Kolejna dziewczyna. Tom 1 - Carla Kovach - ebook

Kolejna dziewczyna. Tom 1 ebook

Carla Kovach

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Myślała, że przyjdzie ją uratować. Myliła się.

Deborah Jenkins otuliła się płaszczem, gdy w strugach deszczu wyruszała na krótki spacer. Ale tej nocy nie udaje jej się wrócić do domu. I nigdy więcej jej nie widziano...

Cztery lata później zostaje znaleziona dziewczynka zawinięta w brudne szmaty na progu domu. Anonimowy telefon nakłania policję do przeprowadzenia testu DNA na dziecku. Nikt jednak nie jest przygotowany na wyniki.

Noworodek należy do Deborah. Ona wciąż żyje.

Jeśli kochasz Lisę Gardner, Patricię Gibney i Roberta Bryndzę, pokochasz ten oszałamiający nowy thriller kryminalny od Carli Kovach. The Next Girl, który będzie trzymać cię w niepewności do ostatniej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 359

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

So­bota, 14 XII 2013 r.

Ten sam wzrost, ten sam ko­lor wło­sów. Z tyłu można by ją nie­malże wziąć za De­bo­rah. Jed­nak, kiedy ko­bieta się od­wró­ciła, oka­zała się je­dy­nie jej ta­nią imi­ta­cją. Leg­ginsy wcho­dziły jej mię­dzy po­śladki. Miała na so­bie krótką pu­chową kurtkę i wy­so­kie szpilki, co jesz­cze bar­dziej wska­zy­wało na to, że nie była to Deb­bie. Jego Deb­bie nie wy­szłaby mię­dzy lu­dzi tak tan­det­nie ubrana. Za­nim ko­bieta po­de­szła do jego sa­mo­chodu, ro­zej­rzała się w lewo i w prawo po stro­mej ulicy w cen­trum mia­sta.

Włą­czył prawy kie­run­kow­skaz i za­trzy­mał się za za­tło­czo­nym ba­rem, obok budki z fryt­kami. W Red­ditch pa­no­wał tłok. W okre­sie przed­świą­tecz­nym no­cami wszy­scy im­pre­zo­wali. Ko­bieta po­słusz­nie po­dą­żała za nim, jakby była w nar­ko­ty­ko­wym tran­sie.

Do tej pory tylko raz przy­szedł tu szu­kać to­wa­rzy­stwa, ale to było na długo przed tym, nim Deb­bie zna­la­zła się w jego ży­ciu. Spo­tka­nie z tamtą dziew­czyną oka­zało się ka­ta­strofą. Chciał tylko po­roz­ma­wiać, ale ta ko­bieta była nie­mo­ralna i ze­psuta, pró­bo­wała na­kło­nić go do ro­bie­nia rze­czy, któ­rych jego matka ni­gdy by nie po­chwa­liła. Był chętny, ale tylko do mo­mentu, kiedy so­bie ulżył. Tamta ko­bieta nie po­tra­fiła tego za­ak­cep­to­wać.

Ta po­dobna do Deb­bie za­pu­kała w szybę sa­mo­chodu i mru­gnęła. Te­raz z bli­ska wi­dział jej ciemne od­ro­sty i lekko skrzy­wiony nos, który, jak się do­my­ślał, mu­siał być kie­dyś zła­many. To nie była jego Deb­bie, ale mo­gła ją uda­wać.

Ko­bieta uśmiech­nęła się.

– Szu­kasz cze­goś spe­cjal­nego na za­koń­cze­nie wie­czoru? – za­gad­nęła. Miała wschod­nio­eu­ro­pej­ski ak­cent. Za­sta­na­wiał się, skąd po­cho­dzi… może z Ru­mu­nii, może z Buł­ga­rii?

Zer­k­nął w lu­sterko i za­uwa­żył grupę pi­ja­nych im­pre­zo­wi­czów, któ­rzy we­soło prze­py­chali się przy wej­ściu do baru. Ża­den z nich nie zwra­cał uwagi na to, co działo się ka­wa­łek da­lej na ulicy. Kiedy męż­czyźni trzę­śli się z zimna, sto­jąc przed ba­rem w ko­szul­kach z krót­kimi rę­ka­wami i czap­kach Świę­tego Mi­ko­łaja, on po­now­nie od­wró­cił się do ko­biety.

– To jak? Nie mam ca­łej nocy, ko­cha­nieńki. Na ulicy jest zimno. – Wy­pu­ściła ob­ło­czek pary z ust i za­częła tu­pać no­gami, żeby się roz­grzać.

– Wsia­daj.

– Wiesz, jak za­dbać o ko­bietę. A ja wiem, jak za­dbać o męż­czy­znę. – Ob­li­zała usta i spoj­rzała mu w oczy. Od­wró­cił wzrok. – Za­nim wsiądę, po­każ mi, że masz pie­nią­dze. – Po­tknęła się i oparła o sa­mo­chód, gdy ob­cho­dziła go, by zaj­rzeć do auta od strony pa­sa­żera.

– Naj­pierw go­tówka, ko­cha­nieńki.

Się­gnął do schowka sa­mo­chodu po port­fel i wy­jął dwa bank­noty dzie­się­cio­fun­towe.

– Mało, ale niech bę­dzie. Tylko nie spo­dzie­waj się cu­dów. – Gdy wsia­dła do środka, po­czuł woń ta­nich per­fum. Zgar­nęła go­tówkę i roz­parła się na sie­dze­niu. – Do­bra, jedźmy. Tylko nie za da­leko.

– Po­je­dziemy w ja­kieś spo­kojne miej­sce. Mo­żemy pójść na spa­cer… jak na randkę?

– Oczy­wi­ście, że w spo­kojne miej­sce. Chyba nie spo­dzie­wa­łeś się, że zajmę się tobą tu­taj, co, ko­cha­nieńki?

– Pew­nie, że nie. – Wrzu­cił bieg i ru­szył. „Zaj­mie się nim”, to wszystko, co pla­nuje z nim zro­bić. On chciał cze­goś in­nego. Chciał po­roz­ma­wiać, po­my­śleć, po­czuć coś… co­kol­wiek.

W gło­wie sły­szał słowa matki: „Za­da­wa­nie się z nie­grzecz­nymi dziew­czy­nami spra­wia, że sam sta­jesz się nie­grzeczny. Mój sy­nek za­słu­guje na o wiele wię­cej”.

– Skręć w lewo i jedź w dół. Przy ap­tece jest pu­sty par­king. Za­trzy­maj się tam.

Za­drżał, gdy mi­jali pod­świe­tlaną fon­tannę, ale skrę­cił tak, jak mu ka­zała. Na ulicy wciąż było za dużo lu­dzi. Trzy ko­biety w opa­skach z ro­gami re­ni­fe­rów prze­szły obok nich, za­ta­cza­jąc się. To nie było do­bre miej­sce. Po­trze­bo­wał in­nego, gdzieś w spo­koj­nej oko­licy, gdzie nikt nie bę­dzie im prze­szka­dzać. Może tam, gdzie wy­pro­wa­dzał Ro­sie? Nad rzeką, przy ślu­zach w Marc­liff, tuż za Bid­ford. Serce za­częło mu bić szyb­ciej, gdy mi­nął ap­tekę i wci­snął gaz, aby jak naj­prę­dzej do­trzeć do ob­wod­nicy.

– Stój! Za­trzy­maj się! – wy­krzyk­nęła. – Cho­lera, gdzie mnie wie­ziesz?! Za­trzy­maj się!

Za­ha­mo­wał gwał­tow­nie na po­bo­czu, włą­czył świa­tła awa­ryjne i za­drżał, gdy sa­mo­cho­dem szarp­nęło.

– Zro­bi­łem coś źle?

– Ja mó­wię ap­teka, a ty wcale mnie nie słu­chasz, tylko gdzieś je­dziesz. – Otwo­rzyła drzwi.

– Po­cze­kaj, po­trze­buję to­wa­rzy­stwa, to wszystko. Mia­łem zły dzień. Wi­dzisz, moja matka dziś zmarła i nie chcę być sam. Nie mam ni­kogo in­nego. – W jego mnie­ma­niu matka już pra­wie nie żyła. Od czasu dia­gnozy była cie­niem sa­mej sie­bie. Prze­szedł go dreszcz. Wła­śnie po­wie­dział tej ko­bie­cie, że jego matka dzi­siaj zmarła. Kim on był? – Prze­pra­szam, mamo – wy­szep­tał.

– Przy­kro mi. To musi być dla cie­bie trudne.

Za­pa­trzył się w świa­tło la­tarni przed sobą i prze­stał mru­gać – jesz­cze chwila, a może na­wet się roz­pła­cze. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami oczy za­szły mu łzami. Wes­tchnął i wy­tarł je rę­ka­wem.

– Tę­sk­nię za nią. Pro­szę, nie zo­sta­wiaj mnie sa­mego. – Szło mu za do­brze, łzy pły­nęły te­raz jedna po dru­giej. Na­wet nos miał za­pchany.

– Słu­chaj. Prze­jadę się z tobą, ale mu­sisz mi za­pła­cić te­raz i chcę być tu z po­wro­tem za dwie go­dziny. Wiem, że je­steś roz­bity, ale nie je­stem psy­chia­trą. Dwie­ście fun­tów i je­stem twoja. Zajmę się tobą albo mo­żemy po pro­stu po­roz­ma­wiać. Wy­słu­cham wszyst­kiego, co tylko chcesz opo­wie­dzieć.

– Dzię­kuję. – Ujął jej zimną, ko­ści­stą dłoń i po­ca­ło­wał. – Dzię­kuję, że je­steś taka miła.

– Pie­nią­dze. – Wy­cią­gnęła drżącą rękę, a on otwo­rzył port­fel.

– Po­łowa te­raz, po­łowa po.

Przy­tak­nęła. Po­dał jej sto fun­tów. Zło­żyła bank­noty i wło­żyła je do kie­szeni.

– Umowa stoi. Dwie go­dziny. – Się­gnęła do dru­giej kie­szeni i wy­jęła z niej ta­bletkę. – Chcesz jedną? Dzie­sięć fun­tów i za­ba­wimy się na ca­łego.

– Nie, dzię­kuję. Ale ty się nie krę­puj.

Wrzu­ciła pi­gułkę do gar­dła i po­łknęła w ca­ło­ści, lekko od­chy­la­jąc przy tym głowę. Na­stęp­nie za­trza­snęła drzwi od strony pa­sa­żera, oparła się z po­wro­tem o sie­dze­nie i za­mknęła oczy, a on tym­cza­sem wy­je­chał z mia­sta. Kie­ro­wał się na Al­ce­ster Hi­gh­way w stronę War­wick­shire. Chciał do­je­chać kilka ki­lo­me­trów za małe prze­my­słowe mia­steczko, Cle­eves­ford, aż do Marc­liff. Była pierw­sza w nocy, więc miał czas do trze­ciej. Przejdą się, po­roz­ma­wiają, a po­tem ją od­wie­zie.

„Mógł­byś ją od­wieźć te­raz. Zrób to, co na­leży” – po­my­ślał.

Serce za­biło mu szyb­ciej, gdy spoj­rzał w stronę ko­biety. Był tylko on i śpiąca dziwka w sa­mo­cho­dzie.

– Je­ste­śmy już na miej­scu? – Na­gle się obu­dziła i wy­tarła ślinę z ką­cika ust.

– Pra­wie – po­wie­dział, wci­ska­jąc gaz do de­chy i pę­dząc po krę­tych, wiej­skich dro­gach.

Za­trzy­mał się nad rzeką i pa­trzył na śpiącą dziew­czynę. Może zmo­rzyło ją cie­pło sa­mo­chodu, może szum sil­nika, może ta­bletka, którą za­żyła. Ota­czały ich pola i poza de­li­katną po­światą księ­życa pa­no­wała ciem­ność. Otwo­rzył drzwi. Ko­bieta po­ru­szyła się i uśmie­cha­jąc się lekko, przy­su­nęła się bli­żej niego. Się­gnęła dło­nią w stronę jego kro­cza. Od­chy­lił się, po­zwa­la­jąc, by roz­pięła roz­po­rek sztruk­so­wych spodni i gła­dziła jego na­brzmiałą mę­skość. Czuł, jak tward­nieje jesz­cze bar­dziej, gdy uwol­niła jego pe­nisa ze spodni i fa­chowo za­ło­żyła pre­zer­wa­tywę. Po­chy­liła się, by wziąć go w usta. Szarp­nął ją gwał­tow­nie za włosy.

– Auu, to boli! – za­wyła.

– Nie rób tak! – Za­stygł, gdy krew za­szu­miała mu w gło­wie. – Suka!

– Nie waż się mnie szar­pać i na­zy­wać mnie suką. Ko­niec za­bawy. Od­wieź mnie do domu, cho­lerny świ­ru­sie.

Gwał­tow­nie wcią­gnął po­wie­trze. Chciał krzy­czeć, wrzesz­czeć, roz­bić de­skę roz­dziel­czą na setki ma­łych ka­wał­ków. Nie był świ­rem, był po pro­stu za­gu­biony. Dla­czego nie mógł być tu­taj z Deb­bie za­miast z tą ta­nią dziwką?

– Od­wieź mnie z po­wro­tem! Głu­chy je­steś?

– Prze­pra­szam. Nie chcia­łem cię skrzyw­dzić, po pro­stu nie chcę w taki spo­sób. To bo­lało. – Wy­mu­sił uśmiech. – Pro­szę, mo­żemy za­cząć od nowa?

Spoj­rzała na niego i wes­tchnęła.

– Mo­gła­byś po pro­stu mnie po­do­ty­kać dłońmi?

Zdjął pre­zer­wa­tywę i upu­ścił ją na pod­łogę sa­mo­chodu.

– Do­brze, ale nie łap mnie tak wię­cej.

– Prze­pra­szam. Na­prawdę prze­pra­szam.

Gdy kon­ty­nu­owała, za­mknął oczy i za­czął fan­ta­zjo­wać o Deb­bie.

Znaj­do­wali się w cha­cie. Resztki ko­la­cji stały jesz­cze na stole, kiedy po­de­szła do niego i zsu­nęła ra­miączka su­kienki, od­sła­nia­jąc na­gie piersi. Jej sutki za­lśniły w bla­sku świec, gdy od­wró­ciła się ty­łem. Ku­sząco oparła się o sofę, wy­pięła pupę w jego stronę i roz­su­nęła sze­roko nogi. Bła­gała, by ją wziął. Po­ca­ło­wał ją w zgię­cie na ple­cach i klep­nął lekko w po­śla­dek. Nie mógł dłu­żej cze­kać, mu­siał w nią wejść. Była taka go­rąca. Po­ru­szał się w niej mia­rowo. Czuł nad­cho­dzące speł­nie­nie. Jesz­cze se­kunda…

– No da­lej, dojdź, ma­leńki, dojdź… – po­wie­działa dziew­czyna, ocie­ra­jąc się o niego ener­gicz­nie.

– Co? Co, k… Prze­stań! Głu­pia dziwka! Złaź ze mnie! – krzy­czał, zrzu­cił ją z sie­bie i za­czerp­nął gwał­tow­nie po­wie­trza. – Prze­pra­szam, Deb­bie, bar­dzo prze­pra­szam.

Wy­siadł z sa­mo­chodu, za­piął spodnie i za­brał ze sobą klu­czyki.

– Ku­tas! – wy­krzyk­nęła za nim w ciem­ność.

Zdra­dził Deb­bie, je­dyną ko­bietę, którą kie­dy­kol­wiek ko­chał.

– Głupi, głupi, głupi. – Ner­wowo cho­dził wzdłuż brzegu i ude­rzał się dło­nią w czoło. Co by było, gdyby Deb­bie się o tym do­wie­działa? Od­kryła, jaki po­tra­fił być obrzy­dliwy?

Szum rzeki Avon, prze­pły­wa­ją­cej przez za­porę, spro­wa­dził go z po­wro­tem na zie­mię. Po­czuł tak silne dresz­cze, że aż roz­bo­lały go mię­śnie. Pa­no­wało prze­ni­kliwe zimno.

Dziwka wy­sia­dła z sa­mo­chodu i po­de­szła do niego chwiej­nym kro­kiem, za­pa­la­jąc pa­pie­rosa.

– Chcesz dymka, żeby się uspo­koić? Po­tem wra­camy. I nie za­po­mnij o mo­jej dru­giej setce. My­ślę, że na nią cho­ler­nie za­słu­ży­łam.

Po­krę­cił głową. Czy ona z niego kpiła? Doj­rzał krzywy uśmiech na jej twa­rzy. Czy ona się z niego na­bi­jała? Do­tarli do śluzy. Wpa­try­wał się w spo­kojną wodę, a po­tem gwał­tow­nie od­wró­cił się w kie­runku bul­go­czą­cej za­pory.

Znów po­krę­cił głową.

– Co ja zro­bi­łem? Co ja, do cho­lery, zro­bi­łem? – wy­szep­tał, zroz­pa­czony.

Dym z pa­pie­rosa ko­biety go draż­nił. Za­chciało mu się rzy­gać. Pa­trzył, jak dziwka prze­cho­dzi przez mo­stek nad śluzą i wpa­truje się w wodę. Nie mógł po­zwo­lić, aby po­wie­działa ko­mu­kol­wiek. Gdyby Deb­bie się do­wie­działa… Za­drżał. Nie mo­gło do tego dojść. Ru­szył gwał­tow­nie w jej stronę. Od­wró­ciła się.

– Za­nim mnie od­wie­ziesz, miną dwie go­dziny. – Rzu­ciła nie­do­pa­łek do wody i ru­szyła w kie­runku sa­mo­chodu, nie­mal po­ty­ka­jąc się o ka­mie­nie na ścieżce. Chwy­cił ją od tyłu i szarp­nął gwał­tow­nie za ra­miona. – Puść mnie! – za­wo­łała, a w jej oczach bły­snęło prze­ra­że­nie i po­to­czyły się łzy. Za­częła się szar­pać. – Pusz­czaj! – krzy­czała. Pró­bo­wała chwy­cić go za twarz i tra­fić pal­cami w oczy.

Po­pchnął ją z po­wro­tem w kie­runku mo­stu, a na­stęp­nie chwy­cił szybko i zu­peł­nie bez wy­siłku prze­rzu­cił przez ba­rierkę do lo­do­wa­tej wody po­ni­żej. Słu­chał, jak jej ciało roz­bija cienką war­stwę lodu, który utwo­rzył się na po­wierzchni pod mo­stem. Upa­dek z wy­so­ko­ści pię­ciu me­trów, głową w dół do zim­nej wody, nie da­wał jej żad­nych szans. Ob­ser­wo­wał, jak chwyta po­wie­trze, sły­szał, jak jej głos od­bija się echem od ścian śluzy.

– Nie umiem pły­wać! Po­mocy! – Woda za­lała jej usta.

Wpa­try­wał się w ciem­ność i doj­rzał jej znie­kształ­cone rysy, oświe­tlane bla­dym świa­tłem księ­życa. Serce wa­liło mu w piersi. Był pe­wien, że za mo­ment do­sta­nie ataku serca. Ustało ko­tło­wa­nie wody. Po­cze­kał jesz­cze dzie­sięć mi­nut. Ci­sza.

– Prze­pra­szam, Deb­bie. Ko­cham cię i bar­dzo, bar­dzo prze­pra­szam, że cię zdra­dzi­łem.

Go­rącz­kowo roz­glą­dał się do­okoła, upew­nia­jąc się, że jest sam. Po­spiesz­nie wró­cił do sa­mo­chodu. Drzwi od strony pa­sa­żera wciąż były otwarte. Po­chy­lił się, by po­pra­wić pas bez­pie­czeń­stwa, który za­cze­pił się o fo­tel. Na pod­ło­dze pod fo­te­lem pa­sa­żera le­żało prawo jazdy. Ni­co­leta Ilie­scu. Ru­munka. Miała za­le­d­wie dwa­dzie­ścia cztery lata. Po­gła­skał jej zdję­cie. Miał ra­cję: nie była jak Deb­bie. Co on so­bie wy­obra­żał? Wy­jął ze schowka ście­reczkę do ku­rzu i za­czął wy­cie­rać sie­dze­nie pa­sa­żera. Za­pach jej per­fum wciąż uno­sił się w po­wie­trzu, przy­pra­wia­jąc go o mdło­ści. Cho­ciaż z zimna zdrę­twiały mu dło­nie, wie­dział, że bę­dzie mu­siał je­chać z otwar­tym oknem, by po­zbyć się tego smrodu.

Zszedł na brzeg rzeki i chciał wy­rzu­cić prawo jazdy. Za­wa­hał się jed­nak. Do­ty­kał go. Czy jego od­ci­ski pal­ców za­tar­łyby się w wo­dzie? Po­tarł kar­to­nik o spodnie i te­raz trzy­mał go mię­dzy opusz­kami pal­ców. Po chwili scho­wał prawo jazdy do kie­szeni. Po­zby­cie się do­ku­mentu te­raz jest zbyt ry­zy­kowne. Gdyby zna­le­ziono go wraz z cia­łem, po­li­cja od razu wie­dzia­łaby, kim była ta ko­bieta. A tak ciało może po­zo­sta­nie w rzece, aż nie da się go zi­den­ty­fi­ko­wać. Nie za­mie­rzał jed­nak zo­sta­wiać za sobą żad­nych śla­dów. Może gdyby wie­dzieli, kim ona jest, po­zna­liby jej miej­sce po­bytu, do­wie­dzieli się, gdzie miesz­kała. Może na­wet spraw­dzi­liby mo­ni­to­ring w Red­ditch i zo­ba­czyli, jak za­biera ją do sa­mo­chodu. Nie mógł ry­zy­ko­wać. Za­bie­rze prawo jazdy ze sobą, z dala od miej­sca zda­rze­nia.

Ro­zej­rzał się, pró­bu­jąc do­strzec jej ciało… Nic. Do­okoła pa­no­wała przej­mu­jąca ci­sza. Po chwili jed­nak coś za­sze­le­ściło w krza­kach. Drgnął i po­dą­żył za dźwię­kiem. Czy to wiatr po­ru­szał go­łymi ga­łę­ziami? Czy może to tylko ja­kieś zwie­rzę? Lisy i bor­suki czę­sto po­ja­wiały się w tych oko­li­cach. Coś w krza­kach na­prze­ciwko za­sze­le­ściło raz jesz­cze. Serce wa­liło mu jak mło­tem. Czy ktoś go wi­dział?

– Jest tam kto? – za­wo­łał drżą­cym gło­sem. Łzy spły­nęły mu po twa­rzy. Chwy­tał łap­czy­wie po­wie­trze. Po­czuł, że za mo­ment ze­mdleje. Czy ktoś mógł go wi­dzieć?

Na­gle spo­śród drzew wy­sko­czył lis i po­biegł w siną dal. Nie­opo­dal za­hu­czała sowa. Wzdry­gnął się i naj­szyb­ciej, jak po­tra­fił, po­biegł z po­wro­tem do sa­mo­chodu, pra­wie prze­wra­ca­jąc się na ob­lo­dzo­nej ka­łuży. Matka wkrótce się obu­dzi. Bę­dzie chciała śnia­da­nie, a on miał chleb w sa­mo­cho­dzie. Wra­cał do domu, po­tem miał za­miar zaj­rzeć do Deb­bie… ot, taki ko­lejny, nor­malny dzień.

Rozdział pierwszy

Pią­tek, 1 XII 2017 r.

Al­bert czknął, do­pi­ja­jąc ostat­nie piwo i za­ło­żył czapkę. By­łoby miło wy­pić jesz­cze jedno, ale wie­dział, że jego eme­ry­tura na to nie po­zwala. Po­czuł ssa­nie w żo­łądku na myśl o wo­ło­wi­nie do­mo­wej ro­boty i cy­na­der­kach w cie­ście, które jego są­sie­dzi, Mark i Jean, przy­go­to­wy­wali na ko­la­cję. Oparł się o stół i z tru­dem pod­niósł, pro­stu­jąc plecy. Nie­ła­twa jest ta sta­rość. Wszyst­kie ko­ści bun­to­wały mu się na samą myśl o spa­ce­rze do domu.

Go­ście pubu, w któ­rym sie­dział, pili piwo, po­krzy­ki­wali, grali w rzutki i bi­larda. Za­częli na­wet tań­czyć, gdy z szafy gra­ją­cej roz­brzmiała ko­lejna po­pu­larna pio­senka. Tak wy­glą­dały przy­go­to­wa­nia do Bo­żego Na­ro­dze­nia. Ko­chał ten czas. Po­pra­wił kra­wat i za­piął płaszcz, po czym wyj­rzał w ciem­ność przez okno w oło­wia­nej ra­mie. Za chwilę bę­dzie mókł na ze­wnątrz, zo­sta­wiw­szy za sobą cie­pło pa­lą­cego się ko­minka. Chwy­cił la­skę z opar­cia krze­sła i to­ru­jąc nią drogę, prze­dzie­rał się przez tłum, dzię­ku­jąc każ­demu, kto mu ustą­pił.

– Do zo­ba­cze­nia, stary Al­ber­cie – za­wo­łał Jeff, je­den z bar­ma­nów, na­le­wa­jąc piwa do ku­fla męż­czy­zny w świą­tecz­nym swe­trze, sto­ją­cego nie­opo­dal.

– Nie taki znów stary – od­po­wie­dział Al­bert z uśmie­chem i pu­ścił oczko.

Ob­ser­wo­wał, jak Jeff ociera rę­ka­wem czoło i nie­stru­dze­nie ob­słu­guje go­ści. Po­pchnął drzwi i za­chły­snął się zim­nym po­wie­trzem. Po­dmuch wia­tru ude­rzył go w twarz, a kiedy po­ko­ny­wał ka­łużę, woda z miej­sca prze­mo­czyła mu buty. Były co prawda ta­nie, ale tylko na ta­kie było go stać. I wy­glą­dały cał­kiem ele­gancko. Uwa­żał, że praw­dziwy męż­czy­zna po­trze­buje ko­szuli z koł­nie­rzy­kiem i błysz­czą­cej pary bu­tów. Nie­odmien­nie dzi­wiło go, jak wielu mło­dych lu­dzi wy­cho­dziło z domu w dre­sach i ko­szul­kach. Taki strój słu­żył do ćwi­czeń, a nie do no­sze­nia na co dzień.

Al­bert uśmiech­nął się, wspo­mi­na­jąc wie­czór, kiedy po raz pierw­szy uj­rzał swoją żonę Lil­lian.

Cle­eves­ford Vil­lage Hall 17 grud­nia 1954 roku. To było pierw­sze Boże Na­ro­dze­nie bez kar­tek na je­dze­nie, o ile pa­mięć go nie my­liła. Al­bert, ubrany w swój je­dyny gar­ni­tur, wszedł do sali i ku­pił wej­ściówkę na bal. Tłum tań­czył do Shake, Rat­tle and Roll. Serce tłu­kło mu się w piersi, gdy szu­kał miej­sca, w któ­rym mógłby sta­nąć. Do boku każ­dego męż­czy­zny przy­tu­lała się ja­kaś dziew­czyna. Część z par tań­czyła na par­kie­cie rock and rolla i lindy hop.

Miał osiem­na­ście lat i nie­wiel­kie do­świad­cze­nie z ko­bie­tami. Do tej pory umó­wił się na randkę do­piero kilka razy, ale nie miał tyle szczę­ścia, by zna­leźć ko­goś, z kim mógłby się spo­tkać po­now­nie lub zro­bić krok da­lej. Był chu­dym chło­pa­kiem z trą­dzi­kiem i więk­szość dziew­czyn ra­czej go uni­kała. Uśmiech­nął się na wspo­mnie­nie słów matki, które pa­dły tam­tego wie­czoru: „Nie wpędź ja­kiejś bied­nej dziew­czyny w kło­poty”.

Tan­ce­rze przy­su­nęli się bli­żej do sie­bie, gdy ja­kaś ko­bieta wy­szła na śro­dek, aby za­śpie­wać Se­cret Love Do­ris Day. Al­bert przy­gryzł dolną wargę i za­czął ner­wowo krę­cić pal­cami. Od­sta­wił trzy­maną w ręku pu­stą już szklankę na stół i od­wró­cił się. Gdy spoj­rzał w górę, uj­rzał naj­pięk­niej­szą dziew­czynę, jaką wi­dział w swoim ży­ciu. Wy­glą­dała jak Ma­ri­lyn Mon­roe, tylko miała kasz­ta­nowe włosy.

Reszta była już hi­sto­rią. Oże­nił się ze swoją Lil­lian rok póź­niej, a wkrótce po­tem uro­dziły im się dwie piękne córki.

Wcią­gnął po­wie­trze i po­czuł je­dy­nie woń za­pie­kanki, do­la­tu­ją­cej ze sto­ją­cej nie­opo­dal budki z fast fo­odem. „Stek wie­przowy i cy­na­derki w cie­ście” – po­my­ślał z uśmie­chem. Skar­pety miał prze­mo­czone, a tym­cza­sem znowu za­częło mocno pa­dać. Kro­ple desz­czu od­bi­jały się od bul­go­czą­cych rynsz­to­ków, ryt­micz­nie ude­rzały w okna do­mów sze­re­go­wych na­prze­ciwko. Woda ka­pała mu z czapki na nos i spły­wała po bro­dzie. Za­drżał i prze­szedł obok par­kingu w kie­runku Cle­eves­ford Li­brary… a ra­czej Cle­eves­ford Vil­lage Hall, jak za­wsze mó­wił o tym bu­dynku. Znów usły­szał w gło­wie dźwięki mu­zyki z tam­tej nocy.

Wtedy pierw­szy raz na­prawdę za­tań­czył z Lil­lian do I Saw Mommy Kis­sing Santa Claus. Jakże ona ko­chała The Be­ver­ley Si­sters. Tamta noc za­koń­czyła się jego pierw­szym praw­dzi­wym po­ca­łun­kiem. Ca­ło­wał się już wcze­śniej, ale nie czuł nic spe­cjal­nego. Po­ca­łu­nek z Lil­lian był praw­dziwy. Pa­mię­tał ten mo­ment, kiedy jej mięk­kie usta po raz pierw­szy do­tknęły jego ust. Za­pach jej ró­ża­nych per­fum wy­peł­nił jego noz­drza. Chciał ją ob­jąć mocno i pie­ścić gładką skórę, ale matka go wła­ści­wie wy­cho­wała. Ręce wy­cią­gnął sztywno za nią, nie miał od­wagi do­tknąć jej ple­ców. Ode­rwała się od po­ca­łunku, chwy­ciła go za dło­nie i po­ło­żyła je na swo­ich bio­drach. Za­śmiała się ci­cho i ca­ło­wała go da­lej. Pięć­dzie­siąt osiem lat póź­niej każde wspo­mnie­nie Lil­lian wciąż wy­wo­ły­wało drże­nie jego serca. Za­wsze tak bę­dzie.

Prze­szedł przez ulicę i skie­ro­wał się w stronę bi­blio­teki. Jedno szyb­kie spoj­rze­nie na bu­dy­nek na cześć sta­rych cza­sów. Po­sta­wił la­skę na kra­węż­niku i wspiął się na schody. La­tar­nia uliczna nad nim za­mi­go­tała i zga­sła. Wpa­try­wał się w drzwi, sta­ra­jąc się coś do­strzec w mroku. W 1954 roku wi­dział na tych drzwiach szyld re­kla­mu­jący miej­ską po­tań­cówkę. Je­dyną miej­ską po­tań­cówkę w tam­tym roku.

– Za­wsze będę cię ko­chał, Lil­lian – wy­szep­tał z uśmie­chem. Spoj­rzał w dół i za­uwa­żył mały, biały wo­rek ze śmie­ciami, który le­żał na osło­nię­tym przez da­szek progu. – Cho­lera, wszę­dzie śmiecą. Dla­czego rzu­cają na zie­mię, kiedy obok stoi ku­beł?

Śmiet­nik znaj­do­wał się w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści. Męż­czy­zna oparł la­skę o drzwi i po­chy­lił się, trzy­ma­jąc się za plecy. Ko­lana mu zgrzy­tały i chru­pały, gdy się­gał po śmieci. Po co ta czer­wona wstążka na tor­bie? Po­chy­lił się moc­niej i do­tknął pal­cami to­bołka. To był ręcz­nik. Się­gnął jesz­cze raz i szarp­nął ma­te­riał. Co­kol­wiek to było, trafi do śmiet­nika. Miał do­syć tych ulic i zbie­ra­ją­cej się na nich mło­dzieży. Chwy­cił za­wi­niątko. Ma­te­riał roz­chy­lił się, uka­zu­jąc mu lalkę. Po­now­nie zmru­żył oczy i do­tknął to­bołka. Drżącą rękę prze­su­nął po gło­wie lalki. Nie spra­wiała wra­że­nia pla­sti­ko­wej. Była jak skóra… zimna skóra. Już nie drżał, ale mocno się trząsł, gdy cof­nął się i upadł w ka­łużę, mo­cząc so­bie ty­łek. Pró­bo­wał wo­łać o po­moc, ale serce biło mu tak mocno, że czuł je w gar­dle. Roz­pła­kał się, gdy po­my­ślał o ma­łym za­wi­niątku le­żą­cym przed nim. Gdyby to tylko była lalka. To po­winna być lalka. Po­tarł wil­gotny ty­łek i czoł­gał się z otwar­tymi ustami w kie­runku to­bołka. Znów wy­cią­gnął rękę i do­tknął nie­mow­lę­cia. To było naj­mniej­sze i naj­zim­niej­sze dziecko, ja­kie kie­dy­kol­wiek wi­dział. Uliczna la­tar­nia sy­czała i mru­gała tuż nad nim, od­sła­nia­jąc de­li­katną twarz dziecka. Mu­siał spro­wa­dzić po­moc. Może być już za późno, by ura­to­wać biedne ma­leń­stwo, ale po­stara się zro­bić wszystko, co w jego mocy. Gdy oparł swoje wą­tłe ciało o drzwi, udało mu się sta­nąć i chwy­cić la­skę.

Ulica była pu­sta.

– Po­mocy – wy­szep­tał. Pró­bo­wał raz po raz wo­łać. – Na po­moc! – krzyk­nął w końcu, ude­rza­jąc la­ską w drzwi wszyst­kich sze­re­gow­ców na ulicy. Za trze­cim ra­zem tra­fił. Świa­tło we wnę­trzu za­pa­liło się i ja­kaś ko­bieta otwo­rzyła mu drzwi. – Pro­szę we­zwać ka­retkę i po­li­cję – wy­sa­pał, dy­sząc w wej­ściu.

– Co się stało? Pro­szę wejść. Za­mar­z­nie pan na śmierć – po­wie­działa ko­bieta i po­mo­gła prze­mo­czo­nemu męż­czyź­nie przejść przez próg.

– Tam leży dziecko. Trzeba spraw­dzić, co z nim. Pro­szę, niech weź­mie pani coś cie­płego – od­po­wie­dział, chwy­ta­jąc ją za ra­mię dla wspar­cia, gdy ła­pał od­dech.

– Dziecko? Jest pan pe­wien?

– Tak. Wła­śnie zna­la­złem po­rzu­cone pod drzwiami bi­blio­teki nie­mowlę. Pro­szę, niech pani pój­dzie i po­może mu – wy­ja­śnił i osu­nął się na sofę, mo­cząc wszyst­kie po­duszki.

Ko­bieta chwy­ciła za te­le­fon ko­mór­kowy i na­ka­zała swo­jej na­sto­let­niej córce usiąść z Al­ber­tem. Dziew­czyna na­kryła mu ra­miona ko­cem, po czym wyj­rzała przez okno i z wnę­trza przy­tul­nego sa­lonu ob­ser­wo­wała matkę.

Al­bert za­drżał na myśl o lo­do­wato zim­nym dziecku. Gdy je do­tknął, po­czuł ten sam ka­mienny chłód, jak kiedy zna­lazł ciało Lil­lian w łóżku, w 1985 roku. Jego żona zmarła w nocy na za­pa­le­nie płuc. Za­marł, gdy ła­pał od­dech. Roz­pła­kał się.

Rozdział drugi

Gina prze­cze­sała pal­cami wil­gotne, brą­zowe włosy. Wy­sia­da­jąc z sa­mo­chodu, wy­jęła z kie­szeni gumkę i ze­brała plą­ta­ninę nie­sfor­nych ko­smy­ków w koń­ski ogon. Ko­lejna ką­piel prze­rwana przez pracę, ko­lejny na­gły wy­pa­dek, po któ­rym naj­praw­do­po­dob­niej na­stąpi ko­lejna nie­prze­spana noc. Za­uwa­żyła szczu­płą, wy­soką syl­wetkę sier­żanta Ja­coba Dri­scolla. Roz­ma­wiał z ja­kąś ko­bietą pod za­da­sze­niem Bi­blio­teki Cle­eves­ford. Za­słony po­ru­szały się w oknach po­bli­skich do­mów, świa­tło z ko­ry­ta­rzy pa­dało na ulicę, a lu­dzie za­częli kie­ro­wać się w stronę miej­sca zda­rze­nia. Ra­tow­nik me­dyczny trzy­mał w ra­mio­nach małe za­wi­niątko otu­lone w ręcz­nik. Wszedł do ka­retki i za­mknął drzwi. Gina za­drżała. Ten ręcz­nik, to może być wszystko, co ma­luch bę­dzie miał, gdy do­ro­śnie. Skra­wek ma­te­riału kry­jący ta­jem­nice, które ni­gdy nie opusz­czą ści­śle sple­cio­nych włó­kien.

Ja­cob zwró­cił się w jej stronę, gdy się zbli­żyła. Jego rzad­kie, ja­sne włosy przy­kle­iły się do mo­krego czoła, przez co przy­po­mi­nał Ac­tion Mana.

– Pani Cra­ne­ford, to jest ko­mi­sarz Harte. Pani Cra­ne­ford za­opie­ko­wała się dziec­kiem do czasu przy­by­cia służb ra­tun­ko­wych. Ma­luch ma hi­po­ter­mię i bra­dy­kar­dię.

– Och, to biedne ma­leń­stwo za­ma­rzało. Co za okropna sprawa. W na­szym domu jest star­szy pan, który je zna­lazł. Pu­kał do na­szych drzwi jak osza­lały. Ogól­nie nie jest chyba w do­brym sta­nie, a w do­datku wy­daje mi się, że jest w szoku. Moja córka zro­biła mu her­batę – po­wie­działa pani Cra­ne­ford.

Gina roz­glą­dała się. Pa­trzyła, jak drobne kro­pelki desz­czu ja­śnieją w świe­tle lampy. Mo­kre włosy przy­kle­iły się jej do karku, mo­cząc ko­szulkę. Za­drżała i zwró­ciła się do Ja­coba:

– Do­brze, po­proś po­ste­run­ko­wego Smi­tha, aby od­wie­dził domy przy tej ulicy i ze­brał ze­zna­nia.

– Robi się – od­po­wie­dział Ja­cob.

Gina spoj­rzała na bi­blio­tekę.

– Mu­simy za­bez­pie­czyć mo­ni­to­ring z bi­blio­teki. Za­dzwoń na awa­ryjny i po­proś ko­goś z ad­mi­ni­stra­cji. Pani Cra­ne­ford, czy mo­głaby pani pójść i po­cze­kać z pa­nem, który zna­lazł dziecko? Za­raz do was przyjdę.

Ko­bieta przy­tak­nęła i ru­szyła w stronę swo­jego domu, pra­wie po­ty­ka­jąc się o scho­dek.

– Coś już wiemy?

– Po­ste­run­kowy Smith nie zna­lazł do­tych­czas żad­nych świad­ków, a wiele osób jesz­cze nie wró­ciło – od­parł Ja­cob. – Ci, któ­rzy byli w domu, mieli za­cią­gnięte za­słony i włą­czone te­le­wi­zory. Do­brze się czu­jesz?

Gina za­drżała i ob­jęła się ra­mio­nami.

– Tak, po pro­stu mi zimno. Ką­pa­łam się, kiedy za­dzwo­ni­łeś. Nic no­wego. Mam na­dzieję, że matka dziecka ma się do­brze. Czy ra­tow­nicy me­dyczni okre­ślili jego wiek?

– To no­wo­ro­dek, wy­gląda na wcze­śniaka. Ale nie po­wie­dzą nic wię­cej, do­póki go do­kład­nie nie zba­dają. Wy­czu­łem też lekki za­pach oleju na­pę­do­wego na ręcz­niku.

– Die­sel, in­te­re­su­jące – sko­men­to­wała Gina, roz­glą­da­jąc się do­okoła. Jej ką­piel była te­raz od­le­głym wspo­mnie­niem. – Pa­skudny spo­sób na spę­dze­nie wie­czoru.

– A że­byś wie­działa. Nie, że­bym na­rze­kał, ale mu­sia­łem od­wo­łać randkę z Abi­gail. Wspo­mi­na­łem ci o niej, pra­cuje w ka­wiarni w mie­ście. – Prze­rwał. – W każ­dym ra­zie przy­naj­mniej dziecko ma te­raz naj­lep­szą moż­liwą opiekę. Na­sze za­da­nie to zna­leźć te­raz matkę i spraw­dzić, czy wszystko z nią w po­rządku. Wy­daje się to pro­ste. – Ja­cob wy­tarł twarz i za­cze­sał wil­gotne włosy do tyłu.

– Miejmy na­dzieję. Po­my­ślę nad tre­ścią oświad­cze­nia dla prasy, a ty idź i sprawdź, czy ktoś coś wi­dział lub sły­szał. Ja tym­cza­sem za­dam na­szemu świad­kowi kilka py­tań. Mo­żesz za­bez­pie­czyć rze­czy, w które no­wo­ro­dek był owi­nięty, za­nim od­je­dzie ka­retka? Za­pa­kuj je, oznacz i ode­ślij do Ke­itha do la­bo­ra­to­rium. Niech szu­kają cze­go­kol­wiek, co po­może nam zna­leźć ro­dzi­ców. Po­proś o stan­dar­dowe te­sty… wło­sów, krwi i śla­dów wszyst­kiego, co może po­móc. I oleju na­pę­do­wego też. Ni­gdy nie wia­domo.

– Zrobi się – po­twier­dził sier­żant Dri­scoll, na­cią­gnął kap­tur na głowę i po­szedł w kie­runku ka­retki.

Gina ru­szyła w stronę domu pani Cra­ne­ford. Za­pu­kała i we­szła przez uchy­lone drzwi. Mi­nęła za­gra­cony ko­ry­tarz.

– Do­bry wie­czór. Ko­mi­sarz Harte – po­wie­działa, pra­wie strą­ca­jąc stertę płasz­czy ze sto­jaka. We­szła do za­gra­co­nego sa­lonu. Elek­tryczny ko­mi­nek grzał i wpro­wa­dzał przy­tulną at­mos­ferę, a mi­ga­jące wie­lo­ko­lo­rowe lampki mru­gały cha­otycz­nie. Na ka­na­pie sie­dział star­szy męż­czy­zna i wpa­try­wał się w ścianę.

– Och, pani ko­mi­sarz. Do­brze, że pani jest. To jest pan Tho­mas, o któ­rym mó­wi­łam. To on zna­lazł dziecko. Czy mogę za­pro­po­no­wać pani fi­li­żankę her­baty? – za­py­tała ko­bieta, co­fa­jąc się w stronę kuchni.

– Nie trzeba, dzię­kuję – od­parła Gina i usia­dła obok wą­tłego sta­ruszka. Jego ręce drżały, gdy na­cią­gał koc na ra­miona.

– Moi są­sie­dzi, Mark i Jean, będą się za­sta­na­wiać, gdzie je­stem. Na­prawdę się mar­twią – po­wie­dział męż­czy­zna, rzu­ca­jąc okiem na ze­ga­rek.

Gina wy­jęła swój te­le­fon.

– Czy mam do nich za­dzwo­nić w pana imie­niu? – Al­bert ski­nął głową i po­dyk­to­wał nu­mer, a Gina wy­ko­nała te­le­fon i wy­ja­śniła sy­tu­ację. Obie­cała, że po­li­cja zada Al­ber­towi tylko kilka py­tań i ktoś od­wie­zie go do domu, po czym zwró­ciła się do męż­czy­zny: – Jean po­wie­działa, że włoży obiad do mi­kro­fa­lówki. Pa­nie Tho­mas…

– Al­bert, pro­szę zwra­cać się do mnie Al­bert…

Gina uśmiech­nęła się, wyj­mu­jąc no­tes i dłu­go­pis.

– Al­ber­cie, opo­wiedz mi, pro­szę, co się wy­da­rzyło.

– Wy­sze­dłem z An­gel około siód­mej trzy­dzie­ści. Było desz­czowo i pa­skud­nie – roz­po­czął hi­sto­rię. – Prze­sze­dłem przez ulicę i skie­ro­wa­łem się wzdłuż szosy w stronę bi­blio­teki. Za­trzy­ma­łem się tam i na­szły mnie wspo­mnie­nia. W tym bu­dynku był kie­dyś Cle­eves­ford Vil­lage Hall. Lil­lian i ja cho­dzi­li­śmy tam na tańce. Chcia­łem po­wspo­mi­nać tamte czasy. Ro­zu­mie pani? – Gina przy­tak­nęła i uśmiech­nęła się. – Tylko że kiedy się za­trzy­ma­łem, zo­ba­czy­łem coś na scho­dach. Po­my­śla­łem, że to śmieć. Po­sze­dłem, by go wy­rzu­cić, ale oka­zało się, że to dziecko. Udało mi się na­kło­nić tę miłą pa­nią, żeby otwo­rzyła drzwi, a ona wy­szła i się wszyst­kim za­jęła. Czy wszystko z dziec­kiem do­brze? Było ta­kie zimne, kiedy do­tkną­łem jego główki. Czy ono, wie pani…?

– Dziecko jest te­raz w szpi­talu. Pan i pani Cra­ne­ford ura­to­wa­li­ście mu ży­cie.

Męż­czy­zna wziął głę­boki od­dech.

– Trudno uwie­rzyć, że matka mo­gła zo­sta­wić ta­kie ma­leń­stwo – wtrą­ciła pani Cra­ne­ford, przy­gry­za­jąc dolną wargę. – To zna­czy, je­żeli nie chciała go, to jest mnó­stwo lu­dzi, któ­rzy nie mogą mieć dzieci i…

– Nie znamy sy­tu­acji tej ko­biety… roz­po­czę­li­śmy śledz­two, aby się do­wie­dzieć, co się stało – wy­ja­śniła Gina uprzej­mie. Do­świad­cze­nie z pracy w wy­dziale ochrony dzieci i prze­mocy do­mo­wej mó­wiło jej, że sprawy nie za­wsze są tak oczy­wi­ste, jak się wy­dają. Matka mo­gła być nie­peł­no­let­nia lub wy­ko­rzy­sty­wana sek­su­al­nie, a na­wet mo­gła znaj­do­wać się w nie­bez­pie­czeń­stwie. Za­da­niem po­li­cji było roz­wi­kła­nie ta­jem­nicy i roz­wią­za­nie sprawy, a z do­świad­cze­nia wie­działa, że wy­cią­ga­nie po­chop­nych wnio­sków nie po­maga. Trzeba usta­lić fakty. Zer­k­nęła na wą­tłego męż­czy­znę obok niej. Spoj­rzał w dół i wy­tarł nos grzbie­tem dłoni. – Tu jest mój nu­mer, gdyby pan przy­po­mniał so­bie coś jesz­cze. Po­pro­szę ko­goś, żeby od­wiózł pana do domu. – Za­dzwo­niła do po­ste­run­ko­wego Smi­tha, który zja­wił się w ciągu kilku mi­nut.

– Dzię­kuję – zwró­cił się do niej Al­bert, wsta­jąc, po czym rzu­cił koc na ka­napę i wy­szedł z po­li­cjan­tem.

Pani Cra­ne­ford uśmiech­nęła się, stu­ka­jąc stopą w pod­łogę. Jej córka przy­szła z kuchni, nio­sąc her­batę.

– Czy wi­działa pani coś lub ko­goś po­dej­rza­nego, kiedy wy­szła pani po dziecko?

– Nie, nie­stety ni­kogo nie wi­dzia­łam. Sta­ru­szek po­wie­dział mi, gdzie ono jest i od razu po­bie­głam w tamtą stronę. Za­dzwo­ni­łam do was i trzy­ma­łam małą aż do przy­jazdu sa­ni­ta­riu­szy, mia­łam na­dzieję, że bę­dzie jej cie­pło. Ona na­wet nie pła­kała – opo­wie­działa ko­bieta, wpa­tru­jąc się w ścianę.

– Dziecko jest już w do­brych rę­kach. Je­stem pewna, że bar­dzo mu po­mo­gli­ście. Czy wi­działa pani ko­goś w po­bliżu? – za­py­tała Gina. Za­sta­na­wiała się, czy matka cze­kała, aż ktoś znaj­dzie dziecko. Może stała na końcu ulicy lub za ro­giem. Twarz Giny ja­śniała od cie­pła ko­minka. Na­wet jej włosy prze­stały ocie­kać desz­czem.

– Nie. Ni­kogo nie było w za­sięgu wzroku. Tylko ja.

– Je­śli przy­po­mni so­bie pani coś jesz­cze, pro­szę za­dzwo­nić. – Gina wrę­czyła ko­bie­cie swoją wi­zy­tówkę i udała się do wyj­ścia.

– Czy mo­że­cie dać mi znać, jak się ma dziecko? – po­pro­siła pani Cra­ne­ford, od­pro­wa­dza­jąc Ginę.

– Tak, oczy­wi­ście.

Gdy wy­cho­dziła, przy­po­mi­nała so­bie o ko­mu­ni­ka­cie dla prasy. To ich je­dyna na­dzieja. Musi prze­ka­zać wszyst­kie szcze­góły nad­in­spek­to­rowi Brig­g­sowi, by można było nadać in­for­ma­cję w po­ran­nych wia­do­mo­ściach. Deszcz pa­dał już in­ten­syw­nie, a prze­peł­nione kratki ście­kowe bul­go­tały. Ka­retka roz­bry­zgała wodę na chod­nik i od­je­chała z miej­sca na sy­gnale. Ja­cob Dri­scoll pod­biegł do Giny.

– Zgod­nie z prośbą za­pa­ko­wa­łem i ozna­czy­łem wszyst­kie ubra­nia dla la­bo­ra­to­rium – za­ko­mu­ni­ko­wał, wy­cie­ra­jąc mo­krą twarz i zdej­mu­jąc la­tek­sowe rę­ka­wiczki. – Naj­le­piej by­łoby wró­cić i usta­lić, co się stało. Wy­gląda na to, że nie mamy żad­nych świad­ków. Py­ta­li­śmy wszyst­kich miesz­kań­ców ulicy… no, cóż, tych, któ­rzy otwo­rzyli drzwi. Po­win­ni­śmy wra­cać. Aha, i jesz­cze jedno. Nie mam do­brych in­for­ma­cji. Mo­ni­to­ring nie był uży­wany od po­nad roku. Oszczęd­no­ści. Zo­sta­wiono go jako od­stra­szacz.

– Cho­lera. – Gina otarła kro­ple desz­czu z twa­rzy i pa­trzyła, jak ga­sły świa­tła w oko­licz­nych do­mach, a ich miesz­kańcy za­cią­gają za­słony w oknach. Cała ak­cja do­bie­gła końca. Ga­pie wra­cali do swo­ich ksią­żek, pro­gra­mów te­le­wi­zyj­nych i mi­łych, cie­płych ką­pieli. Gina prze­brnęła przez rynsz­tok do sa­mo­chodu. – Zo­ba­czymy się na po­ste­runku – za­wo­łała, za­my­ka­jąc drzwi. Prze­tarła za­pa­ro­waną przed­nią szybę po­jazdu. Do­wie się, do kogo na­le­żało dziecko i jak się tam zna­la­zło. Z do­świad­cze­nia wie­działa, że prawda za­wsze wyj­dzie na jaw. Na po­czą­tek wy­sto­suje apel. Zwol­niła ha­mu­lec ręczny i ru­szyła za Ja­co­bem na ko­mendę.

Je­chała i wpa­try­wała się w ciem­ność ulicy, wy­obra­żała so­bie osobę, która po­rzu­ciła dziecko. Nie miała jesz­cze twa­rzy, nie miała wy­mia­rów, nie była to ko­bieta ani męż­czy­zna. Kto­kol­wiek zo­sta­wił tam dziew­czynkę, sta­ran­nie wy­brał miej­sce. Wej­ście do bi­blio­teki chro­niło ma­leń­stwo przed desz­czem, a przez ulicę co chwilę ktoś prze­cho­dził. Dziecko mu­siało zo­stać zna­le­zione bar­dzo szybko i osoba, która je tam zo­sta­wiła, na pewno była tego świa­doma. Czy był to ktoś stąd? Czy po­zo­sta­wie­nie dziecka spra­wiło mu ulgę? A może była to naj­trud­niej­sza de­cy­zja w jego ży­ciu?

Rozdział trzeci

Luke do­pi­jał resztkę wina z kie­liszka i pa­trzył, jak Bro­oke okręca na palcu swoje blond loki. Ich spoj­rze­nia spo­tkały się. Nie mógł od­wró­cić wzroku. Nie chciał. Po­chy­lił się, po­gła­skał jej po­li­czek i za­czął ją ca­ło­wać. Sma­ko­wała wi­nem. Po­ca­ło­wał ją mocno i za­czął de­li­kat­nie pie­ścić. Przy­tu­liła się bar­dziej, wpla­ta­jąc palce w jego włosy. Ogień trza­skał w ko­minku, gdy Luke do­tknął jej piersi. Pra­gnął jej.

– Zo­stań na noc – wy­szep­tała.

– A co z dziećmi?

– Na pewno będą za­chwy­cone no­co­wa­niem.

Uśmiech­nął się i po­ca­ło­wał ją moc­niej. Się­gnęła do tyłu i roz­pięła sta­nik. Gła­dził jej mięk­kie plecy, a jego po­żą­da­nie ro­sło. Ogień za­lśnił ja­snym bla­skiem na jego zło­tej ob­rączce. Od­wró­cił wzrok. Dziś wie­czo­rem nie za­mie­rzał po­grą­żać się w smutku ani prze­ży­wać prze­szło­ści. Bro­oke prze­su­nęła dłoń po jego udzie. Może to wino, a może na­strój wie­czoru, ale czuł, że po­żąda jej co­raz moc­niej. Mu­siał w końcu pójść na­przód. To był ide­alny mo­ment. Ide­alny czas. Po­chy­lił się i na­parł na nią człon­kiem. Jęk­nęła roz­kosz­nie tuż przy jego uchu.

Drzwi do sa­lonu otwo­rzyły się gwał­tow­nie. Za­pła­kany Joe wbiegł do po­koju.

– Ska­le­czy­łem się w pa­lec – po­skar­żył się.

Serce Luke’a biło jak sza­lone. Prze­cze­sał włosy pal­cami, a Bro­oke po­pra­wiła ubra­nie. Spoj­rzał na swoją ob­rączkę i za­drżał. Po­my­ślał o prze­szło­ści, o dzie­ciach.

Ogłu­sza­jący ha­łas wy­peł­nił cały dom, gdy Max i He­idi zbie­gli po scho­dach.

– Ta­tu­siu, ona mnie ude­rzyła! – krzyk­nął Max, wska­ku­jąc Luke’owi na ko­lana.

– To nie ja. To on za­czął – za­pro­te­sto­wała He­idi, a na jej twarz wpełzł ru­mie­niec. Jego dzie­wię­cio­let­nia có­reczka wpa­try­wała się w niego orze­cho­wymi oczami. Tak bar­dzo przy­po­mi­nała te­raz je­dyną ko­bietę, którą kie­dy­kol­wiek na­prawdę ko­chał. Z każ­dym ro­kiem była co­raz bar­dziej po­dobna do matki.

– Nie­prawda! Ty za­czę­łaś!

– Czy wy za­wsze mu­si­cie się kłó­cić? – Luke po­krę­cił głową. – Cho­lera! Chyba mu­simy się zbie­rać. – Wstał.

Bro­oke przy­tu­liła syna i spoj­rzała na niego.

– Nie­zno­śne dzie­ciaki – od­po­wie­działa z uśmie­chem. – Czy to ozna­cza „nie” dla no­co­wa­nia?

– Za­po­mnia­łem, że bab­cia przy­cho­dzi z sa­mego rana. Na­prawdę mu­szę wra­cać.

– Na­prawdę?

– Dzieci, idź­cie po swoje rze­czy.

– Roz­dep­czę two­jego di­no­zaura, jak tylko wejdę na górę – krzyk­nęła He­idi.

– Nie! – wrza­snął Max, go­niąc star­szą sio­strę po scho­dach.

– Joe, mo­żesz dać ma­mie mi­nutę na roz­mowę z Lu­kiem? – Bro­oke po­ca­ło­wała syna w pa­lec i wstała. – No, już le­piej.

Chłop­czyk otarł twarz i ski­nął głową, gdy wy­cho­dził z po­koju.

Luke przy­tu­lił Bro­oke i po­ca­ło­wał ją w czoło.

– Dzię­kuję za uro­czy wie­czór. Chyba wy­pi­łem tro­chę za dużo. Mu­simy wra­cać. To na­prawdę był miły wie­czór… Na­prawdę.

– Na­prawdę? – Znów za­krę­ciła włosy na palcu i przy­gry­zła dolną wargę. Uśmiech po­ja­wił się na ustach.

– Na­prawdę – za­pew­nił, kie­ru­jąc się w stronę drzwi. Zdjął kurtki z wie­szaka i cze­kał na Maksa i He­idi.

– Za­dzwo­nię do cie­bie ju­tro. Mo­żemy ra­zem ode­brać dzieci z uro­dzin u Jake’a – po­wie­działa i uśmiech­nęła się.

Po­ma­chał do niej, za­my­ka­jąc tylną furtkę. Po­woli ru­szyli w kie­runku domu.

– Je­stem zmę­czony, tato – po­skar­żył się Max.

Kiedy prze­cho­dzili obok rzędu do­mów i zbli­żali się do swo­jej ulicy, wró­cił my­ślami do szczę­śliw­szych cza­sów. Łza spły­nęła mu po po­liczku, gdy po­my­ślał o swo­jej żo­nie i o tym, jaka była. Te­raz w jego ży­ciu była Bro­oke i bar­dzo ją lu­bił.

„Idź da­lej, Luke. Ona już nie wróci”.

Rozdział czwarty

Gina stuk­nęła w prze­łącz­nik i ja­rze­niówki pod su­fi­tem za­mi­go­tały gwał­tow­nie. W po­wie­trzu wciąż czuć było za­pach ham­bur­gera, któ­rego zja­dła wcze­śniej tego po­po­łu­dnia. Za­drżała i otwo­rzyła okno, by prze­wie­trzyć biuro. Do­ku­menty z no­wymi spra­wami ba­lan­so­wały nie­bez­piecz­nie na kra­wę­dzi biurka. Wsu­nęła je głę­biej, ide­al­nie w róg blatu.

– Fuj, ale tu śmier­dzi. – Sier­żant Dri­scoll wszedł i po­cią­gnął no­sem.

– Nie prze­pra­szam – od­po­wie­działa. – Mów, co mamy.

– Kilka rze­czy, sze­fowo. De­tek­tywi O’Con­nor i Wyre zo­stali przy­dzie­leni do po­mocy w tej spra­wie. Wła­śnie usta­wiają krze­sła w sali kon­fe­ren­cyj­nej. Mo­żemy po­in­for­mo­wać wszyst­kich. Nad­in­spek­tor Briggs dzwo­nił i jest w domu, czeka na ra­port pra­sowy.

– Przyjdę tam za chwilę – od­po­wie­działa ko­mi­sarz Harte, zsu­wa­jąc wil­gotny płaszcz i od­wie­sza­jąc go na opar­cie krze­sła. Ja­cob uśmiech­nął się i wy­szedł.

Od­wró­ciła się w stronę okna i spoj­rzała w ciem­ność po­li­cyj­nego par­kingu. Woda spły­wała z ry­nien, two­rząc ka­łuże. Za­ro­śnięta mchem rynna za­pchana była ga­łąz­kami drzewa, wy­ra­sta­ją­cego wprost ze ściany i nikt nic z tym nie ro­bił. Cię­cia w bu­dże­cie.

Zdjęła szarą ma­ry­narkę wi­szącą na drzwiach i za­kła­da­jąc ją, udała się w kie­runku sali kon­fe­ren­cyj­nej.

De­tek­tyw Harry O’Con­nor wła­śnie czę­sto­wał wszyst­kich cze­ko­la­do­wymi cia­stecz­kami.

– Małe do­ła­do­wa­nie przed po­wro­tem do jazdy na ro­we­rze – za­żar­to­wał, kle­piąc się po brzu­chu.

Gina się­gnęła po jedno i wgry­zła się miękki śro­dek.

– Prze­jażdżka ro­we­rowa?

– Im­preza cha­ry­ta­tywna. Prze­ślę ci szcze­góły. Może zo­sta­niesz moją spon­sorką?

Cztery kawy z eks­presu stały na tacy na środku biurka po­kry­tego pa­pie­rami.

– O’Con­nor, ciastka są pyszne, ale na­le­gam, abyś utrzy­mał po­rzą­dek w ak­tach – po­wie­działa Gina.

Nie mo­gła zro­zu­mieć, jak on daje radę pra­co­wać w ta­kim cha­osie. Nie­które z ra­por­tów spa­dły na pod­łogę, a brudne ta­le­rze i kubki po­kry­wały całą po­wierzch­nię biurka. Wie­działa, że sama nie jest pe­dantką, ale to, co działo się na biurku de­tek­tywa, prze­kra­czało wszel­kie wy­obra­że­nia. Na­wet jego mi­ni­cho­inka gro­ziła, że rzuci się z kra­wę­dzi biurka.

O’Con­nor wy­szu­kał ra­porty i umie­ścił je w teczce. Ły­sina na jego gło­wie od­bi­jała świa­tło su­fi­to­wych ja­rze­nió­wek.

– Wszystko po­sor­to­wane, pani ko­mi­sarz – za­ko­mu­ni­ko­wał, się­ga­jąc po kawę i sia­da­jąc na kra­wę­dzi biurka. Cho­inka spa­dła.

Od­chrząk­nęła i za­częła:

– W po­rządku. Oto, czego do­wie­dzia­łam się do tej pory. No­wo­ro­dek… dziew­czynka zo­stała zna­le­ziona przez pana Al­berta Tho­masa, który około go­dziny dzie­więt­na­stej trzy­dzie­ści wra­cał z pubu An­gel do domu. Za­trzy­mał się przy bi­blio­tece Cle­eves­ford i za­uwa­żył na scho­dach za­wi­niątko. Po­cząt­kowo my­ślał, że to śmieci i schy­lił się, by je pod­nieść i wy­rzu­cić do ko­sza. Wtedy od­krył za­war­tość. W pa­nice do­bi­jał się do wszyst­kich drzwi w oko­licy, aż pani Cra­ne­ford wpu­ściła go do domu. We­zwali nas i po­go­to­wie, które za­brało dziecko do szpi­tala w Cle­eves­ford. Sier­żant Dri­scoll twier­dzi, że na ręcz­niku, któ­rym było owi­nięte nie­mowlę, wy­czuł za­pach oleju na­pę­do­wego. Ręcz­nik prze­ka­zano do la­bo­ra­to­rium, więc miejmy na­dzieję, że to przy­pusz­cze­nie się po­twier­dzi. – Gina ugry­zła ko­lejny ka­wa­łek ciastka i się­gnęła po kawę.

– Alan Cum­mings z działu ochrony z Urzędu Mia­sta po­twier­dził, że mo­ni­to­ring bi­blio­teki nie był włą­czony od po­nad roku – po­wie­dział Ja­cob.

– Po­ste­run­kowy Smith prze­szedł się po oko­licy i nie wi­dział żad­nych in­nych ka­mer na osie­dlu. Wy­daje się, po wstęp­nych oglę­dzi­nach, że nie ma świad­ków, ale mamy na­dzieję, że ktoś się ode­zwie i bę­dziemy kon­ty­nu­ować prze­szu­ki­wa­nie oko­licy.

Gina otarła okruszki z ust i po­piła ciastko kawą.

– Za­tem jak na ra­zie nie mamy zbyt wiele do ro­boty. By­łaś w szpi­talu? – za­py­tała, pa­trząc na Wyre.

– Tak. Roz­ma­wia­łam z le­ka­rzem dy­żur­nym, dok­tor No­wak – od­po­wie­działa Paula Wyre swoim zwy­kłym, mięk­kim to­nem. Drobna ko­bieta od­chrząk­nęła i zro­biła krok do przodu, od­gar­nia­jąc pro­ste, czarne włosy z ra­mion.

O’Con­nor pod­su­nął jej cia­steczka.

– Nie, dzię­kuję – od­parła, po czym od­chrząk­nęła po raz ko­lejny. – Dwu­ipół­ki­lo­gra­mowy no­wo­ro­dek płci żeń­skiej ma lekką hi­po­ter­mię. We­dług wstęp­nej oceny jest wcze­śnia­kiem. Wy­gląda na to, że w ciągu ostat­nich dwóch go­dzin zo­stał na­kar­miony. W dro­dze do szpi­tala zwy­mio­to­wał spore ilo­ści mleka. Obec­nie jest na­wod­niany i od­ży­wiany przez rurkę no­sową. Sza­cują, że ma naj­wy­żej je­den dzień. Pę­po­wina zo­stała nie­zdar­nie prze­cięta, zde­cy­do­wa­nie przez osobę, która nie miała w tym wprawy. – Wyre cof­nęła się o krok i ski­nęła głową.

– Dzię­kuję – po­wie­działa Gina. – Co to nam mówi, O’Con­nor?

– To nam mówi, że ktoś… – Męż­czy­zna za­krztu­sił się i za­czął kasz­leć. Gina po­krę­ciła głową i po­dała mu kawę.

– To nam mówi – po­wtó­rzyła – że gdzieś nie­da­leko znaj­duje się jego matka. Fakt, że nie po­rzu­cili dziecka od razu, su­ge­ruje, że ro­dzice nie byli pewni, co mają zro­bić. Być może roz­wa­żali za­trzy­ma­nie ma­łej? Matka na­kar­miła nie­mowlę do syta, za­nim je po­rzu­ciła. – Ko­mi­sarz przyj­rzała się kasz­lą­cemu i pry­cha­ją­cemu O’Con­no­rowi. – Nie mogę my­śleć w tym ha­ła­sie.

Deszcz bęb­nił w dach, w od­dali sły­chać było grzmot.

– Prze­pra­szam, pani ko­mi­sarz. Już mi le­piej – oznaj­mił, kla­snął w dło­nie i ze­sko­czył z biurka, lą­du­jąc z hu­kiem na ka­fel­kach pod­łogi. Gina wzdry­gnęła się, gdyż ko­lejny grzmot wstrzą­snął bu­dyn­kiem. Jej serce za­częło bić jak osza­lałe.

– Wszystko w po­rządku, pani ko­mi­sarz? – za­py­tał Ja­cob.

Wy­mu­siła uśmiech i pod­nio­sła wzrok.

– Tak, nic mi nie jest – od­parła. Od­pięła górny gu­zik ko­szuli i cof­nęła się w kie­runku swo­jego biura. – Dri­scoll, po­goń la­bo­ra­to­rium z pracą nad do­wo­dami. Mu­simy je nie­zwłocz­nie prze­ana­li­zo­wać. Zo­bacz, czy już mogą coś o nich po­wie­dzieć. Wyre, prze­każę ko­mu­ni­kat pra­sowy nad­in­spek­to­rowi Brig­g­sowi, kiedy skoń­czę. Mo­żesz mo­ni­to­ro­wać re­ak­cje spo­łe­czeń­stwa? Na pewno bę­dzie wiele zgło­szeń. Mu­simy kon­ty­nu­ować po­szu­ki­wa­nia, cho­dząc od drzwi do drzwi, i zo­ba­czyć, z czym wróci Smith. O’Con­nor, kiedy po­sprzą­tasz te ciastka, sprawdź, czy ja­kiś mo­ni­to­ring z lo­kali przy głów­nej ulicy za­re­je­stro­wał zda­rze­nie. Spró­buj w budce z fryt­kami. Wąt­pię, żeby osoba, która zo­sta­wiła dziecko, po­szła tą ulicą, jest zbyt ru­chliwa, ale ni­gdy nie wia­domo – roz­po­rzą­dziła, idąc da­lej ko­ry­ta­rzem, aż do­tarła do swo­jego biura. Z ulgą za­mknęła drzwi.

Po­de­szła do okna i za­drżała, gdy wiatr wpadł do po­koju. Woda ze­brała się pod otwar­tym skrzy­dłem. Ża­lu­zje za­grze­cho­tały po­ru­szone na­głym po­dmu­chem. Za­mknęła okno, opa­dła na fo­tel i wzięła głę­boki od­dech. Roz­legł się ko­lejny grzmot i świa­tło za­mi­go­tało. Po­łą­cze­nie bu­rzy i wi­doku bez­bron­nego dziecka przy­wo­łało jej wspo­mnie­nia. Wspo­mnie­nia, które wo­la­łaby wy­ma­zać z pa­mięci.

Dwa­dzie­ścia lat temu, tam­tej nocy, też była bu­rza, do­kład­nie taka jak ta. Jej wła­sne dziecko, Han­nah, miało za­le­d­wie dwa lata i krzy­czało prze­ra­żone. W ciem­no­ści i pół­śnie, za­ta­cza­jąc się, przy­szła ze swo­jej sy­pialni, aby ją przy­tu­lić. Gdy mała nie prze­sta­wała za­wo­dzić, Gina po­bie­gła ko­ry­ta­rzem, zde­rza­jąc się na szczy­cie scho­dów z pi­ja­nym mę­żem. W tej chwili, tak samo jak wtedy, jej serce za­częło sza­leń­czo bić, a ściany zbli­żały się nie­bez­piecz­nie. Chciała upaść na pod­łogę i zwi­nąć się w kłę­bek, za­my­ka­jąc oczy i cze­ka­jąc, aż to wszystko się skoń­czy i znowu bę­dzie mo­gła od­dy­chać.

Roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi. Wró­ciła do te­raź­niej­szo­ści. Do środka wszedł Ja­cob. Od­wró­ciła się i wzięła kilka głę­bo­kich wde­chów, prze­tarła łza­wiące oczy i roz­ma­so­wała pul­su­jącą głowę.

– Do­wody do­tarły do la­bo­ra­to­rium. Da­dzą nam znać, gdy będą coś mieli – po­wie­dział. – Na pewno wszystko okej? Wy­glą­dasz tro­chę blado.

– Nic mi nie jest. Tylko boli mnie głowa. – Usi­ło­wała roz­ma­so­wać kark. – Chyba je­stem prze­zię­biona czy coś. W każ­dym ra­zie dość o mnie. Mu­simy od­na­leźć matkę dziecka. Biedna ko­bieta praw­do­po­dob­nie czuje się o wiele go­rzej niż ja.

– Miejmy na­dzieję, że nie wy­stra­szy się ko­men­ta­rzy in­nych lu­dzi. Ju­tro rano na Fa­ce­bo­oku i Twit­te­rze szy­kuje się nie­zła na­gonka. Je­steś pewna, że wszystko w po­rządku? Przy­nieść ci coś?

– Cho­lerny Fa­ce­book. Pe­łen świę­tosz­ko­wa­tych trolli. Chęt­nie wy­piję ko­lejną kawę, je­śli mo­żesz mi zro­bić, a po­tem ra­zem prze­ana­li­zu­jemy sprawę. Tym­cza­sem na­pi­szę ma­ila do nad­in­spek­tora Brig­gsa.

– No to za­dzie­ram kiecę i lecę. Lu­dzie wy­my­ślają bzdury – od­po­wie­dział Dri­scoll, cho­wa­jąc część zwi­sa­ją­cej ko­szuli do spodni i wy­szedł po kawę.

Zna­le­zie­nie dziecka, ból głowy i burz­liwa po­goda zmie­niły ją we wrak czło­wieka. Po­woli zro­biła wdech i wy­dech, a do­piero po­tem się wy­pro­sto­wała. Włą­czyła kom­pu­ter. Czas za­cząć pi­sać in­for­ma­cję pra­sową, którą wy­śle do Brig­gsa. Trzeba było to zro­bić szybko, je­śli miała tra­fić do po­ran­nych wia­do­mo­ści. Mu­sieli od­na­leźć matkę dziecka. Po raz ko­lejny ude­rzył pio­run. Znów ode­tchnęła głę­boko. Za­pa­no­wała nad sobą. Musi je­dy­nie po­rząd­nie się wy­spać.

Rozdział piąty

So­bota, 2 XII 2017 r.

Deb­bie za­drżała i na­cią­gnęła szorstki koc na ra­miona. Le­żała na boku w ka­łuży lep­kiej wil­goci i my­ślała o ma­łej ży­wej isto­cie, która wczo­raj opu­ściła jej ciało. Czaj­nik gwiz­dał w od­dali, a on kro­czył po drew­nia­nych de­skach stry­chu do ku­chenki tu­ry­stycz­nej. Kiedy gwizd czaj­nika ustał, za­czął nu­cić: You Are My Sun­shine. Od tej pio­senki chciało jej się wy­mio­to­wać. Łzy spły­wały jej po no­sie, po po­licz­kach, two­rząc mo­krą plamę na twar­dej po­duszce.

– Her­baty, ko­cha­nie? – za­py­tał, gdy otwo­rzył drzwi, za­le­wa­jąc po­kój świa­tłem la­tarki. Wzdry­gnęła się i roz­pła­kała. – Nie płacz. Nie waż się pła­kać – po­wie­dział, wpa­tru­jąc się w jej oczy.

Zro­biła wdech, wstrzy­mała po­wie­trze i wy­pusz­czała je po­woli, za­nim zmu­siła się do uśmie­chu.

– Kiedy się uśmie­chasz, je­stem naj­szczę­śliw­szym czło­wie­kiem na świe­cie. Uczyń mnie szczę­śli­wym, a ja uczy­nię cie­bie. Ufasz mi? – Przy­tak­nęła. – Do­brze. Za chwilę przy­niosę ci śnia­da­nie. Za­mknął za sobą drzwi i da­lej gwiz­dał.

Słu­chała, jak brał ta­le­rze z szafki i gło­śno sta­wiał je na bla­cie. Na­stęp­nie włą­czył prze­no­śny te­le­wi­zor i usły­szała dźwięk po­ran­nych wia­do­mo­ści. Kiedy pod­krę­cił gło­śność, krzyki, które tłu­miła w so­bie, wy­bu­chły. Szlo­cha­jąc, za­ci­snęła koc i bez­gło­śnie w niego krzy­czała. Gdy przy­cią­gnęła nogi do klatki pier­sio­wej, z jej ciała wy­cie­kło wię­cej krwi. Zdjęła jedną nogę z dru­giej i krzyk­nęła. Jej ciało prze­szył ból. Łań­cuch na kost­kach za­brzę­czał, gdy po­ru­szyła drugą nogą. Drżąc, zwi­nęła się w kłę­bek, pró­bu­jąc się roz­grzać.

– No pro­szę – za­ko­mu­ni­ko­wał, gdy wpadł przez drzwi, uśmie­cha­jąc się, ubrany w far­tuch szefa kuchni. Po­ło­żył tacę na bocz­nym sto­liku. – Zro­bi­łem twoje ulu­bione to­sty z mio­dem. Cie­szysz się?

Szczę­ka­jąc zę­bami, uśmiech­nęła się.

– Cie­szysz się? – za­py­tał raz jesz­cze, a uśmiech zmie­nił się w groźny gry­mas.

– Cie­szę się – wy­ją­kała Deb­bie.

Nie­na­wi­dziła miodu, od za­wsze nie­na­wi­dziła miodu. Dla­czego w ogóle po­my­ślał, że miód na to­stach, to jest jej ulu­bione je­dze­nie? Na po­czątku bun­to­wała się, rzu­cała je­dze­niem o ścianę i krzy­czała, ale wkrótce na­uczyła się, że nikt nie przyj­dzie jej ura­to­wać. Na­uczyła się ko­chać miód. I je­śli mi­łość do miodu po­zwoli jej prze­żyć ko­lejny dzień, to bę­dzie go na­dal ko­chać.

– Hm, mam na­dzieję, że nie bę­dziesz tak nie­po­słuszna przez cały dzień. Wiesz, że mu­sisz usiąść, je­śli masz do­stać swój miód na grzance – oznaj­mił, pa­trząc w dół na jej trzę­sące się ciało. – Sia­daj! – krzyk­nął.