Od­kry­cia na miarę Na­grody No­bla, gdyby przy­zna­wano ją z hi­sto­rii.

Wie­ści ro­ze­szły się lo­tem bły­ska­wicy, a aka­de­miki i in­ter­net aż hu­czały od plo­tek. Jak twier­dził sam Gras­ser, zna­lazł wska­zówkę, gdzie ukryto Świę­tego Gra­ala wszyst­kich ba­da­czy zło­tej ery wi­kin­gów. A wła­ści­wie, to zro­bił pierw­szy krok w tym kie­runku i żeby pójść da­lej, pla­nuje wy­prawę na Is­lan­dię. Nie by­łoby tu jed­nak tylu roz­pa­lo­nych głów, gdyby nie fakt, że na­uko­wiec – który ucho­dził na wy­dziale za lo­kal­nego In­dianę Jo­nesa – obie­cał nie­co­dzienną na­grodę. Mia­no­wi­cie spo­śród uczest­ni­ków dzi­siej­szej kon­fe­ren­cji wy­bie­rze asy­sten­tów i stwo­rzy z nich is­landzki ze­spół ba­daw­czy.

Co cie­kaw­sze, kry­te­riami nie miały być do­tych­cza­sowe osią­gnię­cia, za­an­ga­żo­wa­nie w ko­łach na­uko­wych, czy – jak nie­kiedy by­wało w przy­padku dziew­czyn – ładny ty­łek i dłu­gie nogi, ale umie­jęt­ność nie­sza­blo­no­wego my­śle­nia, zwana z an­giel­ska: my­śle­niem la­te­ral­nym. Gras­ser ob­wie­ścił wszem wo­bec, że przy­go­tuje pięć py­tań i pięć otwar­tych umy­słów z do­wol­nych uczelni wyż­szych po­leci z nim na wy­spę. Oczy­wi­ście na koszt spon­sora. Stu­diu­jący hi­sto­rię za­li­czą tym sa­mym staż, który w in­nym przy­padku mu­sie­liby spę­dzać na któ­rymś z kra­jo­wych sta­no­wisk ar­che­olo­gicz­nych, a inni… Cóż, jed­nego, czego mo­gli być pewni, to tego, że nie za­po­mną kil­ku­ty­go­dnio­wej eska­pady do końca ży­cia. „To bę­dzie prze­pustka do wiel­kiej przy­gody, a może i sławy god­nej sa­mego Schlie­manna” – za­chę­cał po­my­sło­dawca w ostat­nim zda­niu.

Ko­le­dzy wy­kła­dowcy, któ­rym rów­nież ma­rzyła się wy­prawa, z bez­sil­no­ści zgrzy­tali zę­bami, ale Gras­ser miał pry­wat­nego spon­sora i nie mu­siał się oglą­dać na uni­wer­sy­tec­kie granty. Od dwóch lat pro­wa­dził nie­za­leżne, za­kro­jone na ogromną skalę i nieco ta­jem­ni­cze ba­da­nia w te­re­nie, z któ­rych re­la­cję zda­wał je­dy­nie dzie­ka­nowi Ba­na­siowi i swo­jemu do­na­to­rowi.

Je­śli chciał za­cie­ka­wić kan­dy­da­tów z uni­wer­sy­tec­kiego Wy­działu Hi­sto­rii, to trzeba przy­znać, że efekty tego apelu prze­szły jego naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Zja­wili się też li­czący na do­brą za­bawę żacy z in­nych war­szaw­skich szkół wyż­szych. Ba, stało się to na­wet przed­mio­tem pew­nej ry­wa­li­za­cji i licz­nych za­kła­dów, w któ­rych skrzynka ta­niego stu­denc­kiego wina nie była naj­wyż­szą na­grodą.

W tej sy­tu­acji – gdy nad­szedł czas na ostatni wy­kład i eks­tra­wa­gancki pro­fe­sor sta­nął przy dę­bo­wej ka­te­drze – wbrew od­wiecz­nym tra­dy­cjom tego typu spo­tkań na sali znaj­do­wało się wię­cej go­ści niż na po­czątku kon­fe­ren­cji.

Gras­ser mó­wił swo­bod­nie i ze swadą pa­sjo­nata. Na­kre­ślił ramy wcze­snego śre­dnio­wie­cza w Eu­ro­pie, w wiel­kim skró­cie wspo­mniał o trzech zło­tych wie­kach wi­kin­gów i ich wpły­wie na kul­turę i sztukę wielu współ­cze­snych państw, w tym Pol­ski, by przejść do me­ri­tum. Przez au­dy­to­rium prze­to­czyło się wes­tchnie­nie ulgi.

– Ma­cie do­syć? – Za­śmiał się, prze­kła­da­jąc ja­kieś pa­piery.

W od­po­wie­dzi na to re­to­ryczne py­ta­nie w sali zro­bił się szum. Pro­fe­sor spo­koj­nie po­cze­kał, aż umilkną śmie­chy, żarty i ora­tor­skie po­pisy tych, któ­rzy lu­bią błysz­czeć w tłu­mie.

– Wszy­scy wie­dzą, o co gramy?

– Nie do końca, pa­nie pro­fe­so­rze. Czym jest Graal wi­kin­gów? I dla­czego przez setki lat po­zo­sta­wał w ukry­ciu? No i czy uczest­nicy eks­pe­dy­cji do­staną na miej­scu ja­kieś kie­szon­kowe?

– Ostat­niego py­ta­nia nie było. – Na­uko­wiec po­gro­ził pal­cem uśmiech­nię­temu chło­pa­kowi. – Co do reszty, to wie­dza za­re­zer­wo­wana dla tych z was, któ­rzy za­kwa­li­fi­kują się do mo­jej ekipy, na­zwijmy ją Dru­żyną Gra­ala. – Bły­snął zę­bami. – Prze­pa­dam za tol­kie­now­ską try­lo­gią i za Har­ri­so­nem For­dem w roli ar­che­ologa – do­rzu­cił jakby ty­tu­łem uspra­wie­dli­wie­nia. – Jed­nak wi­nien je­stem wy­ja­śnie­nie, dla­czego ob­ra­łem tak nie­ty­pową me­todę se­lek­cji. Już samo to wiele po­wie o cze­ka­ją­cych nas wy­zwa­niach. – Nieco te­atral­nym ge­stem roz­ło­żył sze­roko ręce. – Czy taka od­po­wiedź wy­star­czy?

Ten sam chło­pak wzru­szył ra­mio­nami.

– Jesz­cze nic pan nie po­wie­dział, pso­rze.

– Świet­nie. Nie szu­kam wśród was po­ta­ki­wa­czy, ale lu­dzi my­ślą­cych sa­mo­dziel­nie. Pierw­sze wska­zówki do­ty­czące ukry­tego skarbu, które, mu­szę uczci­wie przy­znać, roz­szy­fro­wa­łem dzięki szczę­śli­wemu zbie­gowi oko­licz­no­ści, dają przed­smak tego, co nas czeka. Szu­ka­jąc punktu za­cze­pie­nia do dal­szych ba­dań, wgra­łem te okru­chy in­for­ma­cji do mię­dzy­uczel­nia­nego sys­temu za­wie­ra­ją­cego kom­pen­dium do­stęp­nej lu­dziom wie­dzy hi­sto­rycz­nej. To po­tężna, mię­dzy­na­ro­dowa ak­tywna baza da­nych typu ECA. Dok­to­ranci wie­dzą, o czym mó­wię. I nic! Da­cie wiarę?! Null! Cero! Sifr! Żad­nych do­stęp­nych ana­lo­gii. Do­piero gdy w ak­cie de­spe­ra­cji wrzu­ci­łem je do ogól­no­do­stęp­nej sieci www, po­ja­wił się ty­tuł: Sześć my­ślo­wych ka­pe­lu­szy Edwarda de Bono.

– Bono, znamy! – roz­le­gło się kilka gło­sów z sali.

– Nie wąt­pię, ale nie cho­dzi tu o wo­ka­li­stę ze­społu U2. Inna sprawa, że jego praw­dziwe na­zwi­sko to Hew­son. Mam na my­śli, rzecz ja­sna, rock­mena. – Pro­fe­sor po­ło­żył pa­lec na ustach, by uci­szyć na­ra­sta­jący szum ko­men­ta­rzy. – Oka­zało się, że do roz­wią­za­nia dy­le­ma­tów, z któ­rymi przyj­dzie nam się zmie­rzyć, nie­zbędne jest to, o czym pi­sał ten le­karz, fi­lo­zof i eko­no­mi­sta w jed­nym, a co w wiel­kim uprosz­cze­niu na­zwiemy: my­śle­niem la­te­ral­nym. Tylko ktoś my­ślący nie­sza­blo­nowo, ktoś, kto ­po­trafi po­rzu­cić wer­ty­kalny spo­sób po­strze­ga­nia przy­czyny i skutku na rzecz la­te­ral thin­king, bę­dzie w sta­nie wła­ści­wie zin­ter­pre­to­wać dane. A ja nie za­mie­rzam się spie­rać z kom­pu­te­rem, ani tym bar­dziej z in­ter­ne­tem. Za­gadki, które przy­go­to­wa­łem, wy­ło­nią od­po­wied­nich lu­dzi albo po­lecę na wy­spę sam i sława wraz z bo­gac­twem przy­padną jed­nemu czło­wie­kowi. Go­towi?

Chór nie­rów­nych gło­sów zlał się w nie­zro­zu­miałe bu­cze­nie.

– Pa­mię­taj­cie, dzie­sięć mi­nut, w cza­sie któ­rych mo­że­cie za­da­wać py­ta­nia. Byle po­je­dyn­czo. Osoba, która chce coś po­wie­dzieć, pod­nosi rękę i, wska­zana przez moją asy­stentkę Anię, wstaje. Je­śli ktoś zna od­po­wiedź, po­stę­puje w ana­lo­giczny spo­sób.

Jak dało się za­uwa­żyć, nie­któ­rzy pra­cow­nicy na­ukowi uczelni – uda­jąc mało za­in­te­re­so­wa­nych – rów­nież spo­so­bili się do ry­wa­li­za­cji.

– Na ekra­nie za mną wy­świe­tlimy treść, a jej znik­nię­cie bę­dzie ozna­czać ko­niec czasu na udzie­le­nie od­po­wie­dzi. Aha – pro­fe­sor za­to­czył ręką sze­ro­kie pół­kole – przy­po­mi­nam, że moja oferta nie ogra­ni­cza się tylko do stu­den­tów Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego. W za­sa­dzie każdy z was ma szanse i może wy­brać się ze mną na tę pa­sjo­nu­jącą wy­prawę. Let’s get re­ady to rum­ble!1 – Przy­wo­łane słowa Buf­fera wy­wo­łały nieco nie­pew­nych uśmie­chów. – No to do dzieła.

Hi­sto­ryk wci­snął kla­wisz lap­topa i nie­bie­ski ekran z sym­bo­lem sys­temu Win­dows za­stą­piła treść pierw­szego py­ta­nia. Salę wy­peł­nił lekko no­sowy głos Ani.

Męż­czy­zna był na­mięt­nym pa­la­czem. Gdy zo­rien­to­wał się, że nie ma pa­pie­ro­sów, wy­jął z port­fela jedną z dzie­się­ciu stu­zło­tó­wek i zo­sta­wiw­szy dla bez­pie­czeń­stwa resztę w ka­sie, wy­szedł, by po­szu­kać sklepu. Kiedy wró­cił po pięt­na­stu mi­nu­tach, nie było śladu po pie­nią­dzach i port­felu. Na­stęp­nego dnia po­li­cjant z mia­sta od­da­lo­nego o trzy­sta ki­lo­me­trów za­dzwo­nił pod nu­mer te­le­fonu, który męż­czy­zna na wszelki wy­pa­dek no­sił w port­felu, z in­for­ma­cją, że po­siada jego wła­sność. Poza czę­ścią pie­nię­dzy nic nie zgi­nęło.

Py­ta­nie: Ja­kim spo­so­bem port­fel zna­lazł się trzy­sta ki­lo­me­trów od swo­jego wła­ści­ciela?

Za­ło­że­nia:

Nikt go nie ukradł.

Wła­ści­ciel nie miał nic wspól­nego z jego znik­nię­ciem.

Port­fela nie za­brała też roz­tar­gniona żona wła­ści­ciela ani nikt z jego ro­dziny lub przy­ja­ciół.

Ci­sza, pod­czas któ­rej ze­brani pró­bo­wali zro­zu­mieć treść za­gadki, przy­wo­dziła na myśl eg­za­min i Gras­ser uśmiech­nął się mi­mo­wol­nie. Gdy zo­ba­czył dzie­kana Ba­na­sia skro­bią­cego coś za­pa­mię­tale w swoim wy­słu­żo­nym no­tat­niku, uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej.

– Mi­ło­śnicy pa­pie­ro­sów mają kla­rowny do­wód na to, że pa­le­nie szko­dzi. – Or­ga­ni­za­tor pró­bo­wał nieco roz­ła­do­wać at­mos­ferę, ale z mi­zer­nym skut­kiem.

Ja­kiś chło­pak pod­niósł rękę i gdy zo­ba­czył, że asy­stentka ski­nęła głową, wstał.

– Pa­nie pro­fe­so­rze, czy męż­czy­zna był sprze­dawcą?

– To nie ma zna­cze­nia – od­po­wie­dział Gras­ser.

– No ale jest ważne, czy skra­dziono mu pie­nią­dze z kasy w skle­pie czy z kasy pan­cer­nej…

– Nie skra­dziono mu pie­nię­dzy – uciął te wy­wody męż­czy­zna.

– Pa­nie pro­fe­so­rze… – Tym ra­zem głos za­brała wy­soka blon­dynka. – Może on zwy­czaj­nie zgu­bił ten port­fel i zna­lazł go ktoś ja­dący do in­nego mia­sta? A gdy do­tarł do miej­sca prze­zna­cze­nia, od­dał po­li­cjan­tom i tyle?

– A jak pani wy­tłu­ma­czy brak je­dy­nie czę­ści go­tówki w port­felu?

– No zna­lazca po­trą­cił so­bie ja­kieś koszty. Albo po­li­cjant…

Śmiech prze­to­czył się przez salę, ale Gras­ser po­zo­stał po­ważny.

– Może to wzbu­dzać we­so­łość – po­wie­dział, gdy za­pa­dła ci­sza – ale wa­sza ko­le­żanka idzie do­brym tem­pem, tylko w złą stronę. To i tak wię­cej niż nie­któ­rzy śmie­jący się ko­le­dzy.

– No a może, jak mó­wiła Na­ta­lia, port­fel wy­padł, a pie­nią­dze po­rwał wiatr, i… – Chło­pak sie­dzący obok dziew­czyny po­dra­pał się po gę­stej czu­pry­nie.

– Do­brze, uprosz­czę za­da­nie. W trak­cie po­bytu w mie­ście, w któ­rym męż­czy­zna szu­kał sklepu z pa­pie­ro­sami, port­fel cały czas po­zo­sta­wał w ka­sie.

– Chyba utrud­nię – ode­zwał się po­nuro ktoś z tłumu.

Co rusz pró­bo­wano swo­ich sił, jed­nak Gras­ser wszyst­kie od­po­wie­dzi kwi­to­wał prze­czą­cym ru­chem głowy. Gdy zda­wało się, że w wy­zna­czo­nym cza­sie ni­komu nie po­wie­dzie się sztuka roz­wią­za­nia za­gadki, rękę pod­niósł po­ważny, chyba młody męż­czy­zna, co jed­nak trudno było stwier­dzić z całą pew­no­ścią. Gę­sta, skoł­tu­niona czarna broda i zmierz­wione, opa­da­jące na czoło włosy za­kry­wały więk­szość jego twa­rzy. Gdy zo­ba­czył ski­nie­nie asy­stentki, wstał i do­piero te­raz dało się za­uwa­żyć, jak jest wy­soki.

– Sa­mo­lot. To był sa­mo­lot.

Na sali roz­brzmiały śmie­chy z ko­legi, który – jak wi­dać – nie zdą­żył jesz­cze wy­lą­do­wać po ostat­niej im­pre­zie. Szybko jed­nak umil­kły, gdy pro­fe­sor za­pro­sił chło­paka do sie­bie.

– Pro­szę pań­stwa, nie ro­zu­miem, skąd ta we­so­łość. Wasz ko­lega udzie­lił pra­wi­dło­wej od­po­wie­dzi.

– Co ma sa­mo­lot z… Ej, bez jaj.

– Niech sam wy­tłu­ma­czy. – Hi­sto­ryk od­su­nął się od mów­nicy, by zro­bić nowo przy­by­łemu miej­sce przy mi­kro­fo­nie.

– Nooo… – Tro­chę spe­szony zwy­cięzca szybko do­szedł do sie­bie. Pró­bo­wał na­wet prze­cze­sać włosy, ale palce utknęły gdzieś w ich gę­stwi­nie. – Py­ta­nie na­pro­wa­dziło nas na fał­szywy trop. Ale może pan, pa­nie pro­fe­so­rze…

– My się chyba skądś znamy. – Sto­jący obok Gras­ser z uwagą przy­glą­dał się zwy­cięzcy.

– By­łem słu­cha­czem na pań­skich wy­kła­dach.

– Aaa tak, te­raz pa­mię­tam, cho­ciaż ucie­kło mi imię…

– Kon­rad, pa­nie pro­fe­so­rze.

– Już pa­mię­tam. Uśmiech­nięty, cią­gle głodny wie­dzy… tylko ten – na­uko­wiec wska­zał na za­ro­śniętą twarz i nieco nie­chlujny wy­gląd – ka­mu­flaż mnie zmy­lił. No to, Kon­ra­dzie, wy­ja­śnij swoim nie­cier­pli­wym ko­le­żan­kom i ko­le­gom, jak tra­fi­łeś na wła­ściwą od­po­wiedź.

– No bo „kasa” to nie musi być sejf czy kasa w skle­pie, ale rów­nie do­brze sa­mo­lot o ta­kiej wła­śnie na­zwie. Wie­cie, jak ten, który roz­bił się w Mi­ro­sławcu z woj­sko­wymi na po­kła­dzie. Wpraw­dzie to się pi­sze ina­czej, ale sły­szymy „kasa” i…

– Ale na ekra­nie mamy pol­skie słowo kasa, a nie ja­kiś skrót od sam nie wiem czego! – krzyk­nął ktoś z tłumu.

– Gdyby to miało być ta­kie pro­ste – od­po­wie­dział pro­fe­sor – mu­siał­bym za­dać to py­ta­nie dzie­ciom w dru­giej kla­sie szkoły pod­sta­wo­wej. Kon­ra­dzie, do­kończ swoją wy­po­wiedź.

– To nas wszyst­kich wpro­wa­dziło w błąd. Gość z za­gadki był pa­sa­że­rem i gdy wy­szedł, sa­mo­lot od­le­ciał ra­zem z jego ba­ga­żem i port­fe­lem. To nie są rej­sowe ma­szyny, więc by­łoby to moż­liwe.

– No ale co się stało z czę­ścią pie­nię­dzy? Gdy ps… po­li­cja do­stała port­fel, bra­ko­wało tro­chę hajsu – ode­zwał się chło­pak wy­go­lony nie­mal na zero. Był niż­szy od Kon­rada, ale umię­śniony kark zna­mio­no­wał czę­stego go­ścia si­łowni.

– Pie­nią­dze przy­własz­czył so­bie ktoś z ob­sługi sa­mo­lotu.

– Czyli ukradł! – Triumf w gło­sie tego sa­mego go­ścia był nie­mal na­ma­calny. – A sam pan mó­wił, pso­rze, i wszy­scy to po­twier­dzą… – pa­trzył na Gras­sera, szcze­rząc zęby – …że hajsu nikt nie zwi­nął!

– Nie, je­śli bra­ko­wało dzie­się­ciu pro­cent kwoty, czyli zna­leź­nego, które prze­zorny i nie­zbyt wie­rzący w ludzką wdzięcz­ność zna­lazca po­trą­cił z sumy w port­felu – wy­ja­śnił Kon­rad.

Szmer zro­zu­mie­nia i śmie­chów prze­to­czył się po sali. Wiele było też klep­nięć w czoło.

– No to je­den sta­ży­sta, lub, je­śli wo­li­cie, czło­nek Dru­żyny Gra­ala, już jest. – Hi­sto­ryk wy­pro­sto­wał sple­cione dło­nie, aż ci­cho chrup­nęły stawy. – Cze­kamy na po­zo­stałą czwórkę. Mogę was za­pew­nić, że is­landzka eks­pe­dy­cja bę­dzie przy­godą ży­cia. Kto wie, może też od­mieni losy świata?

1Let’s… (ang.) – Przy­go­tuj­cie się na grzmoty! Le­gen­darny zwrot wy­po­wie­dziany przez Mi­cha­ela Buf­fera, ame­ry­kań­skiego kon­fe­ran­sjera bok­ser­skiego.

Ma­gnu

Rok 900

Wilk z niedź­wie­dziem gnę­bią to obej­ście

Żu­raw zbiera co­raz więk­sze żniwo

Krwawi ranne sta­rych bo­gów serce

Nowe idzie, pod­stępne, ką­śliwe.

Mija wła­śnie dzie­więć­set lat od na­ro­dzin Chry­stusa. Wśród mo­ich braci ina­czej zna­czymy ko­lejne zimy, ale re­la­cja jest w ję­zyku Pa­pa­rów, który zwą ła­ciną, i to lu­dzie przez nich na­uczani prze­czy­tają te słowa.

Wszystko, co po­ni­żej skre­śli­łem, jest prawdą. Wiele z tych wy­da­rzeń wi­dzia­łem na wła­sne oczy, a to, czego nie­dane mi było do­tknąć i po­wą­chać, za­sły­sza­łem od god­nych za­ufa­nia braci. Klnę się na bo­gów i je­śli łżę, niech spad­nie na moją głowę ich gniew.

Nie­któ­rzy uznają, że losy mego pana i przy­ja­ciela nie były godne sagi. Inni za­czną wąt­pić, czy wy­da­rzyły się na­prawdę. Taka jest ludzka na­tura i ta­kimi za­wist­nymi i nie­uf­nymi stwo­rzyli nas bra­cia: Odyn, Wili i We. Osądź­cie tę opo­wieść swoim ro­zu­mem. Pro­szę tylko, by­ście do­trwali do końca. To ważne. Tylko wtedy bo­wiem dane wam bę­dzie po­jąć nie­bez­pie­czeń­stwo gro­żące ca­łej ludz­ko­ści. A wie­rzaj­cie mi, mu­si­cie sto­czyć straszny bój o przy­szłość tego świata, wa­szego świata! Czas nie ma tu zna­cze­nia.

W każ­dym po­ko­le­niu są mę­żo­wie o dziel­nych ser­cach, dźwi­ga­jący na bar­kach cię­żary więk­sze od in­nych. Są też lu­dzie jed­nego dnia, ży­jący chwilą. Wielu z nas od­bija się od tych dwóch mu­rów i zaj­muje miej­sce od­po­wied­nie dla ta­len­tów i zgodne z wolą bo­gów. Mój pan wy­chy­nął po­nad prze­cięt­ność niby pły­wak nad ta­flę wody, wy­peł­nił obo­wią­zek, za­trzy­mał to, co mo­gło się roz­lać na wszyst­kie światy Yg­g­dra­sila. Te­raz wa­sza ko­lej.

Je­śli zna­leź­li­ście te za­pi­ski, to taka była wola stwór­ców i na­stał czas na dzia­ła­nie. Nad­cho­dzi mrok, a wy, uzbro­jeni w to­pór i tar­czę, mu­si­cie sta­nąć mu na prze­szko­dzie. Choć­by­ście pła­kali ze stra­chu krwa­wymi łzami, zmo­czyli uryną wła­sne buty, nie od­stąp­cie nogi.

Nie wiem, ile dzie­sią­tek, a może se­tek lat mi­nęło od dnia, gdy skre­śli­łem te słowa, ale ży­wię na­dzieję, iż mgła snuta przez wy­znaw­ców Jed­no­boga nie znisz­czyła wa­szej praw­dzi­wej wiary, wiary dzia­dów. Nie ufam mę­dr­com Jed­nej Księgi, nie ufam lu­dziom nio­są­cym krzyż. Czyż to bo­wiem nie od­wró­cony miecz? Ich pra­gnie­nia zdają się nie znać gra­nic, ni­gdy nie będą syci złota, po­kło­nów i wła­dzy. Ob­ser­wo­wa­łem po­czy­na­nia Pa­pa­rów na wy­spie lodu. Choć z po­czątku zgi­nali plecy i myli stopy bie­da­kom, z cza­sem każdy z nich ob­ra­stał w py­chę i twier­dził, iż to sam bóg prze­ma­wia jego ustami. Może tak było w isto­cie, co­raz mniej bo­wiem przy­po­mi­nali lu­dzi. Ale dość o tym, słu­chaj­cie.

Bra­łem udział w wy­pra­wie, z któ­rej nie po­wi­nie­nem wró­cić żywy. To zna­czy, wy­ru­szyło na nią moje ciało i jedno oko, dla­tego też prze­każę słowa ko­goś, kto był je­dy­nie ob­ser­wa­to­rem, a nie peł­no­praw­nym człon­kiem dru­żyny. Ni­czym so­kół śle­dzący z góry krzą­ta­ninę w obej­ściu.

Wszy­scy zło­żyli przy­sięgę w ob­li­czu sa­mego Odyna, że za­cho­wają w se­kre­cie wy­da­rze­nia tam­tych ty­go­dni. Dla pew­no­ści władca bo­gów rzu­cił na nich klą­twę i wspo­mnie­nia bla­kły, aż w końcu znik­nęły, przy­wra­ca­jąc im spo­kój du­cha. Ja, z po­wo­dów zna­nych tylko Jemu, nie przy­rze­ka­łem i jako je­dyny pa­mię­tam. Wiele du­ma­łem o tym dla­czego. Czar za­po­mnie­nia byłby prze­cież le­kar­stwem, a nie tru­ci­zną. Do­sze­dłem do tego, że Syn Ziemi chciał, bym spi­sał hi­sto­rię mi­nio­nych wy­da­rzeń i prze­ka­zał ją po­tom­nym. Jako świa­dec­two, że bo­go­wie nie po­rzu­cili nas, a je­dy­nie wy­co­fali się do swo­ich świa­tów i dali lu­dziom wolną rękę, cie­kawi, gdzie nas to za­pro­wa­dzi. Po­zo­sta­wili też oręż zdolny od­wró­cić bieg wy­da­rzeń. Albo do­peł­nić dzieła znisz­cze­nia.

Z bie­giem lat żal zmie­nił się w odrę­twie­nie, bo los każ­dego zo­stał utkany przez Norny już w dniu na­ro­dzin. Mój rów­nież. Cóż więc po­może za­mar­twia­nie się i ja­łowe py­ta­nie: „Dla­czego wła­śnie ja?”.

Biały Chry­stus i chrze­ści­ja­nie na ca­łym świe­cie ro­sną w siłę, do­tarli prze­cież na­wet do nas, na wy­spę wśród lo­dów. Nikt nie zdoła po­wstrzy­mać tego po­chodu, a skoro nie można prze­ciw­sta­wić się wiel­kiej fali, na­leży usu­nąć się w bok i po­cze­kać, aż wody opadną. Za­wsze w końcu opa­dają.

Więc ja, Ma­gnu, ostatni straż­nik zmien­no­kształt­nego ulfhed­nara, po­wier­nik świę­tego bra­ek­tatu, zwa­nego przez bo­gów Na­czy­niem, ślę ci, mężu zna­jący mowę Rzy­mian, wie­ści po­przez czas. Niech będą ni­czym pło­mień przy­ło­żony do zga­słej dawno świecy lub blask dnia oglą­dany przez ślepca po wielu la­tach błą­dze­nia w ciem­no­ści. Czy­ta­jąc moje słowa, za­sta­nów się, czy wszystko, co po­wie­dziano ci o ota­cza­ją­cym świe­cie, jest ka­mie­niem i że­la­zem, a nie jeno won­nym dy­mem otu­ma­nia­ją­cym umysł i zmy­sły. Je­śliś pi­śmienny, nie mo­żesz być głup­cem i fakty otwo­rzą ci oczy.

Młody uczeń, le­d­wie jesz­cze pod­ro­stek, przy­siągł na pier­ścień, że wy­pełni mą wolę i schowa ma­nu­skrypt zgod­nie z in­struk­cjami, tak aby przez wieki ża­den wścib­ski Grek czy plu­jący na wiarę oj­ców Nor­man nie do­stał go w swoje ręce. A nie myśl, że nie spró­bują. Sam by­łem świad­kiem, gdy prze­by­wa­łem z ku­piecką mi­sją na wy­spie Irów, jak z wielką za­cie­kło­ścią słu­dzy Ko­ścioła szu­kali włóczni Gae Bulg woja Cúchu­la­inna. Łu­pież­czy na­pad mo­ich ziom­ków wy­dał mi się przy tym jeno go­spo­dar­ską wi­zytą. Nie co­fali się przed ni­czym, by po­siąść moc tego ar­te­faktu. Jak twier­dzili, miał za­wie­rać w so­bie frag­ment włóczni prze­zna­cze­nia, tej sa­mej, którą prze­bito bok Bia­łego Chry­stusa. Ale kto zro­zu­mie praw­dziwe in­ten­cje zło­to­ustych Pa­pa­rów?

Ro­dziny tych wie­śnia­ków, któ­rzy mo­gli coś wie­dzieć, roz­ry­wano końmi, by wy­do­być od nich in­for­ma­cje o miej­scu ukry­cia przed­miotu mocy. Po­mimo rzeki krwi nie usta­wano w po­szu­ki­wa­niach, gdyż upór i kon­se­kwen­cja kri­st­ma­ðrów są ogromne. Za to na­leży im się wielki sza­cu­nek.

Tyle star­czy, by cię ostrzec i uczy­nić twoje kroki ci­chymi.

Nic nie jest wieczne. Kie­dyś fala znu­żona wła­snym cię­ża­rem opad­nie. Wtedy świat na nowo od­kryje sta­rych skan­dy­naw­skich bo­gów. Oby dla nas, lu­dzi, nie było już za późno, a Biały Chry­stus nie za­bił w czło­wieku pro­stej ra­do­ści ży­cia, za­peł­nia­jąc pustkę nie­skoń­czo­nym po­czu­ciem winy.

I jesz­cze jedna prze­stroga: mą­drze użyj Na­czy­nia. Tylko wtedy bo­go­wie zwani Asami, a nie Hel z jej słu­gami, po­wrócą na Zie­mię. Þar­nik þére­igi­úrr2, nie­znany przy­ja­cielu. Bądź roz­ważny, bo do­sta­jesz do ręki wła­dzę nad świa­tami. Je­śli, jak ja, uznasz się nie­god­nym tej po­tęgi, po­szu­kaj męża o nie­złom­nym cha­rak­te­rze, któ­rego słu­chają dru­dzy, a on nie czer­pie z tego ucie­chy. Męża dba­ją­cego o swoje obej­ście, co nie zna stra­chu ni py­chy. Daj mu to, coś zna­lazł. Pa­mię­taj jed­nak: wy­bierz roz­trop­nie!

2Þar­nik… (sta­ro­nord.) – Oby nie za­bra­kło mę­skiej mocy.

Krwawy po­ra­nek w Mos­fel­ls­da­lur

Rok 875

Trzy ol­brzymki przędą ludz­kie losy

Zgar­bione i ci­che ni­czym stare dęby

Ty nie zdo­łasz roz­pleść ni­gdy tego splotu

Jak nie znaj­dziesz czaru, by być na­raz wszę­dzie.

Zima przy­szła tego roku na­gle, wgry­za­jąc się lo­do­wym od­de­chem w na­są­czony je­sien­nymi desz­czami kra­jo­braz Is­lan­dii. So­lidne, ocie­plane dar­nią drew­niane hovy3 przy­kryła jed­nej nocy gruba war­stwa śniegu. Do­lina Mos­fel­ls­da­lur skryła się pod nim ni­czym pod stertą owczej przę­dzy. Je­śli nie li­czyć kilku straż­ni­ków opa­tu­lo­nych w niedź­wie­dzie fu­tra, mię­dzy do­mami było pu­sto. Jesz­cze mie­siąc wcze­śniej ci zbrojni grza­liby tyłki przy ogni­skach, tęgo po­pi­ja­jąc mocne piwo. Ale to było, za­nim…

Uja­da­nie mar­z­ną­cych psów i do­cho­dzące nie­kiedy z wnę­trza do­mostw stłu­mione pi­jac­kie śpiewy i kłót­nie za­głu­szał ryk wia­tru za­gar­nia­nego po­tęż­nymi skrzy­dłami Hräswelga4. Kto nie mu­siał, nie wy­ściu­biał dzi­siaj nosa z chaty. Nad­cho­dził czas pi­ja­tyk, chę­do­że­nia żon i nie­wol­nic – tych ostat­nich po wie­lo­kroć, o ile wła­ści­ciel nie miał nic prze­ciwko albo był zbyt pi­jany, by go py­tać o zgodę. No i czas pla­no­wa­nia przy­szłych wy­praw. Mło­dzi, któ­rzy nie chcieli lub nie wie­dzieli, jak w pełni ko­rzy­stać z ży­cia, sia­dali w chłodne wie­czory przy ogniu, za­słu­chani w barwne sagi o bo­gach i bo­ha­te­rach. Opo­wie­ści snute przez wie­ko­wych już mę­żów opi­su­jące czyny tych dru­hów, któ­rzy za­słu­żyli na to, by o nich pa­mię­tać. Barwne opisy walk z czar­nymi el­fami ze Svar­tal­fhe­imu, ol­brzy­mami z Mu­spel­he­imu i Hrim­thur­she­imu, mor­skimi po­two­rami czy wresz­cie ata­ku­ją­cymi wielką kupą zbroj­nymi wy­wo­ły­wały ru­mieńce na chło­pię­cych i dziew­czę­cych bu­ziach. Nie za­wsze wi­kin­go­wie wy­cho­dzili z tego cało, ale wy­ka­zy­wali się siłą, mę­stwem, spry­tem i od­wagą, dzięki któ­rym tra­fiali po do­brej walce do Wal­halli i wła­śnie do sag. Cze­góż chcieć wię­cej?

W naj­więk­szej hali – tej, w któ­rej zi­mo­wał miej­scowy jarl5 Gri­mis­dal ze swoją dru­żyną – opra­co­wy­wano tak­tykę wy­stą­pie­nia na wio­sen­nym Al­thingu. Zbie­rali się tam wszy­scy wolni miesz­kańcy wy­spy, by są­dzić, roz­są­dzać i usta­na­wiać prawa. Wo­jo­wie Gri­mis­dala i on sam za­da­nie mieli nie­ła­twe, za swój po­stę­pek – wie­lo­krotne mę­żo­bój­stwo – za­słu­żyli bo­wiem na do­ży­wot­nie wy­ję­cie spod prawa. Z trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu sę­dziów zdo­łali jak do­tąd – zło­tem i groźbą – prze­cią­gnąć na swoją stronę le­d­wie dzie­się­ciu. Reszta nie­chyb­nie za­żąda za­płaty krwią za krew, śmier­cią za śmierć. Ale czy zdo­łają wy­kląć całą osadę? Może wy­star­czy re­kom­pen­sata w sre­brze i zło­cie, któ­rego mieli te­raz pod do­stat­kiem?

A wszystko za­częło się jak zwy­kle nie­win­nie, od po­ga­du­szek przy pi­wie. Ha, bez tego na­pitku lub za­mor­skiego wina świat – choć po­nury – byłby spo­koj­niej­szym miej­scem.

Ostat­nie lata były chude, a wy­prawy na wi­king przy­no­siły wię­cej pła­czu wdów niż kruszcu. Dwu­krot­nie tra­fili na świeżo splą­dro­wane klasz­tory i w dro­dze na okręty mu­sieli się za­do­wo­lić chłop­skimi cha­tami. Je­dy­nym war­to­ścio­wym to­wa­rem byli tam lu­dzie, ale ci na wieść o raj­dzie roz­pra­szali się po oko­licz­nych la­sach i szu­kaj wia­tru. Chwy­tano nie­któ­rych, a jakże, jed­nak ra­czej chore i młode sztuki i pewne było, że część ze­mrze w dro­dze po­wrot­nej do domu. W od­we­cie, by po­fol­go­wać pu­stej zło­ści, wy­rzy­nano nie­wiel­kie stada chu­dych owiec i pa­lono li­che do­mo­stwa, a do jarla Gri­mis­dala przy­lgnęło nie­sławne prze­zwi­sko: Owczy Ko­nung.

Raz starli się z sil­nym od­dzia­łem miej­sco­wego wła­dyki, roz­sier­dzo­nego raj­dem in­nych wi­kin­gów, któ­rzy dawno już zdą­żyli znik­nąć z łu­pem. Bo­go­wie i tym ra­zem nie sprzy­jali Gri­mis­da­lowi. Co­raz czę­ściej i gło­śniej prze­bą­ki­wano o zmia­nie do­wódcy. Po co iść za ta­kim, któ­remu nie są przy­chylni bo­go­wie? Prze­cież jego pech ob­le­pia człon­ków dru­żyny ni­czym miód za­nu­rzony w nim mę­ski flet. Tylko fakt, że Owczy Ko­nung nie miał so­bie rów­nych w boju, po­wstrzy­my­wał co bar­dziej krew­kich od rzu­ce­nia wy­zwa­nia.

Je­sie­nią jego ło­dzie znowu wró­ciły do domu pu­ste. Śmie­chu było tak wiele, że jarl mu­siał ubić kilku co bar­dziej bez­czel­nych we­soł­ków. Nie dzi­wota więc, że przy pi­wie szu­kał spo­sobu na po­we­to­wa­nie braku szczę­ścia. I zna­lazł. Wpadł na po­mysł, by pod nie­obec­ność są­siada Sig­munda Ola­fs­sona złu­pić jego ro­dowy gród, le­żącą nad za­toką Rey­kja­vík osadę Ýda­lir6.

Nie wzbu­dził tym kon­cep­tem zbyt­niego en­tu­zja­zmu u oko­licz­nych bon­dów. Wszy­scy wie­dzieli, że Sig­mun­dowi Ola­fs­so­nowi na od­wyrtkę sprzyja wo­jenne szczę­ście i na­wet nie­wol­nicy w jego obej­ściach srają sre­brem. On sam aku­rat wraz z kil­koma set­kami zbroj­nych pu­sto­szył kraj Bre­tland­czy­ków, ale prze­cież przyj­dzie czas, że wróci z wi­kingu! A wtedy…

– Pijmy, a po­tem o tym po­roz­ma­wiamy. – Gri­mis­da­lowi nie można było od­mó­wić sprytu.

Więc lały się piwo i miód całą je­sienną noc, a Owczy Ko­nung co ja­kiś czas roz­ta­czał przed oczami to­wa­rzy­szy wi­zje wiel­kich bo­gactw, które za­ko­pał pod swoim do­mo­stwem Ola­fs­son. Niby mi­mo­cho­dem na­po­my­kał, że wcale nie wia­domo, czy jego skipy przy­biją jesz­cze do ro­dzin­nego portu, a je­śli na­wet, to za­pewne mocno po­ha­ra­tane i bę­dzie to ni­czym dar od bo­gów. Nic tylko brać.

– Spa­limy mu domy, wy­rżniemy zbroj­nych, a ko­biety i nie­wol­nicy staną się na­szą wła­sno­ścią! – grzmiał, wzno­sząc w górę róg. – To nie wszystko! Gdy przy­płyną jego lang­skipy, spad­niemy na nich ni­czym wilk na ran­nego psa i za­gar­niemy okręty pełne skar­bów. A wie­cie, że En­gli­sma­do­wie płacą duży okup w zło­cie za od­stą­pie­nie od plą­dro­wa­nia kraju. Część z tego przy­pad­nie Sig­mun­dowi, a wła­ści­wie nam, wy­star­czy tylko się­gnąć!

Na słowo „złoto” słu­cha­ją­cym ży­wiej za­biły serca.

– No ale to sam Sig­mund Ola­fs­son – mruk­nął nieco przy­tom­niej Tjor­dek Ospo­waty. – Nie ja­kiś tam jarl, ale TEN jarl! By­wały lata, gdy to on prze­wo­dził Al­thin­gowi. Sły­sza­łem o nim…

– Gówno tam sły­sza­łeś! – wrza­snął wódz. – Za broń, a sta­nie­cie się naj­za­moż­niej­szymi ludźmi na Is­lan­dii! Tchó­rze niech sie­dzą po do­mach pod far­tu­chami swo­ich ko­biet i ssą ich co­raz chud­sze cycki!

– Nie miał­bym nic prze­ciw, żeby te­raz zwie­dzić mech two­jej żony – mruk­nął ja­kiś młody chwat, ale tak, by go­spo­darz nie sły­szał. Al­dis ucho­dziła za jedną z naj­bar­dziej uro­dzi­wych w osa­dzie. I nie szczę­dziła miodu co gład­szym mło­dzień­com, gdy mąż wy­pły­wał na wi­king.

Al­ko­hol, ży­wiąc się roz­sąd­kiem, do­daje znu­dzo­nym mę­żom od­wagi, a tchó­rzom po cztery ręce do walki. Na­mowy jarla zro­biły swoje. Jesz­cze tego dnia zor­ga­ni­zo­wano rajd i bie­siad­nicy do­tarli zbroj­nie pod nie­zbyt wy­soki ka­mienno-ziemny wał ota­cza­jący osadę nad za­toką Rey­kja­vík. Z wy­stę­pu­ją­cych tu licz­nie go­rą­cych źró­deł wy­do­by­wała się para, czy­niąc krót­kie dnie mgli­stymi. Dzięki temu zimą było cie­plej niż w in­nych re­jo­nach wy­spy.

Ktoś mu­siał ostrzec miesz­kań­ców, bramy bo­wiem za­stali za­mknięte, a drew­niana ga­le­ria bie­gnąca rów­no­le­gle z ob­wa­ło­wa­niem mie­niła się bla­skiem po­chodni.

Jarl Gri­mis­dal przy­pro­wa­dził setkę mę­żów w sile wieku. Nie­któ­rzy mieli ze sobą so­lidne dra­biny, więc los obroń­ców był prze­są­dzony. Tym bar­dziej że na­prze­ciw sta­nęli starcy, ko­biety i pod­rostki wspo­ma­gani przez do­mo­wych nie­wol­ni­ków.

– Cze­kać, chłopcy, po­mó­wię z nimi i może po do­broci otwo­rzą bramę. Szkoda krwi na tych pa­stu­chów. – Owczy Ko­nung wstrzy­mał swo­ich co bar­dziej krew­kich kam­ra­tów. – Kto do­wo­dzi za­łogą?! – wrza­snął i ru­szył z tar­czą nad głową w stronę wału.

Kilka chwil na gó­rze trwało za­mie­sza­nie, aż w końcu ode­zwał się głos, który raz był mę­ski, a raz dzie­cięcy jesz­cze:

– Ja, Ve­tri­lði, syn Sig­munda Ola­fs­sona, jarla tej osady! Czego szu­ka­cie po nocy nad za­toką Rey­kja­vík taką kupą?! Idź­cie precz! Nie sta­nie się ni­komu krzywda, je­śli nas po­nie­cha­cie.

– A może na od­wyrtkę otwo­rzysz nam bramę, szcze­niaku, i umrzesz szybko i z ho­no­rem, za­miast zdy­chać go­dzi­nami z roz­pru­tym be­be­chem?! – Gri­mis­dal za­śmiał się gło­sem ol­brzy­mów. W ślady wo­dza po­szła cała dru­żyna. – No? Nie mam ca­łej nocy!

– Oj­ciec się ze­mści! – Głos pod­rostka się za­ła­mał i chło­pak za­pisz­czał te­raz ni­czym dziew­czę.

– Gówno mnie ob­cho­dzą po­gróżki ta­kiej nie­le­d­wie bia­ło­głowy, a Wil­czy Ko­nung gry­zie pew­ni­kiem za­mor­ską zie­mię. Otwie­raj, gów­no­ja­dzie, albo pójdę po cie­bie i prze­ko­namy się, co z jar­lo­wego wy­skrobka za wo­jow­nik! – We władcy osady Mos­fel­ls­da­lur za­częła ki­pieć wście­kłość.

Na gó­rze dało się sły­szeć przy­ci­szone roz­mowy, ktoś krzyk­nął, inny za­bul­go­tał, gdy nóż prze­ciął mu gar­dło, i za­pa­dła ci­sza.

– Idź­cie precz! – usły­szeli w końcu głos mło­dego Ve­tri­lðiego Sig­munds­sona. – Idź­cie precz, a może uj­dzie­cie z ży­ciem!

Na ryk swego wo­dza na­past­nicy rzu­cili się do szturmu. Nie­sione w sil­nych rę­kach dra­biny wcze­piły się w wał, a zbrojni z to­po­rami w dło­niach lub no­żami w zę­bach roz­po­częli bły­ska­wiczną wspi­naczkę. Na spo­tka­nie po­le­ciały strzały i oszczepy, które po­szczer­biły nieco na­past­ni­ków, ale to do­dało tylko tym ostat­nim za­cię­to­ści.

Pierw­szy na gó­rze zna­lazł się nie­wy­soki i szybki Kraki Sib­bis­son, który roz­łu­pał czaszkę sta­rego woja pró­bu­ją­cego mu sta­nąć na dro­dze. Za­raz jed­nak jęk­nął gło­śno, gdy ja­kiś miecz utkwił mu w boku przy sprzączce tro­ków skó­rza­nego na­pier­śnika na­bi­ja­nego me­ta­lo­wymi płyt­kami. Spa­dał już, gdy w mi­go­tli­wym świe­tle po­chodni zo­ba­czył mło­dego za­bójcę w zbyt du­żej kol­czej ko­szuli.

Za­raz za nim we­pchnął się jed­nak po­tężny Guffi, syn Abiego. Za­mach­nął się to­po­rem na chłopca i byłby go prze­ciął na pół, gdyby z ciem­no­ści nie wy­pa­dła ko­bieta z oszcze­pem w ręku. Rzu­ciła się z roz­pędu na zbroj­nego i wbiła mu ostrze w brzuch. Ten zdą­żył jesz­cze roz­orać nie­wie­ści bark i nie­mal od­ciąć ko­bie­cie głowę, a po­tem ra­zem sple­ceni, niby para ko­chan­ków, spa­dli z dra­biny. Ve­tri­lði za­marł prze­ra­żony. Chciał być dzielny, ale…

– Ucie­kaj, chłop­cze! – Stary woj, który w po­dzięce za do­brą służbę otrzy­mał do­ży­wo­cie w do­mo­stwie jarla Ola­fs­sona, wska­zał głową le­żące w dole do­mo­stwa. – Scho­waj się gdzieś, a po­tem ucie­kaj do lasu. My tu bę­dziem… – Wię­cej nie rzekł nic, z dra­biny bo­wiem ze­sko­czył Banki Ko­wal, chłop o po­stu­rze mło­dego niedź­wie­dzia, i sta­rzec, choć na krótko, miał inne za­ję­cie.

Ve­tri­lði zsu­nął się po gru­bym balu pod­trzy­mu­ją­cym ga­le­ryjkę i sta­nął na wprost gro­mady prze­ra­żo­nych miesz­kań­ców osady, któ­rzy w dło­niach dzier­żyli broń bar­dziej pa­su­jącą do kuchni niż na pole bi­twy.

– Ko­biety… – głos na chwilę od­mó­wił mu po­słu­szeń­stwa – …ko­biety do cha­łup, a ze mną tylko ci, któ­rym nie bę­dzie strach umrzeć! – krzyk­nął w końcu, tym ra­zem za­dzi­wia­jąco gru­bym gło­sem.

Po chwi­lo­wym za­mie­sza­niu zo­stał w oto­cze­niu kil­ku­na­stu sta­rych, w więk­szo­ści scho­ro­wa­nych męż­czyzn. Każdy z nich, za­miast mę­czyć się w czas zimy ży­cia, chciał tra­fić po śmierci w boju do Wal­halli.

To była naj­wyż­sza pora. Na­past­nicy bo­wiem wy­cięli nie­mal w pień obroń­ców na ga­le­rii i te­raz dwóch z nich ze­sko­czyw­szy na kle­pi­sko, zdej­mo­wało ry­gle z bramy.

Po­tężny ryk z dzie­sią­tek gar­deł prze­bił się przez zgiełk ­bi­twy i do środka wdarł się żądny krwi i łu­pów tłum zbroj­nych jarla Gri­mis­dala. Nie­liczni żywi jesz­cze obrońcy wal­czyli dziel­nie, ale nie mieli szans i szybko wy­rżnięto ich do nogi. Naj­dłu­żej opór sta­wiał od­dział zgro­ma­dzony wo­kół syna jarla Sig­munda. Chło­pak, choć le­d­wie pod­ro­stek, za­grze­wał swo­ich do walki, a i sam po­ha­ra­tał kilku na­past­ni­ków za­sko­czo­nych taką za­cię­to­ścią. Wy­pa­tro­szyli go za to ni­czym pro­siaka i na­bili na pal nad bramą w miej­scu, w któ­rym wcze­śniej wi­siała ol­brzy­mia wil­cza czaszka – ro­dowy znak pana tego grodu.

Co gład­sze ko­biety po­hań­biono, na­peł­nia­jąc ich brzu­chy na­sie­niem wielu pi­ja­nych mę­żów, i we­spół z dziećmi po­wie­dziono w nie­wolę. Wio­sną, gdy stop­nieją śniegi i lody, a ża­gle stat­ków wy­pełni wiatr, tra­fią na targi w Birce, He­de­bie czy Truso.

Cztery dni cią­gnęła się pi­ja­tyka, a mię­dzy osadą Ýda­lir a do­liną Mos­fel­ls­da­lur kur­so­wały wozy wy­peł­nione wszel­kimi do­brami. Ostat­niej gru­pie to­wa­rzy­szyła po­nad setka nie­wol­ni­ków i ura­do­wani ła­twym zwy­cię­stwem zbrojni jarla Gri­mis­dala. By za­trzeć ślady plą­dro­wa­nia, pod hovy pod­ło­żono ogień.

Po wszyst­kim z po­le­ce­nia Owczego Ko­nunga w po­bli­skim ra­chi­tycz­nym le­sie usta­no­wiono po­ste­ru­nek, który miał ostrzec zdo­byw­ców o po­wro­cie dru­żyny po­go­rzelca Sig­munda Ola­fs­sona. Zdążą się przy­go­to­wać, ru­szyć na­prze­ciw i ode­brać resztę na­leż­nego łupu. Do tego czasu mu­szą zna­leźć spo­sób, by na wio­sen­nym Al­thingu zy­skać jak naj­więk­szą liczbę stron­ni­ków. Je­śli nie, wy­wal­czą so­bie wol­ność że­la­zem i wy­spa lodu spły­nie krwią. Bo­go­wie ko­chają zwy­cięz­ców.

Im gło­śniej krzy­czano, tym bar­dziej sta­rano się za­głu­szyć my­śli o Wil­czym Ko­nungu, jarlu, o któ­rym krą­żyły mro­żące ko­ści le­gendy.

Dni były co­raz krót­sze. Te kilka go­dzin świa­tła le­d­wie wy­star­czało, by opo­rzą­dzić by­dlęta i go­spo­darkę. Trwa­jący dłu­żej mrok wle­wał w serca lu­dzi po­nure my­śli, które na­le­żało od­pę­dzić dużą ilo­ścią piwa. Cza­sami nad­cho­dzi jed­nak taka ciem­ność, któ­rej ża­den na­pi­tek nie zmoże.

Dla­tego po­mimo pory roku, pod­czas któ­rej wstrzy­my­wane są rajdy, a lu­dzie sie­dzą po cha­łu­pach, kilku zmar­z­nię­tych i psio­czą­cych zbroj­nych stra­żo­wało w po­bliżu osady Ýda­lir. Po­ry­wi­sty wiatr giął ku ziemi cien­kie pnie drzew i je­dyną osłonę da­wało za­głę­bie­nie te­renu, w któ­rym zbu­do­wali li­chą le­piankę. Do po­cie­chy i dla roz­grzewki do­stali kilka garn­ców z pi­wem, które z nie­tę­gimi mi­nami pod­grze­wali te­raz przy ogniu.

– Wga­piamy się w wodę dniem i nocą i po­wiem wam, kam­raci, że Wil­czy Kon… tfu, no, sami wie­cie kto, pew­ni­kiem chę­doży już Ran ra­zem ze swoim li­dem, a jego łódź śpi na dnie wiel­kiego mo­rza. Jakby miał wró­cić, to już by tu był. Tak czy nie? – Ha­rek, syn Hun­bo­giego, splu­nął w ogni­sko, a ogień od­po­wie­dział ci­chym, ostrze­gaw­czym sy­kiem.

– Ugryź się w ozór, tru­po­żerco, żeby w taką ciem­nicę przy­zy­wać nie­szczę­ście. Im ci­szej o nim, tym dłu­żej po­ży­jem, ot co. – Wielki, za­ku­tany w niedź­wie­dzią skórę mąż do­rzu­cił kilka nie­rów­nych szczap do ognia. – A jakby ta­kie pewne było, że ten wódz po­nie­chał oj­co­wi­zny, toby nasz jarl nie trzy­mał nas tu trzeci ty­dzień na mro­zie.

– Ale mam ra­cję, Swen, że o tej po­rze nikt roz­tropny nie ru­sza na mo­rze, zga­dza się?

– Chyba… – mruk­nął trzeci kom­pan, prze­ły­ka­jąc gło­śno łyk cien­kiego piwa – …że mu kto wie­ści z domu przy­niósł.

– Bo­dajby cię wilcy, có­żeś taki stra­chliwy się zro­bił? Jak w Ýda­lir rżnę­li­śmy miej­sco­wych, toś pierw­szy był do bitki. Jak nad­szedł czas, by po­uży­wać z bia­ło­gło­wami, i tuś się nie­źle spra­wiał. Pa­mię­tasz tę z głową wy­go­loną wpół? Krzepka była i jak ci przy­ło­żyła bier­wio­nem, to żeś się ko­py­tami na­krył. – Za­re­cho­tali, ale w ich gło­sach echa we­so­ło­ści współ­za­wod­ni­czyły z obawą.

– Mo­żem się i na­krył, ale wy­chę­do­ży­łem jej córkę, a stara jeno pa­trzyła i pluła ze zgry­zoty krwią i zę­bami. Gdy młoda w końcu dała gar­dło, matka wyła niby opę­tana. Żeśta ją we trzech trzy­mali, gdym i jej do­go­dził. Po wszyst­kim trza było i tę uka­tru­pić, boby spo­koju nie było. Uszy bo­lały od tego wy­cia i zło­rze­cze­nia. Po praw­dzie pi­łem wtedy dużo, bo na trzeźwo… – Za­milkł.

– Jak każdy. – Ha­rek chłep­tał z dzbana, krzy­wiąc się przy tym nie­mi­ło­sier­nie. – U jarla Olafs…, tfu, w piw­ni­cach trunki były przed­nie, a nie jak te świń­skie szczyny. – Od­dał dzban kom­pa­nowi.

– Tylko my tam byli w wiel­kiej ku­pie i sile, a tu ster­czym sami niby za­dry we wło­cha­tej du­pie. Jakby co, zni­kąd po­mocy. – Swen wes­tchnął ciężko.

– Bo nie na­szą rolą po­ty­kać się ze zbroj­nymi. Ty le­piej prze­pa­truj wodę, a jak zo­czysz jaki skip, weź­miem nogi za pas i le­cim do do­liny. Po­go­rze­lec prze­cie la­tać jesz­cze nie umie.

– Ta­kiś pewny?

– Bo­dajby cię… Ten znowu swoje. Za­wrzyj gębę, bo i bez two­ich stra­chów ciężko nam tu usie­dzieć, a Owczy Ko­nung po­ła­mie gnaty, gdy wró­cim przed cza­sem.

W ciągu ko­lej­nych go­dzin mil­czeli, na­prze­mien­nie przy­sy­pia­jąc i zry­wa­jąc się na równe nogi przy gwał­tow­niej­szych po­dmu­chach wia­tru. Tylko piwo da­wało nieco uko­je­nia sko­ła­ta­nym ner­wom.

Nim po­ja­wił się nad nimi cień czar­niej­szy od cze­lu­ści Nifl­he­imu i po­czuli smro­dliwy od­dech dra­pież­nika, mieli już nie­źle w czu­bie.

Pierw­szy zo­ba­czył go Ha­rek, syn Hun­bo­giego. Roz­warte do krzyku usta wraz z głową po­le­ciały w mrok. Krew, która try­snęła z jego karku, nie­mal uga­siła nie­wiel­kie ogni­sko. W zie­lo­nych, ja­rzą­cych się nie­ziem­skim bla­skiem śle­piach pło­nęła żą­dza mordu.

Swen, co trzeba mu przy­znać, bły­ska­wicz­nie ze­rwał się z to­po­rem w dłoni. Za­mach­nął się na roz­ma­zaną plamę czerni, jakby pra­gnął jed­nym cio­sem po­wa­lić so­lidną brzozę. Za­ha­czył wpraw­dzie na­past­nika, ale za­raz po­czuł po­tworne szarp­nię­cie i, nim upadł na trawę, ręka ode­rwana od barku – cią­gnąc za sobą po­szar­pane pa­sma mię­śni i ścię­gien – po­szy­bo­wała w stronę mo­rza. Nie pod­niósł się już, a be­stia po­tęż­nym cio­sem pię­ści zmiaż­dżyła mu czaszkę.

Trzeci, zdało się naj­bar­dziej krzepki ze straż­ni­ków, gdy zo­ba­czył, co spo­tkało jego kom­pa­nów, wpadł w ber­serk. Od­rzu­cił broń, krzyk­nął i sko­czył, chcąc go­łymi rę­kami za­du­sić po­twora. Na­past­nik przy­jął wy­zwa­nie i przy­gar­nął wi­kinga do sze­ro­kiej, wło­cha­tej piersi. Ko­ści męż­czy­zny pę­kały z ci­chym trza­skiem, krew po­szła wszyst­kimi otwo­rami w ciele, ale to było mało. Gdy mar­twy straż­nik do­tknął ziemi, przy­po­mi­nał czło­wieka z drugą ta­lią. Wtedy be­stia po­ży­wiła się nim, a sze­le­sty nocy roz­darło zwy­cię­skie, ję­kliwe wil­cze wy­cie.

Po kilku chwi­lach nad za­toką Rey­kja­vík za­pa­no­wała ci­sza, o ile nie li­czyć wia­tru gra­ją­cego swoje pie­śni.

Tej nocy nie­wol­nicy po­rwani z osady Ýda­lir sły­szeli od­głosy bi­twy, jed­nak odrzwia szop na ło­dzie, w któ­rych ich stło­czono, po­zo­stały za­mknięte. Szczęk broni i chra­pliwe okrzyki roz­ka­zów mie­szały się z od­gło­sami prze­ra­żo­nych i mor­do­wa­nych lu­dzi. Nie­kiedy dał się też sły­szeć ryk, który z pew­no­ścią nie wy­do­był się z gar­dła czło­wieka.

Na­gle coś łup­nęło o jedną ze ścian, a brze­mienna Hilde bez­wied­nie osło­niła rę­kami łono, jakby to mo­gło po­móc. Chwilę trwała ci­sza, roz­darta na­gle zdła­wio­nym w po­ło­wie krzy­kiem bez­brzeż­nego prze­ra­że­nia. Po­tem dał się sły­szeć ty­powy od­głos to­wa­rzy­szący każ­dej jatce: roz­ry­wa­nego mięsa, ła­ma­nych ko­ści i… chłep­ta­nia go­rą­cej ju­chy. Coś, ktoś za­zgrzy­tał jesz­cze ostrzami noży lub pa­zu­rami po de­skach, usły­szeli ci­che wę­sze­nie, a po­tem za­pa­dła ci­sza.

Długi dom jarla Gri­mis­dala był naj­więk­szy w osa­dzie. Ci zbrojni, któ­rzy ru­szyli w noc ścią­gnięci ha­ła­sami i okrzy­kami, nie wró­cili już, by zdać re­la­cję, więc Owczy Ko­nung na­ka­zał po­zo­sta­łym bro­nić obej­ścia. Za­warli so­lidną belką grube odrzwia. Pod ściany po­szły stoły i ławy. Do­rzu­cono drewna do pło­ną­cego na środku ogni­ska.

– To Wil­czy Ko­nung! – Albi, syn Akiego, ob­ra­cał się, kre­śląc mie­czem pół­kola. – Mó­wi­łem, że za pod­szep­tem Lo­kiego za­ata­ko­wa­li­śmy jego dom!

– Za­wrzyj gębę, szczo­piju, albo wy­rwę ci z niej par­chaty ję­zor! – Roz­sier­dzony pan do­mo­stwa otrzą­snął się już z za­sko­cze­nia. – Kto by nie był, jest nas tu dzie­się­ciu i po­sie­kamy każdą be­stię z Hel­he­imu!

Gro­mada ko­biet pod wo­dzą Al­dis rów­nież szy­ko­wała się do walki. So­lidne saksy w dło­niach i wy­raz de­ter­mi­na­cji na twa­rzach czy­niły z nich nie lada prze­ciw­ni­ków. Tym bar­dziej że po ką­tach i w spi­żarni cho­wały się wy­stra­szone dzie­ciaki. Nie tak wy­obra­żały so­bie bi­twy, o któ­rych sły­szały sagi, sie­dząc przy zi­mo­wych ogni­skach. Wielu ma­rzą­cych o wo­jen­nej sła­wie i czy­nach god­nych bo­ha­te­rów po­si­kało te­raz wdzie­wane do spa­nia cie­płe ko­szule.

Na­gle coś na­parło na wrota, a belka za­trzesz­czała zło­wiesz­czo. Po­tworny ryk prze­szył po­wie­trze i na­wet tę­gim wo­jom ścier­pła skóra. Ude­rze­nia roz­le­gały się raz za ra­zem, jed­nak – dzięki niech będą bo­gom – so­lidna dę­bina wy­trzy­mała te ciosy. Ha­łasy uci­chły i je­den z dru­gim wy­pusz­czali te­raz długo trzy­mane w płu­cach po­wie­trze.

– Po­szedł precz? – Ko­wal Banki, zwany Krzep­kim Mło­tem, ru­szył w stronę wej­ścia.

– Ani się waż wy­cho­dzić! – Głos jarla Gri­mis­dala osa­dził go w miej­scu. – To pod­stęp! Czai się i czeka na nasz błąd, a że w ciem­no­ści wi­dzi le­piej od sy­nów Aska i Em­bli7, to w ho­vie przy ogniu na­sze szanse wzro­sną.

– Ale tam nasi, jarlu. – Banki nie da­wał za wy­graną. – W obej­ściu zo­stali moja ko­bieta z sy­nem i stary ociec.

– Wy­roki bo­gów, tu je­ste­śmy bez­pieczni. W słońcu jego czarne moce słabną, wtedy…

Słowa te zo­stały prze­rwane przez ha­łasy do­cho­dzące z góry. Na­gle przez dymny otwór prze­ci­snęła się ja­kaś po­stać. Wi­siała chwilę na ła­pach, by ze­sko­czyć, uni­ka­jąc żywo pło­ną­cego ognia. Nie­mal w tej sa­mej chwili dwóch sto­ją­cych naj­bli­żej zbroj­nych pa­dło na ko­lana, chwy­ta­jąc się za roz­szar­pane gar­dła. Skoł­tu­niona ruda be­stia sta­nęła mię­dzy obroń­cami a drzwiami do­mo­stwa i za­ry­czała wy­zy­wa­jąco.

Rzu­cili się na stwora z że­la­zem w dło­niach. Nie­po­dobna jed­nak, by żywa istota była zdolna do tak szyb­kich ru­chów. To­pory i mie­cze cięły z ję­kiem po­wie­trze, stwór zaś – po bły­ska­wicz­nym uniku – z ła­two­ścią gro­mił obroń­ców. W kilka chwil kle­pi­sko za­ście­łały ludz­kie szczątki, a umie­ra­jący rzę­zili, wy­da­jąc ostat­nie tchnie­nia. W tym i ko­biety, które w de­spe­rac­kim ataku pró­bo­wały prze­chy­lić szalę zwy­cię­stwa. Żywi po­zo­stali tylko jarl Gri­mis­dal i Al­dis sto­jąca obok z sak­sem w dłoni. Przy­bysz zda­wał się ce­lowo oszczę­dzić tę dwójkę.

Owczy Ko­nung, wi­dząc los swo­ich naj­lep­szych lu­dzi, wpadł w ber­ser­ker­ski szał i za nic ma­jąc so­bie wła­sne ży­cie, ru­szył na spo­tka­nie po­twora. Był wiel­kim, sil­nym mę­żem, bu­dzą­cym po­strach wśród zbroj­nych na ca­łej wy­spie lodu, ale tylko czło­wie­kiem. Nie za­uwa­żył roz­ma­za­nego od szyb­ko­ści ciosu pa­zu­rza­stą łapą. Hełm osła­bił ude­rze­nie i ura­to­wał mu ży­cie, ale świat skryły ciem­no­ści.

Gdy od­zy­skał przy­tom­ność, sie­dział na wła­snym, zdob­nym krze­śle. So­lidny drew­niany me­bel wy­cio­sano z jed­nego ka­wałka dę­biny, która wiele zim prze­le­żała w mo­rzu i te­raz była twarda ni­czym ka­mień. Ręce Gri­mis­dala ktoś przy­mo­co­wał sznu­rem do pod­ło­kiet­ni­ków, na jego szyi zaś cia­sno za­ci­skała się gruba pę­tla.

Pierw­sze, co zo­ba­czył, to sie­dzącą na wprost Al­dis. Spę­tana po­dob­nie jak mąż pa­trzyła spuch­nię­tymi od pła­czu i na wpół pu­stymi oczami ko­goś, kto po­go­dził się już z naj­gor­szym.

– Al­dis – wy­chry­piał – na­sze dzieci…?

Ko­bieta zdo­łała po­krę­cić głową, a ból wspo­mnień był tak wielki, że za­ci­skane te­raz zęby ukru­szyły się na wspo­mnie­nie okro­pieństw, któ­rych była świad­kiem. Jęk­nęła ci­cho.

– Jest tu?

Zda­wała się nie ro­zu­mieć py­ta­nia.

– Czy be­stia cią­gle jest w do­li­nie? – Po­no­wił próbę uwol­nie­nia, ale to spra­wiło tylko, że pę­tla cia­śniej za­ci­snęła się na jego szyi.

– Wszy­scy za­bici, Grim, wszy­scy… – szep­nęła i za­mknęła zbo­lałe oczy, jakby pró­bu­jąc ukryć się przed świa­tem za za­słoną po­wiek. – Wi­dzia­łam – mó­wiła jakby do sie­bie – jak ro­ze­rwał na pół ma­łego Diarfa i po­żarł go niby kur­czaka… Jesz­cze sły­szę chrzęst ko­stek… Chciał, że­bym to wi­działa… Bo­go­wie, za­bierz­cie mnie już, pro­szę… – Głowa Al­dis opa­dła na piersi. Prze­peł­niona bó­lem ko­bieta ze­mdlała.

Po­twór jakby na to cze­kał. Bez­sze­lest­nie wy­szedł z cie­nia i na oczach wła­ści­ciela dłu­giego domu roz­po­czął prze­mianę. W asy­ście sa­pa­nia, ry­ków bólu i od­głosu pę­ka­ją­cej skóry be­stia opa­dła na ko­lana, by po kilku chwi­lach, drżąc z wy­siłku, pod­nieść się w ludz­kim kształ­cie. Przed Owczym Ko­nun­giem stał te­raz nagi Sig­mund Ola­fs­son.

– Obu­dzi­łeś się, tru­pie?! – Władca spa­lo­nej osady splu­nął krwawą plwo­ciną pod stopy wroga. – Po­cze­kał­bym ze szcze­nia­kami na cie­bie, ale głód był sil­niej­szy. Do­brze cho­ciaż, że twoja Al­dis pa­trzyła.

Jarl Gri­mis­dal rzu­cił się do przodu, ale sznury były mocne.

– Mam też coś spe­cjal­nie dla cie­bie, mor­derco mego syna. Ko­chasz tę ko­bietę?

Py­ta­nie było tak na­głe, że szy­ku­jący się do obelg Owczy Ko­nung mil­czał chwilę, zbie­ra­jąc my­śli.

– Weź mnie, be­stio, a je­śli jest w to­bie okruch czło­wie­czeń­stwa, puść Al­dis wolno – wy­chry­piał w końcu.

– Czyli tak. Ja ko­cha­łem Ve­tri­lðiego nad ży­cie. Na­wet nie wiesz, ile mu­sia­łem znieść, by mógł przyjść na świat zdrowy i… nor­malny. A ty, psie, w jed­nej chwili mi to ode­bra­łeś.

– Ży­cie za ży­cie, Sig­mun­dzie. Weź mnie.

– Tak zro­bię, ale nim to się sta­nie, chciał­bym dać ci od­czuć ból straty po kimś, kogo śmierć wy­rwie ci serce.

– Za­bra­łeś moje dzieci. – Z ust więź­nia wy­szedł bar­dziej szept niźli okrzyk. – Czego jesz­cze chcesz? Weź mnie jako na­wiązkę i idź precz, po­two­rze.

Cią­gle nagi Ola­fs­son pod­szedł do od­zy­sku­ją­cej przy­tom­ność ko­biety. W bla­sku do­ga­sa­ją­cego ogni­ska pre­zen­to­wał się oka­zale. Wę­zły gru­bych mię­śni na tor­sie były po­kryte ru­dymi kę­dzio­rami. Mimo wieku ciało miał wciąż smu­kłe, mło­dzień­cze.

– Al­dis, piękna Al­dis, jak bar­dzo pra­gniesz żyć? – Prze­ciął sak­sem krę­pu­jące ją więzy.

Ko­bieta pa­dła na ko­lana, gdy tylko pu­ściły sznury, ale ze­brała się w so­bie. Z tru­dem wstała i zdało się bez stra­chu spoj­rzała w oczy mor­dercy swo­ich dzieci. Po­tem… splu­nęła mu w twarz za­bar­wioną krwią śliną. Mil­czała.

– Wi­dzisz, Gri­mis­dal – Wil­czy Ko­nung bez gniewu otarł twarz – twoja ko­bieta ma wię­cej ho­noru niż ty i twój lid ra­zem wzięci. Stoi przed wro­giem, gdy wy wy­ko­rzy­sta­li­ście moją nie­obec­ność, by wy­rżnąć bli­skich mi lu­dzi. I może na­wet po­zwo­lił­bym jej od­dy­chać. Ale… ona chce do As­gardu. – Mó­wiąc to, wci­snął nie­wie­ście saks w dłoń i sta­nął, sze­roko roz­kła­da­jąc ręce. – Za­bij mnie, Al­dis, po­mścij ro­dzinę.

Al­dis Jo­rung­dot­tir brała za młodu udział w raj­dach i nie­obcy był jej mord. Te­raz w jed­nej chwili rzu­ciła się na oprawcę, go­dząc ostrzem w jego serce. Wło­żyła w ten ruch całą siłę, całą nie­na­wiść i mat­czyny ból. Ale Wil­czy Ko­nung cze­kał na nią. Bły­ska­wicz­nie zszedł z li­nii ciosu i jed­nym ru­chem po­tęż­nych ra­mion skrę­cił ko­bie­cie kark. Trzy­mał ją jesz­cze kilka chwil w ob­ję­ciach, po czym de­li­kat­nie uło­żył jej ciało na de­skach pod­łogi.

– Wiedz, wie­przu, że oka­za­łem ła­skę dziel­nej wo­jow­niczce w uzna­niu jej męż­nego serca, a nie skom­le­nia tchórz­li­wego męża. Zgi­nęła w walce, więc pój­dzie do Wal­halli. Ty jed­nak, wia­ro­łomny są­sie­dzie, nie do­stą­pisz tej ła­ski. Po­ra­nię cię tak, byś nim sko­nasz, miał czas prze­my­śleć swoje po­stępki. Po śmierci pój­dziesz do kró­le­stwa Hel, bo tam jest miej­sce każ­dego zdrajcy i krzy­wo­przy­sięzcy.

Jarl Gri­mis­dal nie wy­dał z sie­bie krzyku, gdy Wil­czy Ko­nung od­rą­by­wał mu dło­nie i stopy, a po­tem pie­czę­to­wał rany ży­wym ogniem, by ten nie zmarł zbyt szybko z upływu krwi. Bez­wiedne jęki, które wy­do­by­wały się z jego ust, tłam­sił gniew­nie, za­wie­ra­jąc moc­niej usta. Mdlał co pe­wien czas, ale zimna woda wy­ry­wała męż­czy­znę z nie­świa­do­mo­ści. Gdy było po wszyst­kim, Sig­mund Ola­fs­son znik­nął, po­zo­sta­wia­jąc ka­lekę sam na sam z my­ślami, po­twor­nym bó­lem i tru­chłem uko­cha­nej ko­biety.

Około po­łu­dnia, gdy straż­nicy nie zja­wili się z rybną breją, którą kar­miono jeń­ców z Ýda­lir, my­szo­wło­sej Ste­invör udało się wy­zwo­lić z wię­zów. Gdy za­lęk­niona wy­szła na ze­wnątrz, przy­wi­tała ją nie­po­ko­jąca ci­sza. Żad­nego tu­multu, od­gło­sów pracy w kuźni, ję­ków ran­nych czy na­wet pła­czu. Nic.

Po­bla­dła ze stra­chu, gdy zaj­rzała do pierw­szego z brzegu hovu. Po­roz­ry­wane ciała lu­dzi i zwie­rząt – i to bez wy­jątku, czy to byli mę­żo­wie, ko­biety czy dzieci – two­rzyły na kle­pi­sku miękką, krwawą ściółkę. Wszę­dzie było tak samo.

Jeńcy ucie­kli, zwie­trzyw­szy w tym dzia­ła­nie czar­nej ma­gii. Wró­cili do spa­lo­nych do­mostw, by od­bu­do­wać osadę nad brze­giem za­toki Rey­kja­vík. Póki ży­cia, póty na­dziei.

Tak do­peł­niła się ze­msta jarla Sig­munda Ola­fs­sona, lecz to był le­d­wie przed­smak przy­szłych wy­da­rzeń. Norny splo­tły los tego zmien­no­kształt­nego w spo­sób wy­jąt­kowo kunsz­towny i miły bo­gom. To z ko­lei ozna­cza dla czło­wieka cier­pie­nie i łzy, któ­rymi ży­wią się serca dłu­go­wiecz­nych Asów i Wa­nów.

3Höv/hov – dom.

4Hräswelg(Tru­po­żerca) – ol­brzymi orzeł, który sie­dzi na skraju nie­bios i ma­cha­jąc skrzy­dłami, wy­wo­łuje wiatr.

5Jarl, haul­der, land­mand, the­gen – okre­śle­nia od­po­wia­da­jące pol­skim ty­tu­łom szla­chec­kim.

6Ýda­lir (sta­ro­nord.) – Do­lina Ci­sów.

7Ask – pierw­szy męż­czy­zna, Em­bla – pierw­sza ko­bieta.