Komisarz - C.J. Sansom - ebook
NOWOŚĆ

Komisarz ebook

C.J. Sansom

4,7

46 osób interesuje się tą książką

Opis

Pierwszy tom bestsellerowego cyklu, którego autor fenomenalnie splótł wątki historyczne, kryminalne i prawne z wartką akcją i przygodową fabułą.

Bohaterem serii jest Matthew Shardlake – prawnik o błyskotliwym umyśle Sherlocka Holmesa i sprycie Wilhelma z Baskerville z „Imienia róży” Umberta Eco – który rozwiązuje zagadki kryminalne i stara się nie dać wciągnąć w polityczne intrygi.

Serial „Shardlake” na platformie streamingowej Disney+ już 1 maja!

Rok 1537. W Anglii dzieją się rzeczy bez precedensu. Henryk VIII odmawia uznania zwierzchnictwa papieża i ogłasza się głową Kościoła. Kraj czekają zmiany. Specjalnie przeszkoleni urzędnicy pod wodzą Thomasa Cromwella, wikariusza generalnego nowego Kościoła, wyruszają, by przeprowadzić kontrolę i rozwiązać klasztory katolickie. Duchowni i wierni stawiają opór i coraz częściej dochodzi do aktów przemocy.

W położonym na prowincji klasztorze benedyktynów w Scarnsea wydarzenia wymykają się spod kontroli i dochodzi do mrożącej krew w żyłach zbrodni. Bezgłowe ciało jednego z komisarzy, Roberta Singletona, zostaje znalezione nieopodal świątynnych zabudowań, które ktoś zbezcześcił, malując na nich bluźniercze znaki. Z klasztoru znikła także bezcenna święta relikwia – dłoń złodzieja ukrzyżowanego razem z Chrystusem. Cromwell zleca sprawę Matthew Shardlake’owi, zaufanemu prawnikowi i wielkiemu zwolennikowi reform. Shardlake, wraz z przyjacielem i asystentem Markiem, rusza tropem zagadki. Wkrótce po ich przybyciu w klasztorze dochodzi do kolejnego morderstwa. Trop prowadzi do Marka Smeatona, domniemanego kochanka niedawno straconej za cudzołóstwo królowej Anny Boleyn...

Najpopularniejszy w Europie – ponad 4 miliony sprzedanych egzemplarzy! – cykl kryminałów historycznych, który przyniósł C.J. Sansomowi prestiżową nagrodę Diamond Dagger przyznawaną przez brytyjskie Stowarzyszenie Autorów Powieści Kryminalnych.

Emocjonująca podróż w czasie do mrocznej i pełnej spisków epoki Tudorów.

Niezwykłe połączenie intrygi kryminalnej z barwnym, pełnym detali opisem szesnastowiecznej Anglii.

Pierwszorzędny kryminał, a zarazem jedna z najlepszych powieści historycznych ostatnich lat. Matthew Shardlake zasługuje na miejsce w panteonie wielkich detektywów światowej literatury.
„Mail on Sunday”

Fantastyczne powieści kryminalne C.J. Sansoma ukazują w bardzo realistyczny sposób Anglię za rządów Tudorów.
„Sunday Times”

Bardziej wyrazista, bardziej prawdziwa niż większość powieści w tym gatunku – nie wyłączając „Imienia róży” Umberta Eco.
„Independent”

 

Fascynująca powieść detektywistyczna.
„Sunday Telegraph”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 540

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (10 ocen)
7
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rsydor

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa lektura z dobrze zarysowanym tłem historycznym
00

Popularność




Pierwsza powieść najpopularniejszego w Europie (ponad 4 miliony sprzedanych egzemplarzy!) cyklu kryminałów historycznych, który przyniósł autorowi prestiżową nagrodę Diamond Dagger.

Matthew Shardlake – prawnik o błyskotliwym umyśle Sherlocka Holmesa i sprycie Wilhelma z Baskerville z Imienia róży Umberta Eco – rozwiązuje zagadki kryminalne i stara się nie dać wciągnąć w polityczne intrygi.

SerialShardlake na platformie streamingowej Disney+!

Rok 1537. W Anglii dzieją się rzeczy bez precedensu. Henryk VIII odmawia uznania zwierzchnictwa papieża i ogłasza się głową Kościoła. Kraj czekają zmiany, między innymi rozwiązanie katolickich klasztorów. Duchowni i wierni stawiają opór i coraz częściej dochodzi do aktów przemocy.

W położonym na prowincji klasztorze benedyktynów w Scarnsea wydarzenia wymykają się spod kontroli i dochodzi do mrożącej krew w żyłach zbrodni. Nieopodal świątynnych zabudowań zostaje znalezione pozbawione głowy ciało królewskiego urzędnika i znika bezcenna relikwia – dłoń złodzieja ukrzyżowanego razem z Chrystusem. Doradca Henryka VIII, Cromwell, zleca zbadanie sprawy Matthew Shardlake’owi, zaufanemu prawnikowi i zwolennikowi reform. Kiedy ten dociera na miejsce zbrodni, dochodzi do kolejnego morderstwa. Trop prowadzi do Marka Smeatona, domniemanego kochanka niedawno straconej za cudzołóstwo Anny Boleyn...

Emocjonująca podróż w czasie do mrocznej i pełnej spisków epoki Tudorów.

Niezwykłe połączenie intrygi kryminalnej z barwnym opisem szesnastowiecznej Anglii.

C.J. Sansom(ur. 1952 r.), współczesny brytyjski pisarz. Ukończył University of Birmingham, gdzie obronił pracę doktorską z historii. Do 2003 roku pracował jako adwokat, potem poświęcił się całkowicie karierze literackiej. Sławę przyniósł mu przełożony na kilkadziesiąt języków cykl siedmiu kryminałów historycznych z Matthew Shardlakiem, których akcja toczy się w okresie rządów dynastii Tudorów. W jego skład weszły m.in. Komisarz, Alchemik, Rebelia i Księga Objawienia. Wszystkie zdobyły międzynarodową popularność. C.J. Sansom był wielokrotnie nominowany do prestiżowej nagrody Ellis Peters Historical Dagger, przyznawanej przez Stowarzyszenie Autorów Powieści Kryminalnych CWA, i otrzymał ją za Alchemika. Powieść szpiegowską Papierowe imperium – z akcją osadzoną w rzeczywistości, w której Wielka Brytania sprzymierza się z Hitlerem – wyróżniono nagrodą Sidewise przyznawaną za literaturę przedstawiającą historię alternatywną.

W roku 2022 C.J. Sansom otrzymał najbardziej prestiżową nagrodę dla autorów kryminałów: Diamond Dagger.

Tego autora

PAPIEROWE IMPERIUM

Matthew Shardlake

KOMISARZ

ALCHEMIK

REBELIA

KSIĘGA OBJAWIENIA

INWAZJA

LAMENTACJE

SERCE ANGLII (wkrótce)

Tytuł oryginału:

DISSOLUTION

Copyright © C.J. Sansom 2003

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2024

Polish translation copyright © Izabela Matuszewska 2010

Redakcja: Jacek Ring

Zdjęcie na okładce: @ TopFoto

Opracowanie graficzne okładki: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk

ISBN 978-83-8361-321-5

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatów epub i mobi

na zlecenie Woblink

woblink.com

Jan Żaborowski

Dostojnicy (wyżsi urzędnicy) klasztoru Świętego Donatusa Dominującego w Scarnsea, Sussex 1537

Opat Fabian

Opat klasztoru wybrany przez konfratrów, aby piastował tę funkcję do końca życia.

Brat Edwig

Szafarz. Odpowiedzialny za wszelkie sprawy finansowe klasztoru.

Brat Gabriel

Zakrystian i kantor. Odpowiedzialny za utrzymanie oraz dekorację kościoła, jak również za muzykę w klasztorze.

Brat Guy

Infirmarz. Odpowiedzialny za zdrowie zakonników. Uprawniony do przepisywania lekarstw.

Brat Hugh

Prowizor. Odpowiedzialny za sprawy gospodarcze w klasztorze.

Brat Jude

Jałmużnik. Odpowiedzialny za płacenie klasztornych rachunków, wynagrodzeń dla zakonników i służby oraz za rozdawnictwo jałmużny.

Brat Mortimus

Przeor, drugi w hierarchii po opacie Fabianie. Odpowiedzialny za dyscyplinę i organizację życia codziennego mnichów. Mistrz nowicjuszy.

Rozdział pierwszy

Gościłem wówczas w Surrey, w sprawach zleconych mi przez biuro lorda Cromwella, kiedy nadeszło wezwanie. Ziemie rozwiązanego klasztoru nadano w nagrodę członkowi parlamentu, którego wsparcia potrzebował wikariusz generalny, a tymczasem zaginął gdzieś tytuł własności do części lasów. Odnalezienie ich nie przedstawiało dla mnie szczególnych trudności, przyjąłem zatem zaproszenie owego posła, abym spędził kilka dni z jego rodziną. Cieszyłem się krótkim wypoczynkiem, obserwując opadające ostatnie jesienne liście, zanim przyjdzie mi powrócić do Londynu i swoich obowiązków. Sir Stephen mieszkał w pięknym nowym domu z cegły, o miłych dla oka proporcjach, zaoferowałem się więc, że go dlań narysuję, zdążyłem jednak zrobić ledwie kilka wstępnych szkiców, gdy przybył jezdny.

Posłaniec jechał z Whitehall przez całą noc i stanął w Surrey o świcie. Rozpoznałem w młodzieńcu jednego z osobistych gońców lorda Cromwella i pełen złych przeczuć złamałem kanclerską pieczęć na liście. Pismo wysłał Grey, sekretarz Cromwella, z wiadomością, że wikariusz generalny życzy sobie widzieć się ze mną jak najszybciej w Westminsterze.

Niegdyś myśl o spotkaniu z mym mocodawcą, piastującym teraz tak wysoki urząd, przejęłaby mnie dreszczykiem radosnego podniecenia, jednakże tego roku zaczęły mnie nużyć polityczne rozgrywki, prawne manipulacje, ludzkie niegodziwości i niekończąca się sieć podstępów. Martwiło mnie też wielce, że imię lorda Cromwella, w tych dniach bardziej niż królewskie, siało wśród ludzi postrach. W Londynie mówiło się, że rzesze żebraków pierzchają, gdzie pieprz rośnie, na samą wzmiankę o nim. Nie taki świat pragnęliśmy zbudować my, młodzi reformatorzy, kiedyśmy spotykali się w domach i toczyli niekończące się dysputy przy wieczerzy. Razem z Erazmem wierzyliśmy niegdyś, że wiara i miłosierdzie wystarczą, by zatrzeć różnice religijne między ludźmi; tymczasem przed nastaniem tej wczesnej zimy 1537 roku wybuchły w kraju bunty, mnożyły się egzekucje i chciwe walki o ziemie klasztorne.

Niewiele tej jesieni padało, drogi były w dobrym stanie, tak więc pomimo ułomności, która nie pozwala mi na szybką jazdę konną, stanąłem w Southwark już wczesnym popołudniem. Mój poczciwy stary ogier Kanclerz po miesiącu spędzonym w wiejskim zaciszu niespokojnie wietrzył zapachy i nasłuchiwał miejskiego zgiełku. Ja również. Zbliżając się do Mostu Londyńskiego, odwróciłem głowę od długich pali, gdzie sterczały nabite głowy ludzi straconych za zdradę stanu; wokół nich krążyły stada mew i wydziobywały strzępy mięsa. Zawsze byłem dość delikatnej konstrukcji psychicznej i nie znoszę nawet widoku szczutego psami niedźwiedzia.

Na moście tłoczyła się jak zwykle wielka ciżba ludzi, wielu kupców chodziło w żałobie po śmierci królowej Jane, która dwa tygodnie temu zmarła na gorączkę poporodową. Ze sklepów, stojących ciasno tak blisko wody, że wyglądały, jakby w każdej chwili mogły się przechylić i runąć do rzeki, handlarze zachwalali na głos swoje towary. Na wyższych piętrach kobiety zdejmowały rozwieszoną bieliznę, albowiem chmury coraz bardziej zaciemniały niebo na zachodzie. Zapewne winna była temu moja melancholia, że ich głosy, nawoływania i głośne plotkowanie przywiodły mi na myśl wrony kraczące na ogromnym drzewie.

Westchnąłem i upomniałem się w duchu, że powinienem skupić się na swych obowiązkach. W dużej mierze to właśnie dzięki patronatowi lorda Cromwella, mając zaledwie trzydzieści pięć lat, byłem właścicielem prosperującej praktyki prawniczej, jak również pięknego nowego domu. Ponadto pracując dla niego, pracowałem dla reformy, co musiało być miłe Bogu. W tych czasach bowiem byłem jeszcze pełen wiary. Sprawa, w której mnie wezwano, musiała być ważna, gdyż zwykle zlecenia od lorda Cromwella otrzymywałem za pośrednictwem Greya, samego kanclerza zaś i wikariusza generalnego, którym go w tym czasie mianowano, nie widziałem od dwóch lat. Potrząsnąłem cuglami i pokierowawszy Kanclerza przez ciżbę podróżnych i handlarzy, złodziejaszków i niedoszłych dworzan, zanurzyłem się w ten wielki londyński miszmasz.

Jadąc przez Ludgate Hill, zobaczyłem stragan, na którym piętrzyły się góry jabłek i gruszek, a ponieważ zgłodniałem w podróży, zsiadłem z konia, aby kupić trochę owoców. Kiedy tak stałem i karmiłem Kanclerza jabłkiem, mą uwagę ściągnął tłumek mniej więcej trzydziestu ludzi tłoczących się przed tawerną i szemrzących z ożywieniem. Uznałem, że to pewnie jakiś kolejny terminator czyta nowy przekład Biblii, a nie rozumiejąc z tego, co czyta, nic zgoła, postradał rozum i został kolejnym prorokiem. Jeśli tak, lepiej, aby miał się na baczności przed konstablem.

Na obrzeżach zgromadzonej gawiedzi dostrzegłem kilka lepiej odzianych osób. Rozpoznałem wśród nich Williama Peppera, prawnika z sądu do spraw majątku likwidowanych klasztorów, stojącego w towarzystwie młodzieńca w jaskrawym kaftanie z rozcięciami. Zaciekawiony, poprowadziłem ku nim Kanclerza po brukowanej ulicy, starając się omijać z daleka cuchnący rynsztok. Kiedy się zbliżyłem, Pepper odwrócił się w moją stronę.

– O, Shardlake! Brakowało mi widoku twej osoby przemykającej po sądowych korytarzach w tym trymestrze. Gdzieżeś to się podziewał? – Odwrócił się do swego towarzysza. – Pozwól, że ci przedstawię Jonathana Mintlinga, świeżo dyplomowanego nowego, szczęśliwego członka naszego sądu. Jonathanie, poznaj Matthew Shardlake’a, najbystrzejszego garbusa w angielskim sądownictwie.

Skłoniłem się młodemu człowiekowi, ignorując niegrzeczną aluzję Peppera do mojej ułomności. Nie tak dawno temu pokonałem go w sądzie, a prawnicze języki są zawsze skore do szukania zemsty.

– Co się tu dzieje? – spytałem.

Pepper wybuchnął śmiechem.

– Powiadają, że jakaś kobieta w tawernie ma ptaka przywiezionego z Peru, który potrafi konwersować równie swobodnie jak każdy Anglik. Ma go właśnie zaprezentować.

Ulica opadała nieco w kierunku tawerny, tak więc pomimo mego mizernego wzrostu widziałem dobrze wejście do gospody. W drzwiach stanęła otyła niewiasta w poplamionej tłuszczem sukni, z żelazną żerdzią osadzoną na trójnogu. Na poprzeczce siedział najprzedziwniejszy ptak, jakiegom w życiu widział. Wielkością przewyższał największe wrony, dziób miał krótki, groźnie na końcu zakrzywiony, upierzenie zaś czerwono-złote i tak jaskrawe, że na zakurzonej szarej ulicy aż biło w oczy. Tłum zbił się ciaśniej pod drzwiami.

– Cofnąć się! – krzyknęła kobieta przenikliwym głosem. – Tabitha nie będzie z nikim gadać, jak się będzieta przepychać.

– Posłuchajmy, jak gada!

– Hola! Żądam zapłaty za swój trud! – zawołała jejmość zuchwale. – Tabitha przemówi, jeśli każdy rzuci jej pod nogi ćwierćpensówkę!

– Ciekawym, cóż to za sztuczka – zadrwił Pepper, ale przyłączył się do tłumu i rzucił monetę pod trójnóg.

Starucha wybrała pieniądze z błota, a potem odwróciła się do ptaka.

– Tabitha, powiedz: „Niech żyje król Henryk! Msza za biedną królową Jane!” – rozkazała.

Zdawało się, że ptaszysko nie zwraca na nią uwagi, tylko przestępuje z nogi na nogę i łypie na tłum szklanymi ślepiami. Aż nagle zawołało głosem nader podobnym do swojej właścicielki:

– Niech żyje król Henryk! Msza za biedną królową Jane!

Ci, którzy stali z przodu, cofnęli się przestraszeni, a gąszcz rąk czym prędzej nakreślił w powietrzu znak krzyża. Pepper gwizdnął.

– I co ty na to, Shardlake?

– Sam nie wiem. Gdzieś tu musi być haczyk.

– Jeszcze raz – zażądał któryś odważniejszy z gapiów. – Jeszcze!

– Tabitha! Powiedz: „Śmierć papieżowi! Śmierć biskupowi Rzymu!”.

– Śmierć papieżowi! Biskupowi Rzymu! Niech żyje król Henryk!

Stwór rozczapierzył skrzydła, aż kilka osób krzyknęło z cicha. Zauważyłem, że zwierzęciu obcięto pióra w połowie długości, aby nie uciekło. Nigdy więcej nie będzie mogło latać. Tabitha zanurzyła zakrzywiony dziób w pierzu na piersi i zaczęła się czyścić.

– Przyjdźta jutro na schody pod Świętym Pawłem – krzyknęła baba – to usłyszyta jeszcze więcej! Opowiedzta wszystkim, że Tabitha, gadający ptak z krainy Peru, będzie tam o dwunastej. Przybyła z kraju, gdzie w wielkim mieście na drzewach gadają setki takich ptaków!

To rzekłszy, zatrzymując się tylko, aby podnieść z ziemi kilka monet, które przedtem przeoczyła, stara jejmość podniosła żerdź z ptakiem i znikła w środku; zwierzę trzepotało rozpaczliwie połamanymi skrzydłami, aby zachować równowagę.

Tłum zaczął się rozchodzić, mrucząc z ożywieniem. Wziąłem Kanclerza za uzdę i ruszyłem z powrotem wąską uliczką pod górę, Pepper ze swym młodym towarzyszem szli obok mnie. Mój znajomy nieco stracił na swej zwykłej arogancji.

– Słyszałem, że wiele cudów przywożą z owego Peru, które podbili Hiszpanie. Zawsze uważałem, że nie można wierzyć w połowę tych bajeczek opowiadanych o Indiach, ale to… och, Przenajświętsza Panienko!

– To jakaś sztuczka – orzekłem. – Nie widziałeś, jakie oczy miał ten ptak? Nie było w nich ani krztyny rozumu. Przestał gadać, żeby sobie czyścić pióra.

– Ale wszak gadał, panie – odezwał się Mintling. – Przecie na własne uszy słyszeliśmy.

– Można gadać i nic z tego nie rozumieć. Ptak pewnie powtarza za babą słowa, które słyszy, tak jak pies przybiega na wołanie pana. Słyszałem, że sójki też potrafią takie rzeczy.

Dojechaliśmy do końca ulicy i się zatrzymaliśmy. Pepper uśmiechnął się szeroko.

– No cóż, prawda i to, że ludzie w kościele odpowiadają na łacińskie słowa księży, chociaż ni w ząb nie rozumieją, co one znaczą.

Wzruszyłem ramionami. Taki sentyment wobec łacińskich mszy nie zaliczał się jeszcze do ortodoksji, a ja nie zamierzałem dać się wciągnąć w dysputę. Skłoniłem się.

– Obawiam się, że muszę was opuścić. Jestem umówiony na spotkanie z lordem Cromwellem w Westminsterze.

Na chłopcu zrobiło to ogromne wrażenie, Pepper starał się nie dać tego po sobie poznać. Wsiadłem na Kanclerza i uśmiechając się cierpko, wmieszałem się na powrót w tłum. Prawnicy są największymi plotkarzami, jakich Bóg stworzył na ziemi, i nie zaszkodzi moim interesom, jeśli Pepper rozpowie w sądzie, żem miał prywatną audiencję u kanclerza. Moja radość nie trwała wszakże długo, albowiem wkrótce na zakurzoną drogę jęły spadać pierwsze wielkie krople i nim dojechałem do końca Fleet Street, lało już jak z cebra, a wicher zacinał mi deszczem prosto w twarz. Nałożyłem kaptur płaszcza i trzymając go mocno pod szyją, jechałem dalej przez nawałnicę.

Nim dojechałem do Pałacu Westminsterskiego, deszcz zamienił się w ulewę i bił we mnie gęstymi płachtami wody. Minąłem paru jeźdźców, którzy podobnie jak ja kulili się w fałdach płaszczy, i wymieniłem z nimi kilka uwag o tym, jak wszyscy przemokliśmy do suchej nitki.

Król opuścił Westminster kilka lat temu i przeniósł się do nowego pałacu w Whitehall. Od tamtej pory w Westminsterze mieściły się głównie sądy; sąd do spraw majątku likwidowanych klasztorów utworzono niedawno, aby zajmował się sprawami ziem pozostałych po kilku niewielkich konwentach zlikwidowanych przed rokiem. Miał tu również swą siedzibę lord Cromwell oraz świta jego urzędników mnożąca się niczym grzyby po deszczu. Tak więc było to bardzo ruchliwe miejsce.

Zwykle na dziedzińcu roiło się od ludzi: odziani na czarno prawnicy debatowali o jakichś pergaminach, urzędnicy królewscy toczyli spory lub spiskowali w ustronnych miejscach, dzisiaj wszakże deszcz zagonił wszystkich do budynków i dziedziniec pałacu świecił pustkami. Tylko przed wejściem do sądu do spraw klasztorów kuliło się kilku biednie odzianych ludzi przemokniętych do suchej nitki – to mnisi z rozwiązanych zakonów przybyli ubiegać się o świeckie parafie, które im przyobiecano w ustawie. Widać urzędnik dokądś wyszedł; kto wie, może to właśnie pan Mintling tym się zajmował. Jeden z zakonników, mężczyzna o dumnym obliczu, cały czas miał na sobie habit cystersów. Z jego kaptura kapały krople wody. Strój ten nie przysporzy mu przychylności w gabinetach lorda Cromwella, pomyślałem.

Dawni zakonnicy mieli zwykle zastraszone miny, ta grupa wszakże spoglądała ze zgrozą ku miejscu, gdzie tragarze rozładowywali dwa wielkie wozy i składając ich zawartość na sterty pod murem, przeklinali deszcz, który wlewał im się do oczu i ust. W pierwszej chwili pomyślałem, że ludzie ci przywieźli drewno na opał, gdy jednak zatrzymałem Kanclerza, dostrzegłem, że wyjmują z wozów szkatułki o szklanych frontach, drewniane i gipsowe rzeźby, wielkie, bogato zdobione krzyże. Musiały to być relikwie, obrazy i posążki ze zlikwidowanych klasztorów. Przywiezione z miejsc, gdzie otaczano je bałwochwalczą czcią, i zrzucone na dziedziniec, straciły wreszcie swą boską władzę, którą zwolennicy reformacji tacy jak ja starali się ukrócić. Stłumiłem w sobie odruch litości i skinąłem ponuro głową w kierunku grupki mnichów, a następnie pokierowałem Kanclerza ku wewnętrznej bramie.

W stajni wytarłem się ręcznikiem, który dostałem od koniuszego, i wszedłem do pałacu. Przedłożyłem list od lorda Cromwella strażnikowi, a ten wyprowadził mnie z publicznej części budynku i powiódł przez labirynt wewnętrznych korytarzy, cały czas dzierżąc wysoko wzniesioną lśniącą pikę.

Minąwszy ogromne drzwi, przy których stało dwóch innych strażników, znaleźliśmy się w długiej, wąskiej komnacie, rozświetlonej mnóstwem świec. Niegdyś była to sala balowa, teraz od jednego końca do drugiego stały w niej rzędy biurek, przy których siedzieli odziani na czarno urzędnicy i przesiewali góry korespondencji. Natychmiast zbliżył się do mnie starszy urzędnik – niski i krępy, z palcami poczerniałymi od inkaustu.

– Pan Shardlake? Szybko przybyliście, waszmość.

Zdziwiło mnie, skąd ów człowiek mnie znał, ale zaraz się domyśliłem, że kazano mu po prostu wyglądać garbusa.

– Pogoda była dla mnie łaskawa, aż do tej pory.

Popatrzyłem w dół na swe przemoczone rajtuzy.

– Jego wielebność wikariusz generalny kazał mi was przyprowadzić, gdy tylko się zjawicie.

Powiódł mnie w głąb sali, wzdłuż rzędów stołów, gdzie pisarze szeleścili papierami. Płomienie świec zamigotały wzbudzone naszym przejściem. Uprzytomniłem sobie w tamtej chwili, jaką rozległą sieć kontroli nad krajem uprządł mój mocodawca. Pod jego rozkazami działali komisarze oraz lokalni sędziowie pokoju, a każdy dysponował własną grupą informatorów, każdy gotów donosić o najdrobniejszych przejawach niezadowolenia lub zdrady, które poddawano następnie najsurowszemu śledztwu, a kary z roku na rok wymierzano coraz surowsze. Doszło już do jednego buntu przeciwko reformom religijnym; kolejny mógłby wstrząsnąć w posadach całym królestwem.

Urzędnik zatrzymał się przed wielkimi drzwiami na końcu sali. Przykazał mi zaczekać, a sam zapukał i wszedł, kłaniając się nisko.

– Przyszedł pan Shardlake, wasza miłość.

W przeciwieństwie do poprzedniej sali komnata lorda Cromwella tonęła w półmroku; tylko jeden mały kinkiet ze świecami, przymocowany do ściany nad biurkiem, rozpraszał popołudniowy mrok. Większość ludzi piastujących tak wysoki urząd ozdobiłaby ściany najbogatszymi draperiami, tymczasem w gabinecie kanclerza od podłogi aż po sufit piętrzyły się setki szuflad, na każdym wolnym kawałku podłogi stały stoły i kufry, a wszystkie zarzucone sprawozdaniami i spisami. W wielkim kominku płonęły z trzaskiem grube polana.

Z początku nie widziałem w komnacie żywej duszy, dopiero po chwili zauważyłem krępą sylwetkę kanclerza stojącego przy stole w głębi sali. Trzymał w ręce szkatułkę i oglądał jej zawartość z brwiami zmarszczonymi pogardliwie, z szerokimi ustami o cienkich wargach wygiętymi w dół ponad wąską, długą brodą. Kształt dolnej części jego twarzy przywiódł mi na myśl wielką pułapkę, która w każdej chwili gotowa była się otworzyć i połknąć człowieka w całości i naraz. Obejrzał się na mnie i jego oblicze przeobraziło się z tą charakterystyczną dlań płynną łatwością, uśmiechnął się życzliwie i uniósł dłoń na powitanie. Ukłoniłem się najniżej, jak mogłem, krzywiąc się, bo kości zesztywniały mi po długiej jeździe wierzchem.

– Matthew, podejdź tu do mnie. – Jego głęboki, szorstki głos zabrzmiał serdecznie. – Dobrze się spisałeś w Croydon. Cieszę się, że ten węzeł został wreszcie rozplątany.

– Dziękuję, wasza miłość.

Zbliżając się, zauważyłem, że spod jego szaty oblamowanej futrem wystaje czarna koszula. Kanclerz uchwycił moje spojrzenie.

– Słyszałeś, że królowa nie żyje?

– Tak, panie. To wielki smutek.

Wiedziałem, że po egzekucji Anny Boleyn lord Cromwell związał swój los z rodem Jane Seymour.

Mruknął z niezadowoleniem.

– Król nie ma teraz głowy do innych spraw.

Spojrzałem na stół. Ku memu zdziwieniu stały na nim w ogromnej liczbie wszelkiej wielkości relikwiarze, srebrne i złote, wysadzane drogimi kamieniami. Za wiekowymi szybkami na aksamitnych poduszeczkach spoczywały kawałki materiału i kości. Przeniosłem wzrok na szkatułę, którą lord Cromwell nadal trzymał w ręce, i zobaczyłem w niej dziecięcą czaszkę. Wyjął ją i potrząsnął, aż zagrzechotały zęby tkwiące luźno w szczęce. Uśmiechnął się ponuro.

– To cię powinno zainteresować. Relikwie przywiezione specjalnie, aby poddać je mojej uwadze. – Postawił relikwiarz na stole i wskazał palcem łacińską inskrypcję. – Spójrz na to.

– Barbara sanctissima – przeczytałem.

Przyjrzałem się czaszce. W gołej kości tkwiło jeszcze kilka przyklejonych włosów.

– Czaszka świętej Barbary – oznajmił Cromwell, klepiąc dłonią szkatułę. – Młoda dziewica zamordowana przez ojca poganina za czasów rzymskich. Z klasztoru kluniackiego w Leeds. Najświętsza relikwia. – Następnie schylił się i wziął do ręki srebrną szkatułę wysadzaną prawdopodobnie opalami. – To z kolei czaszka świętej Barbary przywieziona z klasztoru żeńskiego w Boxgrove w Lancashire. – Zaśmiał się cierpko. – Powiadają, że w Indiach żyją dwugłowe smoki. My mamy dwugłowych świętych.

– Dobry Boże.

Zajrzałem do obydwu relikwiarzy.

– Ciekawym, do kogo należały te czaszki.

Jeszcze raz zaśmiał się krótko i poklepał mnie serdecznie.

– Ha! Oto cały mój Matthew, niezmordowanie szukający odpowiedzi na wszelkie pytania. Właśnie tego badawczego umysłu teraz potrzebuję. Mój człowiek z Yorku utrzymuje, że zdobienia na złotej szkatule są rzymskie, ale i tak stopnieje ona w piecach Tower wraz ze wszystkimi innymi, a czaszki pójdą do gnoju. Ludzie nie powinni czcić kości.

– Dużo ich.

Spojrzałem za okno, gdzie deszcz zalewał strumieniami dziedziniec, a mężczyźni nieprzerwanie wyładowywali szkatuły z wozów. Lord Cromwell również podszedł do okna i przez dłuższą chwilę patrzył na podwórzec. Naszła mnie myśl, że choć mój mecenas był teraz parem, uprawnionym do chodzenia w szkarłacie, ubierał się nadal tak samo jak ja – w czarną szatę i płaską czarną czapkę urzędników państwowych. Czapka jednakowoż była z jedwabnego aksamitu, a szata podbita futrem bobrowym. Zauważyłem też, że długie brązowe włosy przyprószyła siwizna.

– Muszę nakazać, aby pownoszono te rzeczy do środka, żeby wyschły – powiedział. – Kiedy następnym razem spalimy papieskiego zdrajcę, każę położyć to drewno na jego stos. – Odwrócił się i uśmiechnął do mnie ponuro. – Niech ludzie zobaczą, że w ogniu z ich heretyckich obrazków będą wrzeszczeć nie mniej od innych i Bóg też nie wyskoczy z płomieni. – Znowu oblicze mu się odmieniło, tym razem sposępniał. – No, chodźże tu, usiądź. Mamy sprawę.

Zasiadł za biurkiem i wskazał mi niedbałym ruchem krzesło stojące naprzeciwko niego. Skrzywiłem się, bo plecy mnie bolały okrutnie.

– Widać, żeś zmęczony, Matthew.

Przyjrzał mi się wielkimi brązowymi oczami. Tak samo jak twarz wyraz tych oczu nieustannie się zmieniał, teraz stały się zimne.

– Troszeczkę. Mam za sobą długą podróż.

Zerknąłem na biurko zarzucone dokumentami; na niektórych w świetle świec błyszczała królewska pieczęć. Kilka mniejszych złotych szkatułek posłużyło za przyciski do papieru.

– Bardzo dobrze się spisałeś w sprawie tych aktów własności – rzekł kanclerz. – Bez nich sprawa w sądzie kanclerskim ciągnęłaby się latami.

– Miał je u siebie były szafarz klasztoru. Zabrał je, kiedy zlikwidowano opactwo. Najwyraźniej miejscowi wieśniacy chcieli zagarnąć tę ziemię na błonia. Sir Richard podejrzewał jakiegoś miejscowego rywala, ale postanowiłem zacząć od szafarza, jako że on ostatni miał pieczę nad dokumentami.

– Bardzo dobrze. To był logiczny wniosek.

– Wytropiłem go w miejscowym kościele, gdzie został proboszczem. Szybko wyznał, że ma dokumenty, i w końcu mi je oddał.

– Pewnie wieśniacy przekupili byłego klechę. Oddałeś go w ręce sprawiedliwości?

– Szafarz nie wziął dla siebie żadnych pieniędzy. Mniemam, że chciał tylko pomóc miejscowym. Ziemia tam uboga. Uznałem, że lepiej nie podburzać ludzi.

Twarz lorda Cromwella stężała.

– Matthew, ten człowiek popełnił przestępstwo. Źle, żeś go nie zaaresztował, choćby dla przestrogi. Mam nadzieję, że nie mięknie ci serce. W dzisiejszych czasach potrzeba mi twardych ludzi na służbie. – Twarz mu niespodziewanie zaszła gniewem; pamiętałem te jego porywcze humory jeszcze z dawnych lat, kiedy się dopiero poznaliśmy. – To nie Utopia Thomasa More’a, to nie naród niewinnych dzikusów czekających tylko na Słowo Boże, by dopełniło się ich szczęście, to królestwo przemocy pogrążone w zepsuciu zdeprawowanego Kościoła.

– Wiem o tym.

– Papiści chwycą się wszelkich metod, aby nam przeszkodzić w zbudowaniu chrześcijańskiej wspólnoty, więc, na Chrystusa, ja użyję wszelkich metod, aby ich pokonać.

– Przykro mi, jeślim zboczył w osądach.

– Niektórzy twierdzą, żeś miękki – ciągnął cicho. – Powiadają, że brakuje ci zapału i boskiej żarliwości, a kto wie, może i lojalności.

Lord Cromwell potrafił wpić w rozmówcę wzrok i nie mrugając, wpatrywać się w niego tak długo, aż ten poczuł przymus, aby spuścić oczy. Kiedy się po chwili z powrotem nań spojrzało, jego surowe brązowe oczy nadal świdrowały człowieka na wskroś. Starałem się zachować dla siebie wszystkie wątpliwości, które mnie trawiły, i zmęczenie; z całą pewnością nikomu się z nich nie zwierzyłem.

– Wasza miłość, jestem wrogiem papiestwa dzisiaj tak samo jak przed laty. – Wyrzekając te słowa, nie mogłem się powstrzymać od myśli o wszystkich, którzy przede mną musieli złożyć tę deklarację, gdy kanclerz poddawał badaniu ich lojalność. Przeszedł mnie lęk, wziąłem głęboki oddech, aby się uspokoić, i miałem nadzieję, że tego nie zauważył. Po chwili skinął powoli głową.

– Mam dla ciebie zadanie odpowiednie dla twych zdolności. Może od niego zależeć cała przyszłość reformacji.

Pochylił się do przodu, wziął do ręki małą szkatułkę i podniósł ją do oczu. Wewnątrz, na środku bogato rzeźbionej srebrnej kolumienki, leżała szklana fiolka zawierająca czerwony proszek.

– To krew świętego Pantaleona żywcem obdartego ze skóry przez pogan. Z Devon. Powiadają, że w dzień tego świętego proszek zamienia się z powrotem w płyn. Co roku setki głupców pielgrzymowały, aby ujrzeć ten cud, szli na klęczkach, byle dostąpić tego zaszczytu. Ale spójrz no tylko. – To rzekłszy, odwrócił szkatułę na drugą stronę. – Widzisz tę dziurkę z tyłu? W ścianie, gdzie stała relikwia, wywiercili drugi taki otwór. Mnich wsuwał pipetę i napełniał fiolkę wodą zabarwioną na czerwono. I proszę, święty proszek, czy raczej umbra palona, zamienia się w płynną krew!

Pochyliłem się i dotknąłem palcem otworu.

– Ja także słyszałem o takich oszustwach.

– Tym właśnie stoją klasztory: oszustwem, bałwochwalstwem, chciwością i potajemną służbą biskupowi Rzymu. – Odwrócił relikwiarz, a wtedy maleńkie czerwone płatki zaczęły przesypywać się w fiolce z góry na dół. Klasztory są jak wrzód na łonie tego królestwa i ja go z niego wydrę.

– Początek został uczyniony. Pomniejsze klasztory zlikwidowano.

– To zaledwie drasnęło powierzchnię, ale przynajmniej przysporzyło pieniędzy, dość, żeby zaostrzyć apetyt króla na większe klasztory, gdzie kryje się prawdziwe bogactwo. Dwieście z nich ma w posiadaniu jedną szóstą majątku królestwa.

– Naprawdę aż tyle?

Kanclerz skinął głową.

– Tak. Ale po buncie z zeszłej zimy, kiedy to dwadzieścia tysięcy protestujących mnichów rozbiło obozy nad Donem i żądało zwrotu klasztorów, muszę działać ostrożniej. Król nie chce więcej likwidować opactw siłą, i ma rację. Potrzebuję, aby poddały się dobrowolnie, Matthew.

– Ale oni nigdy…

Kanclerz uśmiechnął się cierpko.

– Jest wiele sposobów, żeby zabić wieprza, Matthew. A teraz słuchajże mnie uważnie. To poufna informacja. – Pochylił się do mnie i mówił dalej cicho i z naciskiem. – Kiedy dwa lata temu zleciłem inspekcję klasztorów, dopilnowałem, aby starannie spisywano wszystko, co może się przyczynić do ich zamknięcia. – Wskazał głową rzędy szufladek na ścianach. – Wszystko tu jest: sodomia, cudzołóstwo, kazania, które są jawną zdradą stanu, potajemnie wyprzedawany majątek. A mam jeszcze całe mnóstwo informatorów ukrytych w klasztorach. – Uśmiechnął się złowieszczo. – Dawno już mogłem posłać na szubienicę dziesiątki opatów, ale czekam na lepszą sposobność, przykręcam śrubę, wysyłam coraz to nowe, surowe nakazy, których muszą przestrzegać. Boją się mnie jak ognia.

Uśmiechnął się po raz wtóry, po czym nagle podrzucił relikwiarz w powietrze, złapał i odstawił z powrotem między papiery.

– Udało mi się nakłonić króla, aby zezwolił mi wybrać kilkanaście klasztorów i nałożyć na nie szczególne restrykcje. Wysłałem tam starannie dobranych ludzi, aby złożyli opatom propozycję wyboru: albo emerytura, szczególnie hojna dla przełożonych, w zamian za dobrowolne rozwiązanie konwentu, albo proces. Lewes za głoszenie kazań przeciw racji stanu; Titchfield, skąd przeor wysłał mi odpowiednio dobrane informacje o braciszkach; Peterborough… Kiedy za sprawą mych nacisków kilka klasztorów dobrowolnie podda się rozwiązaniu, pozostałe zrozumieją, że sprawa jest przegrana, i pokornie pójdą za ich przykładem. Uważnie śledziłem, jak postępują negocjacje, i wszystko szło dobrze aż do wczoraj. – Wziął z biurka list. – Słyszałeś może o klasztorze w Scarnsea?

– Nie, wasza miłość.

– Bo też nie było powodu, abyś słyszał. Ma tam siedzibę zakon benedyktynów, w starym zamulonym porcie nad kanałem, na granicy hrabstw Kent i Sussex. To siedlisko występku nie od wczoraj, mamy dowody ich dawnych grzeszków, a teraz tamtejszy sędzia pokoju, który jest moim człowiekiem, donosi mi, że opat wyprzedaje ziemię za bezcen. W ubiegłym tygodniu wysłałem tam Robina Singletona.

– Znam Singletona – rzekłem. – Stawałem przeciw niemu w sądzie. To człek silnego charakteru. – Zawahałem się. – Jednakowoż chyba nie najlepszy prawnik.

– To prawda, ale mnie potrzebny był właśnie jego silny charakter. Mieliśmy niewiele konkretnych dowodów w tej sprawie, chciałem, aby spróbował wydobyć coś z mnichów na miejscu. Wysłałem z nim specjalistę od prawa kanonicznego, starego reformatora z Cambridge, niejakiego Lawrence’a Goodhapsa. – Wyłowił ze sterty papierów list i podał mi go. – To nadeszło wczoraj rano od Goodhapsa.

List napisano maczkiem na kartce wyrwanej z księgi rachunkowej.

Wasza Miłość

Piszę ten list w pośpiechu i wyślę go przez posłańca z miasta, albowiem nie ośmieliłbym się zaufać nikomu w tym okropnym miejscu. Pan Singleton został haniebnie zamordowany w samym środku klasztoru, a uczyniono to w najbardziej odrażający sposób. Znaleziono go dziś rano w kuchni w kałuży krwi, a jego głowa leżała odcięta obok. Musiał to uczynić jakiś wielki wróg Waszej Miłości, wszyscy jednak wypierają się tego bezecnego czynu. Zbezczeszczono również kościół i skradziono relikwię – dłoń złodzieja ukrzyżowanego z naszym Zbawicielem. Powiadomiłem sędziego Copyngera i razem zaprzysięgliśmy opata, że będzie milczał. Obawiamy się, aby pogłoski o tym wydarzeniu nie przedostały się poza mury klasztoru.

Proszę o pomoc, Wasza Miłość, i wskazówki, co mam dalej czynić.

Lawrence Goodhaps

– Zamordowano komisarza?

– Na to wygląda. Poczciwina Goodhaps jest przerażony.

– Przecież jeśliby to uczynił mnich, ściągnąłby na klasztor natychmiastową klęskę.

Lord Cromwell skinął głową.

– Wiem. Musi to być jakiś klasztorny szaleniec, który jako żywo bardziej nas nienawidzi, niż się lęka. Ale rozumiesz, jakie nasuwają się wnioski. Chcę uczynić precedens z samorozwiązania się tych klasztorów. Prawo Anglii i jej zwyczaje opierają się na precedensach.

– Wszak mamy tu do czynienia z zupełnie innym precedensem.

– Właśnie. Uderzono w królewski majestat, i to dosłownie. Staruszek Goodhaps dobrze zrobił, że nakazał zachować całą tę historię w tajemnicy. Pomyśl tylko, jaką pożywką stałoby się to dla wszelkich fanatyków i szaleńców w całym kraju, gdyby wieść o tym czynie wydostała się na zewnątrz.

– Czy król wie?

Kanclerz popatrzył na mnie surowo.

– Gdybym mu powiedział, jego gniew miałby niewyobrażalne skutki. Wysłałby żołnierzy i kazał powiesić opata na jego dzwonnicy. Wniwecz by to obróciło wszelkie moje strategiczne wysiłki. Ta sprawa musi zostać rozwiązana szybko i w największej tajemnicy.

Domyślałem się już, dokąd cała rzecz zmierza. Poruszyłem się na krześle, ponieważ bolały mnie plecy.

– Chcę, abyś tam pojechał, Matthew, natychmiast. Daję ci wszelkie pełnomocnictwa komisarza wikariusza generalnego. Otrzymujesz prawo wydawania rozkazów i dostępu wszędzie, gdzie tylko potrzebujesz.

– Wasza miłość, czy nie jest to zadanie stosowniejsze dla doświadczonego komisarza? Nigdym nie prowadził spraw państwowych z zakonnikami.

– Uczyłeś się u nich. Znasz ich obyczaje. Moi komisarze to ludzie budzący respekt, ale nie słyną z finezji, a ta sprawa wymaga delikatnej ręki. Możesz mieć zaufanie do sędziego Copyngera. Nigdy go nie spotkałem, ale wymienialiśmy listy i wiem, że to niezłomny reformator. Nikt inny w mieście nie powinien wiedzieć o tym, co się wydarzyło. Na szczęście Singleton nie miał rodziny, więc nie będą nas niepokoić krewni.

Wziąłem głęboki oddech.

– Co wiemy o tym klasztorze?

Cromwell otworzył wielką księgę. Rozpoznałem Compertę – raport z wizytacji w klasztorach sporządzony dwa lata temu i cytowany przed parlamentem w co bardziej soczystych fragmentach.

– To wielki romański kompleks, bogaty w ziemie i piękne zabudowania. Mieszka tam ledwo trzydziestu mnichów i co najmniej sześćdziesiąt sług. Dogadzają sobie, typowi benedyktyni. Według komisarza, który przeprowadzał inspekcję, kościół pęka w szwach od ozdób i świętych figur. Mają też relikwię, dłoń złodzieja ukrzyżowanego razem z Chrystusem, przybitą do kawałka drewna, rzekomo jego krzyża. Ludzie pielgrzymują do niej z daleka, powiadają, że leczy kalectwo.

Mimowolnie spojrzał na mój garb, jak to zwykle czynią ludzie, kiedy ktoś wspomina o kalectwie.

– To pewnie ta relikwia, o której wspominał Goodhaps.

– Tak. Moi wysłannicy trafili w Scarnsea na siedlisko sodomitów, jak to się często zdarza w tych szczurzych norach. Poprzedniego przeora, który był głównym winowajcą, usunięto. Według nowych Artykułów Wiary sodomia jest karana śmiercią, to dobry punkt zaczepienia. Kazałem Singletonowi sprawdzić, jak się pod tym względem sprawy mają, a także prześledzić wyprzedaż ziem, o której pisał mi Copynger.

Rozmyślałem przez chwilę.

– To skomplikowana sprawa mająca kilka warstw.

Lord Cromwell skinął głową.

– Właśnie dlatego potrzebuję rozumnego człowieka. Wysłałem już do twojego domu pełnomocnictwa i zlecenie, a także odpowiednie fragmenty Comperty. Chcę, żebyś wyruszył w drogę jutro z samego rana. Ten list ma już trzy dni, a tobie podróż może zająć drugie tyle. Weald o tej porze roku zamienia się w bagnisko.

– Aż do dzisiaj mieliśmy suchą jesień. Myślę, że dojadę tam w dwa dni.

– To dobrze. Nie bierz żadnych służących, nie mów o tym nikomu poza Markiem Poerem. Nadal u ciebie mieszka?

– Tak. Doglądał mych spraw pod moją nieobecność.

– Chcę, aby ci towarzyszył. Mówiono mi, że ma tęgi umysł, a tobie może się też przydać para silnych rąk.

– Ale wasza miłość, to może być niebezpieczne. Poza tym, aby być szczerym, Mark nie przejawia zbytniej żarliwości religijnej, nie zrozumie, o co w tej sprawie chodzi.

– Nie musi rozumieć, póki pozostaje lojalny i robi, co mu każesz. Ponadto ta sprawa może mu dopomóc w powrocie do sądu po tym skandalu, który wywołał.

– Mark postąpił jak głupiec. Powinien był wiedzieć, że człowiek o jego pozycji nie może się nawet zbliżać do córki rycerza. – Westchnąłem. – Jest jeszcze młody.

Lord Cromwell burknął.

– Gdyby król się o tym dowiedział, kazałby go wychłostać. Okazał mało wdzięczności za to, że znalazłeś mu pracę.

– To było ważne zobowiązanie rodzinne, wasza miłość.

– Jeśli dobrze się spisze w tej misji, może poproszę Richa, aby przywrócił go na dawne stanowisko – dodał z naciskiem.

– Dziękuję, wasza miłość.

– Teraz muszę jechać do Hampton. Spróbuję przekonać króla, że powinien wrócić do spraw państwowych. Matthew, dopilnuj, aby nawet słowo o tej sprawie nie poszło w świat. Musisz cenzurować listy wysyłane z klasztoru.

Podniósł się i okrążył biurko, a kiedy i ja wstałem, otoczył mnie ramieniem, co było widomym znakiem przychylności kanclerza.

– Znajdź winowajcę jak najszybciej, ale przede wszystkim po cichu. – Uśmiechnął się, po czym wziął do ręki złotą szkatułkę. W środku leżała inna fiolka, mała, pękata, z gęstym, białym płynem, który spływał po szklanych ściankach naczynia. – A przy okazji, co o tym myślisz? Może udałoby ci się wykombinować, jak to działa, bo ja nie umiem.

– A cóż to takiego?

– Stało w klasztorze żeńskim w Bilston przez sto lat. Jest to rzekomo mleko Najświętszej Marii Panny.

Wydałem okrzyk obrzydzenia. Cromwell wybuchnął śmiechem.

– Najbardziej mnie zdumiewa to, jak oni sobie wyobrażali, że ktoś to mleko zdobył od Marii Panny. Musiało być niedawno wlane, bo jeszcze nie wyschło. Spodziewałem się znaleźć jakiś otwór, tak jak w tym poprzednim, ale niczego takiego nie widać. Wygląda na szczelnie zamknięte. Co o tym myślisz?

Zacząłem oglądać szkatułkę i szukać jakiejś maleńkiej dziurki, ale na próżno. Obmacałem skrzyneczkę, czy nie ma ukrytych zawiasików, aż wreszcie pokręciłem głową.

– Nie umiem odgadnąć, jak to działa. Wygląda, jakby było szczelnie zamknięte.

– Szkoda, chciałem je pokazać królowi, ubawiłby się.

Odprowadził mnie do wyjścia, a potem otworzył drzwi, cały czas otaczając mnie ramieniem, tak aby urzędnicy mogli widzieć, że jestem w łaskach. Gdy wychodziłem z komnaty, moje oko padło znowu na dwie wyszczerzone czaszki. Migotliwe światło igrało na martwych oczodołach, a ja, czując na ramieniu dłoń swego mocodawcy, musiałem dokonać wielkiego wysiłku, aby stłumić dreszcz.

Rozdział drugi

Deszcz litościwie przestał padać, kiedy opuściłem Westminster. W nadciągającym zmierzchu powoli jechałem w stronę domu. Słowa lorda Cromwella napawały mnie lękiem. Zdałem sobie sprawę, że bardzo przywykłem do łask kanclerza, zmroziła mnie sama myśl o odprawieniu, jednakże bardziej jeszcze przeraziło mnie jego wypytywanie o mą lojalność. Muszę bardziej zważać na to, co mówię na terenie sądów.

Tego roku kupiłem nowy dom przy Chancery Lane – szerokim trakcie noszącym imię dworu Jego Wysokości oraz mego konia. Był to piękny kamienny budynek z przeszklonymi oknami, a kosztował mnie prawdziwy majątek. Otworzyła mi drzwi gospodyni, Joan Woode, miła, żwawa niewiasta, która pracowała u mnie od kilku lat. Powitała mnie ciepło; nierzadko traktowała mnie jak syna, co nie było mi niemiłe, choć niekiedy nadużywała swej pozycji.

Dokuczał mi głód, więc pomimo wczesnej pory kazałem przygotować kolację, po czym udałem się do salonu. Byłem bardzo dumny z tego pokoju; niemałym kosztem zleciłem namalowanie na ścianach leśnej scenerii w stylu klasycznym. W kominku płonął ogień, a obok niego na stołku siedział Mark. Osobliwy przedstawiał widok. Zdjął z siebie koszulę, odsłonił białą, muskularną pierś i przyszywał sobie do kołnierza bogato rzeźbione guziki z agatu. Tuzin igieł, każda z płożącym się za nią wąsem białej nici, tkwiło wbitych w jego saczek, który zgodnie z najnowszą modą był ogromny. Musiałem bardzo się powstrzymywać, aby nie wybuchnąć śmiechem.

Mark uśmiechnął się, jak to miał w zwyczaju: szeroko, odsłaniając zdrowe, lecz trochę za duże zęby.

– Doszły mnie wieści, że wasza miłość wraca. Posłaniec od lorda Cromwella przywiózł jakiś pakunek i powiedział, że przyjeżdżacie. Wybaczcie, że nie wstaję, ale nie chciałbym, aby mi się któraś z tych igieł wymknęła.

Chociaż twarz mu się uśmiechała, oczy patrzyły na mnie z rezerwą. Skoro byłem u lorda Cromwella, niechybnie rozmawialiśmy o jego skandalicznym wybryku.

Odchrząknąłem. Zauważyłem, że ostrzygł swe brązowe włosy. Król Henryk, który nosił ostatnimi czasy krótkie fryzury, aby ukryć łysinę, nakazał, aby wszyscy mężczyźni na dworze obcięli włosy, co rzecz jasna stało się natychmiast powszechnie panującą modą. Mark dobrze wyglądał w tym nowym stylu, ja jednak pozostałem przy dawnym, który lepiej pasował do mych kanciastych rysów.

– Nie mogłeś polecić Joan, aby to zrobiła za ciebie?

– Była zajęta, czyniła przygotowania na wasz powrót.

Wziąłem do ręki księgę leżącą na stole.

– Widzę, żeś studiował mojego Machiavellego.

– Wasza miłość powiedział, że mogę go poczytać dla rozrywki.

Z westchnieniem usiadłem na swoim wyłożonym poduszkami fotelu.

– I jak ci się podobał?

– Nie bardzo. Doradza swemu księciu okrucieństwo i podstępy.

– Uważa, że to konieczne dla skutecznych rządów. Jego zdaniem klasyczni pisarze, nawołując do cnoty, ignorują realia życia, „bowiem człowiek, który pragnie zawsze i wszędzie wytrwać w dobrem, paść koniecznie musi między tylu ludźmi, którzy nie są dobrymi”*.

Mark urwał zębami kawałek nici.

– To gorzkie twierdzenie.

– Machiavelli był zgorzkniałym człowiekiem. Napisał swoją książkę po tym, jak Medyceusze skazali go na tortury. Potem jednemu z nich zadedykował swe dzieło. Lepiej nie opowiadaj nikomu, żeś je czytał, kiedy wrócisz do Westminsteru. Nie jest ono tam mile widziane.

Na tę uwagę Mark podniósł oczy.

– Czy to znaczy, że będę mógł wrócić? Czyżby lord Cromwell…

– Niewykluczone. Porozmawiamy o tym przy wieczerzy. Zdrożony jestem i chciałbym trochę odpocząć.

Podniosłem się z fotela i opuściłem salon. Nie zaszkodzi młodzikowi, że go potrzymam nieco w niepewności.

Joan w istocie nie marnowała czasu; w moim pokoju płonął ogień, łóżko z piernatem zostało posłane, na biurku stała zapalona świeca, a obok leżał mój największy skarb – najnowsze, świeżo zatwierdzone wydanie Biblii w języku angielskim. Kojąco podziałał na mnie jej widok, spoczywającej w centralnym miejscu pokoju, jasno oświetlonej, przyciągającej wzrok. Otworzyłem ją i przebiegłem palcami po gotyckiej czcionce, której błyszcząca powierzchnia lśniła w świetle świecy. Obok Biblii leżała paczuszka z dokumentami. Wyjąłem sztylet i przeciąłem pieczęć; twardy wosk pokruszył się na czerwone kawałki i posypał na biurko. W środku znalazłem list z pełnomocnictwem, napisany energiczną ręką lorda Cromwella, oprawiony tom Comperty oraz dokumenty dotyczące inspekcji w Scarnsea.

Stałem czas jakiś przy oknie i przez szybkę w kształcie rombu patrzyłem na swój ogród, na trawnik otoczony murem, pogrążony w ciszy wieczoru. Pragnąłem tu pozostać, w ciepłym, wygodnym wnętrzu mego domu, podczas gdy na świecie nadchodziła zima. Westchnąwszy, położyłem się na łóżku; czułem, jak mięśnie w mych zmęczonych plecach drgają, rozluźniając się z wolna. Nazajutrz czekał mnie kolejny dzień w siodle, a z każdym upływającym rokiem te długie podróże stawały się dla mnie coraz bardziej bolesne.

Kalectwo zaczęło mnie dopadać, gdy miałem trzy lata. Stopniowo coraz bardziej pochylałem się do przodu i na bok i żaden aparat nie mógł tego powstrzymać. Kiedy skończyłem pięć lat, byłem już prawdziwym garbusem i tak pozostało aż po dziś dzień. Jakże zazdrościłem chłopcom i dziewczętom z gospodarstwa, którzy biegali i bawili się, podczas gdy ja dyrdałem za nimi niczym krab ku powszechnym szyderstwom. Często wypłakiwałem się Bogu za tę niesprawiedliwość.

Ojciec mój hodował owce i gospodarzył na sporym kawałku gruntu ornego pod Lichfield. Smuciło go bardzo, że nie przejmę po nim gospodarki, albowiem byłem jedynym dzieckiem, jakie mu zostało. Niemoc dawała mi się we znaki tym dotkliwiej, że ojciec ani razu w swoim życiu nie poczynił mi wyrzutów za moje niedołęstwo; powiedział kiedyś po prostu, że kiedy się zestarzeje i nie będzie już mógł dłużej obrabiać ziemi ani oporządzać zwierząt, wyznaczy zarządcę, który zajmie się gospodarstwem w moim imieniu.

Miałem szesnaście lat, kiedy zjawił się zarządca. Pamiętam, że zdusiłem w sobie silne uczucie niechęci, kiedy pewnego letniego dnia próg naszego domu przekroczył William Poer – wielki, ciemnowłosy mężczyzna o czerstwej, szczerej twarzy i silnych dłoniach – i ścisnął mi rękę w szorstkim, męskim geście. Przedstawiono mi jego żonę – bladolicą, ładną niewiastę, i Marka, który wtenczas był krzepkim, potarganym brzdącem i trzymając się spódnic matki, z brudnym kciukiem w buzi wlepiał we mnie oczy.

Zapadła już wówczas decyzja, że mam pojechać do Londynu, aby uczyć się na prawnika w sądzie. Była to dalekowzroczna myśl, jeśli pragnęło się zapewnić synowi niezależność finansową, a on miał choć krztynę rozumu, aby się nadawać do pobierania nauk. Ojciec mój rzekł, że nie tylko mogę w tej dziedzinie zarobić godziwe pieniądze, ale że pomoże mi to w przyszłości mieć oko na poczynania mego nadzorcy w gospodarstwie. Wierzył, że pewnego dnia powrócę do Lichfield, ale tak się nie stało.

Przybyłem do Londynu w 1518 roku, tym samym, w którym Marcin Luter rzucił wyzwanie papieżowi, przybijając swe tezy do drzwi kościoła w Wittenberdze. Pamiętam, jak trudno mi było z początku przywyknąć do hałasu, tłumów i przede wszystkim nieustającego smrodu stolicy. Wkrótce jednak wśród osób, które ze mną mieszkały i uczyły się, znalazłem dobre towarzystwo. Był to okres ożywionych sporów, prawnicy występowali przeciwko wszechwładzy sądów kościelnych. Opowiedziałem się za tymi, którzy uważali, że sądy królewskie pozbawia się prerogatyw, bo przecież jeśli ludzie sprzeczają się o znaczenie jakiejś umowy lub obrzucają się oszczerstwami, to jakaż w tym sprawa archidiakona? I nie była to wcale zwyczajna, cyniczna walka o interesy; Kościół przypominał wielką ośmiornicę, rozpościerającą swe macki w każdej sferze życia państwa, a wszystko dla zysku i z lekceważeniem autorytetu Pisma Świętego. Czytałem Erazma i zacząłem dostrzegać swą młodzieńczą niewolę w poddaństwie wobec Kościoła w całkiem nowym świetle. Miałem własne powody do rozgoryczenia i niechęci, zwłaszcza wobec zakonników, a teraz ujrzałem, że były one słuszne.

Ukończyłem szkoły, zacząłem zawierać znajomości i niebawem znalazłem pracę. Niespodziewanie odkryłem u siebie talent do dysput sądowych, dzięki czemu wielu co bardziej uczciwych sędziów pożądało mojej współpracy. Pod koniec lat dwudziestych, właśnie kiedy konflikt króla z papiestwem o unieważnienie ślubu z Katarzyną Aragońską przerodził się w społeczny ruch, przedstawiono mnie Thomasowi Cromwellowi, który wówczas był tylko prawnikiem, szybko jednak wspinał się coraz wyżej w służbie kardynała Wolseya.

Poznałem go za pośrednictwem towarzystwa dyskusyjnego reformatorów, które spotykało się w londyńskiej gospodzie, potajemnie, jako że wiele ksiąg, które czytaliśmy, było zakazanych. Zlecał mi prace, które otrzymywał z ministerstw, i tak z wolna wkroczyłem na swą przyszłą drogę, w ślad za Cromwellem, który niebawem zastąpił kardynała Wolseya, został kanclerzem, wikariuszem generalnym i przez cały czas utrzymywał w tajemnicy przed monarchą swój radykalizm religijny.

Z czasem coraz częściej korzystał z mej pomocy w kwestiach prawnych, gdyż pomagając tym, którzy cieszyli się jego łaskami, prządł potężną sieć popleczników. Wkrótce ugruntowała się moja pozycja jako jednego z „ludzi Cromwella”. Tak więc kiedy cztery lata temu ojciec napisał do mnie, pytając, czy mógłbym znaleźć jakąś posadę synowi Williama Poera w jednym z rozległych ministerstw, którymi zarządzał mój mocodawca, mogłem to uczynić bez trudu.

Mark zaplanował swój przyjazd do Londynu na kwiecień 1533 roku, aby obejrzeć koronację królowej Anny Boleyn. Był zachwycony wielką ceremonią na cześć kobiety, którą niedługo później kazano nam uważać za wiedźmę i cudzołożnicę. Mark miał wtedy szesnaście lat, tyle samo co ja, kiedy przyjechałem na południe. Nie był zbyt wysoki, ale za to postawny, z gładkiej, niemal anielskiej twarzy podobny do matki, lecz duże błękitne oczy, z których wyzierała czujna inteligencja, były jego cechą charakterystyczną.

Przyznaję, że kiedy zjawił się w moim domu, chciałem, aby jak najszybciej z niego zniknął. Nie miałem ochoty działać in loco parentis wobec gołowąsa, który bez cienia wątpliwości będzie zaraz trzaskał drzwiami i śmiecił na podłogę i którego twarz oraz postura budziły we mnie wszystkie smutne wspomnienia domu. Wyobrażałem sobie, że mój biedny ojciec wolałby jego mieć za syna zamiast mnie.

Wszelako z jakiegoś powodu moja chęć pozbycia się go z domu z czasem zmalała. Mark nie był takim wiejskim prostakiem, jak się spodziewałem, przeciwnie, miał spokojne, pełne godności i szacunku obejście, wykazywał też dobre maniery, przynajmniej w stopniu podstawowym. Kiedy popełnił gafę w zakresie ubrania lub etykiety przy stole, co często mu się z początku zdarzało, drwił potem dobrodusznie z samego siebie. Powiadano, że jest sumienny w pracy na swym stanowisku młodszego urzędnika, najpierw w Ministerstwie Skarbu, a następnie w sądzie do spraw majątku likwidowanych klasztorów. Pozwalałem mu wychodzić i wracać, kiedy zechce, a jeśli odwiedzał z towarzyszami karczmy lub domy rozpusty, to nigdy nie wracał pijany ani nie zachowywał się hałaśliwie.

Jakoś wbrew sobie nabrałem do niego upodobania i często wykorzystywałem jego lotny umysł, aby wypróbowywać na nim co trudniejsze zagadnienia z dziedziny prawa lub zagadki, z którymi się zmagałem. Jeśli miał jakąś wadę, to było nią lenistwo, zwykle jednak wystarczyło kilka ostrych słów, aby go przywrócić do porządku. Przestałem myśleć z niechęcią, że mój ojciec mógłby go chcieć za syna, a zacząłem żałować, że nie jest moim potomkiem. Nie wiedziałem, czy kiedykolwiek będę miał dzieci, gdyż biedna Kate zmarła w czasie zarazy w 1534 roku, chociaż po prawdzie było to nieuzasadnione przypuszczenie, ponieważ gdyby Kate przeżyła, z pewnością wyszłaby za innego. Po dziś dzień nosiłem jednak pierścień żałobny z trupią główką.

Godzinę później Joan zawołała mnie na kolację. Na stole stał wyśmienity kapłon z marchwią i rzepą. Mark siedział skromnie na swoim miejscu, ubrany z powrotem w koszulę i kaftan z delikatnej brązowej wełny. Spostrzegłem na kamizeli jeszcze więcej guzików z agatu. Zmówiłem modlitwę i oderwałem nogę kurczaka.

– Zatem – zacząłem – wydaje się, że lord Cromwell może cię przywrócić na stanowisko w sądzie. Najpierw chce, abyś mi pomógł wykonać zadanie, które mi zlecił, a potem zobaczy.

Pół roku temu Mark flirtował z damą dworu królowej Jane. Dziewka miała zaledwie szesnaście lat, za mało na piastowanie takiej funkcji na dworze, ale popchnęli ją tam ambitni krewni. No i ściągnęła na nich hańbę. Wyprawiała się na wycieczki po całym Whitehallu i Westminsterze, aż w końcu zawędrowała do Westminster Hall, między urzędników i prawników. Tam mała swawolnica poznała Marka i rzecz skończyła się w pustym gabinecie. Potem obudziła się w niej skrucha, więc opowiedziała o wszystkim dwórkom, a od nich sprawa w stosownym czasie dotarła do szambelana. Młódkę spakowano i odesłano do domu, a Mark, przerażony i oszołomiony, nie ochłonąwszy z miłosnego ognia, trafił prosto w ogień przesłuchań wyższych urzędników dworskich. Chociaż zły byłem na głupiego młokosa, żal mi się go zrobiło, a i bałem się o niego, bo był przecież jeszcze bardzo młody. Poprosiłem lorda Cromwella o wstawiennictwo, wiedziałem bowiem o jego pobłażliwości wobec tego rodzaju wybryków.

– Dziękuję waszej miłości – rzekł Mark. – Wstyd mi bardzo z powodu tego, co się stało.

– Masz szczęście. Ludzie o naszej pozycji nieczęsto otrzymują drugą szansę, a już na pewno nie po czymś takim.

– Wiem. Tylko że… ona zachowywała się zuchwale. – Uśmiechnął się nieśmiało. – A… jestem jedynie człowiekiem z krwi i kości.

– To było zwykłe, głupie dziewczę. Mogłeś jej zrobić dziecko.

– Gdyby do tego doszło, poślubiłbym ją, oczywiście, acz nie wiem, czyby nam nasze urodzenie na to pozwoliło. Mam swój honor, wasza miłość.

Włożyłem do ust kawałek kurczaka i machnąłem na chłopaka nożem. Stara śpiewka.

– A jakże, honor masz, tylko rozwagi za grosz. Różnica urodzenia waży na wszystkim. Przecież od lat pracujesz w służbie państwowej, sam dobrze wiesz, jak się sprawy mają. Pochodzimy z gminu i winniśmy wiedzieć, gdzie nasze miejsce. Owszem, zdarza się, że ludzie niskiego urodzenia, tacy jak Cromwell i Rich, zachodzą wysoko w królewskiej służbie, ale to dlatego tylko, że nasz łaskawy władca raczył ich wynieść. I w każdej chwili może ich strącić z tych wyżyn. Gdyby szambelan powiedział o twoim wybryku królowi zamiast lordowi Cromwellowi, siedziałbyś teraz w Tower, wychłostany tak, że nie zapomniałbyś tego do końca życia. Bałem się wtedy, że tak to się skończy.

Prawdą jest, że ów skandal kosztował mnie wiele nieprzespanych nocy, chociaż nigdy mu tego nie mówiłem.

Wyglądał na przybitego. Obmyłem palce w miseczce.

– Miejmy nadzieję, że tym razem sprawa przycichnie – rzekłem łagodniejszym tonem. – A jak tam interesy? Przygotowałeś akt przeniesienia własności Fetter Lane?

– Tak, wasza miłość.

– Spojrzę na niego po kolacji. Mam też do przejrzenia trochę innych dokumentów. – Odłożyłem serwetę i popatrzyłem na Marka poważnie. – Jutro wyjeżdżamy na południe.

Wyjaśniłem mu, na czym polega nasze zadanie, zataiłem jednak polityczną wagę tej sprawy. Mark wytrzeszczył na mnie oczy, kiedy usłyszał o morderstwie; widziałem, jak wraca do niego lekkomyślne, młodzieńcze podniecenie.

– To może być niebezpieczne – ostrzegłem go. – Nie mamy pojęcia, co tam się dzieje, musimy być gotowi na najgorsze.

– Wyglądacie na zatroskanego, wasza miłość.

– To wielka odpowiedzialność. Poza tym, szczerze mówiąc, wolałbym zostać w domu, niż podróżować do Sussex. Za Wealdem rozciąga się już pustkowie. – Westchnąłem. – Jednakże wzorem Izajasza musimy iść i walczyć za Syjon.

– Jeśli wam się uda, lord Cromwell sowicie was wynagrodzi.

– Tak. Poza tym pozostanę w łaskach.

Na te słowa Mark spojrzał na mnie zaskoczony. Uznałem, że lepiej zmienić temat.

– Nigdy przedtem nie byłeś w klasztorze, co?

– Nigdy.

– Uczyłeś się w świeckiej szkole, nie dostąpiłeś wątpliwego przywileju kształcenia przez zakonników. Niewielu z nich zna łacinę na tyle dobrze, aby czytać starożytne księgi, z których nauczają. Mój zysk, żem miał szczyptę wrodzonego rozumu, inaczej pozostałbym tak samo niepiśmienny jak Joan.

– Naprawdę w zakonach panuje takie zepsucie, jak powiadają? – spytał Mark.

– Widziałeś przecież Czarną Księgę i fragmenty raportów z inspekcji, handlują nimi w mieście.

– Większa część Londynu ją czytała.

– Tak, ludzie uwielbiają opowieści o rozpustnych mnichach.

Przerwałem, kiedy Joan wniosła sos do deseru.

– Ale rzeczywiście są zdemoralizowani – ciągnąłem, kiedy gospodyni wyszła. – Reguła benedyktyńska zaleca życie poświęcone pracy i modlitwie, w odizolowaniu od świata zaspokajającym tylko najważniejsze potrzeby. Mimo to mnisi mieszkają na ogół w wielkich gmachach, z rzeszą służących na skinienie, i żyją z olbrzymich dochodów z ziem, które są własnością klasztoru. Zżera ich zepsucie wszelkiego sortu.

– Podobno kartuzjańscy zakonnicy żyli bardzo skromnie i śpiewali hymny, kiedy ich prowadzono na Tyburn, aby im wypruć wnętrzności.

– Prawda i to, że kilka zakonów żyje uczciwie. Nie zapominaj jednak, że kartuzi zginęli, ponieważ nie chcieli uznać króla za głowę Kościoła. Wszyscy mnisi chcą powrotu papieża, a teraz wygląda na to, że jeden z nich uciekł się nawet do zabójstwa. – Westchnąłem. – Przykro mi, że zostałeś w to wplątany.

– Człowiek honoru nie powinien się lękać niebezpieczeństwa.

– Każdy człowiek powinien się lękać niebezpieczeństwa. Bierzesz nadal lekcje fechtunku?

– Tak, wasza miłość. Mistrz Green mówi, że szybko robię postępy.

– To dobrze. Wszędzie, gdzie drogi mniej uczęszczane, roi się od zuchwałych żebraków

Mark milczał przez chwilę i patrzył na mnie zamyślony.

– Wasza miłość, jestem bardzo wdzięczny za to, że będę mógł powrócić na swoje stanowisko w Westminsterze, ale… chciałbym, aby to miejsce nie było takim rynsztokiem. Połowa ziem przechodzi w ręce Richarda Richa i jego świty.

– Przesadzasz. To całkiem nowy urząd, wiadomą jest rzeczą, że osoby stojące u władzy wynagradzają tych, którzy ofiarowują im swą lojalność. Na tym polega dobra władza. Marku, marzysz o idealnym świecie. Ponadto powinieneś uważać na to, co mówisz. Czyżbyś znowu czytał Utopię More’a? Jeszcze dzisiaj cytował mi ją Cromwell.

– Utopia daje nadzieję na poprawę ludzkiej kondycji. Włosi przyprawiają tylko człowieka o rozpacz.

Dźgnąłem go palcem w kaftan.

– No cóż, jeśli chcesz być jak utopianie, powinieneś zamienić te fikuśne stroje na włosiennicę. A przy okazji, cóż to za wzór widnieje na tych guzikach?

Mark zdjął kaftan i podał mi go nad stołem. Na każdym guziku misternie wyrzeźbiono maleńkie postacie: mężczyznę z mieczem otaczającego ramieniem kobietę, a obok nich stojącego jelenia.

– Kupiłem je bardzo tanio na rynku St. Martin. Agaty są fałszywe.

– Ach, rozumiem. Ale co oznaczają te obrazki? Już wiem, wierność, to przez jelenia. – Oddałem Markowi kaftan. – Nudzi mnie ta moda na alegoryczne zdobienia, które ludzie muszą odgadywać. Na świecie jest wystarczająco dużo prawdziwych łamigłówek.

– Wszak wasza miłość sam maluje.

– Ilekroć znajduję na to czas, owszem. Ale staram się na swój skromny sposób ukazywać ludzi takich, jacy są, niczym mistrz Holbein. Sztuka powinna rozjaśniać tajemnice naszej egzystencji, zamiast przesłaniać je jeszcze bardziej.

– Czyżbyś, panie, nigdy nie nosił takich fantazji w czasach swej młodości?

– Nie było wówczas takiej mody. Może zdarzyło mi się raz czy dwa. – Nasunęły mi się na myśl słowa Biblii. Przytoczyłem je z niejakim smutkiem. – Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce**. No, muszę iść na górę, mam mnóstwo rzeczy do przestudiowania. – Dźwignąłem się ciężko, a Mark podszedł do mnie, aby mi pomóc.

– Poradzę sobie – rzekłem z irytacją, krzywiąc się z bólu, który przeszywał mi plecy. – Obudź mnie skoro świt. I każ Joan przygotować dobre śniadanie.

Wziąłem świecę i wszedłem po schodach na piętro. Czekały mnie łamigłówki bardziej skomplikowane niż wzory rzeźbione na guzikach i każda pomoc, jaką mogłem uzyskać, studiując uczciwe angielskie słowo drukowane, była mi wielce potrzebna.

* Przekł. Czesław Nanke.

** 1 Kor (13,11). Cytaty zaczerpnięte z Biblii Tysiąclecia.

Rozdział trzeci

Wyruszyliśmy nazajutrz o świcie, drugiego listopada, w Zaduszki. Dobrze spałem po wieczornej lekturze i obudziłem się nieco lepiej usposobiony. Poczułem dreszcz podniecenia. Byłem kiedyś uczniem zakonników, potem zostałem wrogiem wszystkiego, co reprezentowali. Teraz miałem się zagłębić w sam środek ich pełnego tajemnic, zdemoralizowanego życia.

Na przemian upomnieniami, to znów łagodną zachętą ponaglałem Marka do pośpiechu podczas śniadania, a potem do wyruszenia w drogę. W nocy pogoda się zmieniła; wschodni wiatr niósł suche, szczypiące powietrze, na drodze zamarzały błotniste koleiny. Zimno wyciskało nam łzy z oczu, kiedyśmy wyruszali opatuleni grubymi futrami, z dłońmi w ciepłych rękawicach i kapturami płaszczy podróżnych naciągniętymi głęboko na twarze. U pasa wisiał mi sztylet, który zwykle nosiłem tylko dla ozdoby, lecz tego ranka naostrzyłem go na osełce kuchennej. Mark miał przypięty miecz – klingę długości dwóch stóp, z londyńskiej stali, ostrą jak brzytwa, kupioną za oszczędności, jakie poczynił na lekcje fechtunku.

Złożywszy dłonie w kołyskę, pomógł mi wsiąść na Kanclerza, ponieważ samemu trudno mi było wspiąć się na siodło. Potem sam dosiadł swego krzepkiego deresza, Rudonogiego, i wyruszyliśmy na koniach obładowanych ciężkimi sakwami, w które spakowaliśmy ubrania i moje papiery. Mark wyglądał, jakby na wpół spał jeszcze, zdjął kaptur i podrapał się po zmierzwionej czuprynie, krzywiąc się, bo wiatr targał mu bezlitośnie włosy.

– Chryste Panie, ależ ziąb.

– Za dużoś wygodnego życia pędził w ciepłych urzędach – rzekłem. – Trzeba, żeby krew ci się trochę zagęściła.

– Myślicie, że złapie nas śnieg?

– Mam nadzieję, że nie. To by nas zatrzymało w podróży na wiele dni.

Przejeżdżaliśmy przez Londyn, który się właśnie budził ze snu, potem wjechaliśmy na Most Londyński. Popatrzyłem w dół rzeki, dalej jeszcze, niż wznosiło się groźne cielsko Tower, i zobaczyłem karawelę zakotwiczoną przy Wyspie Psów. Ciężki dziób i wysokie maszty majaczyły ledwo widoczne w miejscu, gdzie szara woda zlewała się z szarym niebem. Wskazałem palcem okręt i rzekłem do Marka:

– Ciekawe, skąd przybył ten statek.

– W dzisiejszych czasach ludzie podróżują do miejsc, o których naszym ojcom się nawet nie śniło.

– I przywożą stamtąd prawdziwe dziwa. – Pomyślałem o osobliwym gadającym ptaku. – Nowe dziwa i może nowe oszustwa.

Jechaliśmy dalej mostem. Na drugim końcu, przy palach, leżała roztrzaskana czaszka. Ptaki wydziobały z niej mięso i spadła ze słupa; będzie tu leżeć i czekać, aż jej kawałki pozbierają jacyś łowcy pamiątek albo wiedźmy szukające amuletów. Najpierw czaszki świętej Barbary w komnacie Cromwella, a teraz ten relikt doczesnego sądu. Z niepokojem pomyślałem, że to może niedobry znak, ale zaraz szybko skarciłem się w duchu za takie przesądy.

Przez dłuższy czas droga wiodąca z Londynu na południe była całkiem dobra, biegła przez pola, które żywiły stolicę, teraz jednak leżały brązowe i nagie. Niebo nabrało barwy mleka i pogoda się ustabilizowała. W południe zatrzymaliśmy się na obiad niedaleko Eltham, potem wjechaliśmy na wzgórza North Downs i ujrzeliśmy rozpościerające się przed nami stare lasy Wealdu; nagie wierzchołki, tylko gdzieniegdzie upstrzone zielenią, ciągnęły się aż po zamglony horyzont.

Węższa teraz droga biegła między stromymi, zadrzewionymi skarpami, przykryta opadłymi liśćmi. Co jakiś czas odbiegały w bok ledwo widoczne dróżki prowadzące do pobliskich osad. Z rzadka mijał nas jakiś powóz. Późnym popołudniem dotarliśmy do niewielkiego miasteczka targowego, Tonbridge, i skręciliśmy na południe. Rozglądaliśmy się bacznie za rozbójnikami, ale dostrzegliśmy tylko stadko jeleni skubiących coś na ścieżce. Kiedy wyjechaliśmy zza zakrętu, płochliwe stworzenia wdrapały się na skarpę i znikły w lesie.

Zapadał zmierzch, gdy zza drzew dobiegło nas bicie dzwonu kościelnego. Minęliśmy kolejny skręt i znaleźliśmy się na jedynej drodze biegnącej przez ubogą wioskę, która składała się prawie wyłącznie z chałup zbudowanych z plecionki obrzuconej gliną, pokrytych strzechami, poza tym okazałego romańskiego kościoła i gospody stojącej tuż przy świątyni. We wszystkich oknach kościoła paliły się świece, przez kolorowe witraże przesączał się soczysty blask. Dzwon nie cichł ani na moment.

– Msza za dusze zmarłych – zauważył Mark.

– Tak, wszyscy mieszkańcy są pewnie w kościele, modlą się za dusze czyśćcowe.

Jechaliśmy niespiesznie drogą, a po obu stronach z drzwi chałup wyglądały na nas małe, jasnowłose dzieci. W obejściach krzątali się nieliczni dorośli, a z otwartych drzwi świątyni dochodziły odgłosy odprawianej mszy.

W tych czasach Zaduszki były jednym z największych świąt w kalendarzu. We wszystkich kościołach parafianie zbierali się na mszach i modlitwami starali się pomóc duszom swych bliskich przejść pokutę czyśćcową. Odebrano już ceremoniom tym aprobatę królewską, wkrótce mają zostać całkowicie zakazane. Niektórzy twierdzili, że okrucieństwem jest pozbawienie ludzi pociechy wypominków, jednakże większą pociechę przynosi myśl, że dusze krewnych trafiły zgodnie z wolą Boga albo do nieba, albo do piekła, niż wiara, że cierpią męki i ból w czyśćcu, kto wie, może i wieki całe.

Zsiedliśmy ciężko z koni przed gospodą i przywiązaliśmy wierzchowce do żerdzi. Budynek niewiele się różnił od pozostałych chałup, był tylko większy: plecionka obrzucona tynkiem, który łuszczył się miejscami, nakryta wysoką strzechą, u dołu sięgającą aż do okien pierwszego piętra.

W gospodzie na okrągłym palenisku płonął ogień, starym zwyczajem pośrodku izby; dym uchodził zarówno do komina nad paleniskiem, jak i do sali jadalnej. Kilku brodatych starców grających w kości wytrzeszczało na nas ciekawie oczy w półmroku. Podszedł do nas gruby jegomość w fartuchu, a idąc, bacznym okiem mierzył nasze kosztowne futra. Zapytałem o nocleg i posiłek, na co karczmarz zaoferował nam jedno i drugie za sześć pensów. Z trudem starając się zrozumieć jego niewyraźną, gardłową gwarę, utargowałem dwa pensy. Potem upewniłem się, że jedziemy dobrą drogą do Scarnsea, zamówiłem grzane piwo i usiadłem przy kominku, a Mark poszedł sprawdzić, czy dobrze oporządzono nasze konie.

Ucieszyłem się, kiedy wrócił, bo już mi się uprzykrzyło siedzieć bezczynnie, czując na sobie wzrok ciekawskich staruchów. Skinąłem im uprzejmie, ale wtedy oni odwrócili głowy w drugą stronę.

– Jakoś nieprzyjaźnie patrzy tym ludziom z oczu – szepnął Mark.

– Niewielu widują tu podróżnych. Poza tym wierzą pewnie, że garbusy sprowadzają nieszczęście. No cóż, większość ludzi tak myśli. Mało to razy widziałem, jak żegnają się na mój widok, nie bacząc nawet, żem elegancko odziany?

Zamówiliśmy kolację. Podano nam tłustą potrawkę baranią i ciężkie piwo. Mark burczał, że ta owca dawno się już ze światem rozstała, a tymczasem w trakcie naszego posiłku weszła do gospody grupa wieśniaków ubrana w swoje najlepsze stroje. Widać msza zaduszna właśnie się skończyła. Usiedli razem przy stole i zaczęli gawędzić ponuro. Od czasu do czasu oni również posyłali nam ciekawskie, lecz nieprzyjazne spojrzenia.

Zauważyłem, że w kącie izby siedzi trzech mężczyzn, których miejscowi chłopi także ostentacyjnie ignorują. Mieli jakiś nieokrzesany wygląd, obdarte ubrania i nieporządne brody. Przyglądali nam się uważnie, lecz nie gapili się tak otwarcie jak miejscowi, tylko spoglądali ukradkowo, z ukosa.

– Widzi pan tego jegomościa? – wyszeptał Mark. – Przysiągłbym, że te łachmany to dawny mnisi habit.

Największy z mężczyzn, brzydal ze złamanym nosem, miał na sobie złachmanioną sukmanę z grubej czarnej wełny i teraz ja również zauważyłem, że na plecach wisi benedyktyński kaptur. Podszedł do nas karczmarz, aby napełnić kufle. Jako że on jedyny w gospodzie okazywał nam uprzejmość, odezwałem się do niego półgłosem:

– Powiedzcie nam, panie karczmarzu, kim są tamci trzej jegomoście?

– Pachołki z klasztoru, co tu był onegdaj, ale go rozwiązali. Jaśnie wielmożny pan wie, jako to jest, król mówi „Zamknąć zakony”, no to mnisi dostają gdzie indziej ciepłą posadkę, a służbę wyrzucają na bruk. Ci trzej żebrzą tu od roku, od zamknięcia klasztoru. Nie ma dla nich pracy. Widzi pan tego chudego? Już mu uszy obcięli. Lepiej na nich uważać.

Obejrzałem się za siebie i spostrzegłem, że jeden z mężczyzn, szczupły, z szopą żółtych włosów na głowie, nie miał uszu, tylko dziury otoczone blizną – kara za fałszerstwo. Zapewne wdał się w jakiś miejscowy proceder strugania monet; z tak uzyskanego złota robiono kiepskie falsyfikaty.

– I wpuszczacie ich tu? – spytałem.

– A co oni winni, że ich wyrzucili? – burknął karczmarz. – Jako i setki innych.

Po tych słowach, czując może, że powiedział za dużo, czym prędzej nas zostawił i odszedł.

– To chyba odpowiedni moment, aby udać się na spoczynek – rzekłem, biorąc ze stołu świecę.

Mark pokiwał głową, wychyliliśmy resztę piwa i ruszyliśmy w stronę schodów. Kiedy mijaliśmy byłych służących z klasztoru, mój płaszcz otarł się przypadkiem o szatę tego wielkiego.

– Oho, Edwin, będziesz miał pecha – zachrypiał na głos jego towarzysz. – Musisz teraz dotknąć karła, żeby się go pozbyć.

I wszyscy trzej ryknęli śmiechem. Poczułem, że Mark się odwraca, więc szybko położyłem mu dłoń na ramieniu.

– Nie, Marku – szepnąłem. – Nie chcę tu żadnych kłopotów. Chodźmy na górę.

Prawie siłą wepchnąłem go po rozklekotanych drewnianych schodach, a potem do pokoju pod strzechą, gdzie na łóżkach czekały nasze bagaże, a kiedy weszliśmy, słychać było, jak zadomowione szczury rozbiegają się na wszystkie strony. Usiedliśmy i ściągnęliśmy buty.

Mark był zły.

– Czemu mamy znosić obelgi tych jołopów?

– Wjechaliśmy na wrogie terytorium. Większość mieszkańców Wealdu nadal jest papistami, ksiądz w tutejszym kościele prawdopodobnie co niedziela każe wiernym modlić się o śmierć króla i powrót papieża.

– Myślałem, że wasza miłość nigdy nie był w tych stronach.

Wyciągnął nogi na gruby żelazny przewód komina, który biegł pośrodku pokoju z dołu aż po dach i był jedynym źródłem ciepła w izbie.

– Uważaj na odmrożenia. Ja tu nigdy nie byłem, ale od czasu tamtego buntu na północy lord Cromwell w każdym hrabstwie opłaca swoich ludzi, którzy mu wysyłają raporty, co się u nich dzieje. Mam w sakwie ich kopie.

Mark odwrócił się do mnie.

– Czy waszej miłości to nie męczy, że w rozmowie z każdym nieznajomym zastanawia się, czy to wróg, czy nie wróg i czy tego, co powie, nie można czasem uznać za zdradę stanu? Kiedyś było inaczej.

– To najgorszy okres. Z czasem sytuacja się poprawi.

– Kiedy pozamyka się klasztory?

– Tak, ponieważ wtenczas nic już nie stanie reformom na przeszkodzie. A także dlatego, że wówczas lord Cromwell zdobędzie dość pieniędzy, aby zapewnić królestwu bezpieczeństwo i uczynić coś dobrego dla ludu. Ma wielkie plany.

– Ciekawe, czy kiedy ludzie z sądu do spraw majątku likwidowanych klasztorów dostaną swoje nagrody, wystarczy chociaż na nowe płaszcze dla tych wieśniaków na dole.

– Wystarczy, Marku, wystarczy – odparłem z przekonaniem. – Wielkie klasztory strzegą nieprzebranych bogactw. A wiesz, ile z tego rozdają biednym, chociaż głoszą obowiązek dobroczynności? Widywałem tłumy nędzarzy tłoczących się pod bramami klasztorów w dzień jałmużny w Lichfield: dzieci w łachmanach przepychały się i kopały, byle dostać marne parę groszy, które mnisi wydawali przez kratę w bramie. W takie dni wstyd mi było, że uczę się w ich szkole. Teraz w każdej parafii będą szkoły jak należy, utrzymywane z królewskiego skarbca.

Mark nie wyrzekł na to ani słowa, uniósł tylko z powątpiewaniem brwi.

– Na rany Chrystusa – burknąłem, bo mnie w końcu rozzłościł jego sceptycyzm. – Zabierz nogi z tego komina, bo cuchną gorzej niźli owca.

Wgramolił się na łóżko i wlepił oczy w strzechę.

– Modlę się, żebyście mieli rację, wasza miłość. Ale pracując w sądzie zajmującym się majątkami klasztorów, zwątpiłem w ludzką dobroczynność.

– Nawet w grudowatym cieście tkwi boski zaczyn, ale jego działanie jest powolne. Lord Cromwell jest jego częścią, chociaż to surowy pan. Miej wiarę, Marku – dodałem łagodnie.

W owej chwili jednak, kiedy wypowiadałem te słowa, stanęła mi w pamięci okrutna przyjemność, z jaką lord Cromwell mówił o spaleniu księdza razem z jego świętymi wizerunkami, widziałem, jak potrząsa szkatułą zawierającą dziecięcą czaszkę.

– Wiara przenosi góry? – zapytał po dłuższej chwili Mark.

– Na Krzyż Pański! – warknąłem. – Za moich czasów to młodzi mieli wielkie idee, a starzy trącili cynizmem. Za bardzo jestem zmęczony, aby się dalej z tobą spierać. Dobranoc.

Rozbierałem się niechętnie i z wahaniem, gdyż nie lubię obnażać przed ludźmi swej ułomności. Mark jednakże z wielkim taktem odwrócił się, kiedyśmy zdejmowali ubrania i wdziewali koszule. Położyłem się ciężko do łóżka i zgasiłem palcami świecę.

Odmówiłem modlitwy, ale przez długi czas leżałem w ciemności, nie śpiąc i nasłuchując miarowego oddechu Marka i chrobotania szczurów w słomie strzechy. Zaczęły znowu wychodzić na środek izby i podkradać się do komina, gdzie było najcieplej.

Zbagatelizowałem wieczorne zajście w gospodzie, niemniej spojrzenia, jakimi wieśniacy obrzucali mój garb, jak również przytyk jednego z klasztornych posługaczy sprawiły mi znajomy ból. Poczułem go w samych trzewiach i straciłem do reszty wcześniejszy zapał. Przez całe życie starałem się zbywać takie obelgi, chociaż kiedy byłem młody, nierzadko wzbierał we mnie niepohamowany gniew i miałem ochotę krzyczeć. Dość się napatrzyłem na kaleki, których umysł uległ takiemu samemu wypaczeniu jak ciało pod przytłaczającym ciężarem zniewag i drwin: łypali groźnie na świat spod zmarszczonych brwi, obrzucali ohydnymi przekleństwami dzieci, które krzyczały za nimi na ulicy. Lepiej było nie zwracać na nie uwagi i żyć dalej, jak Pan Bóg dozwolił.

Pamiętam wszelako jedną sytuację, kiedy nie zdzierżyłem. Tamta chwila zaważyła na całym moim życiu. Miałem piętnaście lat i chodziłem do szkoły katedralnej w Lichfield. Jako starszy uczeń służyłem czasami do niedzielnych nabożeństw. Było to wspaniałe przeżycie po całym tygodniu ślęczenia nad księgami i zmagania się w pocie czoła z greką i łaciną, nader nędznie wykładaną przez brata Andrew, grubego zakonnika ze słabością do trunków.