Kraina Chichów - Jonathan Carroll - ebook + audiobook + książka

Kraina Chichów ebook i audiobook

Jonathan Carroll

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wznowienie najgłośniejszej powieści Jonatana Carrolla – niezwykłej mieszanki humoru i horroru. Odwołując się do słów samego Carrolla, można by stwierdzić, iż Kraina Chichów to książka, od której czytelnikowi włos się jeży na głowie, gdyż okazuje się, że potworem może być wszystko, co nas otacza: znajomi, jedzenie na stole i półki pełne książek. Jest to też powieść o cudzie i grozie tworzenia – porusza problem osiągnięcia artystycznego: czy wielki pisarz jest zarazem wielkim alchemikiem, zdolnym przemienić słowo zapisane na papierze w człowieka w niebieskim kapeluszu, który naprawdę stanie pod naszymi drzwiami? A jeżeli jest do tego zdolny, to czy jest to wspaniałe, czy potworne.

Jonathan Carroll to jeden z najpopularniejszych w Polsce pisarzy amerykańskich. Wiedeńczyk z wyboru, twórca magicznych światów przelanych na karty książek. REBIS opublikował wszystkie jego powieści – m.in. najsłynniejszą Krainę Chichów, a także Dziecko na niebie, Śpiąc w płomieniu i Zakochanego ducha - trzy zbiory opowiadań (m.in. w 2012 roku Kobieta, która wyszła za chmurę) i jeden zbiór scenariuszy filmowych oraz książkę – blog Oko dnia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 43 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz

Oceny
4,2 (280 ocen)
128
88
44
18
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rerereq

Nie oderwiesz się od lektury

To książka od której pokochałem wyobraźnię Jonathana Carrolla.
30
ayoola

Nie oderwiesz się od lektury

Cóż to był za Rollercoaster :D genialna. Sięgnę po nią nie raz, bez wahania.
30
piotrsze

Nie oderwiesz się od lektury

Po wielu latach ksiazka odswiezona w formie audiobooka. z poczatku glos lektora wydawal sie nieodpowiedni, ale z czasem wszyatko poszlo swietnie. a ksiazka po prostu jest swietna, magiczna i mistyczna.
20
Sitri84

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka - ciekawa, intrygująca, zaskakująca; mistyczna i psychologiczna. Kocham Carrolla za jego styl, humor, wizje kreowanego swiata i głębię pistaci. Gorąco polecam!
10
Luilab640

Nie oderwiesz się od lektury

intrygująca ciekawa. Polecam bardzoooo 😀
10

Popularność




Dla June

– naj­lep­szej z Nowych Twa­rzy,

i dla Beverly

– Kró­lo­wej Mię­dzy Wszyst­kimi

Pro­wadź życie sys­te­ma­tyczne i upo­rząd­ko­wane,

abyś mógł sobie pozwo­lić na gwał­tow­ność

i ory­gi­nal­ność w pracy.

Flau­bert

CZĘŚĆ PIERWSZA

I

– Powiedz mi, Toma­szu, wiem, że zada­wano ci to pyta­nie milion razy, ale powiedz, naprawdę, jak to jest być…

– Synem Ste­phena Abbeya? – Znów to odwieczne pyta­nie. Wła­śnie nie­dawno oświad­czy­łem matce, że nie nazy­wam się Tomasz Abbey, tylko Syn Ste­phena Abbeya. Wes­tchną­łem i zają­łem się prze­py­cha­niem resz­tek ser­nika z jed­nego krańca tale­rza w drugi. – To trudno powie­dzieć. Pamię­tam, że był bar­dzo sym­pa­tyczny, bar­dzo czuły. Może po pro­stu bez prze­rwy cho­dził ubz­dryn­go­lony.

Jej oczy roz­bły­sły. Zda­wało mi się wręcz, że sły­szę, jak pra­co­wi­cie tykają w jej gło­wie małe, sprawne try­biki. A więc On był alko­ho­li­kiem! I fakt ten potwier­dza jego wła­sny syn! Usi­ło­wała zama­sko­wać radość miną pełną wyro­zu­mia­ło­ści i otwar­ciem mi moż­li­wo­ści wybrnię­cia z sytu­acji.

– Wszy­scy są tacy, bar­dzo dużo o nim czy­ta­łam. Cho­ciaż ni­gdy nie wia­domo, ile jest prawdy w tych arty­ku­łach, no nie?

Nie chciało mi się dłu­żej gadać na ten temat.

– Więk­szość z tego, co o nim piszą, to prawda. Przy­naj­mniej to, co sam sły­sza­łem i czy­ta­łem.

Na szczę­ście wła­śnie prze­cho­dziła koło nas kel­nerka, więc mogłem w cało­ści poświę­cić się sce­nie odbie­ra­nia rachunku, spraw­dza­nia go, pła­ce­nia – wszystko, byle zakoń­czyć idio­tyczną roz­mowę.

Na dwo­rze wciąż pano­wał gru­dzień, a zimne powie­trze miało che­miczną woń jakby rafi­ne­rii albo szkol­nej pra­cowni che­mii, w któ­rej dzie­siąta klasa ana­li­zuje taj­niki smrodu. Jej ręka wśli­zgnęła się pod moje ramię. Spoj­rza­łem na nią i uśmiech­ną­łem się. Była ładna – krót­kie, rude włosy, zie­lone oczy zawsze sze­roko otwarte, jakby w rado­snym osłu­pie­niu, ciało miłe w dotyku. Nie mogłem się więc nie uśmiech­nąć i po raz pierw­szy tego wie­czoru ucie­szy­łem się, że jest ze mną.

Od restau­ra­cji do szkoły mie­li­śmy nie­spełna dwie mile spa­ce­rem, ale ona uparła się w obie strony podró­żo­wać auto­sto­pem. Twier­dziła, że spa­cer w tamtą stronę nad­mier­nie roz­bu­dzi nasze ape­tyty, a z powro­tem – wszystko, co zjemy, pój­dzie na marne. Kiedy ją zapy­ta­łem, czy sama rąbie sobie drewno na opał, nawet się nie uśmiech­nęła. Moje poczu­cie humoru czę­sto mar­no­wało się w towa­rzy­stwie.

Zanim dotar­li­śmy do szkoły, byli­śmy już w dobrej komi­ty­wie. Nie pytała wię­cej o mojego sta­rego; w zamian za to przez cały pra­wie czas snuła dyk­te­ryjki o swoim wuju pedale z Flo­rydy.

Byli­śmy z powro­tem w Gma­chu Zało­ży­cieli, maj­stersz­tyku archi­tek­tury neo­na­zi­stow­skiej, i zorien­to­wa­łem się, że sto­imy na wmon­to­wa­nym w posadzkę her­bie szkoły. Jej ręka zaci­snęła się na moim ramie­niu, kiedy rów­nież to zauwa­żyła, pomy­śla­łem więc, że przy­szła odpo­wied­nia chwila na zasad­ni­cze pyta­nie.

– Może chcia­ła­byś obej­rzeć moje maski?

Zachi­cho­tała, a jej chi­chot przy­po­mi­nał odgłos spły­wa­ją­cej w zle­wie wody. Następ­nie pogro­ziła mi pal­cem w stylu „a fe, brzydki chło­piec”.

– Wolę znaczki pocz­towe.

A ja już myśla­łem, że jest cho­ciaż na wpół czło­wie­kiem – ten nie­przy­zwo­ity odruch prze­kłuł balo­nik nadziei. Dla­czego kobieta nie może być nie­ska­zi­telna? Dla­czego musi być wyzwo­lona, dla­czego musi tak dobrze znać życie, dla­czego musi pusz­czać poro­zu­mie­waw­cze oko?

– Nie, serio, mam kolek­cję masek i…

Ponow­nie ści­snęła moje ramię, blo­ku­jąc krą­że­nie krwi.

– Prze­cież żar­to­wa­łam. Marzę o obej­rze­niu two­jej kolek­cji.

Podob­nie jak we wszyst­kich słyn­nych ze skąp­stwa szko­łach Nowej Anglii, rów­nież w naszej miesz­ka­nia przy­dzie­lane nauczy­cie­lom w sta­nie kawa­ler­skim były straszne. Moje skła­dało się z minia­tu­ro­wego przed­po­koju, gabi­netu, który był nie­gdyś poma­lo­wany na żółto, ale dawno zdą­żył o tym zapo­mnieć, sypialni oraz kuchenki, tak sta­rej i nędz­nej, że ni­gdy nie pomy­śla­łem nawet, żeby tam goto­wać, oba­wia­łem się bowiem kosz­tów napraw, które musiał­bym ponieść.

Szarp­ną­łem się jed­nak na galon farby, by przy­naj­mniej ściana, na któ­rej wisiała kolek­cja, pre­zen­to­wała się w miarę god­nie.

Jedyne wej­ście do szkoły wio­dło przez hol. Z lękiem i nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wa­łem na jej reak­cję. Cały czas tuliła się do mnie i prze­ma­wiała słod­kim gło­sem, w końcu jed­nak dotar­li­śmy do mojej sypialni-salonu.

– O raju! Jak…? Skąd go masz? – Posa­pu­jąc z prze­ję­cia, pode­szła, żeby przyj­rzeć się z bli­ska. – Skąd wytrza­sną­łeś tego… no… tego?

– Z Austrii. Fan­ta­styczny, co? – Rudy Wie­śniak był świe­tli­sto­brą­zowy i wyrzeź­biony z podziwu godną non­sza­lan­cją, która pod­kre­ślała pro­stac­two jego pijac­kiej gęby. Do tego cały się świe­cił, bo rano eks­pe­ry­men­to­wa­łem na nim z nowym ole­jem lnia­nym, który jesz­cze nie wysechł.

– Ależ on jest… jak żywy. Błysz­czy się!

W tym momen­cie moje nadzieje gwał­tow­nie zwyż­ko­wały. Boi się? Jeżeli tak, to jej wyba­czę. Nie­wiele osób odczu­wało lęk w obli­czu masek. Ci, któ­rzy go odczu­wali, mieli u mnie spory kre­dyt.

Nie prze­szka­dzało mi, że idąc wzdłuż ściany, dotyka ręką nie­któ­rych masek. Nawet byłem zado­wo­lony, że dotyka wła­śnie tych, a nie innych – Bawół Wodny, Pier­rot, Kram­pus.

– Zaczą­łem je kupo­wać, jesz­cze będąc stu­den­tem. Ojciec zosta­wił mi w spadku tro­chę pie­nię­dzy, więc odby­łem wycieczkę do Europy. – Pod­sze­dłem do Mar­kizy i czule dotkną­łem jej różo­wo­brzo­skwi­nio­wego pod­bródka. – Ją, Mar­kizę, zoba­czy­łem w skle­piku na bocz­nej uliczce w Madry­cie. Ona była pierw­sza.

Moja Mar­kiza, z szyl­kre­to­wymi grze­bie­niami, z nazbyt bia­łymi i nazbyt dużymi zębami, które poka­zy­wała mi w uśmie­chu od bli­sko ośmiu lat… Mar­kiza.

– A tamta?

– To maska pośmiertna Johna Keatsa.

– Pośmiertna?

– Tak. Cza­sami, kiedy umiera sławny czło­wiek, robi mu się przed pogrze­bem odcisk twa­rzy. Potem się to kopiuje…

Prze­rwa­łem wykład, bo patrzyła na mnie, jak­bym był Char­le­sem Man­so­nem.

– One są nie­sa­mo­wite. Jak ty możesz z nimi spać? Nie boisz się?

– Nie bar­dziej niż ty, moja miła.

I to był koniec. W pięć minut póź­niej jej już nie było, a ja namasz­cza­łem kolejną maskę ole­jem lnia­nym.

II

Mój ojciec, ile­kroć koń­czył krę­cić film, zarze­kał się, że już ni­gdy w życiu w niczym nie zagra. Ale, jak więk­szość jego oświad­czeń, był to pic na wodę, wystar­czało bowiem parę tygo­dni odpo­czynku i łakoma oferta wysma­żona przez agenta, żeby ojciec pędził z powro­tem w świa­tła jupi­te­rów, na czter­dzie­stą trze­cią trium­falną maska­radę.

Po czte­rech latach bel­fro­wa­nia mówi­łem to samo co on. Mia­łem już po dziurki w nosie prac seme­stral­nych, posie­dzeń ciała peda­go­gicz­nego i tre­no­wa­nia szkol­nej dru­żyny koszy­kar­skiej dzie­wią­to­kla­si­stów. Dzięki spad­kowi mógł­bym spo­koj­nie robić, co zechcę, tylko że, mówiąc szcze­rze, nie bar­dzo wie­dzia­łem, co mógł­bym robić, zamiast uczyć w szkole. Poprawka – mia­łem jeden bar­dzo kon­kretny zamysł, ale o cha­rak­te­rze mrzonki. Nie byłem pisa­rzem, nie mia­łem poję­cia o apa­ra­cie badaw­czym i nawet nie prze­czy­ta­łem wszyst­kich jego dzieł – cho­ciaż nie było ich tak wiele.

Moim marze­niem było napi­sać bio­gra­fię Mar­shalla France’a, naj­bar­dziej tajem­ni­czego, naj­wspa­nial­szego autora naj­lep­szych na świe­cie ksią­żek dla dzieci. Ksią­żek takich, jak Kra­ina Chi­chów albo Sadzawka Gwiazd, które przez trzy­dzie­ści lat nie­raz pomo­gły mi zacho­wać zdro­wie psy­chiczne.

Mój ojciec zro­bił dla mnie jedną udaną rzecz. Na dzie­wiąte uro­dziny – pamiętny dzień! – poda­ro­wał mi mały, czer­wony samo­cho­dzik z praw­dzi­wym sil­ni­kiem, który znie­na­wi­dzi­łem od pierw­szego wej­rze­nia, piłkę base­bal­lową z napi­sem „Od wiel­bi­ciela numer jeden – Two­jego Tatu­sia, Mic­keya Man­tle’a” oraz – to już raczej z roz­pędu – wydaną przez Sha­ver-Lam­berta książkę Kra­ina Chi­chów, z ilu­stra­cjami Van Walta. Książkę tę mam do dziś.

Usia­dłem w samo­cho­dziku, czu­jąc, że ojciec chce, żebym w nim usiadł, i po raz pierw­szy prze­czy­ta­łem książkę od deski do deski. Kiedy po roku odmó­wi­łem roz­sta­nia się z nią, matka zagro­ziła, że wezwie dok­tora Kint­nera, mojego psy­cho­ana­li­tyka, który kosz­to­wał sto dola­rów za minutę, i powie mu, że „nie współ­pra­cuję”. Zgod­nie ze swoim ówcze­snym zwy­cza­jem zigno­ro­wa­łem ją i prze­wró­ci­łem następną kartkę.

„Kra­inie Chi­chów świa­tło dały oczy, które widziały świa­tła, któ­rych nie widział nikt”.

Spo­dzie­wam się, że zda­nie to zna cały świat. Wyśpie­wy­wa­łem je sobie tym niskim, pry­wat­nym gło­sem, któ­rym dzieci gadają-śpie­wają do sie­bie, kiedy są same i szczę­śliwe.

Ponie­waż ni­gdy przed­tem nie wyra­ża­łem zapo­trze­bo­wa­nia na różowe kró­liczki czy plu­szowe pie­ski do odpę­dza­nia noc­nych stra­chów i dzie­cin­nych kosz­mar­ków, matka w końcu zgo­dziła się, żebym stale nosił książkę przy sobie. Zapewne czuła się ura­żona tym, że ni­gdy jej nie pro­si­łem, żeby mi ją poczy­tała. Ja jed­nak już wtedy byłem do tego stop­nia zazdro­sny o Kra­inę Chi­chów, że nie chcia­łem jej dzie­lić nawet z gło­sem innej osoby.

W tajem­nicy napi­sa­łem list do France’a, jedyny list w życiu, który napi­sa­łem jako wiel­bi­ciel, i nie posia­da­łem się z rado­ści, kiedy otrzy­ma­łem odpo­wiedź.

Drogi Toma­szu,

oczy, które dały świa­tło Kra­inie Chi­chów,

Widzą cię i mru­gają w podzięce.

Twój przy­ja­ciel,

Mar­shall France

Kiedy zda­łem do pią­tej klasy, kaza­łem sobie opra­wić ten list w ramki i odtąd patrzy­łem na niego zawsze, gdy potrze­bo­wa­łem wspar­cia ducho­wego. Napi­sany był ręcz­nie, fan­ta­zyjną kur­sywą, y i g miały bar­dzo dłu­gie ogonki, litery czę­sto się nie łączyły. Stem­pel pocz­towy na koper­cie pocho­dził z Galen w sta­nie Mis­so­uri, gdzie France spę­dził więk­szą część życia.

Wie­dzia­łem o nim co nieco. Nie mogłem sobie odmó­wić odro­biny ama­tor­skiego szpie­go­stwa. Zmarł na atak serca w wieku czter­dzie­stu czte­rech lat, był żonaty, miał jedną córkę, imie­niem Anna. Nie­na­wi­dził poka­zy­wać się publicz­nie i po suk­ce­sie książki Smu­tek Zie­lo­nego Psa w zasa­dzie znik­nął ludziom z oczu. Jakieś cza­so­pi­smo wydru­ko­wało arty­kuł o nim ze zdję­ciem domu w Galen. Dom był typo­wym wik­to­riań­skim mon­strum, usa­do­wio­nym na zwy­czaj­nej małej uliczce w samym sercu Sta­nów. Ile­kroć zda­rzyło mi się widzieć podobny dom, przy­po­mi­na­łem sobie jeden z fil­mów ojca, w któ­rym facet wraca z wojny do domu tylko po to, żeby tam w końcu umrzeć na raka. Ponie­waż akcja filmu toczyła się głów­nie w salo­nie i na weran­dzie, ojciec nadał fil­mowi tytuł Dom raka. Film zro­bił wielką kasę i dostał nomi­na­cję do Oscara.

W lutym, mie­siącu, w któ­rym zawsze z przy­jem­no­ścią myślę o samo­bój­stwie, oma­wia­łem z uczniami Edgara Allana Poego, co osta­tecz­nie pomo­gło mi pod­jąć decy­zję o urlo­pie na naj­bliż­szą jesień, zanim z moją głową sta­nie się coś bar­dzo nie­do­brego. Tuman nazwi­skiem Davis Bell miał przed­sta­wić kla­sie wła­sną recen­zję Upadku domu Ushe­rów. Sta­nął przed nami i powie­dział, co nastę­puje: „Upa­dek domu Ushe­rów napi­sał Edgar Allan Poe, który był alko­ho­li­kiem i oże­nił się ze swoją młodą kuzynką”.

Ja sam mówi­łem to na lek­cji kilka dni wcze­śniej, żeby roz­bu­dzić w uczniach żyw­sze zain­te­re­so­wa­nie lek­turą. No nic, kon­ty­nu­ujmy:

– …oże­nił się ze swoją młodą kuzynką. Ten dom, to zna­czy, ta książka, mówi o tym domu Ushe­rów…

– Który upada? – pod­po­wie­dzia­łem, ryzy­ku­jąc, że zdra­dzam treść utworu kole­gom Bella, a prze­cież i oni go nie czy­tali.

– Wła­śnie, który upada.

Naj­wyż­szy czas wziąć urlop.

Pozy­tywną odpo­wiedź na moje poda­nie przy­niósł Gran­tham. Gran­tham, który zawsze śmier­dział tak, jakby wła­śnie pił kawę i jed­no­cze­śnie pusz­czał bąki. Ogar­nął ramie­niem moje plecy i pcha­jąc mnie w stronę drzwi, pytał, co też zamie­rzam zro­bić z „urlo­puń­ciem”.

– Myśla­łem o napi­sa­niu książki. – Nie spoj­rza­łem przy tym na niego, bo bałem się, że ma dokład­nie taką minę, jaką sam bym miał, gdyby ktoś taki jak ja powie­dział mi, że zamie­rza napi­sać książkę.

– To fan­ta­stycz­nie, Tom! Bio­gra­fia tatu­sia, co? – Przy­ło­żył palec do ust i rozej­rzał się teatral­nie na boki, jakby ściany miały uszy. – O mnie możesz być spo­kojny. Będę mil­czał jak grób, słowo. Te rze­czy mają teraz straszne wzię­cie. Jak to było naprawdę, od kuchni, itepe. Tylko pamię­taj, że jak się ukaże, masz mi dać egzem­plarz z auto­gra­fem.

Nie mia­łem już naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że przy­szła pora na urlop.

Reszta zimo­wego try­me­stru zle­ciała jak z bicza trzasł, a ferie wiel­ka­nocne przy­szły wręcz za szybko. Pod­czas let­nich waka­cji parę razy mia­łem pokusę, żeby się wyco­fać z pro­jektu, ponie­waż skok w nie­znane, z pla­nem, do któ­rego nawet nie wie­dzia­łem, jak się zabrać, nie mówiąc już o tym, jak go sfi­na­li­zo­wać, wyda­wał mi się mało pocią­ga­jący. Ale szkoła wyna­jęła kogoś na zastęp­stwo, ja kupi­łem nową fur­go­netkę z myślą o podróży do Galen, a ucznio­wie ani tro­chę nie cze­piali się pół mojego płasz­cza, bła­ga­jąc, żebym został. Więc pomy­śla­łem sobie, że co będzie, to będzie, ale roz­sta­nie się z takimi typ­kami jak Davis Bell i wypier­dek Gran­tham na pewno dobrze mi zrobi.

Potem nastą­piła cała seria dziw­nych zda­rzeń.

Pew­nego popo­łu­dnia bobro­wa­łem w anty­kwa­ria­cie i nagle ujrza­łem na kon­tu­arze wyda­nie Alexa Brzo­skwi­nio­wych cieni France’a, z ory­gi­nal­nymi ilu­stra­cjami Van Walta. Książka ta z nie­wia­do­mych mi powo­dów od lat nie była wzna­wiana, a ja jej ni­gdy nie czy­ta­łem.

Na mięk­kich nogach zbli­ży­łem się do lady i wytarł­szy ręce o spodnie, z nabo­żeń­stwem ują­łem książkę w dłoń. Zauwa­ży­łem, że z kąta skle­piku obser­wuje mnie troll, który wygląda, jakby go ktoś zanu­rzył w beczce talku.

– Wspa­niały egzem­plarz, prawda? Ktoś go tu przy­niósł jakby ni­gdy nic i rzu­cił na ladę.

Troll mówił z połu­dnio­wym akcen­tem i spra­wiał wra­że­nie typa, który wege­tuje w zagrzy­bio­nym domisz­czu z tru­pem mamusi i sypia pod moski­tierą.

– Fan­ta­styczny. Ile?

– Nic z tego, widzi pan, to już sprze­dane. Praw­dziwy rary­tas. Wie pan, dla­czego tej książki ni­gdzie nie ma? Bo Mar­shall France uznał, że jest kiep­ska, i zabro­nił ją wzna­wiać. To był kawał dzi­waka, ten cały France.

– Można wie­dzieć, kto ją kupił?

– Taka jedna, ni­gdy przed­tem jej nie widzia­łem, ale ma pan szczę­ście, bo mówiła, że przyj­dzie po książkę – spoj­rzał na zega­rek, złoty car­tier, jak zauwa­ży­łem – wła­śnie mniej wię­cej o tej porze, około jede­na­stej, tak mówiła.

Taka jedna. Muszę zdo­być tę książkę, musi mi ją odsprze­dać, wszystko jedno za jaką cenę. Zapy­ta­łem, czy mogę poprze­glą­dać książkę, dopóki wła­ści­cielka nie przyj­dzie, na co troll odparł, że czemu nie.

Tak jak zda­rzało mi się ze wszyst­kim, co napi­sał Mar­shall France, wdep­ną­łem w tę książkę i na pewien czas opu­ści­łem świat. Te sfor­mu­ło­wa­nia! „Tale­rze nie­na­wi­dziły sre­ber, które z kolei nie­na­wi­dziły szkla­nek. Wyśpie­wy­wały do sie­bie nawza­jem okrutne pio­senki. Ping. Ding. Dzyń. Te same zło­śli­wo­ści trzy razy dzien­nie”. Jak to się działo, że wszyst­kie jego posta­cie były takie nowe, a z chwilą, kiedy się je poznało, czło­wiek nie mógł pojąć, że sobie dotąd bez nich radził w życiu. Zupeł­nie jak ostat­nie kawałki puz­zli, które ide­al­nie pasują w sam śro­dek ukła­danki.

Skoń­czy­łem i natych­miast zabra­łem się do ponow­nego czy­ta­nia frag­men­tów, które szcze­gól­nie mi się spodo­bały. Było ich sporo, toteż kiedy usły­sza­łem dzwo­nek przy drzwiach i czy­jeś wej­ście, posta­no­wi­łem to cał­ko­wi­cie zigno­ro­wać. Jeżeli to była ona, mogło się skoń­czyć tym, że nie sprzeda mi książki i nie będę miał już oka­zji jej zoba­czyć, chcia­łem więc wchło­nąć, ile się da, póki czas.

Przez kilka lat kolek­cjo­no­wa­łem wieczne pióra. Kie­dyś łazi­łem po pchlim targu we Fran­cji i zoba­czy­łem tuż przed sobą faceta, który pod­niósł ze stra­ganu wieczne pióro i uważ­nie mu się przy­glą­dał. Po sze­ścio­ra­mien­nej gwiazdce na skuwce zaraz pozna­łem, że to mont­blanc. Stary mont­blanc. Zatrzy­ma­łem się i zakli­na­łem faceta w myślach: „Odłóż, NIE KUPUJ!”. Ale na nic się to nie zdało – facet patrzył na pióro z coraz więk­szym zain­te­re­so­wa­niem. Zaczą­łem mu życzyć, żeby padł tru­pem na miej­scu, a wtedy wyjął­bym pióro z jego bez­wład­nej dłoni i sam je kupił. Facet cały czas stał ple­cami do mnie, ale moja nie­na­wiść była tak inten­sywna, że musiała do niego dotrzeć, bo ni stąd, ni zowąd odło­żył pióro na miej­sce, obej­rzał się na mnie z prze­ra­że­niem i poszedł jak zmyty.

Ode­rwa­łem oczy od książki. Przy ladzie stała nie­brzydka lalu­nia w dżin­so­wej sukience. To musiała być ona. ODŁÓŻ, NIE KUPUJ! Pró­bo­wa­łem prze­bić ją wzro­kiem przez dżin­sową sukienkę aż po samo dno duszy, gdzie­kol­wiek ją miała. ODEJDŹ, KOBIETO! ZAKLI­NAM CIĘ, ODEJDŹ, ZOSTAW TĘ KSIĄŻKĘ TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ!

– Tam­ten pan ją prze­gląda. Myśla­łem, że nie będzie pani miała nic prze­ciwko temu.

Nagle opa­dła mnie dzika roman­tyczna nadzieja, że ona okaże się śliczna i łagod­nie uśmiech­nięta. Śliczna i łagod­nie uśmiech­nięta, bo naj­le­piej w świe­cie zna się na książ­kach. Ale nie była ani śliczna, ani łagod­nie uśmiech­nięta. Uśmiech na jej twa­rzy był szcząt­kowy – lek­kie zmie­sza­nie połą­czone z pącz­ku­ją­cym gnie­wem – a sama twarz – brzydko/ładna. Czy­sta, zdrowa twarz, wyho­do­wana gdzieś na wiej­skiej far­mie, ale ukry­wana przed słoń­cem. Włosy pro­ste, brą­zowe, lekko pod­wi­nięte na koń­cach, tam, gdzie się­gały ramion, jak gdyby bały się ich dotknąć. Archi­pe­lag bar­dzo bla­dych pie­gów, nos pro­sty, oczy sze­roko roz­sta­wione. Im dłu­żej się na nią patrzyło, tym bar­dziej wyda­wała się pospo­lita, ale cały czas narzu­cało się okre­śle­nie „zdrowa uroda”.

– Nie trzeba było.

Nie wie­dzia­łem, do któ­rego z nas to mówi. Ale zaraz pode­szła wprost do mnie i wyjęła mi książkę z ręki, cał­kiem jak matka, kiedy mnie cza­sem przy­ła­pała na lek­tu­rze świń­skiego pisemka. Dwu­krot­nie prze­tarła jasno­zie­loną okładkę i dopiero wtedy spoj­rzała pro­sto na mnie. Miała cien­kie, rdzawe brwi, lekko zawi­nięte na koń­cach, tak że nawet kiedy gniew­nie marsz­czyła czoło, nie wyglą­dała na spe­cjal­nie wście­kłą.

Księ­garz zbli­żył się w lan­sa­dach, z grzecz­nym: „Czy można?” porwał moją uko­chaną z rąk obcej baby i wró­cił za ladę, gdzie zaczął owi­jać skarb brą­zową bibułką.

– Sie­dzę tu na tym rogu od dwu­na­stu lat i zda­rzało się, że mia­łem po kilka France’ów jed­no­cze­śnie, ale na ogół nie ma go ani na lekar­stwo. Jasne, że tra­fić na pierw­sze wyda­nie Kra­iny Chi­chów jest sto­sun­kowo łatwo, bo France był już wtedy bar­dzo zna­nym pisa­rzem, ale Smutku Zie­lo­nego Psa, wszystko jedno w któ­rym wyda­niu, można szu­kać jak zębów hydry. Coś pań­stwu powiem, zdaje mi się, że mam na zaple­czu jedną Kra­inę, więc gdyby któ­reś z pań­stwa było zain­te­re­so­wane…

Popa­trzył po nas, oczy mu się zaświe­ciły, ale ja już mia­łem pierw­sze wyda­nie, za które zapła­ci­łem mają­tek w Nowym Jorku, a moja prze­ciw­niczka zapa­mię­tale szu­kała cze­goś w torebce, więc księ­garz skwi­to­wał nie­udaną trans­ak­cję wzru­sze­niem ramion i wró­cił do pako­wa­nia.

– To będzie trzy­dzie­ści pięć dola­rów, panno Gard­ner.

Trzy­dzie­ści pięć! Ja bym chęt­nie dał…

– Hmm, panno Gard­ner? Czy nie odstą­pi­łaby mi pani tej książki za stówkę? Zapłacę od razu, gotówką.

Troll stał dokład­nie za nią, kiedy rzu­ci­łem swoją cenę, mogłem więc zoba­czyć, jak jego usta wiją się gwał­tow­nie w górę i w dół niby dwie cier­piące żmije.

– Sto dola­rów? Pan chce za to dać sto dola­rów?

Była to jedyna książka France’a, któ­rej nie mia­łem, tym bar­dziej w pierw­szym wyda­niu, a mimo to na ton głosu księ­ga­rza poczu­łem się bogatą świ­nią. Ale tylko przez chwilę. Kiedy cho­dziło o Mar­shalla France’a, byłem gotów zostać świ­nią w każ­dej chwili, byleby zdo­być książkę.

– Tak. Sprzeda pani?

– Doprawdy, panno Gard­ner, może nie powi­nie­nem się wtrą­cać, ale sto dola­rów to nie­sa­mo­wita suma, nawet za tego France’a.

Jeżeli odczuła pokusę i jeżeli ta książka zna­czyła dla niej tyle samo co dla mnie, to teraz cier­piała. Wła­ści­wie było mi jej pra­wie żal. Wresz­cie popa­trzyła na mnie, jak­bym jej zro­bił paskudny kawał. Wie­dzia­łem, że na moją ofertę odpo­wie „tak”, czym sama sobie sprawi zawód.

– W śród­mie­ściu jest ksero. Sko­piuję tę książkę, a potem… potem ją panu sprze­dam. Może pan po nią przyjść jutro wie­czo­rem. Miesz­kam na Broad­way 189, pierw­sze pię­tro. Niech pan przyj­dzie o… no, nie wiem… o ósmej.

Zapła­ciła i wyszła, nie mówiąc już ani słowa do żad­nego z nas. Po jej wyj­ściu anty­kwa­riusz spoj­rzał na świ­stek, któ­rym zało­żona była książka, i powie­dział mi, że dziew­czyna nazywa się Saxony Gard­ner i że poza książ­kami Mar­shalla France’a kazała sobie odkła­dać wszyst­kie stare pozy­cje doty­czące mario­ne­tek.

Miesz­kała w tej dziel­nicy, przez którą nie­bez­piecz­nie jest jechać samo­cho­dem z otwar­tymi oknami, w domu, który musiał być nie­gdyś cał­kiem szy­kowny – mnó­stwo ozdób i duża kom­for­towa weranda przez cały fron­ton – ale teraz przy­po­mi­nał szkie­let krą­żow­nika szos, ogo­ło­cony ze wszyst­kiego prócz wstecz­nego lusterka. W buja­nym fotelu na weran­dzie sie­dział stary Murzyn w sza­rej blu­zie od dresu z kap­tu­rem, a ponie­waż było ciemno, nie od razu zauwa­ży­łem, że trzyma na kola­nach czar­nego kota.

– Sza­no­wanko, kolego.

– Cześć. Mieszka tu Saxony Gard­ner?

Zamiast odpo­wie­dzieć na moje pyta­nie, pod­niósł kota na wyso­kość oczu i zagad­nął go czule – „kici, kici, kici” – nie jestem zresztą pewien, czy mówił do kota. Nie prze­pa­dam za zwie­rzę­tami.

– Naj­moc­niej pana prze­pra­szam, czy byłby pan uprzejmy poin­for­mo­wać mnie, czy…

– Tak. Jestem. – Szklane drzwi otwo­rzyły się i sta­nęła w nich ona. Pode­szła do sta­rego i kciu­kiem dotknęła czubka jego głowy. – Czas do łóżka, wujku Leonar­dzie.

Uśmiech­nął się i prze­ka­zał kota w jej ręce. Saxony odpro­wa­dziła go wzro­kiem, po czym gestem pole­ciła mi zająć jego fotel.

– Wszy­scy mówią do niego wujku. Miły sta­ru­szek. Mieszka z żoną na par­te­rze, a ja zaj­muję pię­tro. – Pod pachą trzy­mała coś, co po chwili wyjęła i szorst­kim ruchem pchnęła w moją stronę. – To pań­ska książka. Ni­gdy bym jej panu nie sprze­dała, gdyby nie to, że aku­rat potrze­buję pie­nię­dzy. Pan pew­nie gwiż­dże na powody, ale wszystko jedno, chcia­łam, żeby pan wie­dział. Nie cier­pię pana, ale jed­no­cze­śnie jestem panu wdzięczna.

Już miała się uśmiech­nąć, ale tylko prze­cze­sała dło­nią włosy. Była to u niej śmieszna cecha, do któ­rej zrazu trudno było przy­wyk­nąć. Saxony Gard­ner rzadko kiedy robiła wię­cej niż jedną rzecz naraz. Kiedy się uśmie­chała, jej ręce były nie­ru­chome. Kiedy chciała odgar­nąć włosy z twa­rzy, uśmiech na ten moment zni­kał.

Kiedy już trzy­ma­łem książkę w ręku, zauwa­ży­łem, że została na nowo opa­ko­wana w papier będący kopią ręko­pisu muzycz­nego. Uzna­łem to za miły gest, cho­ciaż tak naprawdę mia­łem jedy­nie ochotę jak naj­prę­dzej zerwać papier i ponow­nie zabrać się do lek­tury. Wie­dzia­łem, że byłoby to nie­tak­tem, ale cie­szy­łem się na myśl o szyb­kim powro­cie do domu. Zemleć garść zia­re­nek, zapa­rzyć imbryk świe­żej kawy, zasiąść w dużym fotelu przy oknie, w dobrym świe­tle…

– Wiem, że to nie mój inte­res, ale dla­czego dał pan za tę książkę aż sto dola­rów?

Jak wytłu­ma­czyć obse­sję?

– A dla­czego pani dała trzy­dzie­ści pięć? Jeśli się nie mylę, nawet na to pani nie stać.

Ode­pchnęła się od kolumny, o którą przez cały czas opie­rała się ple­cami, i potarła pod­bró­dek gestem twar­dego faceta.

– Skąd pan może wie­dzieć, na co mnie stać, a na co nie? Wcale nie muszę panu sprze­da­wać tej książki. Jesz­cze nie wzię­łam od pana ani gro­sza.

Pod­nio­słem się ze sfa­ty­go­wa­nego fotela wujka Leonarda i się­gną­łem do kie­szeni po nowy bank­not stu­do­la­rowy, który zawsze noszę ukryty w taj­nej skrytce port­fela. Dziew­czyna nie była mi na nic potrzebna, i nawza­jem, a poza tym zaczy­nało się robić zimno i chcia­łem wydo­stać się z tej oko­licy, zanim na dachu domu zabrzmią wojenne tam-tamy i roz­poczną się tańce rytu­alne.

– No to ja już chyba sobie pójdę. Pro­szę, oto pie­nią­dze, i prze­pra­szam naj­moc­niej, jeżeli byłem wobec pani nie­grzeczny.

– Był pan. Napije się pan her­baty?

Macha­łem jej przed nosem nowiu­teń­kim bank­no­tem, ale nie spie­szyła się go wziąć. Wzru­szy­łem więc ramio­nami i zgo­dzi­łem się na her­batę, a ona wpro­wa­dziła mnie do wnę­trza domo­stwa Ushe­rów.

W holu, nad drzwiami, które uzna­łem za wej­ście do kom­nat wujka Leonarda, paliła się trzy­wa­towa żarówka w odcie­niu bru­nat­no­żół­tym. Spo­dzie­wa­łem się, że w środku będzie śmier­działo jak po odpły­wie, ale myli­łem się. Zapach był przy­jemny i egzo­tyczny: na pewno jakieś kadzi­dło. Zaraz za lampką były schody. Oka­zały się tak strome, że przez chwilę zasta­na­wia­łem się, czy nie pro­wa­dzą do obozu bazy na El Capi­tan, ale jakoś je sfor­so­wa­łem, w samą porę, żeby zoba­czyć, jak moja prze­wod­niczka znika za drzwiami, mówiąc do mnie przez ramię coś, czego nie zro­zu­mia­łem.

Zapewne radziła mi uwa­żać na głowę, bo led­wie prze­kro­czy­łem próg, zaplą­ta­łem się w gęstą paję­czynę, co przy­pra­wiło mnie o lekki atak serca. Paję­czyna oka­zała się lin­kami mario­netki, a ści­ślej mówiąc, jed­nej z licz­nych lalek roz­wie­szo­nych po całym pokoju w maka­brycz­nych pozach, które przy­po­mniały mi wszyst­kie naj­gor­sze sny, jakie mie­wa­łem w życiu.

– Tylko pro­szę nie uży­wać słowa „kukiełki”. To są wszystko mario­netki. Jaką her­batę pan woli, jabł­kową czy rumian­kową?

Przy­jemny zapach pocho­dził wła­śnie z jej pokoju – i rze­czy­wi­ście był to zapach kadzi­dła. Zoba­czy­łem, że kilka lase­czek kopci się w peł­nej drob­nego, bia­łego proszku gli­nia­nej miseczce sto­ją­cej na sto­liku do kawy. Obok leżało kilka dziw­nie jaskra­wych kamieni i coś, co uzna­łem za głowę mario­netki. Wła­śnie trzy­ma­łem ją w ręku i oglą­da­łem, kiedy Saxony wró­ciła do pokoju z her­batą i bochen­kiem wła­sno­ręcz­nie upie­czo­nego chleba bana­no­wego.

– Zna się pan na mario­net­kach? Ta jest kopią Natta, złego ducha z Bir­mań­skiego Teatru Mario­ne­tek.

– Czy pani z tego wła­śnie żyje? – Zato­czy­łem ręką łuk, przy czym Natt o mało nie wylą­do­wał na chle­bie bana­no­wym.

– Tak, a raczej żyłam, dopóki nie zacho­ro­wa­łam. Sło­dzi pan mio­dem czy cukrem? – Słowo „zacho­ro­wa­łam” powie­działa takim tonem, że nie czu­łem się w obo­wiązku pytać, na co ani czy już czuje się lepiej.

Po wypi­ciu fili­żanki naj­obrzy­dliw­szego płynu, jaki kie­dy­kol­wiek mia­łem w ustach – cie­kawe, czy to była jabł­kowa czy rumian­kowa – odbyło się zwie­dza­nie pokoju. Gospo­dyni wymie­niała nazwi­ska Ivo Puhonny’ego i Tony’ego Sargi, paplała o figur­kach z Wajang i o bun­raku, jak­by­śmy wszy­scy byli sta­rymi zna­jo­mymi. Mimo to podo­bał mi się jej entu­zjazm i nie­by­wałe podo­bień­stwo mię­dzy obli­czami nie­któ­rych lalek a moimi maskami.

Kiedy usie­dli­śmy z powro­tem i kiedy już lubi­łem ją sto razy bar­dziej niż na początku, oświad­czyła, że ma coś, co na pewno mi się spodoba. Wyszła do dru­giego pokoju i wró­ciła z foto­gra­fią w ramce. Zna­łem tylko jedno zdję­cie France’a, więc nie roz­po­zna­łem postaci na foto­gra­fii, dopóki nie zauwa­ży­łem jego auto­grafu w lewym dol­nym rogu.

– O rany! Skąd pani to ma?

Ode­brała mi zdję­cie i przy­pa­trzyła mu się z uwagą. Kiedy się znów ode­zwała, mówiła wolno i cicho:

– Kiedy byłam mała, bawi­łam się z dziećmi przy ster­cie palo­nych liści. Potknę­łam się i wpa­dłam w stos. Mia­łam tak popa­rzone nogi, że cały rok prze­le­ża­łam w szpi­talu. Matka przy­no­siła mi książki, a ja czy­ta­łam je w kółko, aż okładki odcho­dziły od grzbietu. Książki Mar­shalla France’a i książki o mario­net­kach.

Wtedy po raz pierw­szy zasta­no­wi­łem się, czy przy­pad­kiem France nie działa tylko na takie dzi­wa­dła jak my: na małe dziew­czynki, leżące w szpi­talu i zafa­scy­no­wane mario­net­kami, oraz na małych chłop­ców, pod­da­wa­nych psy­cho­ana­li­zie od pią­tego roku życia, któ­rzy mają wspa­nia­łych ojców.

– Ale skąd pani to ma? Widzia­łem tylko jedno jego zdję­cie, i to z cza­sów mło­do­ści, jesz­cze bez brody.

– Wiem, to z „Time’a”? – Ponow­nie przyj­rzała się foto­gra­fii. – Pamięta pan, jak zapy­ta­łam, dla­czego był pan skłonny zapła­cić aż tyle za Brzo­skwi­niowe cie­nie? Wie pan, ile ja zapła­ci­łam za to? Pięć­dzie­siąt dola­rów. Nie­źle, co? – Popa­trzyła na mnie i prze­łknęła ślinę tak gło­śno, że usły­sza­łem dono­śne „glump”. – Czy pan też uwiel­bia jego książki? To jest… nie­do­brze mi się robi na myśl, że mam ją panu oddać. Szu­ka­łam jej przez tyle lat. – Dotknęła czoła, a potem prze­su­nęła pal­cami po bla­dym policzku. – Niech pan ją już lepiej zabie­rze i pój­dzie sobie.

Sko­czy­łem na równe nogi i wyło­ży­łem pie­nią­dze na stół. Przed wyj­ściem zapi­sa­łem na kawałku papieru swoje nazwi­sko i adres. Poda­łem jej świ­stek, mówiąc żar­tem, że może odwie­dzać u mnie swoją książkę, kiedy tylko zechce. Bodaj­bym się był ugryzł w język.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Land of Lau­ghs

Copy­ri­ght © 1980 by Jona­than Car­roll

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2012, 2017, 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Lucyna Talejko-Kwiat­kow­ska

Imiona nie­któ­rych boha­te­rów pozo­stały spo­lsz­czone na życze­nie tłu­maczki

Wyda­nie III e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Kra­ina Chi­chów, wyd. V dodruk, Poznań 2013)

ISBN 978-83-7818-139-2

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer