Krew królów - Beata Worobiec - ebook

Krew królów ebook

Beata Worobiec

4,5

Opis

Ilu bohaterów chodzi po ziemi? Nikt dokładnie tego nie wie, bo działają oni zwykle po cichu i w tajemnicy. Czy bohaterem trzeba się urodzić? To pytanie utkwiło w głowie dziewiętnastolatki odkąd dotknęła rubelitu. Co jednak wspólnego ma święty Graal i bohaterstwo? Te i inne zagadki będzie próbowała rozwiązać na swojej drodze dziewczyna, której imię wzbudza grozę wśród rzezimieszków w Seattle. Ivy nieświadoma tego co się wokół niej dzieje staje dzielnie do boju. Na szczęście nie jest sama.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 401

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Beata Worobiec

Krew Królów

© Beata Worobiec, 2017

Ilu bohaterów chodzi po ziemi? Nikt dokładnie tego nie wie, bo działają

oni zwykle po cichu i w tajemnicy. Czy bohaterem trzeba się urodzić?

To pytanie utkwiło w głowie dziewiętnastolatki odkąd dotknęła rubelitu. Co jednak wspólnego ma święty Graal do bohaterstwa?

Te i inne zagadki będzie próbowała rozwiązać na swojej drodze dziewczyna, której imię wzbudza grozę wśród rzezimieszków w Seattle. Ivy nieświadoma tego co się wokół niej dzieje staje dzielnie do boju. Na szczęście nie jest sama.

ISBN 978-83-8104-882-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Prolog

To… to działo się tak szybko… To.. to działo się tak nagle.

Niby niczego nie czułam, a jednocześnie rozrywał mnie wewnętrzny ból, jakby bomba atomowa wybuchała w moim organizmie. Nie, to było raczej jak miliony mikroskopijnych bomb skumulowanych w całym moim ciele. To uczucie mną zawładnęło. Z jednej strony czułam wyczerpanie i miałam ochotę zemdleć, niczym kiczowata bohaterka brazylijskiej telenoweli, z drugiej jednak czułam przypływ sił. Kotłowało się w mnie tysiące emocji. Masa gniewu, jeszcze więcej emocji, ale z nich wszystkich najwięcej było nadziei.

Nadziei na lepsze jutro. Nadziei na to, że dam sobie radę. Nadziei na to, że przeżyję ostateczne starcie.

Nie mogłam być pewna niczego, bo stałam przed czymś, czego siły nie byłam w stanie przewidzieć. Nikt nie był w stanie tego przewidzieć. Wiedziałam jednak, że jeśli się z tym nie zmierzę, to będzie koniec. Nie tylko mój koniec. Koniec wszystkiego. Całego mojego świata, całego świata. Wszyscy, których kocham. Wszyscy, na których mi zależy. I wszyscy inni. Zginą. Nie mogę się poddać!

Bo wszyscy na mnie liczą. Bo choć nie wiedzą o mnie, to i tak w sercu mi kibicują. Bo choć nie odkrywam twarzy, to wiedzą, że można mi zaufać. Nie zawiodę ich zaufania! Nie mogę zawieść! Ale…

Co jeśli zawiodę? Jeśli jednak za dużo się obijałam, kiedy powinnam trenować? Co jeśli okażę się… za słaba? Na litość boską, jestem jeszcze dzieckiem! No dobra, mam te swoje osiemnaście lat na karku, ale wciąż czuję się malutka! Jestem malutka! Taka drobna, taka delikatna, krucha niczym porcelanowa laleczka! Jeden ruch tego czegoś mógłby wgnieść mnie w ziemię, a co dopiero atak? Nie dam sobie rady… nie dam sobie rady… nie dam sobie rady, jestem tego prawie pewna!

Och, uspokój się, idiotko! Dam radę! Oczywiście, że dam radę! Nie po to ćwiczyłam w pocie czoła, żeby nawet nie spróbować! Nie po to zarywałam noce i chodziłam dniami pół żywa! Nie po to… Do dzieła!

Głęboki wdech i spokojny wydech. Dam radę! Dam radę! Taaa… śnij dalej, głupia..

Spojrzałam poczwarze w jej lśniące piekielnym ogniem ślepia. Byliśmy sami na polu walki. Puste boisko wśród drzew. Dobrze, że udało mi się go tu wyciągnąć. Teraz pora pokazać na co mnie stać. Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!

Rozdział 1

Ciekawe początki, a ciąg dalszy jeszcze ciekawszy

Wszystko zaczęło się jakiś miesiąc temu. Kwiecień, słoneczny dzień w moim rodzinnym Seattle. To było wydarzenie, jakich zdarza się ze sto na minutę na świecie, i mi także się przytrafiło. Szłam sobie spokojnie na zajęcia (jeśli nerwowy bieg spowodowany spóźnieniem można nazwać spokojem) kiedy nagle przede mną wyrósł niesłychanie szybko straszny, wielki, przerażający…

Krawężnik.

Ja, jak to ja, sierota życiowa, oczywiście musiałam się potknąć i już zaczęłam sobie wyobrażać, jak bardzo będę obdarta na kolanach i rękach, jak się ubrudzę i ośmieszę, ale coś sprawiło, że nie zderzyłam się nosem z twardą, chropowatą powierzchnią. To było raczej miękkie i miłe w dotyku, jakby beton zamienił się w jedwab. Zamknęłam oczy kiedy leciałam, a raz zaciśnięte później nie chciały się otworzyć.

— Nic ci nie jest? — usłyszałam czyjś głos nad uchem. Był cudowny. Pieścił mój wyczulony na hałasy słuch swoim tonem, tak miękkim jakby to słowik wylądował na mojej głowie, tak miłym… czułym…

— Eee… co się stało? — Na inteligentną odzywkę z mojej strony szans nie było. Choć i tak poczyniłam postęp, bo otworzyłam oczy i rozejrzałam się wokoło. Tuż przy mnie klęczał jakiś mężczyzna. Zaryzykowałabym stwierdzeniem, że dość młody i z dobrego domu, bo wyglądał naprawdę elegancko w swoim granatowym garniturze.

— Upadłaś. Uważaj jak chodzisz. — Podniósł się, a ja dopiero wtedy poczułam, że tracę podłoże pod swoimi czterema literami i domyśliłam się, że to on złapał mnie w locie, przez co wylądowałam w jego objęciach. Dopiero później poczułam chłód i twardość chodnika, z którym zderzyło się moje podwozie. Nieznajomy spojrzał na mnie pytająco. Wyglądał niesamowicie przystojnie. Latynoskie rysy jedynie dodawały mu uroku.

— Ja… ja… ja się tylko do szkoły spieszę, znaczy… na lekcje, szkoła, znaczy… po co ja ci… znaczy panu to mówię, znaczy… — zaczęłam się usprawiedliwiać, a że starałam się zrobić to szybko, to jak na złość mi nie wychodziło. Słowa plątały się w dziwne, zupełnie bezsensowne zlepki. Chłopak był przystojny, a mnie takie sytuacje strasznie stresowały. Aż mi ręce drżały, co starałam się ukryć, chowając je za plecami.

— Jaki tam ze mnie pan…

Zaśmiał się i uniósł dumnie głowę. Jego kruczoczarne włosy zalśniły w słońcu, które kilka sekund później trafiło wprost w moje źrenice, dotkliwie mnie przy tym oślepiając. Nagle zrobiło się strasznie biało i chłopak zniknął mi z oczu. Jęknęłam, zakrywając twarz rękami.

— O, przepraszam, moja wina. — Usłyszałam znów ten sam śmiech, po czym poczułam jak słońce zachodzi i mogłam otworzyć znów oczy. Spojrzałam raz jeszcze w górę i zobaczyłam wyciągniętą w moją stronę rękę. Na początku zdziwiona i wciąż zszokowana tym, że zderzenie z ziemią mnie nie zabolało, w końcu chwyciłam męską dłoń i poczułam jak unoszę się do góry. Stałam z nim oko w oko, a właściwie oko w szyję, bo był ode mnie o głowę wyższy.

— To ja już chyba pójdę.

— Tylko nie wpadaj więcej na ludzi, niektórzy są naprawdę zajęci — powiedział, po czym wymamrotał coś jeszcze pod nosem, ale tego już nie słyszałam, bo otrząsnęłam się i pobiegłam w stronę szkoły.

Całe szczęście zdążyłam na ostatnią chwilę. Odetchnęłam odrobinę spokojniej i z przyzwyczajenia odgarnęłam grzywkę na bok, a opadające na ramiona kosmyki włosów przesunęłam na jedną stronę. Zaczęłam szperać w torbie za zeszytem. Próbowałam przypomnieć sobie ostatnie zajęcia, ale kompletnie wyleciały mi one z głowy. Zapowiadał się ciężki dzień z fizyką. Na szczęście na sali był ktoś, kto wynagradzał mi trudy. Johnny. Wspaniały Johnny i jego słodkie loczki…

Tyle, że jego nie było! Pierwszy raz w historii! Jego miejsce zajął ktoś inny. Już zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem coś mu się nie stało, kiedy usłyszałam trzask drzwi. W głowie odbijał mi się każdy krok stawiany na starej skrzypiącej posadzce. Profesor Donavan.

Schyliłam się nad zeszytem, unikając jego wzroku. Człowiek mnie przerażał. Zresztą mam wrażenie, że nie tylko mnie. Wszyscy się go bali, bo gdy tylko stwierdził, że ktoś na niego krzywo spojrzał, taki ktoś miał zapewniony niezaliczony semestr.

— Proszę nie udawać, że się pani uczy. I tak wiemy, że nie jest to prawdą. — Zatrzymał się nade mną, a ja z przerażenia mocniej ścisnęłam brzeg ławki. Przekonana o zbliżającym się wyroku na mnie, wykrzesałam na usta miły uśmiech i obróciłam do niego głowę.

— Ależ jak mogłabym się nie uczyć na pana lekcji? — zapytałam potulnie. Już otwierał usta, żeby mi odpowiedzieć, kiedy drzwi znów się otworzyły, a oczy wszystkich skierowały się na wpadające do sali promienie światła, z których wyłoniła się jakaś postać.

— Przepraszam za spóźnienie. — Wpadł zdyszany Johnny.

— Dziękuję, że łaskawie się pan w końcu zjawił, panie Jones. — Profesor obrócił się w jego stronę i przestał na mnie chuchać. Byłam wdzięczna Johnny’emu, że odwrócił jego uwagę. Kochany, jak zwykle mnie oswobodził. Jak można go nie kochać? Zawsze opiekuńczy, miły, kochany, wspaniały, cudowny, kochany…

— Wolne? — Zaskoczył mnie swoim pytaniem.

— Genialny — powiedziałam z rozpędu na głos, po czym chciałam się ugryźć w język. Skuliłam się znowu nad zeszytem — Wolne. Tak, wolne — mruknęłam pod nosem i przepuściłam go obok siebie.

— Skoro już jesteśmy tu wszyscy, to może zaczniemy wykład? Panie Jones, pani Gardian?

— Tak, proszę pana — odpowiedzieliśmy jednocześnie i spojrzeliśmy na siebie krótko. Profesor westchnął do nieba i puścił po sali listę obecności. Wreszcie się uspokoiło.

— Nie ma za co — szepnął mi nad uchem ten jakże ukochany przeze mnie głos. Znowu zacisnęłam mocniej palce na brzegu ławki i poczułam jak moje policzki się czerwienią. To było irytujące. Reagowałam na niego jak zakochany dzieciak z podstawówki, którym już od dobrych kilkunastu lat nie byłam!

— Właśnie miałam powiedzieć „dziękuję” — starałam się zreflektować, ale zareagował cichym śmiechem. Jeszcze bardziej mnie zestresował. Chciał się znowu odezwać, ale przerwały mu śmiechy z wcześniejszych ławek. Dziewczyny zaczęły się wyśmiewać, że Johnny broni swojej nowej dziewczyny, po czym obgadały mnie od góry do dołu. Jessica była najgorsza. Blondynka wycięta z przewodnika po modzie i najnowszych trendach. Jej zawsze wszystko uchodziło na sucho, bo ojciec był jednym z fundatorów szkoły. Wszyscy byli na jej usługi, a ta wytapetowana laleczka okręcała ich sobie wokół palca.

Uniosłam na chwilę wzrok by przekonać się, że moje policzki nie bez powodu się czerwienią, a wszyscy naprawdę spoglądają w naszym kierunku. Szybko schyliłam się ponownie, modląc się w duchu by profesor kogoś zapytał, a wtedy wszyscy wrócą do wcześniejszych póz udając, że są zainteresowani wykładem. Zacisnęłam pięści do białości, ale wiedziałam, że na nic moja interwencja, bo jeszcze bardziej mi się oberwie. Pochylona nad zeszytem zaczęłam bazgrać coś bez sensu na marginesie wyładowując gniew na długopisie. Niestety ich uszczypliwe komentarze nie ustawały przez całą godzinę, a ja byłam coraz bliżej płaczu.

Nagle poczułam, że coś przesuwa się po moich palcach. Podniosłam wzrok zszokowana. To była ręka Johnnego! Coś podobnego! On mnie dotykał!

— Przepraszam cię za nie — powiedział przyjaznym tonem. Czułam, że i on na mnie patrzy, ale nie byłam w stanie spojrzeć na niego. Za dużo emocji, za dużo wrażeń, za blisko mnie był.

— Nic się nie stało, niektóre pustaki już tak mają. — Wyprostowałam się nagle i powiedziałam to dość głośno. Nie wiem, co we mnie wstąpiło! Wszyscy z zadziwieniem spojrzeli na mnie, a na skulenie się było już za późno.

— Czy ty nazwałaś mnie…? — zaczęła Jessica, ale profesor oznajmił koniec wykładu i wszyscy, zbawiennie dla mnie, ruszyli do drzwi. Wymknęłam się niepostrzeżenie i cudem udało mi się uniknąć gniewu elity.

Szłam starą, sprawdzoną drogą. Zatrzymałam się na chwilę w miejscu, gdzie rano upadłam. Słońce było teraz po przeciwnej stronie, a dzień chylił się ku końcowi. Przypomniał mi się ten mężczyzna, który rano uratował moje kości przed obiciem.

— Nawet nie poznałam imienia wybawcy. — Zaśmiałam się sama do siebie i ruszyłam w dalszą drogę.

Nagle coś wyrosło przede mną na środku jezdni! Jak słowo daję, wcześniej tego tam nie było! Jakaś siła pociągnęła mnie za rękę do tyłu, a gdy otworzyłam oczy, znowu zobaczyłam jego. Tego samego faceta, którego spotkałam rano.

— Widzę, że nie wzięłaś sobie moich słów do serca — warknął groźnie, a ja odruchowo się cofnęłam. Złapał mnie za rękę i przyciągnął. Poleciałam jak kłoda, bo zrobił to mało delikatnie. Prawie się wywróciłam!

— I za to chcesz mnie pobić?

— Pobić? — Zaśmiał się głośno. — Jeszcze chwila i wlazłabyś pod samochód, kaleko.

— Wypraszam sobie, nie jestem kaleką, to ty mnie pociągnąłe… eee… pod samochód? — zdziwiłam się. Rzeczywiście za mną jechał samochód, którego wcześniej nie zauważyłam. Czyli wynika z tego, że chłopak znów mnie uratował, a ja się zbłaźniłam. Ile razy miało to mnie jeszcze tego dnia spotkać?

— Tak, pod samochód.

— Czyli… dziękuję… chyba. — Podrapałam się po głowie. Cóż zrobić w takiej sytuacji? Niewiele opcji miałam do dyspozycji. Zwłaszcza, że myślenie w stresie mi nie wychodziło.

— Idź już do domu — ponaglił, machając na mnie ręką i odszedł w swoją stronę.

— P… poczekaj — wydusiłam z siebie tępy pisk. Odwrócił się jakby przestraszony i zmierzył mnie od głów do stóp, sprawdzając czy jeszcze jestem cała.

— O co chodzi, Ivy? — zapytał.

— Chciałam tylko zapytać, jak masz na imię.

Zaśmiał się w odpowiedzi i odwrócił się w swoja stronę, stawiając kolejne kilka kroków.

— Brus Forbs — odpowiedział ledwo słyszalnie i odszedł.

— Brus — powtórzyłam i starałam się zapamiętać na przyszłość to imię, bo on był… żeby nie skłamać, bardzo przystojny. — Brus — powiedziałam raz jeszcze, obserwując jak znika z mojego pola widzenia i skręca w następną ulicę. — Chwileczkę! Ale skąd ty znasz moje imię? — zapytałam już samą siebie, bo zdałam sobie sprawę z jego nieobecności, jak to na mnie przystało, zbyt późno. Ruszyłam biegiem za nim, ale gdy zobaczyłam pustą ulicę, zrozumiałam, że już go nie znajdę.

Zaczęłam się zastanawiać, jakim cudem tak szybko znalazł się koło mnie rano i jak to możliwe, że pojawił się nagle przede mną po południu. Intrygował mnie ten Brus, a jednocześnie nie mogłam zapomnieć o niesłychanie miłym zachowaniu Johnnego. Długo wierciłam się na łóżku, patrząc w gwiazdy świecące za oknem, aż w końcu mnie zmorzyło i zasnęłam. Kiedy się obudziłam, słońce świeciło nad moją głową. Nie byłam już w łóżku, a na jakimś polu. Wkoło pachniało świeżo skoszoną trawą, a nad głową słyszałam ćwierkające wróbelki.

— Jak tu pięknie — pomyślałam, jednak moje myśli były tak głośne, jakbym to powiedziała na głos. Zdziwiłam się i podniosłam z trawy, otrzepując białą sukienkę. Spodziewałam się, że znajdę na niej gigantyczną plamę od rosy i trawy, ale była idealnie czysta.

Zaczęłam się zastanawiać, gdzie ja właściwie jestem. Było pięknie, ale w okolicach Seattle takich miejsc nie było. Zwłaszcza, że nie pamiętam bym ruszała się z domu. Zrobiłam krok do przodu, dostrzegając jednocześnie miękkość trawy oraz fakt, że nie mam na nogach butów.

Następny krok był dla mnie zgubny, gdyż po raz setny się z czymś zderzyłam!

— O nie! Tak dobrze to nie będzie! Teraz to ty uważaj jak chodzisz, Brus! — wydarłam się. Rozmasowałam czubek głowy i odeszłam krok do tyłu. Przede mną nie stał Brus. Nie wiem w ogóle skąd mi się wzięło, że to mógł być on.

Przed sobą miałam parę błękitnych, niesłychanie wielkich oczu należących do dziwnego chłopaka. Kosmyki jego bujnej czupryny odstawały w każdą stronę świata. Ciemny blond idealnie współgrał z jego śnieżnobiałą koszulą i jasnymi dżinsami. Wyglądał na zdziwionego. Przyglądał mi się, wdzierając się w moją strefę komfortu. Prawie czułam jego oddech na skórze. Unosił się ze trzydzieści centymetrów nad ziemią. Wyciągnęłam rękę w jego kierunku. Chciałam sprawdzić czy na czymś nie stoi, albo czy nie ma przyczepionych sznurków, na których się unosi. Odsunął się przestraszony i przybrał postawę obronną. Spojrzałam na niego całkiem zdezorientowana, a po chwili on także stanął normalnie na ziemi i przyglądał mi się jeszcze uważniej, jednak tym razem z odległości.

— Nie zaatakujesz mnie? — Wyglądał na zdziwionego. Co w takim razie ja miałam powiedzieć? Atakować? Chłopaka? Mimo jego mizernej postawy i tak nie dałabym mu rady, zresztą niczym mi się nie naraził.

— Dlaczego miałabym cię atakować? — zapytałam równie zdziwiona. Spojrzał na mnie pytająco, chwilę milczał, po czym wybuchł śmiechem, a że śmiesznie się śmiał to i mi się wesoło zrobiło. Najczęściej śmieszył mnie właśnie czyjś śmiech, a nie żarty, które ludzie opowiadali.

— Nie wiesz dlaczego miałabyś mnie atakować? Jaja sobie robisz? To zabawne! — Zaśmiał się. Złapał mnie za ręce i uniósł w powietrze, kręcąc piruety. Wciąż nie rozumiałam o co chodzi, ale jego dobry nastrój mi się udzielał.

— Co jest zabawne? — zapytałam, gdy znów zbliżyłam się stopami do ziemi. Postawił mnie i spojrzał pytającym wzrokiem.

— Ty naprawdę nie wiesz?

Nie wiedziałam, o co mu chodziło, ale martwiło mnie, jeśli ktoś twierdził, że miałabym go atakować, a ja nic o tym nie wiedziałam. Nie naraził mi się niczym, nawet go nie znałam. Dlaczego więc twierdził, że chcę go bić? To niedorzeczne.

— Nie mam pojęcia. Kim jesteś? Czy my się znamy? — Podeszłam o krok, a on zaśmiał się cicho pod nosem, zakrywając usta.

— Nie znasz mnie? Straciłaś pamięć? Jestem Angelo — odpowiedział. Wyjrzał zza palców swoim głębokim, przenikliwym spojrzeniem.

— Jesteś aniołem? Moim stróżem? Czy… czy to znaczy, że umarłam? Czy… — zawahałam się. Może jednak wpadłam pod ten samochód, a Brus mi się tylko przyśnił? Może już dawno po mnie, a ja… znalazłam się w… niebie? Wątpiłam w to. Jeśli już, to byłabym w czyśćcu, ale co tam robił mój stróż? Czy przyszedł mnie rozliczyć z życia? Tak to wygląda? Całe lata modliłam się do niego, aby mnie strzegł, a później nadszedł czas na rozliczenie?

Zaśmiał się histerycznie.

— Nie mogę w to uwierzyć. Mary, naprawdę mnie nie poznajesz? Nie pamiętasz naszych starć? Nie uraczysz mnie choć jedną docinką? Mary, Mary… — Zaczął mi się znowu przyglądać z bliska, tańcząc dookoła mnie. — Może to jakaś twoja gierka? Chcesz, żebym poczuł się pewnie, a potem masz zamiar mnie pokonać… znowu ci się nie uda.

— Nie rozumiem. Aniele, dlaczego miałabym chcieć cię pokonać? Poza tym nie nazywam się Mary — wytłumaczyłam. Przyglądałam się jego radosnym pląsom. Zatrzymał się przede mną i położył mi wianek ze stokrotek na głowie. Skąd go nagle wziął? Nie miałam pojęcia. Zbliżył się w moją stronę.

— Nie jestem aniołem, nazywam się Angelo, a ty jesteś Mary. Przejrzałem cię, nie musisz więcej udawać — szepnął tuż przy moim uchu. Musnął mnie w usta, a ja obudziłam się w środku nocy.

— Co się stało? — zapytałam samą siebie. Rozejrzałam się dookoła. Serce strasznie szybko mi biło, a wokół rozciągała się ciemność. Tylko gwiazdy jaśniały na niebie, wskazując późną porę. To był tylko sen. Dziwny, lecz wciąż sen. Położyłam głowę z powrotem na poduszce, ale nim zasnęłam — a byłam pewna, że nie śpię — znów usłyszałam ten wesoły śmiech. Podniosłam się jak oparzona i wystrzeliłam do okna. Nie dostrzegłam jednak niczego niepokojącego.

Najwyraźniej wyobraźnia płatała mi figle i tyle. Za dużo się filmów na oglądałam. Powinnam z tym skończyć. Od dziś koniec z horrorami, thrillerami, a filmy sensacyjne ograniczam do minimum. Przerzucę się na komedie romantyczne, romanse i telenowele. O tak, życie od razu stanie się piękniejsze.

Litości, dobrze wiem, że nie dam rady się zmienić, ale spróbować zawsze warto. Może losy jakiejś Rosalindy i Armanda mnie wciągną? Może seria ich romantycznych samobójstw mnie zainteresuje?

Błagam… nie jestem przedszkolakiem, żeby wierzyć w takie bajki. Coś mało interesujące wydaje się oglądanie świątecznego odcinka „Mody na sukces”, który trwa przez dziesięć odcinków. Paranoja i tyle. To nie dla mnie, zdecydowanie nie dla mnie.

Kolejny raz zasnęłam znacznie szybciej, ale nie pamiętam by coś jeszcze mi się śniło. Obudziłam się we własnym łóżku, przeciągając się i ziewając głośno. Mlasnęłam kilka razy i spojrzałam na zegarek.

No nie! Znowu spóźniona!

Wystrzeliłam jak torpeda i zaliczyłam kolejny ekspresowy poranek. Tym razem jednak biegnąc na lekcje, trzy razy spoglądałam w każdą ze stron, a chodniki przeskakiwałam jak sarna. Nic na szczęście nie wyrosło przede mną i szczęśliwa zajęłam na sali swoje miejsce. Było raczej gwarno, bo nauczyciel jeszcze nie dotarł, a mnie w uszy rzuciło się tylko jedno. Johnny. Coś mu się stało.

Ostatnio zdarzał się cud za cudem. Brus mnie uratował, Johnny się do mnie odezwał, znowu Brus mnie uratował, a potem przyśnił mi się Angelo. Trzeba było do tej listy dopisać, że Johnny sam z nieprzymuszonej woli usiadł znów koło mnie.

— Cześć, wolne? — zapytał. Ciężko było w to uwierzyć, ale tym razem starałam się być twarda i nie wyjść na skończoną kretynkę.

— Jasne, tu zawsze jest wolne, możesz siedzieć, ile chcesz — odezwałam się. Byłam z siebie dumna. Głos nawet mi nie zadrżał. Mało tego, uśmiechnęłam się miło, zamiast się wyszczerzyć i spłonąć rumieńcem.

— Dzięki za pozwolenie. Chcę teraz. — Z uśmiechem zajął miejsce.

— Więc… słyszałam, że coś się wczoraj stało. Dobrze się czujesz?

— To nic takiego. Nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami. Zapomniałem o śniadaniu i tyle. Już rozniosło się po całej szkole?

Chyba nie powinnam była być aż tak bezpośrednia. To jego prywatna sprawa.

— To źle, śniadanie to najważniejszy posiłek dnia. A o chłopaku Jessici wszyscy wszystko wiedzą.

Uniosłam się w krainę marzeń i rozważań. Gdyby Jessica znikła z powierzchni ziemi… Johnny byłby wolny, a ja mogłabym wreszcie do niego wystartować wyznając mu miłość. Naprawdę. Jeśli zerwą to przy pierwszej rozmowie z nim powiem co czuję. Wreszcie się odważę, będę dzielna i powiem mu to. Może on też odwzajemni moje uczucie? Może…

— Nie jestem już z nią. — Z zamyślenia wyrwał mnie jego głos.

Co?! Nie jest?! Znaczy… zerwali?! O radosny dniu! To znaczy, wróć! Żartowałam z tym wyznawaniem miłości! Nie odważyłabym się powiedzieć co czuję, za żadne skarby. Co jakby tego nie odwzajemniał? Pękłoby mi serce!

— Nie? — pisnęłam podekscytowana. Czy kwiecień mógł skończyć się lepiej? Życie nareszcie nabrało barw wraz z przyrodą budzącą się ze snu.

— Rozstaliśmy się. Niezgodność charakterów — stwierdził dość wesoło. Tak jak wcześniej nie byłam w stanie choćby na niego spojrzeć, w obawie przed jego cudownym spojrzeniem, tak teraz bezwstydnie się w niego wpatrywałam. On za to spoglądał na ławkę z delikatnym uśmiechem na ustach.

— Rozumiem, to chyba najgorsze co może być, choć podobno przeciwieństwa się przyciągają — starałam się go pocieszyć, czy coś w tym stylu. Nie najlepiej mi to jednak wychodziło, bo tylko spochmurniał i mocniej ścisnął brzeg ławki.

— Może i się przyciągają, ale na dłuższą metę się nie sprawdzają.

— Zawsze trzeba mieć nadzieję na…

— Nadzieja matką głupich, Ivy. Nie bądź naiwna. — Ukrócił mój wywód, zanim zdążyłam się rozgadać.

— Cóż, taka już jestem. — Uśmiechnęłam się sama do siebie. Po części nie dowierzałam, że on zna moje imię. — Ale wierzę w przeznaczenie i inne takie głupoty.

— Przeznaczenie? Przeznaczone to jest nam tylko umrzeć.

— Nie mów tak. Jesteśmy na świecie po to, żeby się cieszyć życiem. Skończ z tymi smutkami. No dalej, uśmiechnij się — poleciłam. Nagle zebrałam się na odwagę by normalnie się do niego odezwać, w czasie gdy zwykle jedynie udało mi się palnąć głupie zdanie, które go zniechęcało. Sukces.

— Wiesz, Ivy? Masz rację. — Odetchnął z widoczną ulgą. — Co robisz jutro po szkole? Masz jakieś zajęcia? — zapytał, wywołując we mnie nagły i trwały szok psychiczny.

— Ja… a… znaczy… eee… bo… nic… nie mam nic w planach, a… a… po co pytasz? — wydukałam z trudem.

— Może wybierzemy się na spacer? Słońce tak pięknie świeci, szkoda marnować dnia w domu — zaproponował. Myślałam, że doznam zawału, tak szybko mi serce waliło.

Weź się w garść, weź się w garść — powtarzałam sobie w myślach, ale wciąż nie mogłam opanować pulsu pędzącego na zabicie.

— Z chęcią — odpowiedziałam. Już czułam jak płoną mi policzki, więc czym prędzej wlepiłam nos w kartkę. Byłam naprawdę zajęta udawaniem, że jestem zajęta. Kiedy lekcja się skończyła, wypaliłam pędem z klasy i najkrótszą drogą pobiegłam do domu. Po drodze podskakiwałam z radości i śmiałam się tak, że przechodnie zaczynali się patrzeć na mnie jak na obłąkaną. Nie zwracałam nawet na to uwagi. Zbyt szczęśliwa byłam.

I przez to szczęście znów na kogoś wpadłam. Tym razem była to definitywnie moja wina, a kobieta wylądowała na trawniku.

— Najmocniej przepraszam! Nie chciałam! — zaczęłam się usprawiedliwiać. Liczyłam na to, że uśmiechnie się miło i powie: „Nic nie szkodzi”, a ja będę mogła dalej robić z siebie pirata drogowego i cieszyć się od ucha do ucha. Blondynka jednak spiorunowała mnie wzrokiem, zwinnie podnosząc się z ziemi. Miała na sobie coś a’ la lekarski fartuch, tyle że znacznie szykowniejszy. Wyglądała na trochę powyżej dwudziestki, choć styl ubierania dodawał jej lat. Ta dostojność skojarzyła mi się ze szlachtą, albo jakąś rodzina lordów brytyjskich.

— Niewychowana dziewucha. — Wymamrotała pod nosem, stając ze mną oko w oko. W słońcu zalśnił jeden z jej kolczyków. Kobieta była na pewno bogata, przynajmniej takie wrażenie sprawiała.

— Ja naprawdę nie chciałam, to był przypadek. Wiem, jestem głupia i nierozważna, wybaczy mi pani? — zapytałam uniżonym tonem. Przyjrzała mi się dokładniej i w podobny sposób, jak ten facet dzień wcześniej, zmierzyła mnie wzrokiem. Szeptała coś sama do siebie, po czym złapała mnie za rękę i bez słowa za sobą pociągnęła.

— Proszę pani, ale po co od razu na policję? Przepraszam. Odkupię pani spodnie, zrobię co pani będzie chciała, ale proszę mnie nie ciągnąć na policję, przecież nic złego się nie stało. Złamała sobie pani coś? Naprawdę przepraszam — zaczęłam panikować. Nie mogłam wyrwać ręki z jej uścisku. Dlaczego zareagowała aż tak ostro? Bałam się jej!

— Och, zamknij się. Nie idziemy na policję — poinformowała i w dalszej drodze nie zareagowała ani słowem na moje jęki i próby ucieczki. Przestraszyłam się na poważnie, że chce mnie porwać. Gdzie byli ci wszyscy super bohaterzy kiedy ich potrzebowałam? Bałam się nawet pisnąć: „Pomocy!”, zresztą nic by mi to nie dało, bo ciągnęła mnie takimi uliczkami, że śladu człowieka nie było widać. Wreszcie zatrzymała się przy jednych ze drzwi, które otworzyła kartą magnetyczną. Wepchnęła mnie do środka.

— Siadaj — poleciła. Rozejrzałam się panicznie w poszukiwaniu drogi ucieczki. Było to na pozór zwykłe mieszkanie bardzo zamożnej rodziny, jednak kryło się w nim coś mrocznego i tajemniczego. Kobieta podeszła w moim kierunku, a ja cofnęłam się aż wylądowałam na dużym, czarnym fotelu, stylowo dopasowanym do wnętrza. Blondynka przeszła obok mnie i wcisnęła włącznik światła, który okazał się być jakimś innym ustrojstwem. Rolety zjechały w dół po ogromnych oknach, tworząc w pomieszczeniu atmosferę grozy.

No, to teraz mnie zabije. Dlaczego musiałam wpadać na jakąś wariatkę, zabójczynię? Dlaczego ja? Za jakie grzechy? Przecież byłam grzeczna. Wracałam prosto do domu, nie piłam, nie przeklinałam, nie kłamałam nawet — jestem wzorem cnót. Boże, nie daj mi zginąć z ręki psychopatki — zaczęłam się modlić.

— Teraz posłuchaj uważnie, Ivy, bo powtarzać pięć razy nie będę — zaczęła.

— Skąd pani zna moje imię?! — pisnęłam z każdą minutą coraz bardziej przerażona, choć wydawało mi się, że bardziej już nie można.

— To teraz najmniej istotne. Zamknij się i słuchaj! — podniosła głos, wyraźnie zdenerwowana moją obecnością.

— Ale… — chciałam się odezwać, ale gdy jej ręka zawisła nam moją głową, zamarłam i nie dokończyłam. Bałam się. Bardzo się bałam.

Rozdział 2

Mała dziewczynka, duże wymagania

Już czułam, jak dłoń kobiety zderza się z moją skórą. Już czułam piekący ból na policzku. Byłam prawie pewna, że za chwilę mnie uderzy. Za co? Nie miałam pojęcia. Bo odważyłam się odezwać? Bo nie potrafiłam utrzymać języka za zębami? A może wciąż nie mogła mi wybaczyć, że na nią wpadłam?

— Nie! — krzyknęłam, zakrywając twarz rękami. Czułam, że uderzenie się zbliża. Zanim jednak dotarł do mnie świst powietrza, usłyszałam otwieranie drzwi. Czyżbym miała szanse uciec? Otworzyłam szybko oczy i nie patrząc, kto jest w drzwiach, ruszyłam pędem do wyjścia, unikając ciosu.

— Łap ją! — krzyknęła kobieta.

Nie dam się złapać! O nie!

— Ami, co się tu dzieje do cholery? — usłyszałam męski głos, dochodzący od postaci stojącej w smudze światła, wpadającego do pomieszczenia. Dlaczego te drzwi były takie małe? Z każdym krokiem, postać się powiększała, a szczelina była coraz mniejsza.

Nie uda mi się! Musi mi się udać! Nie uda mi się! Uda się! I…

Nie udało mi się. Wpadłam w ramiona chłopaka jak w sieć pająka. Nie miałam jak uciec, nie miałam jak się wyrwać, był za silny. Spojrzałam w górę na jego twarz, jęcząc by mnie puścił. Nagle mnie olśniło i nie była to sprawka słońca.

— Bruuuus… — wydałam z siebie błogie westchnienie. Mój bohater znów przybył by mnie oswobodzić! Najpierw krawężnik, a później psychopatka. Co ja bym bez niego zrobiła? Łezka zakręciła mi się w oku ze szczęścia. Nie spodziewałam się, że będę tak szczęśliwa, widząc kogokolwiek na swojej drodze.

— Ami? Wyjaśnij — poprosił.

— Co tu wyjaśniać? Proszę, zabierz mnie stąd, zatrzymaj ją, ona chciała mnie zabić dlatego, że na nią wpadłam. Ale ty wiesz, że ja bym tego specjalnie nie zrobiła. Jestem po prostu ślepą sierotą i nie zawsze patrzę pod nogi. Proszę, obroń mnie przed nią, sama sobie nie poradzę — zaczęłam nadawać jak seria z karabinu maszynowego, jakieś sto słów na minutę. Nie byłam pewna czy mnie zrozumiał, ale zdziwiłam się dopiero, gdy wybuchnął śmiechem. Miałam wrażenie, że o czymś nie wiem.

Chłopak wszedł do środka, ciągnąc mnie za sobą i posadził na czarnej sofie. Usiadł tuż obok i objął mnie ramieniem. Nie wiedziałam z czego wciąż się śmiał, ale jego bliskość, zapach i ciepło mnie uspokajały. Przy tych mięśniach nie można czuć strachu.

— Ami, co ty jej robiłaś? Jakiś terror już na wstępie? — zapytał wciąż się śmiejąc.

— A dlaczego nie miałabym mieć przy tym odrobiny rozrywki? — Stanęła spokojnie. Teraz nie wyglądała na psychopatkę w ataku furii. Nawet się uśmiechnęła i odrzuciła włosy do tyłu. Wydawała się przyjazna.

— Jesteś okrutna. — Zaśmiał się i podszedł do niej. Objął ją przyjaźnie, po czym pocałował w policzek. Domyśliłam się, że to jego dziewczyna. Było mi trochę szkoda, bo… nie! Głupia ja! Wcale mi się nie podobał! Mi się podobał tylko Johnny! — Ale teraz przejdźmy już do konkretów, bo naszemu maleństwu serduszko wyskoczy. — Spojrzał z uśmiechem w moją stronę, a dziewczyna wyszeptała mu coś na ucho, a on znowu wybuchnął śmiechem.

— Naszemu maleństwu? — zapytałam zaskoczona, zdziwiona, przerażona, zszokowana itd. (niepotrzebne skreślić). Co miał na myśli?! Oboje byli zdecydowanie za młodzi by być moimi rodzicami! Litości! Różniło nas może trzy, cztery lata. Niemożliwe!

— Mała, żyjesz? Tu ziemia. — Dziewczyna pomachała mi przed nosem, a ja odruchowo kilkakrotnie zamrugałam. Nagle byli tuż przy mnie.

— Nie jesteście moimi rodzicami, a ja nie jestem waszym maleństwem! Jesteście obłąkani! Wynoszę się stąd! — wykrzyczałam im prosto w twarze. Zacisnęłam pięści i wstałam z kanapy. Oboje zaczęli histerycznie chichotać, co dodatkowo mnie denerwowało.

— Ivy, lepiej usiądź — poradził chłopak.

— Po co? Bo powiecie mi, że jestem adoptowana, a wy jesteście moimi prawdziwymi rodzicami? Nie, dziękuję! — Coraz silniej zaciskałam pięści, a oni tylko wymieniali porozumiewawcze spojrzenia i śmiali się do rozpuku.

— Mówiłam ci, że ona się nada, ma nawet poczucie humoru, będzie się miło współpracowało — stwierdziła dziewczyna. Poklepała Brusa w ramię.

— Współpracować? Ja nie mam zamiaru z nikim współpracować! — oburzyłam się. Oni sobie ze mnie jaja robili!

— Słuchaj, mała, nikt cię nie pyta o zdanie. Musisz nam pomóc i tyle. — Chłopak wstał. Podszedł w moim kierunku, a wyglądał przy tym groźnie. Nagle to jego zaczęłam się bać. Zrobiłam krok w tył.

— Pomóc… w czym? — zapytałam. Byłam ździebko zdezorientowana. Kobieta w tym czasie podeszła do szafki i odsunęła jedną z szuflad. Miałam wrażenie, że zaraz wyciągnie pistolet i mnie zastrzeli. Moje wyobrażenie o tym przybrało na kolorach, gdy nałożyła białe, jedwabne rękawiczki. Co prawda w filmach zawsze zakładają czarne, ale to nie zmienia faktu, że odcisków nie zostawi!

No to żegnaj życie, zaraz będzie po mnie!

— Ivy? — zapytała tajemniczym głosem.

— Ale za co? — jęknęłam, szykując się do wydania ostatniego tchnienia.

— Łap! — Rzuciła czymś w moją stronę. Właściwie nie wiem jakim cudem, ale złapałam kamień. Chciała mnie kamieniować? Co to za jakieś starożytne obrządki? Im dłużej tam byłam, tym bardziej nie rozumiałam o co chodzi.

— I co? — zapytał chłopak. Uważnie mi się przyglądał. Spojrzałam na blondynkę, która także czekała na moją reakcję i nie szykowała kolejnych kamieni, by we mnie rzucać. Dziwne, a przed chwilą tak ją to bawiło…

— Nie rozumiem — powiedziałam.

— Pali cię? — zapytali jednocześnie.

— Nie, a dlaczego miałoby mnie palić? Przecież nie trafiłaś — przypomniałam.

— Amando, słyszysz? Nie pali jej! — ucieszył się Brus. Podbiegł do blondynki, uniósł ją nad ziemię i obrócił się kilka razy. Stałam zamurowana. Dlaczego kamień miałby mnie palić?

Otworzyłam pięść, w którą złapałam owy przedmiot. Zobaczyłam połyskujący różnymi odcieniami kamień, przypominający z wyglądu rubin. Czegóż mogłam się spodziewać po magnatce? Oczywiście nie rzuciłaby we mnie byle kamykiem zebranym z ulicy. Ten, który trzymałam był warty zapewne dziesięć razy tyle co mój dom, jak nie więcej.

— To jest… — zaczęłam. Nagle przestali się cieszyć i kręcić, tylko znów wlepili we mnie oczy. Zamilkłam w pół słowa i tak patrzyliśmy na siebie, jak trójka debili na lizaka. Czułam, że to ja musze się odezwać i dokończyć myśl, bo im się nie spieszyło. Jakby zamarli, czekając na moją sugestię. — Rubin? — zapytałam. Chyba nie trafiłam, bo miny im zrzedły.

— Nie — dziewczyna prychnęła.

— To turmalin, a konkretniej rubelit — dodał chłopak. No tak, wiedziałam, że to nie rubin, był za jasny na rubin. — Ale jesteś pewna, że cię nie pali? — zapytał po chwili, jakby nie do końca był przekonany, że mówię prawdę.

— Jestem pewna. Czy rubelit, jak to nazwałeś, powinien palić? Ma w sobie jakiś kwas? Chcieliście mnie trwale okaleczyć? Wypróbować jakiś swój wynalazek na ludziach? — zalałam go pytaniami. Obracałam kamyk w palcach i uważnie mu się przyglądałam. Nie był polany żadną cieczą, nie sączyło się nic z niego, był przejrzysty, jedynie trochę na wierzchu zabrudzony warstwą kurzu.

— Turmaliny nie palą, ale to nie jest zwykły turmalin — powiedziała dziewczyna. Podeszła obok Brusa. Wyglądali, jakby chcieli mi powiedzieć coś ważnego, ale nie mieli pojęcia, jak się za to zabrać.

— A co w nim takiego niezwykłego?

— Może najpierw usiądź — polecił. Złapał mnie za rękę i usadził. Miał takie delikatne i ciepłe dłonie. Zupełnie odmienne od tych blondynki, lodowatych. Coś kazało mi sądzić, że przy nim jestem bezpieczna, zresztą ciekawa byłam tego, co chcieli mi przekazać.

— Ivy, wiesz coś o…? — zaczęła, ale moje myśli kumulowały się już od dobrej chwili i nie potrafiłam utrzymać języka za zębami.

— Właśnie! Skąd znacie oboje moje imię? — wypaliłam bez zastanowienia.

— Zacznijmy od początku, wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. — Uciszył mnie latynoski palec wskazujący, który wylądował na moich ustach. — Kontynuuj. — Skinął na swoją kompankę.

— Już w starożytności, a nawet antycznej Grecji… ale zanim to, mam pytanie. Co wiesz na temat świętego Graala?

— W sumie niewiele. Tyle, że to kielich, z którego pił Jezus podczas ostatniej wieczerzy. Został uwieczniony na obrazie Leonarda da Vinci, a teraz stoi w gablotce w Walencji. W film „Kod da Vinci” nie wierzę, ale chyba mi nie powiecie, że to prawda, co tam mówili? — zapytałam.

— Nie, film to oczywiście brednie, ale to w co wierzysz też jest dalekie od prawdy — odezwał się Brus. Powoli przesunął rękę ponad moją głową, by znów oprzeć ramię na moich plecach. Uśmiechnął się wesoło i poczochrał mnie po włosach.

— Już w starożytności wyznawano kult przedmiotów, czasem nawet tych domowego użytku. Z początkiem nowego wieku i nowożytności, wraz z pojawieniem się człowieka, przedstawiającego się jako Jezus, zaczął się mit chrześcijaństwa i potem coraz to różniejszych innych religii.

— Jesteś ateistką? — zapytałam odrobinę zbulwersowana jej słowami.

— Tak, a co to ma do rzeczy? Mniejsza z tym, pomińmy ten fragment, bo jest długi, nudny i mnie irytuje. W każdym razie mniej więcej historię tego, skąd się wziął Graal znasz. Był uznawany za różne przedmioty. Owy kielich, z którego pił Jezus, kielich do którego zebrano jego krew, książeczką, którą napisał i która ponoć była skarbnicą wiedzy, flakonikiem na perfumy Marii Magdaleny, naczyniem, w którym Piłat umył ręce po wydaniu wyroku, tacą, misą, kubkiem, paterą, całunem, chustą św. Weroniki, bla, bla, bla. No nazmyślali tego ludzie, ile wlezie. Wszyscy jednak twierdzili, że owe „coś” ma magiczne właściwości, leczy chorych, daje możliwość komunikacji z Bogiem, jest niewidzialne dla niegodnych, a nawet może dawać nieśmiertelność i tej ostatniej kwestii jestem osobiście najbliższa. — Na jej twarzy zakwitł niewyraźny uśmiech. W końcu przestała krążyć po pokoju i usiadła naprzeciw nas.

— A co ja mam do tego? — zapytałam.

— Wiesz, co trzymasz w ręce?

Patrzyła na kamyk, który kręcił się w moich dłoniach. Ja również na niego spojrzałam. Szlifowany kamień w kształcie łzy połyskiwał pod wpływem słońca, mieniąc się wszystkimi odcieniami czerwieni.

— Brus mówił, że to turbolid, czy coś tam na „r” — przypomniałam.

— Turmalin. Tur-ma-lin — wtrącił się, tłumacząc mi jak pięciolatkowi. — A konkretniej rubelit. Ru-be…

— Dobra, zrozumiałam — tym razem to ja mu przerwałam. — I co z tym turmalinem?

— Teraz trochę o nas. Tak ogólnie, to zapomniałam się przedstawić. Jestem Amanda Forbs, córka zapalonych naukowców, którzy od małego wpili mi miłość do dziwnych historii, a Brusa chyba już poznałaś. — Kiwnęła głową na chłopaka, który lekko się uśmiechnął i pomachał mi przed nosem.

— Tak, już na siebie kiedyś wpadliśmy.

— Nasza miłość skupiła się na poszukiwaniu legendarnego świętego Graala. Sprawdziliśmy chyba wszystkie możliwe legendy, aż w jednym ze starych, poniemieckich bunkrów, na terenie byłej Trzeciej Rzeszy, znaleźliśmy kamień, który trzymasz w rękach. Jeśli jeszcze się nie domyślasz, czym jest, to już ci mówię. Wierzymy, że ten rubelit jest odłamkiem z legendarnego Graala i pomoże nam dotrzeć do całości.

— Szczytny cel, ale wciąż nie rozumiem, po co tu siedzę… — westchnęłam.

— Zauważyłaś coś dziwnego, gdy rzucałam do ciebie kamień?

— Nie, nie bardzo, ale wydawało mi się, że chcesz mnie zastrzelić i chowasz za plecami broń. Założyłaś nawet rękawiczki, żeby nie zostawić odcisków — przedstawiłam im swoją hipotezę, na co Brus wybuchł śmiechem. Zasępiłam się. Może nie powinnam im tego mówić? W końcu to tylko moje (dość głupie) podejrzenia, które przecież się nie sprawdziły. Niestety miałam niewyparzony język. Najpierw mówiłam, potem myślałam.

— Skończ ze swoimi bzdurnymi historyjkami, dziewczynko — prychnęła. — Miałam rękawiczki, o to mi właśnie chodziło. A dlaczego miałam rękawiczki? Bo mnie rubelit parzy, tak jak i Brusa oraz większość populacji na świecie. Tylko wybrani mogą go dotykać. Kiedy się o tym dowiedzieliśmy, zaczęliśmy zbierać informacje o osobach wyjątkowych…

Tym razem to ja wybuchłam śmiechem. Jeśli zaraz mieli mi powiedzieć, że jestem jakaś inna (czy jak kto woli — wyjątkowa/oryginalna) to bym padła, albo wyszła z siebie!

— Co ci tak wesoło? Mówimy teraz o poważnych sprawach. — Chłopak pacnął mnie w głowę i skarcił groźnym spojrzeniem. — Kontynuuj. — Kiwnął głową na dziewczynę, której przerwałam swoim nieopanowaniem.

— Zaczęliśmy zbierać informacje o osobach wyjątkowych na całym świecie. Po roku mieliśmy kompletną kartotekę — powiedziała.

Nie chciałam jej po raz kolejny przerywać, więc (niczym w szkole) uniosłam do góry rękę.

— Mogę o coś zapytać?

— Pytaj, jeśli musisz — westchnęła.

— Co według was oznacza termin „wyjątkowy”?

— Każdy, kto czymś się wyróżnia. Zaczęliśmy od tego co było w starych zapisach, czyli od wyjątkowości w momencie narodzin. Tylko urodzeni w tak zwanym „czepku” przechodzili dalej. W kolejnych selekcjach, wskazanych przez zapiski naukowców, rodziców i w ostatnim czasie własne, wyeliminowaliśmy dziewięćdziesiąt procent. Ostatnie dziewięć tysięcy osób musieliśmy sprawdzić osobiście, poprzez dotkniecie rubelitu — wytłumaczyła.

— Dziewięć tysięcy? — Wytrzeszczyłam oczy i lekko się podniosłam. — A ja, że tak zapytam, która byłam na liście?

— Siedemset pięćdziesiąta dziewiąta — odpowiedział Brus. Krótko westchnął.

— A co z wcześniejszymi osobami? Poparzyli się? — zapytałam. Byłam odrobinę zaniepokojona, coraz uważniej przyglądałam się kamykowi. Taki malutki, taki niepozorny, a taki groźny?

— Rubelit pali tylko przy kontakcie z nim. Czując ból, odruchowo go odrzucali, a rany schodziły już po kilku minutach.

— A my w tym czasie ich odurzaliśmy, by nie pamiętali, co się wydarzyło i żyli sobie dawniej z wymazaną godziną życia. Ty obudziłabyś się po upadku. Zaraz po tym, jak zderzyłaś się z Amandą. Mimo, że doświadczyli cudu rubelitu, nawet o tym nie wiedzą — dodał Brus.

— Ale będę to pamiętać, bo mnie nie parzy, prawda? Nie będziecie mnie niczym odurzać? — zapytałam. Przyglądałam im się badawczo.

— Nie, ty dopiero zagłębisz się w tajemnicę i nam pomożesz. — Dziewczyna spojrzała na mnie swoim przebiegłym wzrokiem.

— W czym mam wam pomóc? Poza tym, że mnie nie pali, to jestem ciemna, jeśli chodzi o te sprawy. To wy moglibyście mi pomóc. W końcu jestem ślepą sierotą życiową, która potyka się na prostej drodze i wpada na ludzi — stwierdziłam pół żartem, pół serio.

— Nie wiesz jeszcze wszystkiego. Przy okazji szukania wskazówek dotarcia do Graala widzieliśmy wiele zła, wiele niesprawiedliwości i cierpienia… — Głos dziewczyny nagle zaczął dziwnie drżeć

— Ami, spokojnie. Po prostu jej pokaż. — Polecił chłopak.

— Masz rację, to trzeba zobaczyć. — Wstała i wyszła z pokoju.

— To ci się spodoba. — Brus uraczył mnie swoim czarującym uśmiechem, w czasie kiedy dziewczyna wróciła z nożem w ręce. Odruchowo podskoczyłam na siedzeniu. Wizja obłąkanej psychopatki do mnie wróciła i nie potrafiłam jej powstrzymać.

— Brus, wiesz, że czasem mam problemy z oczami. Odsuń się, nie chcę cię poranić. — Kiwnęła na chłopaka, który natychmiastowo się poderwał z miejsca.

— Chwila! Poranić?! Jak to poranić?! — Złapałam go kurczowo za rękę i nie dałam się odsunąć, choć tego próbował. Nie! Nie miałam zamiaru dać się zabić!

— Ivy, daj spokój, nic ci się nie stanie, tylko trzymaj rubelit — poleciła, jakby znużona całą sytuacją. Czy to ją nudziło?! Przepraszam bardzo! Ja walczyłam o życie!

Nie wiem jakim cudem, ale facet się wyrwał z mojego żelaznego uścisku i odbiegł kilka kroków. Zanim ruszyłam z miejsca w powietrze uniosło się ostrze skierowane we mnie. Odliczałam sekundy do śmierci, a kamień w moich rękach nagle zaczął mocniej świecić jakimś wewnętrznym blaskiem. Nie zauważyłam, kiedy wbił się we mnie nóż, ale minęło już wystarczająco dużo czasu by zagłębił się w mojej skórze. Dziwne. Nie czułam bólu, za to zadźwięczał brzdęk upadającej na drewnianą posadzkę stali. Ze zmrożonymi oczami przejechałam ręką po bluzce. Brak było jakichkolwiek ran, nie czułam bólu. Dziwne. Otworzyłam oczy, żeby sprawdzić, co się stało. Byłam przekonana, że ostrze trafiło mnie w bok. Tylko dlaczego się nie wbiło?

Spojrzałam w dół. Ostrze leżało u moich stóp. Odrzuciłam od siebie ściskany wcześniej kurczowo kamień i podniosłam nóż. Pomyślałam, że nie był naostrzony, po czym zetknęłam opuszek palca ze stalą. Nawet nie wiem kiedy się przecięłam, a dotknęłam tylko delikatnie, bardzo delikatnie, ledwo zauważalnie! Jak to się stało? Niemożliwe! Upuściłam nóż, który tym razem przeszył powietrze pionowym ruchem. Wbił się w drewnianą posadzkę niczym w masło. Otworzyłam szerzej oczy ze zdziwienia.

— Wciąż nie wierzysz? — zapytała blondynka.

— W co nie wierzę?! Co to…? Jak to… możliwe?! — zaczęłam piszczeć. Po raz kolejny byłam zszokowana tym, co działo się wokół mnie.

— Weź rubelit do rąk i dotknij ostrza jeszcze raz.

— Nie chcę go dotykać, już się poraniłam! — krzyknęłam. Pokazałam palca, z którego sączyła się ciemnoczerwona ciecz, po czym wpakowałam go z impetem do ust.

— Ivy, postaraj się myśleć logicznie. Kiedy trzymałaś kamień, ostrze nawet cię nie drasnęło. No pomyśl. Wciąż nie wierzysz w jego moc? A może mam rzucić jeszcze raz, kiedy nie masz kamienia? Może jeśli teraz się w ciebie wbije, to zrozumiesz? — Na twarzy dziewczyny pojawiały się zmarszczki wskazujące na zdenerwowanie. Wciąż nie rozumiałam, co się wokół mnie działo, ale musiałam przyznać, że ten kamień do najzwyklejszych nie należał. Może właśnie dlatego wydawało mi się, że zaświecił? Może to jego moc uchroniła mnie przed przebiciem skóry i śmiercią? Przecież nóż był tak ostry, że przeciąłby kość.

— Więc to magiczny kamień? Coś jak… kamień filozoficzny?

— Można tak powiedzieć, ale tak naprawdę niewiele o nim wiemy — odpowiedziała Amanda. Zauważyłam, że w tym związku to kobieta więcej mówi. Brus jedynie czasem jej przytakiwał.

— A co wiecie?

— Że ma magiczne właściwości, że potrafi leczyć rany, że dodaje siły i stanowi swoistą tarczę obronną dla osób, w których jest posiadaniu, ale jak już wspominałam nie każdy może go posiadać.

Super. Fantasy w życiu codziennym. Chyba oglądałam za dużo bajek. Może mi się to wszystko śniło? Może to tylko głupi sen? Bardzo głupi sen.

Aua. Zabolało, ale musiałam się uszczypnąć, żeby sprawdzić. Czyżby jednak prawda? Bardzo dziwna, bardzo magiczna, bardzo pokręcona i zwariowana prawda, ale mimo to wciąż prawda. Więc… jestem jednak dziwna.

— I tylko ja mogę go dotykać?

— Nie jest powiedziane, że tylko ty. Ty jesteś jedną z osób, które tę możliwość posiadają. To nie znaczy, że nie ma więcej takich jak ty. Wciąż będziemy kontynuować poszukiwania. — Mówiąc o tym dziewczyna posmutniała, a Brus podszedł i przytulił ją do siebie. Usiadłam troszeczkę skrępowana sytuacją. Odruchowo przesunęłam ręką po obiciu w poszukiwaniu czerwonej łezki. Od kiedy ją upuściłam, czułam się jakoś dziwnie nieswojo, jakby jej bliskość mnie dopełniała. Kiedy znów poczułam jej chłód w ręce, wszystkie zmartwienia odeszły, a ja odetchnęłam spokojniej.

— Mam wrażenie, że przede mną już ktoś był — powiedziałam, a chwilę potem zaczęłam się zastanawiać, skąd ta myśl przyszła mi nagle do głowy.

— Skąd wiesz? — Tym razem to chłopak zareagował pierwszy.

— Nie wiem. Mówiłam, że mam takie wrażenie.

— Był. Masz rację był, ale nie pytaj, to drażliwa kwestia. — Dziewczynie prawie załamywał się głos jakby płakała. Nim skończyła mówić, znikła za drzwiami.

— O kogo chodzi? — zapytałam z nadzieją, że Brus mi wszystko wyjaśni. Taa, śnij dalej naiwna. Nie wyglądał na kogoś, kto chciałby zdradzać sekrety własnej dziewczyny, czy też żony (w końcu mieli to samo nazwisko). Chłopak spojrzał tęsknie na drzwi, po czym przeniósł wzrok na mnie. Był zmartwiony zachowaniem swojej ukochanej.

— To teraz nieważne. Musisz zapamiętać ważniejsze kwestie. — Złapał mnie silnie za rękę i posadził na fotelu. usiadł naprzeciwko i lekko nachylił się w moją stronę. — To co ci teraz powiem jest chyba najważniejszą kwestią z tego, co masz dzisiaj stąd wynieść. Niedługo się ściemni, a w domu czekają na ciebie rodzice, więc całej twojej ciekawości nie zaspokoję. Pamiętaj… — zaczął bardzo poważnie. Spoglądałam w okno. Rzeczywiście wkrótce słońce miało zajść za horyzont. Brus szarpnął mnie za rękę. — Pamiętaj, słyszysz?!

— Słyszę, słyszę, nie musisz się na mnie drzeć — powiedziałam pod nosem.

— Pamiętaj, by nikomu nie zdradzić ani słowa. To bardzo ważne!

Jasne, już lecę rozgłaszać całemu światu, że mam magiczny kamień, który uzdrawia. Jeszcze nie jestem wariatką i w szpitalu dla chorych psychicznie wylądować nie chcę. Nie w głowie mi rozmowy z kimkolwiek, zwłaszcza o tym.

— Nie pisnę ani słówka — obiecałam. Uniosłam zaciśniętą pieść do serca. Rubelit stał się taki ciepły i przyjemny w dotyku.

— Dobrze więc. Przyjdź tu jutro zaraz po szkole, dokończymy tę rozmowę — powiedział i wstał z fotela. Ja także wstałam i ruszyłam wesoło do wyjścia.

— Więc do jutra, Brus.

— Ale, Ivy… odłóż proszę kamień do szuflady.

Odskoczyłam. Przestraszyła mnie myśl, że mogłabym czuć się tak zaszczuta, jak kiedy upuściłam kamień. Nie! Chciałam mieć go zawsze przy sobie!

— Nie mogę go zabrać? — Spojrzałam litościwie w jego stronę. Starałam się jak najlepiej imitować znaną wszystkim minkę zbitego psa.

— To zbyt niebezpieczne.

— To ja zostaję — postanowiłam. Wróciłam na fotel. Jak nie prośbą, to groźbą!

— Ivy! Do domu! — krzyknął. Udawał groźnego. Moja zdesperowana mina go chyba jednak rozbawiła, bo przez groźbę przebijał się uśmiech.

— Bruuuuuus, prooooooooszę. — Zaczęłam stąpać nerwowo z nogi na nogę. Postanowiłam, że musi mi ulec! Musi! Nie miałam zamiaru wychodzić z domu bez kamienia! On mi się podobał. Był magiczny i sprawiał, że bardziej wierzyłam w siebie.

— Ivy, nie możesz go zabrać. — Starał się wytłumaczyć mi to po dobroci, ale byłam uparta. Chciałam tego kamienia! Chyba nie po to mi go pokazywali, żeby potem patrzeć jak cierpię.

— Ale dlaczego? — jęknęłam i zrobiłam obrażoną minę siedmioletniego dziecka.

— Bo to niebezpieczne.

— To ja tu zostanę i będę bezpieczna. — Podwinęłam nogi, by także wylądowały na fotelu, do którego przytuliłam głowę. Był mięciutki, z jakiegoś wyjątkowo drogiego materiału. Brus westchnął beznamiętnie. Yes! Wiedziałam, że mi ulegnie! Samoczynnie się do siebie uśmiechnęłam. Niestety moja radość szybko prysła, gdy poczułam ciągnącą mnie silną dłoń zaciśniętą na moim nadgarstku.

— Auu, Brus, to boli! — pisnęłam. Nie zważał na moje słowa. Pociągnął mnie do szuflady i zmusił do upuszczenia kamienia. Znów poczułam się bezsilna i było mi z tym źle! — Brus, nie! Błagam, nie! Nie każ mi zostawiać… nie… nie, nie, nie, błagam, nie… — Nie reagował na mojej jęki ani na to, że byłam bliska płaczu. Wyrzucił mnie za drzwi. Brutalnie, bestialsko, po chamsku wyrzucił mnie z domu!

— Wracaj do siebie. — Uśmiechnął się miło.

— A jak wpadnę pod samochód? Co jeśli bez kamienia coś sobie zrobię? Błagam, daj mi go.

— Nic sobie nie zrobisz, tylko używaj oczu.

— A co jeśli jednak coś sobie zrobię? Co wtedy z kamieniem? Co z Graalem? Jak go odnajdziecie? Zastanów się, lepiej jak go zabiorę. — Starałam się mimo wszystko go namówić. Znów westchnął, po czym się uśmiechnął i wyszedł. Podszedł do mnie bliżej. Powiedziałabym wręcz, że bardzo blisko.

— Ivy… — Zaczął słodkim głosem. Przeczesał mi włosy palcami. — Robię to dla ciebie. — Złapał mnie ręką za podbródek i zbliżył usta, po czym umieścił je na moim rozpalonym czole. To było okrutne, bo sądziłam przez chwilę, że jego usta wylądują odrobiną niżej. Tak bardziej na moich wargach. Chciałam przez moment poczuć jak całuje.

— Jasne, że dla mnie…

— Do jutra. — Uśmiechnął się na pożegnanie i trzasnął drzwiami przed moim nosem.

— Jasne! Dla mnie! A niech cię, Brus! — Obudziłam się wreszcie z zamyślenia i chciałam pluć sobie w brodę za to, że tak łatwo dałam się zbyć. Gdybym tylko była mniej kochliwa, życie byłoby piękniejsze!

Rozdział 3

Życie potrafi zaskakiwać. Na każdym kroku

Wracałam do domu jako kłębek nerwów. Było ciemno, latarnie ledwo co świeciły, a mi chodziła po głowie tylko jedna myśl: Dlaczego nie mogę mieć rubelitu przy sobie?

Założę się, że to wymysł Brusa, który chciał mi zrobić na złość. Co takiego niebezpiecznego mogłoby mnie spotkać przez kamień? Przecież on podobno daje moc i wytwarza tarczę wokół mnie. Wyjście bez niego było najniebezpieczniejszym, co mógł mi zgotować! Ale cóż, struchlała i zziębnięta wróciłam do domu. Nawet nie powiedziałam rodzicom o swoim przybyciu, nie miałam na to siły. Jedno głuche westchnienie wystarczyło by kochany ojczulek domyślił się, że nie jestem w nastroju na cokolwiek. I miał świętą rację! Od progu rzuciłam torbę w kąt i padłam na łóżko. Jak to możliwe, że czułam się taka bezsilna? Wcześniej się tak nie czułam. Dopiero przy zetknięciu z kamieniem coś się we mnie obudziło i kazało mi dostrzec jak wiele zagrożeń na mnie czyha. Te wszystkie krawężniki, samochody, psychopatki, wariaci i wiele innych.

Nawet nie widziałam kiedy zasnęłam. Tym razem znalazłam się w samym środku lasu. Wylegiwałam się na gałęzi. Czułam jak słońce ogrzewa czubek mojego nosa. Kiedy zrobiło się nudno, zeszłam i ruszyłam ścieżką przed siebie. Co chwilę słyszałam dziwny chichot to z jednej, to z drugiej strony. Starałam się go ignorować, ale potem znowu pojawił się ten chłopak, ten blondyn z wcześniejszego snu. Znów unosił się kilkanaście centymetrów nad ziemią i uśmiechał się przyjaźnie.

— Co tu robisz? — zapytałam. — Jeśli znów masz zamiar zapytać, czy cię zaatakuję to moja odpowiedź wciąż brzmi „nie”.

— Nie chcesz mnie atakować, bo nie pamiętasz jak walczyliśmy. — Zbliżył się i położył mi rękę na ramieniu.

— Wybacz, ale mylisz mnie z kimś. Ja z nikim nigdy nie walczyłam… poza tym incydentem trzynaście lat temu w piaskownicy. Ale jej się należało, zabrała mi grabki.

— Wkręcasz mnie, wiedziałem. — Zaśmiał się. — Myślisz, że się przefarbujesz, zmienisz trochę styl i cię nie rozpoznam, Mary?

— Jaka znowu Mary?

— Mary, Mary Forbs. Bo tak właśnie się nazywasz. Nie wiem co znowu kombinujecie, ale nie uda się wam. Całej waszej trójce się nie uda, nie pokonacie mnie. — Zaśmiał się pod nosem.

Forbs? Przecież Brus i Amanda są Forbs! Teraz wszystko jasne! To musiała być ich córka! Dlatego tak się przejmują tą sprawą!

— Nie jestem Mary, mówiłam ci, mylisz mnie z kimś innym.

— Mary… urosłaś, wyładniałaś… kiedy ostatni raz się widzieliśmy miałaś z piętnaście lat. — Odgarnął mi grzywkę z oczu.

— Jestem Ivy, a nie Mary. Angelo, wiem o kogo ci chodzi, ale to nie ja. Powiedz, co się stało z tą Mary? — zapytałam. Miałam nadzieję, że mi wszystko wyjawi i tym razem się nie przeliczyłam. Jego mina szybko się zmieniła, a chłopak przyjrzał mi się dokładniej.

— Głowę bym dał, że jesteś Mary, ale wiedziałem, że nie potrafią wskrzeszać ludzi. Nie bez Graala. — Przy wypowiadaniu ostatniego słowa pojawiła się iskierka zwycięstwa w jego oku. Ciekawe… kim był owy Angelo?

— Masz go?

— Graala? A skąd — prychnął. — Ale będę go mieć.

— Wiesz gdzie jest?

— Nawet jakbym wiedział, to bym ci nie powiedział.

— A to dlaczego?

— Bo… Mary… no co ty? Naprawdę nie jesteś Mary?

— Nie jestem. Czy tak trudno to zrozumieć? — Uśmiechnęłam się miło.

Angelo był niczego sobie. Johnny, Brus i Angelo, moje trzy główne ciacha. Szkoda tylko, że ten ostatni był snem. Chociaż… tak realny, że można by pomyśleć…

— A więc Ivy? Myślałem, że to tylko przykrywka. Mary umarła i nie wróci więcej, za to ty… jesteś… — Zbliżył się, po raz kolejny przekraczając wszystkie możliwe granice.

— Jaka jestem? — Zrobiłam krok do tyłu.

— Taka wystraszona. — Zaśmiał się. — Teraz jestem pewny, że nie jesteś Mary.

— Ta Mary nigdy nie była wystraszona? — Bezsensownie brnęłam w temat, kiedy on był o krok ode mnie. Pociągający, aczkolwiek jednocześnie jakby w głowie zapalała mi się czerwona lampka z napisem „niebezpieczeństwo”, ale to w końcu tylko sen.

— Nie, ona była waleczna w każdej możliwej sytuacji, była też wredna i nieczuła, tylko Graal był jej w głowie, dlatego ją zabiłem.

— Zabiłeś? — Zrobiłam znów krok do tyłu. Na samo słowo „zabić” zaczynałam się bać, a puls przyspieszał. Nie lubiłam tego słowa, nawet we śnie.

— Nie bój się, kicia. Tobie nic nie zrobię. — Znów się przybliżył i pogłaskał mnie po policzku, ale kiedy zbliżyłam rękę, odskoczył. Zrobiłam pytającą minę.

— Wybacz, dawne przyzwyczajenia, ale ty jesteś przecież niegroźna. — Uśmiechnął się cwaniacko. Złapał mnie za biodra i nawet nie wiem kiedy byłam oparta o drzewo, a on zbliżał się z ustami. Bardzo powoli, wciąż wpatrzony swoimi błękitnymi oczami w moje.

— Skąd wiesz, że jestem niegroźna? — wydusiłam z siebie. Znów się zaśmiał.

— Mógłbym cię polubić, kicia — stwierdził, po czym znów się przysunął, ale nim nasze usta się zetknęły, zdążyłam się obudzić. Był środek nocy. Odetchnęłam głęboko i położyłam się z powrotem. Reszta nocy przebiegła bez większych komplikacji, a rankiem obudziłam się na podłodze. Ciekawa jestem kiedy spadłam, ale w sumie mogło się to stać w każdej chwili, bo mimo, że strasznie się wiercę, mam kamienny sen i niewiele zjawisk byłoby w stanie mnie obudzić. Standardowo się przeciągnęłam i podniosłam z ziemi. Przy śniadaniu przeprosiłam rodziców za wczorajszą niedyspozycję i zwaliłam wszystko na kolejną chandrę. To chyba najlepsza i najstarsza wymówka, ale najważniejsze, że niezawodna. W szkole także byłam tylko cieleśnie, bo mój duch tkwił wraz z myślami przy rubelicie. Alice, moja najbliższa przyjaciółka, wraz z Claudią próbowały ze mną rozmawiać, ale zauważyły, że to zbyt ciężkie zadanie. Dopiero kiedy ktoś dotknął mojego czoła, powróciłam w miejsce, w którym siedziałam. Dygnęłam przestraszona nagłym dotykiem ciepła.

— A jednak żyjesz. — Zobaczyłam obok siebie Johnnego. Uśmiechał się jak zwykle miło i znów dziwnym trafem się do mnie przysiadł. To jego ręka tkwiła na mojej głowie. Dotykał mnie! Znowu!

— Ż… żyję. A miałabym umrzeć? — wydukałam z trudem, jak zwykle przy nim.

— Nie odpowiadałaś na pytania, byłaś taka nieobecna… nawet nie mrugałaś. — Zauważył jak zwykle słusznie. Ja się po prostu zamyśliłam.

— Przepraszam, a o co pytałeś? — Wyprostowałam się na krześle i spojrzałam nieśmiało w jego stronę. Za jakie grzechy on jest tak przystojny? Gdybym tylko miała przy sobie kamień, na pewno czułabym się o wiele pewniej, a tak mogłam tylko myśleć sobie, co bym mu odpowiedziała, gdybym miała w sobie wystarczająco odwagi.

— Chciałem się upewnić, czy pamiętasz o naszym spotkaniu.

Prawie podskoczyłam na krześle. Cholera! Na śmierć zapomniałam! Jak mogłam zapomnieć?! Pierwszy raz w życiu Johnny się do mnie odezwał i zaprosił mnie gdzieś, a ja zapomniałam. Dlaczego?! Aha, no tak. W końcu zostałam uprowadzona przez psychopatkę i jej chłopaka, żeby dowiedzieć się, że jestem dziwna. To chyba można potraktować jako okoliczność łagodzącą. To dość specyficzna sytuacja, usprawiedliwia mnie. Nieprawda! Nic mnie nie usprawiedliwia! Jak mogłam zapomnieć?!

— Pamiętam, oczywiście, że pamiętam.

— Więc widzimy się po szkole w parku. Będę czekać przed wejściem. — Podniósł się z siedzenia. Rozejrzałam się wokół i uświadomiłam sobie, że lekcja dobiegła już końca. Chwila! Stop! Wróć!

— Zaraz po szkole? — jęknęłam przerażona faktem, który sobie uświadomiłam. Przecież po szkole to ja miałam pędzić do wariackiej pary dowiadywać się, co mają zamiar dalej ze mną zrobić. Nie mogłam się z nim spotkać w parku!

— Tak, nie pasuje ci? — Spojrzał na mnie w sposób tak smutny i tajemniczo kuszący, że nie mogłam się powstrzymać.

— Ależ skąd. Do zobaczenia.

Gdy tylko odszedł, strzeliłam się ręką w czoło. Troszkę asertywności by się przydało! W moim przypadku przydałoby się nawet dużo więcej. I co ja mam teraz zrobić? Johnny czy Brus? Ciężki wybór. E tam ciężki, wcale nie taki ciężki. Brus poczeka, a Johnny podobał mi się od zawsze, znaczy od trzech miesięcy, ale dla mnie to jak wieczność. Wygląda na to, że samą siebie przekonałam do tego co powinnam zrobić!

Jak postanowiłam tak się stało i radośnie rozejrzałam się wychodząc ze szkoły. Stał przy lipie, której listki wesoło tańczyły na wietrze. Patrzył gdzieś w przestrzeń, więc podbiegłam dotykając nagle jego ramienia.

— Bu! Już jestem.

— No to chodźmy — powiedział, ruszając przed siebie. Podążyłam krok za nim, ale szybko zwolnił, żeby znaleźć się obok mnie. Już czułam się jak w niebie! To był bardzo dobry wybór. Johnny jest dżentelmenem, a Brus nie zawsze wie jak zachować się z klasą np. jak wczoraj wyrzucił mnie za drzwi, to było wredne!

— Johnny, mogę o coś zapytać?

— Jasne, nie krępuj się.

— Tak nagle zwróciłeś na mnie uwagę i nie wiem, po co mnie tu… — Przerwał mi wybuchem śmiechu. Nie rozumiem.

— Ivy, nie mów, że nie zauważyłaś jak ci się przyglądam. Co prawda zawsze robiłem to w ukryciu, ale twój uśmiech już dawno wzbudził moje zainteresowanie. Jesteś… dziwna. — Zaśmiał się sam do siebie. Oho, miło. On też zauważył, że jestem dziwna!

— Aha, fajnie… — bąknęłam.

— Przepraszam, nie tak miało to zabrzmieć. To był komplement. — Poprawił się i znów wesoło spoglądał w moją stronę.

— Skoro tak, to dziękuję. — Uśmiechnęłam się nieśmiało i wkrótce poczułam jak policzki zaczynają mi płonąć. Komplementy… nigdy ich nie słyszałam z tak cudownych ust, więc zadziałały na mnie jak kofeina. Pobudzały i jednocześnie uzależniały, chciałam słyszeć ich coraz więcej i więcej.

— Nie ma za co. To ja dziękuję, że się zgodziłaś, nie byłem pewien, czy nie jesteś zajęta. — Zatkało mnie słysząc, że interesuje go moje życie prywatne.

— Nie mam chłopaka, myślałam, że każdy o tym wie.

— Wiem. — Zaśmiał się i oboje doskonale wiedzieliśmy, że śmieje się z mojej głupoty. — Chodziło mi raczej o to, czy będziesz mieć dla mnie czas.

— Wiem, tak tylko żartowałam. — Zaśmiałam się głupawo, starając się wykpić żartem, ale chyba tylko zrobiłam z siebie jeszcze większą idiotkę.

— A wracając do twojego pytania. Przyprowadziłem cię tu, bo potrzebuję twojej pomocy. — Zmienił nagle temat, jakby chciał mnie wybronić z sytuacji. Mój obrońca, mój bohater, mój kochany. Czuję się przy nim tak dobrze… prawie jak przy rubelicie.

— Pomocy? Przy czym? — Zdziwiłam się. On potrzebuje pomocy ode mnie? Cóż za ironia. To chyba ja potrzebuję jego pomocy… w życiu.

— Masz kota, prawda?

— Tak, co w związku z tym?

— Znalazłem takiego malutkiego, ale nie bardzo wiem, jak się nim zająć.

— Kotka? Znalazłeś kotka? — Otworzyłam szerzej oczy. Kocham koty! Psy też kocham, wszystkie zwierzęta kocham, ale koty są takie milutkie. Szanuję je, bo na ich zaufanie trzeba zasłużyć, a psa można sobie ułożyć.

— Tak, chcesz go zobaczyć? — Nie czekając na odpowiedź, pociągnął mnie do siebie. Niesamowite. Nie dość, że szłam z nim za rękę i ekscytowałam się tym jak mały dzieciak, to jeszcze szłam do jego domu. Całą drogę opowiadał o swoim nowym zwierzątku i słychać było, że już się zdążył w kocięciu zakochać. Był taki słodki!

— Oto on. — Wskazał na puszystą rudo-białą kulkę, leżącą na jego łóżku. Nie mogłam w to uwierzyć. Siedziałam na JEGO łóżku, obok niego! Ileż to razy marzyłam o tym miejscu… Co prawda wyobrażałam je sobie bardziej modernistycznie i w innym wystroju, ale mimo wszystko było tam pięknie, bardzo pięknie. Zresztą dla mnie wszędzie będzie pięknie, dopóki on jest obok. Pokój miał ciemno zielone ściany przyozdobione wieloma plakatami piłkarzy i zespołów rock’owych. Byłoby dość mrocznie, gdyby nie lampki w centralnych punktach, oświetlające wszystko.

— Śliczny jest. — Ruszyłam ręką w celu pogłaskania maleństwa, ale kiedy go dotknęłam, nagle odwrócił główkę w moją stronę i spiorunował mnie spojrzeniem. Przeraziłam się, a gdy mrugnęłam, poczułam jak świat zwalnia. Słyszałam wyraźnie spowolnione bicie własnego serca i spowolniony oddech wydobywający się z płuc. Przed oczami stanął mi Angelo i uśmiechnął się, po czym zniknął, a świat wrócił do normalnego tempa.

— Coś się stało? — zapytał Angelo. Tfu! Znaczy Johnny, zapytał Johnny!

— Nie, wybacz, zamyśliłam się. — Szybko wrzuciłam na usta uśmiech. — Śliczny ten kotek, ma takie głębokie spojrzenie.

— I błękitne oczka. — Ekscytował się. — Jeszcze nie widziałem u kota tak niebieskich oczu. — Zaśmiał się wesoło.

— Jest wyjątkowy — potwierdziłam. Kociak wyglądał przeciętnie, ale jego umaszczenie jakoś tak dziwnie się układało i coś mi przypominało, tylko nie wiedziałam jeszcze co.

— Nie tylko on jest wyjątkowy — powiedział chłopak. Poczułam na sobie jego spojrzenie i nie bardzo wiedziałam jak zareagować.

— Czyżbyś coś sugerował, Johnny? Czy to tylko mi się tak wydaje? — wymamrotałam sama do siebie, ale najwidoczniej zrobiłam to o ton za głośno, bo mnie usłyszał.

— Może i coś sugeruję. — Uśmiechnął się do siebie, bo ja nie byłam w stanie się na niego popatrzeć. I tak płonęłam rumieńcami pod osłoną wachlarza włosów. — Jesteś głodna? — Zmienił nagle temat. — Przepraszam, że ciągam cię po mieście. Nie dałem ci nawet wrócić do domu na obiad.

— Nic nie szkodzi. — I tak nie byłam w stanie myśleć o jedzeniu, kiedy on był obok. Kręciło mi się w głowie od nadmiaru jego obecności, wszystko pachniało nim, wszystkiego dotykał i używał. Tej piłki do kosza i tamtych książek, że już o ręczniku wiszącym na oparciu nie wspomnę.

— Masz rację, możesz zjeść u mnie. Jeśli oczywiście zechcesz.

— Nie, nie chce robić problemu. — Wykręciłam się.

— Dla mnie to żaden problem, zaraz powiem mamie, żeby dostawiła jedno nakrycie.

— Nie, to niepotrzebne.

Dopiero po chwili zrozumiałam, że zacisnęłam rękę na jego ramieniu, a raczej chwyciłam je na tyle słabo, że mógłby się bez problemu wyrwać. Spojrzał badawczo na moją rękę, po czym uśmiechnął się, łapiąc ją w swoje dłonie i ściągając z ramienia.