8,69 zł
Europa znalazła się na rozdrożu. Niestety nikt nie ma pomysłu, co z tym fantem począć.
Ta tyleż przenikliwa, ile przygnębiająca diagnoza, którą najpełniej wykłada w specjalnym wydaniu „Krytyki Politycznej” niemiecki socjolog Wolfgang Streeck, pozostawia mało miejsca na optymizm. Nie skłaniają do niego również pojawiające się co jakiś czas pomysły na ratowanie sytuacji. Czy nasze problemy rozwiążą bezpośrednie wybory przewodniczącego Komisji albo ogólnoeuropejskie listy wyborcze do Parlamentu Europejskiego? Bardzo to wątpliwe, skoro realna władza decydowanie o kształcie dzisiejszej Europy systematycznie przesuwa się w kierunku ciał technokratycznych z Europejskim Bankiem Centralnym na czele.
Prawie wszyscy zgadzają się, że „tak dalej być nie może”; szczegółowo piszą o tym w numerze choćby Claus Offe, Iwan Krastev czy Ulrich Beck. Jedyną nadzieją na zmianę obecnej konfiguracji są Niemcy. Zarazem trudno uwierzyć, że zwycięska po ostatnich wyborach w Niemczech Angela Merkel będzie chciała się w taki projekt mocno zaangażować.
Co pozostaje w tej sytuacji? Praca organiczna na rzecz „uwspólnotowienia” ryzyka i długów, której uważnie przypatrywał się w Brukseli i Strasburgu Cezary Michalski. Praca wyobraźni, poszukiwanie nowych tożsamości i nowej polityczności, jakie proponuje nam Chantal Mouffe. Pesymizm intelektu i optymizm woli, do których wzywa Ulrike Guérot, orędowniczka wizji Rzeczpospolitej Europejskiej. Wszystko po to, aby nie skończyć jak nieszczęsny Stefan Zweig – z nostalgicznym wspomnieniem o europejskim projekcie jako zrujnowanym „świecie wczorajszym”.
Poza częścią główną numeru polecamy również blok tekstów o dylematach modernizacji na peryferiach. Andrzej Mencwel czyta z tej perspektywy Jankesa na dworze króla Artura, Andrzej Walicki Borysa Kagarlickiego a Jakub Majmurek rozmawia z Aleksandrem Kiossevem, twórcą koncepcji samokolonizacji Europy Środkowo-Wschodniej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 440
REDAKCJA Yael Bartana (redaktorka artystyczna), Magdalena Błędowska, Kinga Dunin, Maciej Gdula, Maciej Kropiwnicki, Julian Kutyła (wicenaczelny), Jakub Majmurek, Sławomir Sierakowski (redaktor naczelny), Michał Sutowski, Artur Żmijewski (redaktor artystyczny)
ZESPÓŁ Agata Araszkiewicz, Michał Bilewicz, Katarzyna Błahuta, Zygmunt Borawski, Michał Borucki, Jakub Bożek, Marcin Chałupka, Vendula Czabak, Anna Delick (Sztokholm), Paweł Demirski, Karol Domański, Jakub Dymek, Cveta Dymitrova, Joanna Erbel, Katarzyna Fidos, Bartosz Frąckowiak, Maciej Gdula, Sylwia Goławska, Katarzyna Górna, Agnieszka Graff, Agnieszka Grzybek, Clara Ianni, Izabela Jasińska, Adam Jelonek, Marcin Kaliński, Jaś Kapela, Tomasz Kitliński, Maria Klaman, Karolina Krasuska, Małgorzata Kowalska, Pat Kulka, Łukasz Kuźma, Adam Leszczyński, Jarosław Lipszyc, Sebastian Liszka, Małgorzata Łukomska, Magda Majewska, Adam Mazur, Dorota Mieszek, Kuba Mikurda, Bartłomiej Modzelewski, Paweł Mościcki, Witold Mrozek, Maciej Nowak, Dorota Olko, Adam Ostolski, Joanna Ostrowska, Janusz Ostrowski, Tomasz Piątek, Paweł Pieniążek, Konrad Pustoła, Magda Raczyńska, Joanna Rajkowska, Przemysław Sadura, Michał Schmidt, Jan Smoleński, Andreas Stadler, Tomasz Stawiszyński, Beata Stępień, Kinga Stańczuk, Agnieszka Sterne, Igor Stokfiszewski, Monika Strzępka, Jakub Szafrański, Agata Szczęśniak, Kazimiera Szczuka, Barbara Szelewa, Jakub Szestowicki, Eliza Szybowicz, Magdalena Środa, Olga Tokarczuk, Krzysztof Tomasik, Justyna Turkowska, Karolina Walęcik, Patryk Walaszkowski, Błażej Warkocki, Agnieszka Wiśniewska, Katarzyna Wojciechowska, Joanna Wowrzeczka, Dominika Wróblewska, Wawrzyniec Zakrzewski, Agnieszka Ziółkowska, Wojtek Zrałek-Kossakowski
KOORDYNATORKA KLUBÓW KRYTYKI POLITYCZNEJ Agnieszka Wiśniewska
LOKALNI KOORDYNATORZY KLUBÓW KPBIAŁYSTOK: Łukasz Kuźma, BERLIN: Marta Madej, Taina Mansani, BYTOM: Stanisław Ruksza, CIESZYN: Joanna Wowrzeczka, CZĘSTOCHOWA: Marta Frej, Tomasz Kosiński, GNIEZNO: Paweł Bartkowiak, Kamila Kasprzak, JELENIA GÓRA: Wojciech Wojciechowski, KALISZ: Mikołaj Pancewicz, KIJÓW: Oleksij Radynski, Vasyl Czerepanyn, KOSZALIN: Magda Młynarczyk, KRAKÓW: Justyna Drath, LUBLIN: Rafał Czekaj, Agnieszka Ziętek, ŁÓDŹ: Martyna Dominiak, OPOLE: Szymon Pytlik, OSTROWIEC ŚWIĘTOKRZYSKI: Monika Pastuszko, SZYDŁOWIEC: Inga Pytka-Sobutka, TORUŃ: Monika Szlosek, TRÓJMIASTO: Maria Klaman, WROCŁAW: Dawid Krawczyk
OKŁADKA Studio Noviki
LAYOUT na podstawie projektu Mario Lombardo – Katarzyna Błahuta
SKŁAD I ŁAMANIE Le Że
WYDAWCA Wydawnictwo Krytyki Politycznej / Stowarzyszenie im. Stanisława Brzozowskiego
ZARZĄD STOWARZYSZENIA Sławomir Sierakowski (prezes), Michał Borucki, Dorota Głażewska (dyrektor finansowy), Maciej Kropiwnicki
ADRES Krytyka Polityczna, ul. Foksal 16, p. II, 00–372 Warszawa, tel. (+ 48 22) 505 66 90,
E-MAILredakcja@krytykapolityczna.pl
Supported by a grant from Open Society Foundations
Część materiałów do numeru powstała w ramach projektu Parlament Obywateli realizowanego we współpracy z Parlamentem Europejskim.
Zachęcamy do wsparcia naszych działań, z góry dziękujemy za pomoc! Darowizny można przekazać, dokonując dobrowolnych wpłat na konto: Stowarzyszenie im. Stanisława Brzozowskiego, Bank DnB NORD Polska S.A. IIIO/Warszawa 92 1370 1037 0000 1701 4446 9300. Tytuł przelewu powinien brzmieć: „Darowizna na rzecz Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego”. Informujemy, że nie prowadzimy prenumeraty redakcyjnej.
www.krytykapolityczna.plwww.dziennikopinii.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Niemcy to eksportowe supermocarstwo. Od takiego zdania mogłaby zaczynać się niemal każda analiza sytuacji współczesnej Europy. Inaczej niż słynna fraza Jules’a Micheleta („Anglia jest wyspą”) opisuje ono fakt stosunkowo niedawny, ale nie mniej przez to doniosły. Nasi sąsiedzi zza Odry i Nysy Łużyckiej sprzedają w świat towary i usługi za niewiele mniej, niż wynosi eksport Stanów Zjednoczonych (choć Amerykanów jest cztery razy więcej) i niemal 3/4 tego, co Chiny (choć Chińczyków jest dwadzieścia razy więcej). Prawie 60 procent z tego pozostaje w Unii Europejskiej.
Ogromna nadwyżka handlowa Niemiec, w zestawieniu z ogromnym (głównie pokryzysowym) zadłużeniem „Południa” strefy euro przyniosły Niemcom status, nazywany przez niektórych (słowami pruskiego historyka Ludwiga Dehio) „półhegemonicznym”: status kraju zbyt słabego, by zdominować kontynent, lecz zbyt silnego, by pozostać z innymi w jednym szeregu. Dzięki zyskom z eksportu Niemcy mają kapitał, który posłużyć może do oddłużenia i ożywienia gospodarczego południa Europy; to daje im decydujący wpływ na ewolucję ustroju UE podług ich własnych wyobrażeń. Zarazem eksportowa orientacja gospodarki uzależnia kondycję Niemiec od zdolności nabywczych zadłużonych sąsiadów z UE, którym narzucany przez „skrzętną gospodynię” Merkel pakiet gwałtownych oszczędności i zaciskania pasa wyraźnie nie służy. Niemcy cenią swój model społeczno-gospodarczy (ciężko pracujemy, oszczędzamy i eksportujemy nasze towary i usługi, kreując nadwyżkę handlową), a nawet przypisują mu etyczny („protestancki”) walor; nie dostrzegają jednak, że jego trwałe podtrzymanie wymaga znalezienia symetrycznych partnerów, którzy niemieckie towary skonsumują – kosztem handlowego deficytu i narastającego zadłużenia.
Wyjścia z tego paradoksu niestety nie widać. Historyczne próby przekroczenia niemieckiego statusu „półhegemona” polegały na ekspansji w szeroki świat – po kolonie bądź ziemie na Wschodzie. Dziś ekspansja nie grozi nam kolejną wojną światową; po prostu Niemcy, niechętni zmianie swego modelu gospodarczego, musieliby poszukać rynków zbytu poza Unią Europejską. Pacyfistyczna psychologia zbiorowa (Niemcom wciąż trudno wysłać Bundeswehrę do obrony swych gospodarczych interesów na drugi koniec świata), kryzys rynków wschodzących i niepewny los umowy handlowej UE z USA czynią jednak taki scenariusz mało prawdopodobnym.
Drugą historyczną odpowiedź na „kwestię niemiecką” stanowiła integracja europejska. Kłopot w tym, że dzisiaj proste hasło „więcej Europy” nie wystarczy. Jeszcze dziesięć lat temu lewica w Europie Środkowej (także autorzy „Krytyki Politycznej”) mogła wierzyć, że narzucone przez Unię rozwiązania oznaczać będą postęp (większą redystrybucję, lepsze standardy pracy, egzekwowanie praw człowieka). W obecnych warunkach to wcale nieoczywiste – Europa skrojona wedle oczekiwań niemieckiego ministra finansów Wolfganga Schäuble byłaby raczej technokratyczną machiną, przykrawającą społeczeństwa do potrzeb i życzeń rynków finansowych.
Ta ostatnia, tyleż przenikliwa, ile przygnębiająca diagnoza, którą najpełniej wykłada na naszych łamach Wolfgang Streeck, pozostawia mało miejsca na optymizm. Nie skłaniają do niego również pojawiające się co jakiś czas pomysły na „ucieczkę do przodu”, jakie proponuje choćby Daniel Cohn-Bendit. To prawda, że demokratyczną przeciwwagę dla wolnych przepływów kapitału można zbudować jedynie na poziomie ponadnarodowym; należy jednak wątpić, czy nasze problemy rozwiążą bezpośrednie wybory przewodniczącego Komisji albo ogólnoeuropejskie listy wyborcze do Parlamentu Europejskiego – skoro władza gospodarcza systematycznie przesuwa się w kierunku ciał technokratycznych z Europejskim Bankiem Centralnym na czele.
Prawie wszyscy zgadzają się, że „tak dalej być nie może”; w numerze szczegółowo piszą o tym choćby Claus Offe, Iwan Krastev czy Ulrich Beck. Zarazem połączone siły lobbingu przemysłowego i narodowej mitologii Niemców sprawiają, że tak oczekiwany przez lewicę wielki zwrot w najsilniejszym państwie Europy jest dość trudny do wyobrażenia.
Co pozostaje w tej sytuacji? Praca organiczna na rzecz „uwspólnotowienia” ryzyka i długów, której uważnie przypatrywał się w Brukseli i Strasburgu Cezary Michalski. Praca wyobraźni, poszukiwanie wizji zupełnie nowej Europy, nowych tożsamości i nowej polityczności, jakie proponuje nam Chantal Mouffe. Pesymizm intelektu i optymizm woli, do których wzywa Ulrike Guérot, orędowniczka wizji Rzeczpospolitej Europejskiej. Wszystko po to, aby nie skończyć jak nieszczęsny Stefan Zweig – z nostalgicznym wspomnieniem o europejskim projekcie jako zrujnowanym „świecie wczorajszym”.
Jadę do Brukseli, po raz pierwszy na dłużej. Przez najbliższe cztery tygodnie to stamtąd będę wysyłał moje wywiady i korespondencje. Jadę, spodziewając się tam znaleźć coś w rodzaju planety Coruscant, gdzie znajdował się ongiś Senat i Świątynia Jedi, święte instytucje Starej Republiki. Trudno powiedzieć, kto pełni w mojej fantazji funkcję Sithów, przygotowujących zemstę na Unii rozchwianej przez kryzys. Czy prawicowe populizmy – Farage i Marine Le Pen? Czy jej własny bezwład i brak nowych pomysłów?
Jednak na początek, żeby nie było nieporozumień, dylemat „szczawiu z nasypu” (cyt. za złotoustym Stefanem Niesiołowskim). Nie jestem tak stary jak on ani na tak wiele sobie nie pozwalam, a jednak paraliżuje mnie – jeśli chodzi o radykalne roszczenia pod adresem instytucji unijnych – pamięć czasów, kiedy nie miałem paszportu i nie było strefy Schengen, była za to żelazna kurtyna i mur. Ponieważ nie mogę tej różnicy zapomnieć, nie nadaję się na wyraziciela tych radykalnych roszczeń. Przynajmniej chcę się do tego na początek przyznać. Unia jest dla mnie tak cholerną wartością – z perspektywy interesów ludzi w tym kraju, ocenianych przez pryzmat mojej własnej biografii – że moje roszczeniowe i krytyczne ząbki są przez to bardzo, być może nadmiernie, stępione.
Sam należę już do pokolenia „ojców”, więc nie oczekujcie ode mnie świeżej pasji „dzieci”. Pasji, która zmienia świat. Ja będę go próbował tylko opisać. Oczywiście z mnóstwem założeń, które szybko uda się wam w moich tekstach wykryć. Założeń prostych, na poziomie skeczu z Nagiej broni, w którym Busha--seniora przed jego prezydenckim przemówieniem „o stanie państwa” PR-owcy uczą: „wzrost – dobry, recesja – zła”, „równowaga – dobra, deficyt – zły”. Moje założenia są równie proste. Unia – dobra, państwa narodowe, szczególnie myślane w logice międzywojennej „wilsonowskiej Europy” – złe.
Ale pozostawiłem też sobie odrobinę miejsca na dialektykę. Na swego rodzaju politologiczny freudyzm, gdzie skomplikowana europejska konstrukcja pełni funkcję superego, a narodowe demokracje bliskie są rozpętanemu libido. Narodową polityką rządzi zasada przyjemności (zajrzyjcie tylko do polskich telewizji czy gazet), a unijnymi instytucjami rządzi zasada represji. No dobrze, nie zawsze tak było i nie zawsze jest. Na poziomie narodowym trzeba budować jakieś struktury zapośredniczenia libido. A na poziomie europejskim mędrcy odreagowują w restauracjach, gdzie capuccino z pianką w kształcie flagi unijnej kosztuje majątek, a przecież na kawie się tam nie poprzestaje.
Zatem moja formuła europejskiego superego i narodowego libido jest uproszczona. Zresztą jak każda kategoria porządkująca empiryczne dane, szczególnie jeśli jest aprioryczna. A w moim wypadku jest. Znowu musiałbym odesłać was do mojej biografii. Do dwóch rodzajów mojego „przyjeżdżania do Europy Zachodniej”, jako uciekiniera i jako obywatela UE, różniących się całkowicie.
Jak widzicie, mógłbym moje „korespondencje” z Brukseli napisać, zanim tam dojadę. Może jednak zobaczę tam lub usłyszę coś, co moje aprioryczne założenia nieco zmodyfikuje. Wtedy na pewno wam o tym opowiem.
Europosłowie, ich rozległe dwory, profesor Ryszard Legutko i co najmniej kilku spośród jego 18 asystentów zatrudnionych za unijne pieniędze (jest jednym z rekordzistów w skali całego PE). Wszyscy udali się z Brukseli do Strasburga szybkimi pociągami Thalis, samolotami, autokarami i limuzynami. Wedle ostrożnych wyliczeń te comiesięczne wędrówki kosztują rocznie 180 milionów euro, ale ostrożne wyliczenia nie zawierają kosztów zdublowania całej struktury biurowej, organizacyjnej itp.
Większość europarlamentarzystów od dawna już domaga się ujednolicenia własnej siedziby, żeby wszystko odbywało się w Brukseli. Nie zgadzają się na to Francuzi (to w końcu ich Strasburg i znaczna część wydanych tam pieniędzy unijnych trafia do ich narodowego budżetu w postaci rachunków, napiwków, podatków). No i Niemcy, bo to miejsce przypomina o „karolińskich” źródłach europejskiego projektu, a także o tym, że u jego źródeł nieco bardziej świeżych leży „pojednanie Francji i Niemiec”, czy raczej – biorąc pod uwagę najświeższy wówczas historyczny bagaż – wybaczenie Niemcom i wciągnięcie ich do faktycznej współodpowiedzialności za odbudowę kontynentu. Ówczesna wersja apokatastasis brzmiała bowiem: „nawet Niemiec może być zbawiony”. I zaraz po wojnie naprawdę niewielu w Europie wierzyło w tę nazbyt optymistyczną herezję.
Ale znowu, nie żałowałbym tych pieniędzy (tym bardziej, że większość z nich i tak jest niemiecka) tym spośród podróżujących teraz z pięknej Brukseli do równie ślicznego Strasburga, którzy próbują Zjednoczoną Europę faktycznie budować, wzmocnić, ocalić. Tak jak nie żałowałbym im wieczorów w brukselskich kawiarniach i restauracyjkach. Nie żałowałbym zatem tych atrakcji europejskim chadekom, socjalistom, liberałom, zielonym, nawet niektórym europosłom z frakcji konserwatystów i reformatorów, którym jeszcze na jakiejś Europie, choćby najbardziej zderegulowanej i najbardziej „minimum”, wciąż jednak zależy. Ale krew mnie zalewa, kiedy myślę o tym, że z tych brukselskich piw i strasburskich pasztetów korzystają ludzie, którzy całkowicie świadomie przyjechali tutaj Europę niszczyć, utrzymywać w zastoju albo ich ten projekt w ogóle nie interesuje i przyjechali tu przeżyć swoją partyjną emeryturę albo partyjną niełaskę.
Korzystając z darowanego czasu, sam zadomawiam się w mieście. Kawalerka, w której mieszkam przy rue Wiertz, kosztuje ponad cztery razy mniej, niż wynosi standardowa unijna stawka na hotel. Ale powtarzam raz jeszcze, nie żałuję tych pieniędzy ludziom, którzy Unię rzeczywiście przyjechali budować, nie będę żałował, jeśli im się uda, choć... czasem mogliby się nieco ograniczyć.
Mój pokój z miejscem do spania, mycia się i gotowania kawy mieści się w kamienicy w całości wynajętej – jak mi powiedziała jej sympatyczna właścicielka o wyglądzie rewolucjonistki z 1968 roku – „młodym europejskim stażystom”. Ich pokoje muszą być tańsze niż mój, bo ich łazienka jest wspólna i znajduje się na korytarzu. Jeszcze do końca nie wiem, co to tak naprawdę znaczy „europejski stażysta”, ale będę z nimi czasem jadł śniadania w dużej, wspólnej kuchni, więc pewnie się dowiem.
Rue Wiertz ma co najwyżej 700 metrów długości, ale to prawdziwa „ulica graniczna”, nie wiadomo – łącząca czy oddzielająca dwa światy. Brukselscy mieszczanie dawno stąd uciekli, bo dzielnica, w której rue Wiertz się zaczyna, nazywa się Matonge i zamieszkują ją imigranci z Afryki. Dwa lata temu doszło tu do zamieszek, a nawet wprowadzono wielodniowy stan wyjątkowy, Mieszkańcy Matonge, którym wcześniej nie pozwolono demonstrować w „mieszczańskim centrum miasta” przeciwko wizycie prezydenta Demokratycznej Republiki Konga Kabilli, urządzili tutaj solidną zadymę. Teraz jest spokojnie. Zamiast przemocy krąży pieniądz. W witrynach nocnych sklepów, zakładów fryzjerskich sieci Afrykańska królowa i knajp naklejone informacje o tanich przekazach pieniężnych „do kraju”. Tyle że ten kraj to nie Polska, jak na identycznych nalepkach wiszących w witrynach sklepów i knajp w Nottingham, Loughborough czy Leicester, ale Sierra Leone, Wybrzeże Kości Słoniowej i Kongo.
Drugi koniec rue Wiertz (ja mieszkam dokładnie w połowie) wychodzi na szklane mury Kryształowego Pałacu, czyli na szklane wieże siedziby Parlamentu Europejskiego. Ich pracownicy przechodzą pomiędzy swoimi biurami oszklonym pasażem, wysoko ponad głowami przechodniów. Mury kamienic ulicy granicznej pokryte są rysunkami i napisami wyszydzającymi Merkozy’ego (dwugłowego potwora, z którego w międzyczasie została sama Merkel). Te historyczne już murale zarzucają Merkozy’emu odpowiedzialność za ocieplenie klimatu i za ostateczny tryumf wolnorynkowej globalizacji, choć ja znalazłbym parę lepszych personifikacji panowania globalnego rynku, który faktycznie „wypadł z kolein” na naszych oczach, za naszego życia. Na placu pod szklaną wieżą imienia Altiero Spinelliego (jednego z ojców założycieli UE), gdzie rozpoczyna się „Solidarność 1980 Esplanade”, wystawa kilkunastu ogromnych fotografii mających symbolizować historię europejskiego projektu i przypominać, przed czym ten projekt Europę chroni.
Pierwsze jest zdjęcie bramy w Auschwitz z napisem Arbeit macht frei, symbolem „innej modernizacji”, której ciągłych powrotów tak trudno jest nam unikać. Potem zdjęcie morza ruin Warszawy z 1945 roku, łączące w jednolitym pejzażu śmierci powstańców z getta i powstańców z 1 sierpnia 1944, żeby ich późni fani nie spierali się o to, które powstanie było ważniejsze i czyje ofiary powinny spocząć na samym szczycie piramidy roszczeń.
Inna gigantyczna fotografia przedstawia wnętrze śmiesznego mieszczańskiego saloniku, gdzie za wielkim stołem pośród stiuków i przed wielkim ozdobnym kominkiem Robert Schuman z innymi ojcami założycielami radzi nad początkami europejskiego projektu. Panowie są w jakichś anachronicznych mieszczańskich surdutach. Data pod zdjęciem informuje, że to rok 1950, kiedy Schuman z Monnetem i Adenauerem porozumieli się w sprawie wspólnego francusko-niemieckiego zarządzania przemysłem stalowym w Zagłębiu Ruhry (tam, gdzie zaczynały się wszystkie europejskie wojny, które nie zaczynały się na Bałkanach). Te czarne surduty i koszmarne stiuki to symbol świeckiego mesjanizmu europejskiego mieszczaństwa, wówczas jeszcze niepokłóconego tak bardzo jak dziś z mesjanizmem religijnym, szczególnie tym, który musi się przecież jeszcze tlić gdzieś w lochach Watykanu. Zresztą europejski projekt Schumana, Monneta, Spinelliego, De Gaperiego, Adenauera, de Gaulle’a… już dziesięć lat później zacznie się rozwijać w rytmie tych samych nadziei, które ożywią na chwilę Kościół Soboru Watykańskiego II, żeby pół wieku później przeżywać swoje paroksyzmy znów równolegle do paroksyzmów Kościoła osuwającego się w ponury „demestryzm” i „wielkie inkwizytorstwo” późnego Jana Pawła II i Benedykta XVI.
Ale wróćmy do naszej galerii u stóp Kryształowego Pałacu. Jest tu powstanie węgierskie, młodzi ludzie na pancerzach czołgów, które na moment przeszły na ich stronę, co nigdy nie zdarzyło się w Polsce. Praska Wiosna sfotografowana w momencie, kiedy trwa tam jeszcze krótkie święto rewolucji. Ale jest też zdjęcie z portugalskiej „rewolucji goździków”, która wydarzyła się po przeciwnej stronie kosmicznej symetrii, bo to socjaliści i komuniści obalali tam prawicową dyktaturą mocno osadzoną na fundamencie Kościoła. Jest Hiszpania odbudowująca demokrację po Franco, Grecja obalająca dyktaturę pułkowników i Cypr niszczony przez idiotyczną wojnę dwóch narodowych libido – greckiego i tureckiego. Jest polska „Solidarność”, której dawni realni bohaterowie robią właśnie z siebie idiotów w Warszawie, spierając się o to, który z nich naprawdę kierował sierpniowym strajkiem. Jest upadek Muru. I fotografie pokazujące, jak Europa, kiedy już pomogła sobie, próbuje pomagać innym.
Gigantyczne fotografie zdobiące siedzibę Parlamentu Europejskiego to przeciwieństwo londyńskiej Nowej Tate, gdzie parę tygodni wcześniej widziałem analogiczną galerię pamięci, tyle że w postaci zapętlonego filmu dokumentalnego. Ona jednak zawierała tylko jedną połowę pamięci, powiedziałbym „lewicową”, gdybym za bardzo nie cenił pojęcia „lewicy”. Pamięć z Nowej Tate to nie była pamięć lewicy, ale pamięć jednej frakcji – „tożsamościowa”, wygodna i egoistyczna. Rewolucja goździków, ale bez Praskiej Wiosny, kryzys sueski, ale bez powstania węgierskiego, nawet Mao wkraczający do Szanghaju, ale bez cienia rewolucji kulturalnej. I Castro wjeżdżający do Hawany, ale bez cienia politycznych więzień, w których starzejąca się rewolucja torturowała kubańskich poetów i kubańskich gejów (za degenerowanie zdrowego republikańskiego ducha). Nas – z Europy Środkowej i Wschodniej – tam w ogóle nie było. „Niczego o nas nie było w tej ich konstytucji” (parafraza za Marcin Świetlicki).
Anglosaska prawica – Reagan, Thatcher, Bush, a wcześniej nawet Churchill, nieco jednak ciekawszy od swoich następców – potrzebowała nas jako najemników w walce z tym czy innym „Imperium zła” o wyłączne panowanie nad otwierającą się przestrzenią globalizacji. Stąd ich podniosłe apele do „dzielnych Wschodnioeuropejczyków”, aby „kontynuowali swój opór” (choć bez radykalnej przesady, która mogłaby doprowadzić do światowej wojny będącej ryzykiem także dla Wall Street i londyńskiego City). Z kolei anglosaska lewica nie potrzebuje nas wcale, nawet tego nie ukrywa, czasem głośno rozdrażniona tym, że wschodnioeuropejscy inteligenci i robotnicy obalili ich mit (fakt, że bardzo często sami na tym wcale tak nie korzystając).
„Karolińska Europa” umieszcza swoje wschodnie peryferia w pejzażu zjednoczonej pamięci. Oddaje im cześć, nawet jeśli w tej nieco przyczesanej wersji spod szklanej wieży imienia Alberto Spinelliego. Przynajmniej tyle potrafi zrobić w świecie, którym i tak rządzi egoizm pieniądza, tożsamości i historycznych polityk.
Cynizm jest ceną każdej realnej polityki. Tej prowadzonej za zasłoną instytucji, daleko od czystej woli ludu i „bezpośredniości” jego roszczeń. Rozmawiając z urzędnikami Komisji i posłami do Parlamentu Europejskiego, często trafiam na podszytą cynizmem autoironię, czasem nawet gorycz. Najlepsi z nich wyglądają jak ludzie dotknięci niedoleczoną depresją.
Nieco większa skłonność do cynizmu bierze się w Brukseli stąd, że oficjalny język Unii – język czystej woli ludu, język radykalnej emancypacji dalekiej od wszelkich ograniczeń tzw. ludzkiej kondycji – jest za bardzo odległy od rzeczy, które Unia robić rzeczywiście próbuje, a czasami nawet robić potrafi. A potrafi robić rzeczy naprawdę dobre („pokój i szczęście na świecie”), tyle że nieporównanie bardziej konkretne, precyzyjne, drobne, przesuwające o milimetr we właściwą stronę poziom przemocy, okrucieństwa, korupcji, nagiej siły na naszym kontynencie i poza nim. Tymczasem język, który ma tę pracę objaśniać i chronić, jest patetyczny, pełen ogólników. Zamiast osłaniać europejski projekt (tak, chyba jeszcze jest jakiś projekt), poprzez swoją bombastyczność drażni jedynie ludzi, pozwalając „antysystemowym” populistom paść się do woli na soczystych łąkach gniewu „narodowych demosów”.
Jest późny wieczór. Na esplanadzie „Solidarności 1980” (nazwa wywalczona przez Buzka, kiedy był przewodniczącym parlamentu, wbrew pozorom poważne osiągnięcie w miejscu, gdzie imię każdej ulicy, placu, budynku, sali koncertowej jest wynikiem skutecznie przez kogoś poprowadzonej politycznej gry) trwa koncert reggae dla brukselskiej i europejskiej młodzieży. W powietrzu unosi się zapach trawy średniej jakości, którą można kupić (oczywiście „nielegalnie” i oczywiście bez następstw prawnych) na rogach ulic pobliskiej dzielnicy Matonge. Z odległej o godzinę jazdy samochodem holenderskiej Bredy (strefa Schengen bez granic, piękny rynek, do tego cmentarz żołnierzy generała Sosabowskiego i generała Maczka, no i kilka świetnie zaopatrzonych coffee shopów) od maja 2012 nie można już przywieźć trawy i haszu legalnych i nieporównanie lepszej jakości. Wymuszone przez europejskich sąsiadów prawo uniemożliwia sprzedaż miękkich narkotyków ludziom niezameldowanym w konkretnej holenderskiej gminie. Kiedy człowiek, po którego akcencie i nerwowym zachowaniu ewidentnie widać, że jest tylko „turystą”, pyta o trawę, słyszy – „legitimatija?” (nawet nie wiem, czy to jest po holendersku, czy ma służyć tylko odstraszaniu Polaków od lat kupujących trawę i haszysz w Holandii, żeby rozwozić ją dalej). Zatem pozostaje to, co można „nielegalnie” kupić w Matonge czy w Anderlechcie. I zapach unoszący się nad tłumem młodych ludzi słuchających muzyki u stóp szklanych wież Parlamentu Europejskiego (imienia Altiero Spinelliego, imienia Willy Brandta...).
Kiedy muzyka cichnie, jeden zespół schodzi ze sceny, a drugi rozstawia sprzęt, młody człowiek, ubrany zdecydowanie za dobrze jak na to miejsce i moment, krzyczy do mikrofonu: „Europa jest dla was! Każdy może tu do mnie przyjść i powiedzieć, czego oczekuje od Unii! Co chcecie, żeby Unia zrobiła dla młodych!?”.
Mimo ponawianych zaproszeń nikt nie wchodzi na scenę. Ludzie wokół mnie są nieprzygotowani do natychmiastowego wyartykułowania radykalnych czy reformistycznych roszczeń podczas wieczornego koncertu reggae. Dalej piją piwo z papierowych kubków, zaciągają się trawą w skrętach i lufkach, naciągają głębiej na głowy kaptury swoich kurtek, bo jest zimno, wieje wiatr i coraz mocniej zaczyna padać deszcz. Ja też mam kaptur naciągnięty głęboko na głowę i wdycham charakterystyczny zapach, który przypomina mi zupełnie inne miejsca i czasy, kiedy nie miałem jeszcze prawa do poruszania się po strefie Schengen i poruszałem się tylko po osi Północ–Południe wyznaczonej z jednej strony przez sopockie molo a z drugiej przez taras kawiarni Domu Turysty w Zakopanem (szczaw z nasypu, szczaw z nasypu…).
Kiedy rozmawia się z europarlamentarzystami, ich nazwiska są dziennikarskim atutem. Albo obciążeniem. Kiedy rozmawia się z urzędnikami Komisji Europejskiej, o nazwiskach lepiej w ogóle zapomnieć. Każdy z nich na oficjalny wywiad potrzebowałby zgody zwierzchnika, a nawet kilku zwierzchników. A sam wywiad po autoryzacji (po wielu autoryzacjach) nadawałby się wyłącznie do kosza. Po paru rozmowach z urzędnikami Komisji bardzo różnych szczebli dochodzę jednak do wniosku, że ogromnym błędem jest to ich wymuszone milczenie. Szczególnie kiedy euroesceptycy mogą wrzeszczeć do woli, a oficjalny język Unii jest zbyt naiwny, zbyt patetyczny, żeby obronić go przed tabloidową hermeneutyką podejrzeń i populistyczną dekonstrukcją. Wymuszone milczenie urzędników Komisji, przy nieograniczonym prawie do wrzasku przeciwników Unii, zaburza równowagę toczącej się na całym kontynencie politycznej walki. Zdecydowanie na niekorzyść UE.
Ja zatem, żeby nie zawieść zaufania moich informatorów, nazwę ich Alfą (cyt. za Czesław Miłosz, Zniewolony umysł), K. (cyt. za Franz Kafka, Proces) i Humphreyem (cyt. za brytyjski serialem Yes, Minister i jego kontynuacją Yes, Prime Minister). Nawet ich płeć nie musi odpowiadać użytym przeze mnie gramatycznym formom.
Alfa ma poglądy euroentuzjastyczne i lewicowe. W każdym razie miał takie poglądy, kiedy przyjechał tu z Polski. Właśnie dlatego tak bardzo posmutniał, scyniczniał. Rozziew między oficjalnym optymizmem unijnego języka a codziennym użeraniem się po gabinetach był dla niego zbyt wielki. Widać to na jego twarzy, poszarzałej, smutnej, nawet kiedy fascynująco opowiada o prawdziwym znaczeniu, jakie mają dla Komisji – i dla całej Unii – rozpoczynające się właśnie negocjacje z USA w sprawie stworzenia wspólnej strefy wolnego handlu. Tak jak Wspólnota Węgla i Stali nie była projektem rynkowym, ekonomicznym, ale ściśle politycznym (tyle że na początku była to polityka prowadzona ekonomicznymi środkami), tak samo rozpoczynające się negocjacje handlowe UE–USA, a szczególnie tocząca się teraz w Komisji i Parlamencie walka o kształt „mandatu negocjacyjnego” – to nie jest ekonomia, ale polityka w stanie czystym. Największymi entuzjastami tego skoku na główkę w otwartą przestrzeń globalizacji są oczywiście Niemcy. Oczywiście dlatego, że tylko gospodarka niemiecka nie boi się dziś konkurować na globalnym rynku. Niemcy są też prawie zupełnie obojętni na przerażenie Francuzów domagających się ograniczenia mandatu negocjacyjnego w obszarach „ochrony europejskiego przemysłu obronnego, ochrony europejskiego rynku rolnego, ochrony europejskich dóbr kultury…”. Ale jeśli obecna Komisja pod kierunkiem słabego Barrosso chciałaby przez ostatni rok swej kadencji doprowadzić negocjacje z Obamą do końca albo przynajmniej tak daleko, żeby mieć swój udział w tym historycznym przesięwzięciu, to także dlatego, że wizja strefy wolnego handu UE–USA jest dziś dla Unii wielką ucieczką do przodu przed kryzysem, a może nawet przed politycznym rozpadem. Szczególnie Niemcy (w Berlinie, w Brukseli) mają nadzieję, że w ten sposób utrzymają w Unii Camerona i Anglię. Anglicy chcą dziś uciec z UE w swoją mityczną „przestrzeń atlantycką”, ale dokąd uciekną ze strefy wolnego handlu UE–USA? Na swoje imperialne Falklandy? Do Hongkongu, gdzie księgowi z londyńskiego City już dziś uczą chińskich neomandarynów, jak unikać płacenia podatków?
Kiedy Alfa mówi mi o tym wszystkim, wchodząc coraz głębiej w opis negocjacyjnych strategii Komisji i Parlamentu, zapomina o swojej niedoleczonej depresji. Nawet on przeczuwa istnienie potencjału realnej unijnej polityki. Ukrytego gdzieś głęboko, we wnętrznościach biurokratycznej maszyny, która go zmieliła.
Z kolei K. wywodzi się z dawnej polskiej prawicy – metapolitycznej, medialnej. Czy też raczej z tego przekornego nurtu, który na początku lat 90., nie mając jeszcze żadnej sprecyzowanej ideowej tożsamości, uwikłał się w konflikt z Wałęsą, a z innych jeszcze powodów także z „Gazetą Wyborczą”. Jakiekolwiek by były obiektywne i subiektywne przyczyny tamtych konfliktów, dziś wielu z nas rozumie, że te mordobicia nie były nikomu potrzebne. Cóż z tego, kiedy już się stały, a ich konsekwencje są nieodwracalne. Przynajmniej w Polsce, bo tutaj w Brukseli K. z coraz większym dystansem obserwuje swoich dawnych kolegów i koleżanki z dziennikarskiego i politycznego prawicowego świata. Kolegów i koleżanki postępujących coraz głębiej w szaleństwo. Jemu samemu Bruksela dała wyzwolenie – najpierw od PO–PiS--owej wojny, potem od Smoleńska. Ale nadal łatwiej, z większym zaufaniem, rozmawia mu się z „byłymi prawicowcami”, takimi jak ja. K. opowiada mi zatem całkiem szczerze o swoim pierwszym zderzeniu z biurokratyczną praktyką Komisji. „Przygotowałem swoje pierwsze opracowanie, myślę że było dosyć udane”. Faktycznie, bardzo był wtedy dumny ze swoich odważnych tez i nieskazitelnej francuszczyzny. Zaniósł dzieło do adresata, do gabinetu szefa, który popatrzył na niego zdziwiony i zaniepokojony tym, że dostał żądany dokument tak szybko. Potrzymał go przez parę dni, po czym zwrócił, mówiąc, że trzeba będzie nad tym jeszcze sporo popracować. „Nie wiedziałem, o co mu chodzi, bo kryteriów tego «popracowania» nie przedstawił żadnych” – mówi K. Długo próbował zrozumieć, gdzie popełnił błąd. W końcu poprosił o radę ludzi z dłuższym stażem. Ci wszystko mu wyjaśnili. „Przez następne tygodnie przepuściłem moje opracowanie przez kilkanaście sąsiednich biur na naszym korytarzu, poszedłem nawet do kilku biur na innych piętrach”. Zbierał poprawki, raczej na poziomie interpunkcji niż sensu. Kiedy jeszcze raz zaniósł ten sam praktycznie dokument temu samemu szefowi, tyle że poznaczony kciukami kilkunastu innych szefów wydziałów i biur, został pochwalony, potem awansowany. A jego dokument trafił nawet na biurko jednego z komisarzy. Pytam K., czy widzi jakiś sens swojej pracy, który nie sprowadzałby się wyłącznie do stabilności zatrudnienia, wysokiej pensji i wyzwolenia od obłędu dzisiejszej polityki polskiej? Czy jest ktoś, może na samej górze, któremu ta biurokratyczna machina dostarcza jednak możliwości uprawiania „europejskiej polityki”, podejmowania suwerennych decyzji? W pierwszym odruchu K. z goryczą odpowiada: „nie”. I dodaje, że on sam nauczył się przez te lata jedynie sprawnego chodzenia po labiryncie. „Żeby ci nic nie spadło na głowę i żebyś z tego wszystkiego nie wypadł, o co zresztą jest trudno, no bo wiesz… jak raz zostaniesz wpuszczony do środka…”. Ale kiedy gorycz mija, po pierwszej odpowiedzi pojawia się druga. K. pracuje w bardzo szeroko rozumianym pionie praw człowieka. Pomaga ludziom, broni ludzi przed ludźmi. Nie chrześcijan przed muzułmanami albo odwrotnie. Nie Palestyńczyków przed Żydami albo odwrotnie. Nie Tutu przed Hutsi albo odwrotnie. Ale właśnie ludzi przed ludźmi (w tym wymiarze polityka Unii zdecydowanie neguje słynny aforyzm de Maistre’a, który, jak twierdził, nigdy nie spotkał człowieka, a jedynie Francuzów, Niemców, Anglików czy Rosjan). Unia próbuje ratować ludzi przed tym, co potrafią sobie wzajemnie zrobić, jeśli tylko różnica siły będzie pomiędzy nimi wystarczająco duża. Przyglądam się sprawom, nad którymi K. właśnie pracuje. Lista interwencji ratujących życie i wolność bardzo konkretnych osób, wszelkich narodowości i wyznań, z paru najgorszych części świata, gdzie albo powrócił „stan natury”, albo nigdy nie zdołano z niego wyjść. Porównuję tę listę z ulubionym tematem zapytań poselskich polskich prawicowców w europarlamencie: „Co Unia zrobiła, aby bronić przed prześladowaniami chrześcijan w Nigerii, chrześcijan w Indiach, chrześcijan w…?”. W Nigerii islamistyczne bojówki z Północy mordują chrześcijan, a w odpowiedzi żołnierze chrześcijańskiego rządu z Południa masakrują muzułmańskie wioski. Już od dawna nie wiadomo, co jest atakiem, a co odpowiedzią. Unia stara się pomagać ofiarom z obu stron, obu wyznań, wymusza niekończące się rozmowy pokojowe, które rzadko przynoszą skutek. Jednak te pytania: „Co Unia zrobiła, żeby bronić chrześcijan?!”, zadawane na każdej plenarnej sesji europarlamentu przez ludzi, którzy – w jednym czy drugim wypadku akurat to wiem – nie są w ogóle wierzący i dlatego tak łatwo przychodzi im instrumentalizacja wiary, mają służyć napiętnowaniu Unii jako „antychrześcijańskiego potwora”. I zawsze się przydadzą, kiedy w kolejnej kampanii wyborczej przyjdzie się tłumaczyć przed o. Rydzykiem z własnego brukselskiego dorobku („Broniliśmy tam chrześcijan!”).
K. nie chce nawet o tym mówić, zna zbyt wielu takich ludzi, zna ich od zbyt dawna. Ale mówi inną ciekawą rzecz, tym ciekawszą, że będąc w Polsce bliżej raczej centroprawicy nie uwewnętrznił nigdy genderowego języka. „Wiesz, w moim pionie, zajmującym się prawami człowieka, ratowaniem życia, wyciąganiem z więzień, najwięcej pracuje po pierwsze osób z «nowej Europy» (zgodnie z regułami politycznej poprawności zamiast o «nowej Europie» mówi się teraz o «krajach UE–10»), a po drugie, pracują tu prawie wyłącznie kobiety”. Faceci uważają ten pion za „zbyt mało przyszłościowy”, „zbyt mało polityczny”, „stąd rzadziej się awansuje”.
I wreszcie Humphrey, dający sobie radę chyba najlepiej z całej trójki. Na nieco wyższym stanowisku, dostający na biurko „bardziej polityczne” dossiers. Tam, gdzie Alfa widzi przepaść pomiędzy oficjalnym językiem emancypacji a siecią poblokowanych decyzji i interesów, gdzie K. widzi niekończący się labirynt korytarzy i drzwi, Humphrey zaczyna już dostrzegać bardzo realne polityczne decyzje, dotyczące w jego akurat wypadku ujednolicania prawa unijnego w paru ważnych dziedzinach. „Dostarczamy dzisiaj coraz większej części prawa krajowego całej Europie, bo mamy więcej kompetencji, więcej czasu i więcej spokoju ze strony mediów. Mamy wszystko, czego krajowe parlamenty mają coraz mniej. To się nazywa «implantacja»” – dodaje, śmiejąc się trochę z własnego uwewnętrznionego żargonu.
To bez wątpienia jest polityka. Polityka poważna, choć prowadzona w specyficzny sposób. Stąd ksywa „Humphrey”, którą mu nadałem. Od bohatera serialu Yes, Minister (to był zresztą ulubiony serial całego średniego pokolenia polskich konserwatystów, kiedy byli jeszcze konserwatystami, długo przed Smoleńskiem). Tytułowy Humphrey to wieczny szef służby cywilnej, który swego pochodzącego z demokratycznego wyboru ministra, a potem premiera, traktuje jak dopust Boży. Jak ignoranta, przed którym należy chronić ciągłości i kompetencji państwa – czyli służby cywilnej, czyli biurokracji państwowej. Kiedy w jednym z pierwszych odcinków świeżo wybrany minister dowiaduje się od Humphreya, że w jego resorcie pracuje osiemdziesięciu podsekretarzy i dwustu asystentów sekretarzy, pyta, czy któryś nich umie pisać na maszynie? Urażony Humphrey odpowiada: „Ależ oczywiście, że żaden z nich nie umie pisać na maszynie. Na maszynie pisze pani MacKay, sekretarka”. Niezrażony minister (poczciwy naiwniak, nawet do cynizmu niezdolny) pyta: „A czy obywatele w demokracji nie powinni o tym wszystkim wiedzieć”? Humphrey odpowiada surowo: „Nie, panie ministrze, ta wiedza by ich tylko upokorzyła, wciągnęła we współodpowiedzialność, uczyniła współwinnymi. Jedynie ignorancja pozwala obywatelom zachowywać godność”.
Na samych wyżynach biurokratycznego aparatu Komisji, gdzieś pomiędzy szefem wydziału a komisarzem, pojawia się Wielki Humphrey. Podmiotowy, nawet jeśli biurokratyczny element europejskiej konstrukcji pozwalający z pełną odpowiedzialność nazwać ją „ustrojem mieszanym”. Gdyż oczywiście Wielki Humphrey nie ma legitymizacji demokratycznej, a mimo to jego rola w życiu tego kontynentu jest pozytywna. Tylko czy my jesteśmy gotowi przyjąć wiedzę o istnieniu Wielkiego Humphreya, nie oburzając się zbytnio? Czy też wolimy „zachować godność wynikającą z ignorancji”? Ale nawet Wielki Humphrey jest, a w każdym razie powinien być, narzędziem polityki, której ogólne przynajmniej kierunki obywatele powinni znać i zatwierdzać. Inaczej marzenie o „europejskim demosie” pozostanie marzeniem na zawsze. Kiedy jednak pytam, czy w tej biurkratycznej machinie Komisji jest duch i jak on ewentualnie wygląda, odpowiadają mi zmieszane spojrzenia i skrępowane pochrząkiwania. W końcu słyszę: „Porozmawiaj z X-em, to taki siedemdziesięcioletni Angol, który był kiedyś szefem gabinetu Jacquesa Delorsa. On może jeszcze coś wiedzieć o jakimś projekcie. Albo w tamtych czasach coś usłyszał o projekcie od Jacquesa…”.
Zatem najbliższy prawdy jest K. ze swoją kafkowską wizją skomplikowanej biurokratycznej konstrukcji, którą pozostawili nam w spadku ojcowie założyciele przerażeni wojną. Chcąc, by brukselska biurokracja jak najbardziej skomplikowała prostotę narodowych i ideologicznych tożsamości i roszczeń, które dwa razy zniszczyły Europę. A przecież wiemy, że energia prostoty jest niewyczerpana.
Może jednak lepiej byłoby, gdyby urzędnicy Komisji sami mogli przemówić. Tak jak dziś nie mogą, oddając przez to pole z jednej strony zbyt anielskiemu językowi oficjalnej unijnej propagandy, a z drugiej wrzaskowi populistów. A może to dopiero byłaby katastrofa, gdyby Wielki Humphrey otwarcie przemówił do ludu? Nie mam pojęcia, od dawna już nie mówię do ludu ani go nie rozumiem. Ale wydaje mi się, że przynajmniej dla niektórych jednostek prawda zawsze jest lepsza niż cynizm.
Nad pięknymi Stawami Ixelles starsze panie dokarmiają gęsi. Ich ulubienicą stała się szczególnie jedna – chora, kulejąca. Siedzi osowiała, odpędzana przez swoje obżarte, tłuste towarzyszki od smakołyków, które zaściełają trawnik tak gęsto, że starczyłoby przecież i dla niej. Szczególnie ją upodobały więc sobie starsze, dobrze ubrane panie. Nieomal ją rozpieszczają. Kiedy patrzę na tę scenkę, przypomina mi się tekst znanego polskiego dziennikarza piszącego o zwierzętach (zwykle ciekawie), który u progu tegorocznej spóźniającej się wiosny apelował, żeby nie pomagać zamarzającym bocianom, bo „natura ma swoją mądrość, w ten sposób eliminuje słabsze i chore osobniki”. Ten naturalistyczny apel opublikowany w liberalnej gazecie dziwnie współbrzmi z nowym antychrześcijańskim nauczaniem Kościoła (Gorbaczow Gorbaczowem, a system systemem), które najlepiej streścił ks. Franciszek Longchamps de Bérier w swym tryumfalistycznym zawołaniu „Natura nie przebacza nigdy!”. Przypomniał nam tym samym, że zarówno Chrystus, jak i Oświecenie zawisną na krzyżu natury, by umrzeć w męczarniach.
No cóż, skoro natura faktycznie nie przebacza nigdy, starsze panie z Ixelles wydają się zarażać ją słabością, której ona jak najszybciej chciałaby się pozbyć. Wydłużają cierpienie istoty, która i tak została już przez naturę skazana.
Choć nie wiadomo, czy wydłużają tylko niepotrzebne cierpienie, czy dają jej szansę na przeżycie jeszcze jednego pogodnego i wreszcie ciepłego brukselskiego wieczoru nad pięknym stawem w sercu jednej z najbogatszych dzielnic Brukseli („kongijskie pieniądze”, „tu mieszkają ludzie, których przodkowie dorobili się na kauczuku i kości słoniowej” – szepce jeden z moich tutejszych informatorów, wiedząc, jak jadowicie brzmi ta informacja w uszach kogoś, kto sam czasami uważa się za Kurtza, bohatera Jądra ciemności popadającego w obłęd od zbyt długiego przebywania w stanie natury).
Leopold II, człowiek winny holocaustu w Kongo, wciąż unosi się nad Brukselą z kilku monumentów przedstawiających go czasem pieszo, a czasem na koniu. To jakiś morał dla biednych obdartusów obalających raz na kilkadziesiąt lat pomniki w całej Europie Wschodniej. Albo dla jeszcze biedniejszych obdartusów z Ameryki Południowej, Afryki, Azji, którzy obalają pomniki, a nawet zmieniają nazwy swoich krajów i miast w rytmie każdego udanego puczu (czasem nazywanego tam „rewolucją”, ale bardzo rzadko okazującego się rewolucją naprawdę). Bruksela nigdy nie obaliła pomników Leopolda II. Szanuje pieniądze, które ten król załatwił jej w Kongo. Mimo że wszystko już o nich wie, mimo że zna cenę (od 5 do 15 milionów ofiar w ciągu samego tylko prywatnego panowania tam Leopolda II – szerokie widełki liczb, które tak oburzały Zbigniewa Herberta, ale dziś nie robią żadnego wrażenia na prawicowych polskich „herbertystach” wyżywających się na „postkolonialnych mięczakach” po internetowych forach, bo przecież to nie komuniści postawili w Kongo swoje obozy pracy, a w dodatku obozy pracy postawione w Kongo, w przeciwieństwie do niezbyt produktywnego GUŁAG-u, były perłą ówczesnego świata wolnego handlu, czyniąc z Belgów finansową elitę północnoeuropejskiego mieszczaństwa).
Na każdym ze swoich brukselskich pomników Leopold II wyposażony jest w asyryjską brodę (faktycznie nosił taką za ziemskiego życia) i przedstawiony w hieratycznej pozie. Posąg w Ogrodzie Królewskim górującym nad Stawami Ixelles jest posągiem pieszym. Leopold II spogląda z cokołu z nieskrywaną pogardą na późne wnuczki swoich dawnych, twardszych poddanych, bezproduktywnie dokarmiające zdychającą gęś. W dodatku zamiast odważnie sięgać po nowe kolonie, te współczesne brukselskie dekadentki i dekadenci powstanie Unii Europejskiej wciąż uważają za swoje największe osiągnięcie moralne i polityczne (poparcie Belgów dla Unii i strefy euro wciąż jest większościowe, i to bez względu na to, czy pyta się Walonów, czy pokłóconych z nimi śmiertelnie Flamandów).
Zatem popłatne okrucieństwo, czy czułostkowość, która może być ryzykowna dla własnej kieszeni (Belgia jest oczywiście płatnikiem netto UE)? Ja wybieram to drugie, byleby za tą czułostkowością stała jakaś siła, byleby to była czułostkowość praktyczna. Bo czym się różni próba ofiarowania choremu zwierzęciu jeszcze jednego dnia życia, próba tak absurdalna w oczach każdego naturalisty, od próby ofiarowania jeszcze jednego dnia życia człowiekowi? Ten sam występek przeciwko naturze: hospicja, szpitale, redystrybucja, ubezpieczenia społeczne i... orgia litości brukselskich staruszek nad brzegami Stawów Ixelles.
Jest kilku takich polskich publicystów, najczęściej „prawicowych” (cokolwiek to znaczy), czasem osobiście mi znanych, którzy sami nie przeszliby co prawda testu Skały Tarpejskiej, ale na piśmie lubią się popisywać swoim okrucieństwem, brutalnością, głębokim zrozumieniem, wręcz fascynacją dla wszelkiej historycznej przemocy (byle była „nasza”, ideowo lub religijnie słuszna). Lubią też wychwalać „naturalną męską siłę”, której im akurat – jeśli nie licząc ich publicystyki – zawsze brakowało. Ja sam też nie przeszedłbym pewnie testu Skały Tarpejskiej. Za chudy, za wysoki, przygarbiony, gadam jakoś dziwnie, Spartan raczej wkurzam. Ale także dlatego, we własnym interesie, doceniam „kryształowy pałac”, „szklany klosz”, „ludzką szklarnię Unii Europejskiej z jej regulowaną temperaturą, ciśnieniem i wilgotnością”, o której nawet Peter Sloterdijk (wynalazca wszystkich tych dialektycznych metafor – poza „kryształowym pałacem”, metaforą stworzoną przez Dostojewskiego) wypowiada się ostatnio coraz bardziej złośliwie. Jakby na stare lata także on uwierzył we własną „naturalną męską siłę” – ten dziwak z uniwersytetu w Karslruhe o anachronicznym wyglądzie drugoplanowej postaci z płócien Rembrandta, zbyt ironiczny, żeby przeżyć gdziekolwiek poza europejską szklarnią.
Na dworze jakiegoś chińskiego czy saudyjskiego tyrana Sloterdijk byłby zaledwie błaznem, a i tak – przy jego mizantropijnej ironii – głowę prędzej czy później by mu jednak ścięto. Tymczasem na uniwersytetach i w mediach krajów członkowskich UE jest traktowany – całkiem zasłużenie – jak jeden z największych żyjących filozofów i intelektualistów. W książce Kryształowy pałac, którą skończył pisać na parę minut przed pierwszymi pomrukami finansowego kryzysu, dochodzi do wniosku, że największym utrapieniem sytego mieszkańca „europejskiej szklarni dla przedelikaconych ludzkich roślin” będzie… nuda. I konieczność zabijania tej nudy wszelkimi środkami. Nie przewidział, że za kilka miesięcy na szkle kryształowej kopuły pojawią się rysy. I całe następne pokolenie mieszkańców tej ludzkiej szklarni będzie walczyło o życie, o jego zupełnie podstawową jakość, o miejsce na rynku pracy. Nie przewidział, że Europejczycy, ci bez kont w rajach podatkowych, ratujący swoimi podatkami resztki europejskiego państwa socjalnego, będą się dusić, oczy zaczną wychodzić im z orbit z powodu dekompresji spowodowanej w „kryształowym pałacu” przez globalizację. No cóż, jakkolwiek sam uważam Fryderyka Nietzsche za niezłego nauczyciela myślenia i stylu, nie sądzę, aby należało trzymać się aż tak kurczowo jego nieco już sfilcowanego rękawa.
Tamto nietrafione spostrzeżenie Sloterdijka na temat przyszłości Europy wspominam teraz w Brukseli, gdzie wszyscy słusznie biadają nad słabością Unii. Do tego bowiem, aby prawdziwą słabość – ludzką, zwierzęcą – utrzymać przy życiu, by zapewnić jej miejsce przy stole, którego natura nigdy by jej nie dała, potrzebna jest siła. Siła ogromna, nawet nie do wyobrażenia dla publicystów i polityków, którzy za jedyną siłę godną szacunku, godną nieomal podziwu, uważają przemoc, zagładę, masakrę – w służbie dominacji, w służbie „pańskości”. Tymczasem jedyne uprawnione zastosowanie siły – siły instytucji, siły miłosierdzia – to jej użycie w obronie słabych przed „prawem natury”, to ingerencja w „naturalny porządek”. Taką właśnie funkcję pełni Unia Europejska, w każdym razie taką miała pełnić, taką pełnić powinna. I pełniłaby, gdyby… była nieporównanie silniejsza niż dziś.
Metoda osłabiania Unii Europejskiej jest prosta. Nie, nie mówię o bluzgach Farage’a, które na wielu politykach i publicystach dzisiejszej polskiej prawicy robią takie wrażenie, jak śpiew syren na marynarzach Odysa. Skoczyliby do morza i potonęli, zrobiliby to nawet wraz z całym krajem, za którego los współodpowiadają – takie to dla nich piękne. Ale to nie Farage osłabia dziś Unię, sam jest na to zbyt słaby. UE osłabiają dużo poważniejsi gracze. W Brukseli mówi się, i mówi się słusznie, że Martin Schulz to jedyny człowiek obdarzony silną polityczną wolą, który został nominowany lub wybrany na wysokie stanowisko w instytucjach UE od czasów Jacquesa Delorsa. To nie jest komplement dla Schulza, to raczej przerażająca diagnoza słabości dzisiejszych unijnych liderów. Także „kryzys” został wykorzystany, głównie przez najsilniejsze narodowe rządy, żeby jeszcze bardziej osłabić instytucje unijne, przede wszystkim wycinając z nich wszelkie indywidualności. Lady Ashton jako unijna minister spraw zagranicznych, Barroso jako Przewodniczący Komisji, Herman Achilles Van Rompuy jako pierwszy Przewodniczący Rady Europy (ten Belg mimo wszystko zaskakuje swoją nie-tak-całkowitą-beznadziejnością), a nawet Jerzy Buzek („dobry człowiek, ale dobrym to można być dla kotów” – jak mawiała o ówczesnym premierze Jadwiga Staniszkis) – wszyscy oni zostali świadomie wybrani zarówno przez silne narodowe rządy (żeby nikt inny silny Europą nie próbował rządzić), jak też, niestety, przez same instytucje europejskie (żeby nikt silny nimi nie próbował zarządzać). Trudno się w tej sytuacji dziwić Donaldowi Tuskowi, że ogłosił wolę pozostania polskim premierem zamiast kandydowania na stanowisko Przewodniczącego Komisji. We własnej partii i rządzie może być tyranem (czasem prawie Atatürkiem, gdy broni Kozłowskiej-Rajewicz, czasem prawie Neronem, gdy grilluje Rokitę, Schetynę albo własną radę ministrów), podczas gdy w dzisiejszej Komisji byłby zabawką silniejszych od siebie. Choć Schulza to nie przeraża. Po tym, jak okazał się wyrazistym Przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, nie ukrywa chęci powalczenia w następnej kadencji o stanowisko Przewodniczącego Komisji, mimo że w oczach paru narodowych rządów stał się już od dawna osobą zbyt kontrowersyjną, jak na stanowisko, które politykowi z ambicjami i determinacją daje realne instrumenty władzy. No ale z drugiej strony Martin Schulz w żadnym narodowym państwie nie pełni funkcji premiera.
Do tego dochodzi biurokratyczny bezwład. Znów opowiadanie jednego z moich, z konieczności anonimowych informatorów z kręgów urzędniczych: „Mój mentor, z nieco dłuższym stażem niż ja, zajmujący nieco wyższe stanowisko niż moje, wciąż mi powtarza: za bardzo się wychylasz, jak tak dalej pójdzie, zasłużysz sobie na miano «kontrowersyjnego». A to przecież będzie koniec twojej kariery. Nie będziesz mógł nawet pomarzyć o stanowisku dyrektora. Nie przebijesz się powyżej szefa wydziału, a i tu miejsca możesz nie zagrzać zbyt długo. Zwracaj uwagę na to, czy we właściwej kolejności adresujesz maile do przełożonych. Uważaj na słowa, których używasz w dyskusjach nad sprawozdaniami. To są tajemnice życia długiego i obfitującego w łaski”.
Czy Unia zarządzana i dyscyplinowana w ten sposób będzie miała dość siły? Czy po złamaniu oporu najpotężniejszych klientów cypryjskich banków zdoła skutecznie uderzyć w następne raje podatkowe, choćby tylko te w jej własnych granicach? (Podczas sesji plenarnej europarlamentu Cohn-Bendit zauważa kwaśno, że przez kilkanaście miesięcy europejski projekt dociśnięcia śruby cypryjskim pralniom brudnych pieniędzy wędrował labiryntem kafkowskiej krainy Komisji, a w tym czasie najwięksi potentaci spokojnie wycofywali swoje depozyty z cypryjskich banków, podczas gdy ich lobbyści – na korytarzach Komisji i europarlamentu, w biznesowej prasie i na „eksperckich” ekonomicznych portalach sponsorowanych przez banki – starali się opóźniać, blokować cypryjskie rozwiązanie, choćby o kolejny miesiąc, choćby jeszcze przez tydzień, aby ich klienci mieli czas uciec do innego „raju”).
Czy zatem Unia będzie miała dość siły? Wiedeń w sprawie „tajemnicy bankowej” lawiruje, ale się ostatecznie Brukseli poddaje. Premier Luksemburga Juncker, mając do wyboru lojalność wobec Unii, w której sens naprawdę wierzy, i lojalność wobec luksemburskiego systemu bankowego (22 razy silniejszego od własnego małego państewka) ostatecznie wybiera – jak się na dziś przynajmniej wydaje – lojalność wobec Brukseli. Opowiada się za koniecznością udostępnienia rządom innych państw danych klientów banków mających swoje siedziby w Luksemburgu. Luksemburskie banki wolałyby oczywiście na czele „swego” państwa jakiegoś „narodowego patriotę, suwerennościowca”. Język luksemburski, wcześniej uważany za jeden z niemieckich dialektów, ma już prawie pół wieku (od czasu swojej „oficjalizacji”). Jest zatem o co substancjalnie oprzeć „suwerennościowy dyskurs Luksemburga”, który mogliby potem obsługiwać za pieniądze banków piorących w najlepsze brudne pieniądze z całego świata jacyś luksemburscy „thatcheryści”. Gowinowie, Giertychowie, Wiplerowie... nieskazitelnie niepodległościowi, wolnorynkowi, katoliccy.
Następne na