Krytyka Polityczna nr 34. Wydanie Specjalne: co dalej z niemiecką Europą - Opracowanie zbiorowe - ebook

Krytyka Polityczna nr 34. Wydanie Specjalne: co dalej z niemiecką Europą ebook

Opracowanie zbiorowe

0,0
8,69 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Europa znalazła się na rozdrożu. Niestety nikt nie ma pomysłu, co z tym fantem począć.

 

Ta tyleż przenikliwa, ile przygnębiająca diagnoza, którą najpełniej wykłada w specjalnym wydaniu „Krytyki Politycznej” niemiecki socjolog Wolfgang Streeck, pozostawia mało miejsca na optymizm. Nie skłaniają do niego również pojawiające się co jakiś czas pomysły na ratowanie sytuacji. Czy nasze problemy rozwiążą bezpośrednie wybory przewodniczącego Komisji albo ogólnoeuropejskie listy wyborcze do Parlamentu Europejskiego? Bardzo to wątpliwe, skoro realna władza decydowanie o kształcie dzisiejszej Europy systematycznie przesuwa się w kierunku ciał technokratycznych z Europejskim Bankiem Centralnym na czele.

 

Prawie wszyscy zgadzają się, że „tak dalej być nie może”; szczegółowo piszą o tym w numerze choćby Claus Offe, Iwan Krastev czy Ulrich Beck. Jedyną nadzieją na zmianę obecnej konfiguracji są Niemcy. Zarazem trudno uwierzyć, że zwycięska po ostatnich wyborach w Niemczech Angela Merkel będzie chciała się w taki projekt mocno zaangażować.

 

Co pozostaje w tej sytuacji? Praca organiczna na rzecz „uwspólnotowienia” ryzyka i długów, której uważnie przypatrywał się w Brukseli i Strasburgu Cezary Michalski. Praca wyobraźni, poszukiwanie nowych tożsamości i nowej polityczności, jakie proponuje nam Chantal Mouffe. Pesymizm intelektu i optymizm woli, do których wzywa Ulrike Guérot, orędowniczka wizji Rzeczpospolitej Europejskiej. Wszystko po to, aby nie skończyć jak nieszczęsny Stefan Zweig – z nostalgicznym wspomnieniem o europejskim projekcie jako zrujnowanym „świecie wczorajszym”.

 

Poza częścią główną numeru polecamy również blok tekstów o dylematach modernizacji na peryferiach. Andrzej Mencwel czyta z tej perspektywy Jankesa na dworze króla Artura, Andrzej Walicki Borysa Kagarlickiego a Jakub Majmurek rozmawia z Aleksandrem Kiossevem, twórcą koncepcji samokolonizacji Europy Środkowo-Wschodniej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 440

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



">

RE­DAK­CJA Yael Bar­ta­na (re­dak­tor­ka ar­ty­stycz­na), Mag­da­le­na Błę­dow­ska, Kin­ga Du­nin, Ma­ciej Gdu­la, Ma­ciej Kro­piw­nic­ki, Ju­lian Ku­ty­ła (wi­ce­na­czel­ny), Ja­kub Maj­mu­rek, Sła­wo­mir Sie­ra­kow­ski (re­dak­tor na­czel­ny), Mi­chał Su­tow­ski, Ar­tur Żmi­jew­ski (re­dak­tor ar­ty­stycz­ny)

ZE­SPÓŁ Aga­ta Arasz­kie­wicz, Mi­chał Bi­le­wicz, Ka­ta­rzy­na Bła­hu­ta, Zyg­munt Bo­raw­ski, Mi­chał Bo­ruc­ki, Ja­kub Bo­żek, Mar­cin Cha­łup­ka, Ven­du­la Cza­bak, Anna De­lick (Sztok­holm), Pa­weł De­mir­ski, Ka­rol Do­mań­ski, Ja­kub Dy­mek, Cve­ta Dy­mi­tro­va, Jo­an­na Er­bel, Ka­ta­rzy­na Fi­dos, Bar­tosz Frąc­ko­wiak, Ma­ciej Gdu­la, Syl­wia Go­ław­ska, Ka­ta­rzy­na Gór­na, Agniesz­ka Graff, Agniesz­ka Grzy­bek, Cla­ra Ianni, Iza­be­la Ja­siń­ska, Adam Je­lo­nek, Mar­cin Ka­liń­ski, Jaś Ka­pe­la, To­masz Ki­tliń­ski, Ma­ria Kla­man, Ka­ro­li­na Kra­su­ska, Mał­go­rza­ta Ko­wal­ska, Pat Kul­ka, Łu­kasz Kuź­ma, Adam Lesz­czyń­ski, Ja­ro­sław Lip­szyc, Se­ba­stian Lisz­ka, Mał­go­rza­ta Łu­kom­ska, Mag­da Ma­jew­ska, Adam Ma­zur, Do­ro­ta Mie­szek, Kuba Mi­kur­da, Bar­tło­miej Mo­dze­lew­ski, Pa­weł Mo­ścic­ki, Wi­told Mro­zek, Ma­ciej No­wak, Do­ro­ta Olko, Adam Ostol­ski, Jo­an­na Ostrow­ska, Ja­nusz Ostrow­ski, To­masz Pią­tek, Pa­weł Pie­nią­żek, Kon­rad Pu­sto­ła, Mag­da Ra­czyń­ska, Jo­an­na Raj­kow­ska, Prze­my­sław Sa­du­ra, Mi­chał Schmidt, Jan Smo­leń­ski, An­dre­as Sta­dler, To­masz Sta­wi­szyń­ski, Be­ata Stę­pień, Kin­ga Stań­czuk, Agniesz­ka Ster­ne, Igor Stok­fi­szew­ski, Mo­ni­ka Strzęp­ka, Ja­kub Sza­frań­ski, Aga­ta Szczę­śniak, Ka­zi­mie­ra Szczu­ka, Bar­ba­ra Sze­le­wa, Ja­kub Szes­to­wic­ki, Eli­za Szy­bo­wicz, Mag­da­le­na Śro­da, Olga To­kar­czuk, Krzysz­tof To­ma­sik, Ju­sty­na Tur­kow­ska, Ka­ro­li­na Wa­lę­cik, Pa­tryk Wa­lasz­kow­ski, Bła­żej War­koc­ki, Agniesz­ka Wi­śniew­ska, Ka­ta­rzy­na Woj­cie­chow­ska, Jo­an­na Wow­rzecz­ka, Do­mi­ni­ka Wró­blew­ska, Waw­rzy­niec Za­krzew­ski, Agniesz­ka Ziół­kow­ska, Woj­tek Zra­łek-Kos­sa­kow­ski

KO­OR­DY­NA­TOR­KA KLU­BÓW KRY­TY­KI PO­LI­TYCZ­NEJ Agniesz­ka Wi­śniew­ska

LO­KAL­NI KO­OR­DY­NA­TO­RZY KLU­BÓW KPBIA­ŁY­STOK: Łu­kasz Kuź­ma, BER­LIN: Mar­ta Ma­dej, Ta­ina Man­sa­ni, BY­TOM: Sta­ni­sław Ruk­sza, CIE­SZYN: Jo­an­na Wow­rzecz­ka, CZĘ­STO­CHO­WA: Mar­ta Frej, To­masz Ko­siń­ski, GNIE­ZNO: Pa­weł Bart­ko­wiak, Ka­mi­la Ka­sprzak, JE­LE­NIA GÓRA: Woj­ciech Woj­cie­chow­ski, KA­LISZ: Mi­ko­łaj Pan­ce­wicz, KI­JÓW: Olek­sij Ra­dyn­ski, Va­syl Cze­re­pa­nyn, KO­SZA­LIN: Mag­da Mły­nar­czyk, KRA­KÓW: Ju­sty­na Drath, LU­BLIN: Ra­fał Cze­kaj, Agniesz­ka Zię­tek, ŁÓDŹ: Mar­ty­na Do­mi­niak, OPO­LE: Szy­mon Py­tlik, OSTRO­WIEC ŚWIĘ­TO­KRZY­SKI: Mo­ni­ka Pa­stusz­ko, SZY­DŁO­WIEC: Inga Pyt­ka-So­but­ka, TO­RUŃ: Mo­ni­ka Szlo­sek, TRÓJ­MIA­STO: Ma­ria Kla­man, WRO­CŁAW: Da­wid Kraw­czyk

OKŁAD­KA Stu­dio No­vi­ki

LAY­OUT na pod­sta­wie pro­jek­tu Ma­rio Lom­bar­do – Ka­ta­rzy­na Bła­hu­ta

SKŁAD I ŁA­MA­NIE Le Że

WY­DAW­CA Wy­daw­nic­two Kry­ty­ki Po­li­tycz­nej / Sto­wa­rzy­sze­nie im. Sta­ni­sła­wa Brzo­zow­skie­go

ZA­RZĄD STO­WA­RZY­SZE­NIA Sła­wo­mir Sie­ra­kow­ski (pre­zes), Mi­chał Bo­ruc­ki, Do­ro­ta Gła­żew­ska (dy­rek­tor fi­nan­so­wy), Ma­ciej Kro­piw­nic­ki

AD­RES Kry­ty­ka Po­li­tycz­na, ul. Fok­sal 16, p. II, 00–372 War­sza­wa, tel. (+ 48 22) 505 66 90,

E-MAILre­dak­cja@kry­ty­ka­po­li­tycz­na.pl

Sup­por­ted by a grant from Open So­cie­ty Fo­un­da­tions

Część ma­te­ria­łów do nu­me­ru po­wsta­ła w ra­mach pro­jek­tu Par­la­ment Oby­wa­te­li re­ali­zo­wa­ne­go we współ­pra­cy z Par­la­men­tem Eu­ro­pej­skim.

Za­chę­ca­my do wspar­cia na­szych dzia­łań, z góry dzię­ku­je­my za po­moc! Da­ro­wi­zny moż­na prze­ka­zać, do­ko­nu­jąc do­bro­wol­nych wpłat na kon­to: Sto­wa­rzy­sze­nie im. Sta­ni­sła­wa Brzo­zow­skie­go, Bank DnB NORD Pol­ska S.A. IIIO/War­sza­wa 92 1370 1037 0000 1701 4446 9300. Ty­tuł prze­le­wu po­wi­nien brzmieć: „Da­ro­wi­zna na rzecz Sto­wa­rzy­sze­nia im. Sta­ni­sła­wa Brzo­zow­skie­go”. In­for­mu­je­my, że nie pro­wa­dzi­my pre­nu­me­ra­ty re­dak­cyj­nej.

www.kry­ty­ka­po­li­tycz­na.plwww.dzien­ni­ko­pi­nii.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Niem­cy to eks­por­to­we su­per­mo­car­stwo. Od ta­kie­go zda­nia mo­gła­by za­czy­nać się nie­mal każ­da ana­li­za sy­tu­acji współ­cze­snej Eu­ro­py. In­a­czej niż słyn­na fra­za Ju­les’a Mi­che­le­ta („An­glia jest wy­spą”) opi­su­je ono fakt sto­sun­ko­wo nie­daw­ny, ale nie mniej przez to do­nio­sły. Nasi są­sie­dzi zza Odry i Nysy Łu­życ­kiej sprze­da­ją w świat to­wa­ry i usłu­gi za nie­wie­le mniej, niż wy­no­si eks­port Sta­nów Zjed­no­czo­nych (choć Ame­ry­ka­nów jest czte­ry razy wię­cej) i nie­mal 3/4 tego, co Chi­ny (choć Chiń­czy­ków jest dwa­dzie­ścia razy wię­cej). Pra­wie 60 pro­cent z tego po­zo­sta­je w Unii Eu­ro­pej­skiej.

Ogrom­na nad­wyż­ka han­dlo­wa Nie­miec, w ze­sta­wie­niu z ogrom­nym (głów­nie po­kry­zy­so­wym) za­dłu­że­niem „Po­łu­dnia” stre­fy euro przy­nio­sły Niem­com sta­tus, na­zy­wa­ny przez nie­któ­rych (sło­wa­mi pru­skie­go hi­sto­ry­ka Lu­dwi­ga De­hio) „pół­he­ge­mo­nicz­nym”: sta­tus kra­ju zbyt sła­be­go, by zdo­mi­no­wać kon­ty­nent, lecz zbyt sil­ne­go, by po­zo­stać z in­ny­mi w jed­nym sze­re­gu. Dzię­ki zy­skom z eks­por­tu Niem­cy mają ka­pi­tał, któ­ry po­słu­żyć może do od­dłu­że­nia i oży­wie­nia go­spo­dar­cze­go po­łu­dnia Eu­ro­py; to daje im de­cy­du­ją­cy wpływ na ewo­lu­cję ustro­ju UE po­dług ich wła­snych wy­obra­żeń. Za­ra­zem eks­por­to­wa orien­ta­cja go­spo­dar­ki uza­leż­nia kon­dy­cję Nie­miec od zdol­no­ści na­byw­czych za­dłu­żo­nych są­sia­dów z UE, któ­rym na­rzu­ca­ny przez „skrzęt­ną go­spo­dy­nię” Mer­kel pa­kiet gwał­tow­nych oszczęd­no­ści i za­ci­ska­nia pasa wy­raź­nie nie słu­ży. Niem­cy ce­nią swój mo­del spo­łecz­no-go­spo­dar­czy (cięż­ko pra­cu­je­my, oszczę­dza­my i eks­por­tu­je­my na­sze to­wa­ry i usłu­gi, kreu­jąc nad­wyż­kę han­dlo­wą), a na­wet przy­pi­su­ją mu etycz­ny („pro­te­stanc­ki”) wa­lor; nie do­strze­ga­ją jed­nak, że jego trwa­łe pod­trzy­ma­nie wy­ma­ga zna­le­zie­nia sy­me­trycz­nych part­ne­rów, któ­rzy nie­miec­kie to­wa­ry skon­su­mu­ją – kosz­tem han­dlo­we­go de­fi­cy­tu i na­ra­sta­ją­ce­go za­dłu­że­nia.

Wyj­ścia z tego pa­ra­dok­su nie­ste­ty nie wi­dać. Hi­sto­rycz­ne pró­by prze­kro­cze­nia nie­miec­kie­go sta­tu­su „pół­he­ge­mo­na” po­le­ga­ły na eks­pan­sji w sze­ro­ki świat – po ko­lo­nie bądź zie­mie na Wscho­dzie. Dziś eks­pan­sja nie gro­zi nam ko­lej­ną woj­ną świa­to­wą; po pro­stu Niem­cy, nie­chęt­ni zmia­nie swe­go mo­de­lu go­spo­dar­cze­go, mu­sie­li­by po­szu­kać ryn­ków zby­tu poza Unią Eu­ro­pej­ską. Pa­cy­fi­stycz­na psy­cho­lo­gia zbio­ro­wa (Niem­com wciąż trud­no wy­słać Bun­de­sweh­rę do obro­ny swych go­spo­dar­czych in­te­re­sów na dru­gi ko­niec świa­ta), kry­zys ryn­ków wscho­dzą­cych i nie­pew­ny los umo­wy han­dlo­wej UE z USA czy­nią jed­nak taki sce­na­riusz mało praw­do­po­dob­nym.

Dru­gą hi­sto­rycz­ną od­po­wiedź na „kwe­stię nie­miec­ką” sta­no­wi­ła in­te­gra­cja eu­ro­pej­ska. Kło­pot w tym, że dzi­siaj pro­ste ha­sło „wię­cej Eu­ro­py” nie wy­star­czy. Jesz­cze dzie­sięć lat temu le­wi­ca w Eu­ro­pie Środ­ko­wej (tak­że au­to­rzy „Kry­ty­ki Po­li­tycz­nej”) mo­gła wie­rzyć, że na­rzu­co­ne przez Unię roz­wią­za­nia ozna­czać będą po­stęp (więk­szą re­dy­stry­bu­cję, lep­sze stan­dar­dy pra­cy, eg­ze­kwo­wa­nie praw czło­wie­ka). W obec­nych wa­run­kach to wca­le nie­oczy­wi­ste – Eu­ro­pa skro­jo­na we­dle ocze­ki­wań nie­miec­kie­go mi­ni­stra fi­nan­sów Wol­fgan­ga Schäu­ble by­ła­by ra­czej tech­no­kra­tycz­ną ma­chi­ną, przy­kra­wa­ją­cą spo­łe­czeń­stwa do po­trzeb i ży­czeń ryn­ków fi­nan­so­wych.

Ta ostat­nia, ty­leż prze­ni­kli­wa, ile przy­gnę­bia­ją­ca dia­gno­za, któ­rą naj­peł­niej wy­kła­da na na­szych ła­mach Wol­fgang Stre­eck, po­zo­sta­wia mało miej­sca na opty­mizm. Nie skła­nia­ją do nie­go rów­nież po­ja­wia­ją­ce się co ja­kiś czas po­my­sły na „uciecz­kę do przo­du”, ja­kie pro­po­nu­je choć­by Da­niel Cohn-Ben­dit. To praw­da, że de­mo­kra­tycz­ną prze­ciw­wa­gę dla wol­nych prze­pły­wów ka­pi­ta­łu moż­na zbu­do­wać je­dy­nie na po­zio­mie po­nadna­ro­do­wym; na­le­ży jed­nak wąt­pić, czy na­sze pro­ble­my roz­wią­żą bez­po­śred­nie wy­bo­ry prze­wod­ni­czą­ce­go Ko­mi­sji albo ogól­no­eu­ro­pej­skie li­sty wy­bor­cze do Par­la­men­tu Eu­ro­pej­skie­go – sko­ro wła­dza go­spo­dar­cza sys­te­ma­tycz­nie prze­su­wa się w kie­run­ku ciał tech­no­kra­tycz­nych z Eu­ro­pej­skim Ban­kiem Cen­tral­nym na cze­le.

Pra­wie wszy­scy zga­dza­ją się, że „tak da­lej być nie może”; w nu­me­rze szcze­gó­ło­wo pi­szą o tym choć­by Claus Offe, Iwan Kra­stev czy Ulrich Beck. Za­ra­zem po­łą­czo­ne siły lob­bin­gu prze­my­sło­we­go i na­ro­do­wej mi­to­lo­gii Niem­ców spra­wia­ją, że tak ocze­ki­wa­ny przez le­wi­cę wiel­ki zwrot w naj­sil­niej­szym pań­stwie Eu­ro­py jest dość trud­ny do wy­obra­że­nia.

Co po­zo­sta­je w tej sy­tu­acji? Pra­ca or­ga­nicz­na na rzecz „uwspól­no­to­wie­nia” ry­zy­ka i dłu­gów, któ­rej uważ­nie przy­pa­try­wał się w Bruk­se­li i Stras­bur­gu Ce­za­ry Mi­chal­ski. Pra­ca wy­obraź­ni, po­szu­ki­wa­nie wi­zji zu­peł­nie no­wej Eu­ro­py, no­wych toż­sa­mo­ści i no­wej po­li­tycz­no­ści, ja­kie pro­po­nu­je nam Chan­tal Mo­uf­fe. Pe­sy­mizm in­te­lek­tu i opty­mizm woli, do któ­rych wzy­wa Ulri­ke Gu­érot, orę­dow­nicz­ka wi­zji Rzecz­po­spo­li­tej Eu­ro­pej­skiej. Wszyst­ko po to, aby nie skoń­czyć jak nie­szczę­sny Ste­fan Zwe­ig – z no­stal­gicz­nym wspo­mnie­niem o eu­ro­pej­skim pro­jek­cie jako zruj­no­wa­nym „świe­cie wczo­raj­szym”.

Jadę do Bruk­se­li, po raz pierw­szy na dłu­żej. Przez naj­bliż­sze czte­ry ty­go­dnie to stam­tąd będę wy­sy­łał moje wy­wia­dy i ko­re­spon­den­cje. Jadę, spo­dzie­wa­jąc się tam zna­leźć coś w ro­dza­ju pla­ne­ty Co­ru­scant, gdzie znaj­do­wał się on­giś Se­nat i Świą­ty­nia Jedi, świę­te in­sty­tu­cje Sta­rej Re­pu­bli­ki. Trud­no po­wie­dzieć, kto peł­ni w mo­jej fan­ta­zji funk­cję Si­thów, przy­go­to­wu­ją­cych ze­mstę na Unii roz­chwia­nej przez kry­zys. Czy pra­wi­co­we po­pu­li­zmy – Fa­ra­ge i Ma­ri­ne Le Pen? Czy jej wła­sny bez­wład i brak no­wych po­my­słów?

Jed­nak na po­czą­tek, żeby nie było nie­po­ro­zu­mień, dy­le­mat „szcza­wiu z na­sy­pu” (cyt. za zło­to­ustym Ste­fa­nem Nie­sio­łow­skim). Nie je­stem tak sta­ry jak on ani na tak wie­le so­bie nie po­zwa­lam, a jed­nak pa­ra­li­żu­je mnie – je­śli cho­dzi o ra­dy­kal­ne rosz­cze­nia pod ad­re­sem in­sty­tu­cji unij­nych – pa­mięć cza­sów, kie­dy nie mia­łem pasz­por­tu i nie było stre­fy Schen­gen, była za to że­la­zna kur­ty­na i mur. Po­nie­waż nie mogę tej róż­ni­cy za­po­mnieć, nie na­da­ję się na wy­ra­zi­cie­la tych ra­dy­kal­nych rosz­czeń. Przy­najm­niej chcę się do tego na po­czą­tek przy­znać. Unia jest dla mnie tak cho­ler­ną war­to­ścią – z per­spek­ty­wy in­te­re­sów lu­dzi w tym kra­ju, oce­nia­nych przez pry­zmat mo­jej wła­snej bio­gra­fii – że moje rosz­cze­nio­we i kry­tycz­ne ząb­ki są przez to bar­dzo, być może nad­mier­nie, stę­pio­ne.

Sam na­le­żę już do po­ko­le­nia „oj­ców”, więc nie ocze­kuj­cie ode mnie świe­żej pa­sji „dzie­ci”. Pa­sji, któ­ra zmie­nia świat. Ja będę go pró­bo­wał tyl­ko opi­sać. Oczy­wi­ście z mnó­stwem za­ło­żeń, któ­re szyb­ko uda się wam w mo­ich tek­stach wy­kryć. Za­ło­żeń pro­stych, na po­zio­mie ske­czu z Na­giej bro­ni, w któ­rym Bu­sha--se­nio­ra przed jego pre­zy­denc­kim prze­mó­wie­niem „o sta­nie pań­stwa” PR-owcy uczą: „wzrost – do­bry, re­ce­sja – zła”, „rów­no­wa­ga – do­bra, de­fi­cyt – zły”. Moje za­ło­że­nia są rów­nie pro­ste. Unia – do­bra, pań­stwa na­ro­do­we, szcze­gól­nie my­śla­ne w lo­gi­ce mię­dzy­wo­jen­nej „wil­so­now­skiej Eu­ro­py” – złe.

Ale po­zo­sta­wi­łem też so­bie odro­bi­nę miej­sca na dia­lek­ty­kę. Na swe­go ro­dza­ju po­li­to­lo­gicz­ny freu­dyzm, gdzie skom­pli­ko­wa­na eu­ro­pej­ska kon­struk­cja peł­ni funk­cję su­per­ego, a na­ro­do­we de­mo­kra­cje bli­skie są roz­pę­ta­ne­mu li­bi­do. Na­ro­do­wą po­li­ty­ką rzą­dzi za­sa­da przy­jem­no­ści (zaj­rzyj­cie tyl­ko do pol­skich te­le­wi­zji czy ga­zet), a unij­ny­mi in­sty­tu­cja­mi rzą­dzi za­sa­da re­pre­sji. No do­brze, nie za­wsze tak było i nie za­wsze jest. Na po­zio­mie na­ro­do­wym trze­ba bu­do­wać ja­kieś struk­tu­ry za­po­śred­ni­cze­nia li­bi­do. A na po­zio­mie eu­ro­pej­skim mę­dr­cy od­re­ago­wu­ją w re­stau­ra­cjach, gdzie ca­puc­ci­no z pian­ką w kształ­cie fla­gi unij­nej kosz­tu­je ma­ją­tek, a prze­cież na ka­wie się tam nie po­prze­sta­je.

Za­tem moja for­mu­ła eu­ro­pej­skie­go su­per­ego i na­ro­do­we­go li­bi­do jest uprosz­czo­na. Zresz­tą jak każ­da ka­te­go­ria po­rząd­ku­ją­ca em­pi­rycz­ne dane, szcze­gól­nie je­śli jest aprio­rycz­na. A w moim wy­pad­ku jest. Zno­wu mu­siał­bym ode­słać was do mo­jej bio­gra­fii. Do dwóch ro­dza­jów mo­je­go „przy­jeż­dża­nia do Eu­ro­py Za­chod­niej”, jako ucie­ki­nie­ra i jako oby­wa­te­la UE, róż­nią­cych się cał­ko­wi­cie.

Jak wi­dzi­cie, mógł­bym moje „ko­re­spon­den­cje” z Bruk­se­li na­pi­sać, za­nim tam do­ja­dę. Może jed­nak zo­ba­czę tam lub usły­szę coś, co moje aprio­rycz­ne za­ło­że­nia nie­co zmo­dy­fi­ku­je. Wte­dy na pew­no wam o tym opo­wiem.

Eu­ro­po­sło­wie, ich roz­le­głe dwo­ry, pro­fe­sor Ry­szard Le­gut­ko i co naj­mniej kil­ku spo­śród jego 18 asy­sten­tów za­trud­nio­nych za unij­ne pie­nię­dze (jest jed­nym z re­kor­dzi­stów w ska­li ca­łe­go PE). Wszy­scy uda­li się z Bruk­se­li do Stras­bur­ga szyb­ki­mi po­cią­ga­mi Tha­lis, sa­mo­lo­ta­mi, au­to­ka­ra­mi i li­mu­zy­na­mi. We­dle ostroż­nych wy­li­czeń te co­mie­sięcz­ne wę­drów­ki kosz­tu­ją rocz­nie 180 mi­lio­nów euro, ale ostroż­ne wy­li­cze­nia nie za­wie­ra­ją kosz­tów zdu­blo­wa­nia ca­łej struk­tu­ry biu­ro­wej, or­ga­ni­za­cyj­nej itp.

Więk­szość eu­ro­par­la­men­ta­rzy­stów od daw­na już do­ma­ga się ujed­no­li­ce­nia wła­snej sie­dzi­by, żeby wszyst­ko od­by­wa­ło się w Bruk­se­li. Nie zga­dza­ją się na to Fran­cu­zi (to w koń­cu ich Stras­burg i znacz­na część wy­da­nych tam pie­nię­dzy unij­nych tra­fia do ich na­ro­do­we­go bu­dże­tu w po­sta­ci ra­chun­ków, na­piw­ków, po­dat­ków). No i Niem­cy, bo to miej­sce przy­po­mi­na o „ka­ro­liń­skich” źró­dłach eu­ro­pej­skie­go pro­jek­tu, a tak­że o tym, że u jego źró­deł nie­co bar­dziej świe­żych leży „po­jed­na­nie Fran­cji i Nie­miec”, czy ra­czej – bio­rąc pod uwa­gę naj­śwież­szy wów­czas hi­sto­rycz­ny ba­gaż – wy­ba­cze­nie Niem­com i wcią­gnię­cie ich do fak­tycz­nej współ­od­po­wie­dzial­no­ści za od­bu­do­wę kon­ty­nen­tu. Ów­cze­sna wer­sja apo­ka­ta­sta­sis brzmia­ła bo­wiem: „na­wet Nie­miec może być zba­wio­ny”. I za­raz po woj­nie na­praw­dę nie­wie­lu w Eu­ro­pie wie­rzy­ło w tę na­zbyt opty­mi­stycz­ną he­re­zję.

Ale zno­wu, nie ża­ło­wał­bym tych pie­nię­dzy (tym bar­dziej, że więk­szość z nich i tak jest nie­miec­ka) tym spo­śród po­dró­żu­ją­cych te­raz z pięk­nej Bruk­se­li do rów­nie ślicz­ne­go Stras­bur­ga, któ­rzy pró­bu­ją Zjed­no­czo­ną Eu­ro­pę fak­tycz­nie bu­do­wać, wzmoc­nić, oca­lić. Tak jak nie ża­ło­wał­bym im wie­czo­rów w bruk­sel­skich ka­wiar­niach i re­stau­ra­cyj­kach. Nie ża­ło­wał­bym za­tem tych atrak­cji eu­ro­pej­skim cha­de­kom, so­cja­li­stom, li­be­ra­łom, zie­lo­nym, na­wet nie­któ­rym eu­ro­po­słom z frak­cji kon­ser­wa­ty­stów i re­for­ma­to­rów, któ­rym jesz­cze na ja­kiejś Eu­ro­pie, choć­by naj­bar­dziej zde­re­gu­lo­wa­nej i naj­bar­dziej „mi­ni­mum”, wciąż jed­nak za­le­ży. Ale krew mnie za­le­wa, kie­dy my­ślę o tym, że z tych bruk­sel­skich piw i stras­bur­skich pasz­te­tów ko­rzy­sta­ją lu­dzie, któ­rzy cał­ko­wi­cie świa­do­mie przy­je­cha­li tu­taj Eu­ro­pę nisz­czyć, utrzy­my­wać w za­sto­ju albo ich ten pro­jekt w ogó­le nie in­te­re­su­je i przy­je­cha­li tu prze­żyć swo­ją par­tyj­ną eme­ry­tu­rę albo par­tyj­ną nie­ła­skę.

Ko­rzy­sta­jąc z da­ro­wa­ne­go cza­su, sam za­do­ma­wiam się w mie­ście. Ka­wa­ler­ka, w któ­rej miesz­kam przy rue Wiertz, kosz­tu­je po­nad czte­ry razy mniej, niż wy­no­si stan­dar­do­wa unij­na staw­ka na ho­tel. Ale po­wta­rzam raz jesz­cze, nie ża­łu­ję tych pie­nię­dzy lu­dziom, któ­rzy Unię rze­czy­wi­ście przy­je­cha­li bu­do­wać, nie będę ża­ło­wał, je­śli im się uda, choć... cza­sem mo­gli­by się nie­co ogra­ni­czyć.

Mój po­kój z miej­scem do spa­nia, my­cia się i go­to­wa­nia kawy mie­ści się w ka­mie­ni­cy w ca­ło­ści wy­na­ję­tej – jak mi po­wie­dzia­ła jej sym­pa­tycz­na wła­ści­ciel­ka o wy­glą­dzie re­wo­lu­cjo­nist­ki z 1968 roku – „mło­dym eu­ro­pej­skim sta­ży­stom”. Ich po­ko­je mu­szą być tań­sze niż mój, bo ich ła­zien­ka jest wspól­na i znaj­du­je się na ko­ry­ta­rzu. Jesz­cze do koń­ca nie wiem, co to tak na­praw­dę zna­czy „eu­ro­pej­ski sta­ży­sta”, ale będę z nimi cza­sem jadł śnia­da­nia w du­żej, wspól­nej kuch­ni, więc pew­nie się do­wiem.

Rue Wiertz ma co naj­wy­żej 700 me­trów dłu­go­ści, ale to praw­dzi­wa „uli­ca gra­nicz­na”, nie wia­do­mo – łą­czą­ca czy od­dzie­la­ją­ca dwa świa­ty. Bruk­sel­scy miesz­cza­nie daw­no stąd ucie­kli, bo dziel­ni­ca, w któ­rej rue Wiertz się za­czy­na, na­zy­wa się Ma­ton­ge i za­miesz­ku­ją ją imi­gran­ci z Afry­ki. Dwa lata temu do­szło tu do za­mie­szek, a na­wet wpro­wa­dzo­no wie­lo­dnio­wy stan wy­jąt­ko­wy, Miesz­kań­cy Ma­ton­ge, któ­rym wcze­śniej nie po­zwo­lo­no de­mon­stro­wać w „miesz­czań­skim cen­trum mia­sta” prze­ciw­ko wi­zy­cie pre­zy­den­ta De­mo­kra­tycz­nej Re­pu­bli­ki Kon­ga Ka­bil­li, urzą­dzi­li tu­taj so­lid­ną za­dy­mę. Te­raz jest spo­koj­nie. Za­miast prze­mo­cy krą­ży pie­niądz. W wi­try­nach noc­nych skle­pów, za­kła­dów fry­zjer­skich sie­ci Afry­kań­ska kró­lo­wa i knajp na­kle­jo­ne in­for­ma­cje o ta­nich prze­ka­zach pie­nięż­nych „do kra­ju”. Tyle że ten kraj to nie Pol­ska, jak na iden­tycz­nych na­lep­kach wi­szą­cych w wi­try­nach skle­pów i knajp w Not­tin­gham, Lo­ugh­bo­ro­ugh czy Le­ice­ster, ale Sier­ra Le­one, Wy­brze­że Ko­ści Sło­nio­wej i Kon­go.

Dru­gi ko­niec rue Wiertz (ja miesz­kam do­kład­nie w po­ło­wie) wy­cho­dzi na szkla­ne mury Krysz­ta­ło­we­go Pa­ła­cu, czy­li na szkla­ne wie­że sie­dzi­by Par­la­men­tu Eu­ro­pej­skie­go. Ich pra­cow­ni­cy prze­cho­dzą po­mię­dzy swo­imi biu­ra­mi oszklo­nym pa­sa­żem, wy­so­ko po­nad gło­wa­mi prze­chod­niów. Mury ka­mie­nic uli­cy gra­nicz­nej po­kry­te są ry­sun­ka­mi i na­pi­sa­mi wy­szy­dza­ją­cy­mi Mer­ko­zy’ego (dwu­gło­we­go po­two­ra, z któ­re­go w mię­dzy­cza­sie zo­sta­ła sama Mer­kel). Te hi­sto­rycz­ne już mu­ra­le za­rzu­ca­ją Mer­ko­zy’emu od­po­wie­dzial­ność za ocie­ple­nie kli­ma­tu i za osta­tecz­ny try­umf wol­no­ryn­ko­wej glo­ba­li­za­cji, choć ja zna­la­zł­bym parę lep­szych per­so­ni­fi­ka­cji pa­no­wa­nia glo­bal­ne­go ryn­ku, któ­ry fak­tycz­nie „wy­padł z ko­le­in” na na­szych oczach, za na­sze­go ży­cia. Na pla­cu pod szkla­ną wie­żą imie­nia Al­tie­ro Spi­nel­lie­go (jed­ne­go z oj­ców za­ło­ży­cie­li UE), gdzie roz­po­czy­na się „So­li­dar­ność 1980 Espla­na­de”, wy­sta­wa kil­ku­na­stu ogrom­nych fo­to­gra­fii ma­ją­cych sym­bo­li­zo­wać hi­sto­rię eu­ro­pej­skie­go pro­jek­tu i przy­po­mi­nać, przed czym ten pro­jekt Eu­ro­pę chro­ni.

Pierw­sze jest zdję­cie bra­my w Au­schwitz z na­pi­sem Ar­be­it macht frei, sym­bo­lem „in­nej mo­der­ni­za­cji”, któ­rej cią­głych po­wro­tów tak trud­no jest nam uni­kać. Po­tem zdję­cie mo­rza ruin War­sza­wy z 1945 roku, łą­czą­ce w jed­no­li­tym pej­za­żu śmier­ci po­wstań­ców z get­ta i po­wstań­ców z 1 sierp­nia 1944, żeby ich póź­ni fani nie spie­ra­li się o to, któ­re po­wsta­nie było waż­niej­sze i czy­je ofia­ry po­win­ny spo­cząć na sa­mym szczy­cie pi­ra­mi­dy rosz­czeń.

Inna gi­gan­tycz­na fo­to­gra­fia przed­sta­wia wnę­trze śmiesz­ne­go miesz­czań­skie­go sa­lo­ni­ku, gdzie za wiel­kim sto­łem po­śród stiu­ków i przed wiel­kim ozdob­nym ko­min­kiem Ro­bert Schu­man z in­ny­mi oj­ca­mi za­ło­ży­cie­la­mi ra­dzi nad po­cząt­ka­mi eu­ro­pej­skie­go pro­jek­tu. Pa­no­wie są w ja­kichś ana­chro­nicz­nych miesz­czań­skich sur­du­tach. Data pod zdję­ciem in­for­mu­je, że to rok 1950, kie­dy Schu­man z Mon­ne­tem i Ade­nau­erem po­ro­zu­mie­li się w spra­wie wspól­ne­go fran­cu­sko-nie­miec­kie­go za­rzą­dza­nia prze­my­słem sta­lo­wym w Za­głę­biu Ruh­ry (tam, gdzie za­czy­na­ły się wszyst­kie eu­ro­pej­skie woj­ny, któ­re nie za­czy­na­ły się na Bał­ka­nach). Te czar­ne sur­du­ty i kosz­mar­ne stiu­ki to sym­bol świec­kie­go me­sja­ni­zmu eu­ro­pej­skie­go miesz­czań­stwa, wów­czas jesz­cze nie­po­kłó­co­ne­go tak bar­dzo jak dziś z me­sja­ni­zmem re­li­gij­nym, szcze­gól­nie tym, któ­ry musi się prze­cież jesz­cze tlić gdzieś w lo­chach Wa­ty­ka­nu. Zresz­tą eu­ro­pej­ski pro­jekt Schu­ma­na, Mon­ne­ta, Spi­nel­lie­go, De Ga­pe­rie­go, Ade­nau­era, de Gaul­le’a… już dzie­sięć lat póź­niej za­cznie się roz­wi­jać w ryt­mie tych sa­mych na­dziei, któ­re oży­wią na chwi­lę Ko­ściół So­bo­ru Wa­ty­kań­skie­go II, żeby pół wie­ku póź­niej prze­ży­wać swo­je pa­rok­sy­zmy znów rów­no­le­gle do pa­rok­sy­zmów Ko­ścio­ła osu­wa­ją­ce­go się w po­nu­ry „de­me­stryzm” i „wiel­kie in­kwi­zy­tor­stwo” póź­ne­go Jana Paw­ła II i Be­ne­dyk­ta XVI.

Ale wróć­my do na­szej ga­le­rii u stóp Krysz­ta­ło­we­go Pa­ła­cu. Jest tu po­wsta­nie wę­gier­skie, mło­dzi lu­dzie na pan­cer­zach czoł­gów, któ­re na mo­ment prze­szły na ich stro­nę, co nig­dy nie zda­rzy­ło się w Pol­sce. Pra­ska Wio­sna sfo­to­gra­fo­wa­na w mo­men­cie, kie­dy trwa tam jesz­cze krót­kie świę­to re­wo­lu­cji. Ale jest też zdję­cie z por­tu­gal­skiej „re­wo­lu­cji goź­dzi­ków”, któ­ra wy­da­rzy­ła się po prze­ciw­nej stro­nie ko­smicz­nej sy­me­trii, bo to so­cja­li­ści i ko­mu­ni­ści oba­la­li tam pra­wi­co­wą dyk­ta­tu­rą moc­no osa­dzo­ną na fun­da­men­cie Ko­ścio­ła. Jest Hisz­pa­nia od­bu­do­wu­ją­ca de­mo­kra­cję po Fran­co, Gre­cja oba­la­ją­ca dyk­ta­tu­rę puł­kow­ni­ków i Cypr nisz­czo­ny przez idio­tycz­ną woj­nę dwóch na­ro­do­wych li­bi­do – grec­kie­go i tu­rec­kie­go. Jest pol­ska „So­li­dar­ność”, któ­rej daw­ni re­al­ni bo­ha­te­ro­wie ro­bią wła­śnie z sie­bie idio­tów w War­sza­wie, spie­ra­jąc się o to, któ­ry z nich na­praw­dę kie­ro­wał sierp­nio­wym straj­kiem. Jest upa­dek Muru. I fo­to­gra­fie po­ka­zu­ją­ce, jak Eu­ro­pa, kie­dy już po­mo­gła so­bie, pró­bu­je po­ma­gać in­nym.

Gi­gan­tycz­ne fo­to­gra­fie zdo­bią­ce sie­dzi­bę Par­la­men­tu Eu­ro­pej­skie­go to prze­ci­wień­stwo lon­dyń­skiej No­wej Tate, gdzie parę ty­go­dni wcze­śniej wi­dzia­łem ana­lo­gicz­ną ga­le­rię pa­mię­ci, tyle że w po­sta­ci za­pę­tlo­ne­go fil­mu do­ku­men­tal­ne­go. Ona jed­nak za­wie­ra­ła tyl­ko jed­ną po­ło­wę pa­mię­ci, po­wie­dział­bym „le­wi­co­wą”, gdy­bym za bar­dzo nie ce­nił po­ję­cia „le­wi­cy”. Pa­mięć z No­wej Tate to nie była pa­mięć le­wi­cy, ale pa­mięć jed­nej frak­cji – „toż­sa­mo­ścio­wa”, wy­god­na i ego­istycz­na. Re­wo­lu­cja goź­dzi­ków, ale bez Pra­skiej Wio­sny, kry­zys su­eski, ale bez po­wsta­nia wę­gier­skie­go, na­wet Mao wkra­cza­ją­cy do Szan­gha­ju, ale bez cie­nia re­wo­lu­cji kul­tu­ral­nej. I Ca­stro wjeż­dża­ją­cy do Ha­wa­ny, ale bez cie­nia po­li­tycz­nych wię­zień, w któ­rych sta­rze­ją­ca się re­wo­lu­cja tor­tu­ro­wa­ła ku­bań­skich po­etów i ku­bań­skich ge­jów (za de­ge­ne­ro­wa­nie zdro­we­go re­pu­bli­kań­skie­go du­cha). Nas – z Eu­ro­py Środ­ko­wej i Wschod­niej – tam w ogó­le nie było. „Ni­cze­go o nas nie było w tej ich kon­sty­tu­cji” (pa­ra­fra­za za Mar­cin Świe­tlic­ki).

An­glo­sa­ska pra­wi­ca – Re­agan, That­cher, Bush, a wcze­śniej na­wet Chur­chill, nie­co jed­nak cie­kaw­szy od swo­ich na­stęp­ców – po­trze­bo­wa­ła nas jako na­jem­ni­ków w wal­ce z tym czy in­nym „Im­pe­rium zła” o wy­łącz­ne pa­no­wa­nie nad otwie­ra­ją­cą się prze­strze­nią glo­ba­li­za­cji. Stąd ich pod­nio­słe ape­le do „dziel­nych Wschod­nio­eu­ro­pej­czy­ków”, aby „kon­ty­nu­owa­li swój opór” (choć bez ra­dy­kal­nej prze­sa­dy, któ­ra mo­gła­by do­pro­wa­dzić do świa­to­wej woj­ny bę­dą­cej ry­zy­kiem tak­że dla Wall Stre­et i lon­dyń­skie­go City). Z ko­lei an­glo­sa­ska le­wi­ca nie po­trze­bu­je nas wca­le, na­wet tego nie ukry­wa, cza­sem gło­śno roz­draż­nio­na tym, że wschod­nio­eu­ro­pej­scy in­te­li­gen­ci i ro­bot­ni­cy oba­li­li ich mit (fakt, że bar­dzo czę­sto sami na tym wca­le tak nie ko­rzy­sta­jąc).

„Ka­ro­liń­ska Eu­ro­pa” umiesz­cza swo­je wschod­nie pe­ry­fe­ria w pej­za­żu zjed­no­czo­nej pa­mię­ci. Od­da­je im cześć, na­wet je­śli w tej nie­co przy­cze­sa­nej wer­sji spod szkla­nej wie­ży imie­nia Al­ber­to Spi­nel­lie­go. Przy­najm­niej tyle po­tra­fi zro­bić w świe­cie, któ­rym i tak rzą­dzi ego­izm pie­nią­dza, toż­sa­mo­ści i hi­sto­rycz­nych po­li­tyk.

Cy­nizm jest ceną każ­dej re­al­nej po­li­ty­ki. Tej pro­wa­dzo­nej za za­sło­ną in­sty­tu­cji, da­le­ko od czy­stej woli ludu i „bez­po­śred­nio­ści” jego rosz­czeń. Roz­ma­wia­jąc z urzęd­ni­ka­mi Ko­mi­sji i po­sła­mi do Par­la­men­tu Eu­ro­pej­skie­go, czę­sto tra­fiam na pod­szy­tą cy­ni­zmem au­to­iro­nię, cza­sem na­wet go­rycz. Naj­lep­si z nich wy­glą­da­ją jak lu­dzie do­tknię­ci nie­do­le­czo­ną de­pre­sją.

Nie­co więk­sza skłon­ność do cy­ni­zmu bie­rze się w Bruk­se­li stąd, że ofi­cjal­ny ję­zyk Unii – ję­zyk czy­stej woli ludu, ję­zyk ra­dy­kal­nej eman­cy­pa­cji da­le­kiej od wszel­kich ogra­ni­czeń tzw. ludz­kiej kon­dy­cji – jest za bar­dzo od­le­gły od rze­czy, któ­re Unia ro­bić rze­czy­wi­ście pró­bu­je, a cza­sa­mi na­wet ro­bić po­tra­fi. A po­tra­fi ro­bić rze­czy na­praw­dę do­bre („po­kój i szczę­ście na świe­cie”), tyle że nie­po­rów­na­nie bar­dziej kon­kret­ne, pre­cy­zyj­ne, drob­ne, prze­su­wa­ją­ce o mi­li­metr we wła­ści­wą stro­nę po­ziom prze­mo­cy, okru­cień­stwa, ko­rup­cji, na­giej siły na na­szym kon­ty­nen­cie i poza nim. Tym­cza­sem ję­zyk, któ­ry ma tę pra­cę ob­ja­śniać i chro­nić, jest pa­te­tycz­ny, pe­łen ogól­ni­ków. Za­miast osła­niać eu­ro­pej­ski pro­jekt (tak, chy­ba jesz­cze jest ja­kiś pro­jekt), po­przez swo­ją bom­ba­stycz­ność draż­ni je­dy­nie lu­dzi, po­zwa­la­jąc „an­ty­sys­te­mo­wym” po­pu­li­stom paść się do woli na so­czy­stych łą­kach gnie­wu „na­ro­do­wych de­mo­sów”.

Jest póź­ny wie­czór. Na espla­na­dzie „So­li­dar­no­ści 1980” (na­zwa wy­wal­czo­na przez Buz­ka, kie­dy był prze­wod­ni­czą­cym par­la­men­tu, wbrew po­zo­rom po­waż­ne osią­gnię­cie w miej­scu, gdzie imię każ­dej uli­cy, pla­cu, bu­dyn­ku, sali kon­cer­to­wej jest wy­ni­kiem sku­tecz­nie przez ko­goś po­pro­wa­dzo­nej po­li­tycz­nej gry) trwa kon­cert reg­gae dla bruk­sel­skiej i eu­ro­pej­skiej mło­dzie­ży. W po­wie­trzu uno­si się za­pach tra­wy śred­niej ja­ko­ści, któ­rą moż­na ku­pić (oczy­wi­ście „nie­le­gal­nie” i oczy­wi­ście bez na­stępstw praw­nych) na ro­gach ulic po­bli­skiej dziel­ni­cy Ma­ton­ge. Z od­le­głej o go­dzi­nę jaz­dy sa­mo­cho­dem ho­len­der­skiej Bre­dy (stre­fa Schen­gen bez gra­nic, pięk­ny ry­nek, do tego cmen­tarz żoł­nie­rzy ge­ne­ra­ła So­sa­bow­skie­go i ge­ne­ra­ła Macz­ka, no i kil­ka świet­nie za­opa­trzo­nych cof­fee sho­pów) od maja 2012 nie moż­na już przy­wieźć tra­wy i ha­szu le­gal­nych i nie­po­rów­na­nie lep­szej ja­ko­ści. Wy­mu­szo­ne przez eu­ro­pej­skich są­sia­dów pra­wo unie­moż­li­wia sprze­daż mięk­kich nar­ko­ty­ków lu­dziom nie­za­mel­do­wa­nym w kon­kret­nej ho­len­der­skiej gmi­nie. Kie­dy czło­wiek, po któ­re­go ak­cen­cie i ner­wo­wym za­cho­wa­niu ewi­dent­nie wi­dać, że jest tyl­ko „tu­ry­stą”, pyta o tra­wę, sły­szy – „le­gi­ti­ma­ti­ja?” (na­wet nie wiem, czy to jest po ho­len­der­sku, czy ma słu­żyć tyl­ko od­stra­sza­niu Po­la­ków od lat ku­pu­ją­cych tra­wę i ha­szysz w Ho­lan­dii, żeby roz­wo­zić ją da­lej). Za­tem po­zo­sta­je to, co moż­na „nie­le­gal­nie” ku­pić w Ma­ton­ge czy w An­der­lech­cie. I za­pach uno­szą­cy się nad tłu­mem mło­dych lu­dzi słu­cha­ją­cych mu­zy­ki u stóp szkla­nych wież Par­la­men­tu Eu­ro­pej­skie­go (imie­nia Al­tie­ro Spi­nel­lie­go, imie­nia Wil­ly Brand­ta...).

Kie­dy mu­zy­ka cich­nie, je­den ze­spół scho­dzi ze sce­ny, a dru­gi roz­sta­wia sprzęt, mło­dy czło­wiek, ubra­ny zde­cy­do­wa­nie za do­brze jak na to miej­sce i mo­ment, krzy­czy do mi­kro­fo­nu: „Eu­ro­pa jest dla was! Każ­dy może tu do mnie przyjść i po­wie­dzieć, cze­go ocze­ku­je od Unii! Co chce­cie, żeby Unia zro­bi­ła dla mło­dych!?”.

Mimo po­na­wia­nych za­pro­szeń nikt nie wcho­dzi na sce­nę. Lu­dzie wo­kół mnie są nie­przy­go­to­wa­ni do na­tych­mia­sto­we­go wy­ar­ty­ku­ło­wa­nia ra­dy­kal­nych czy re­for­mi­stycz­nych rosz­czeń pod­czas wie­czor­ne­go kon­cer­tu reg­gae. Da­lej piją piwo z pa­pie­ro­wych kub­ków, za­cią­ga­ją się tra­wą w skrę­tach i luf­kach, na­cią­ga­ją głę­biej na gło­wy kap­tu­ry swo­ich kur­tek, bo jest zim­no, wie­je wiatr i co­raz moc­niej za­czy­na pa­dać deszcz. Ja też mam kap­tur na­cią­gnię­ty głę­bo­ko na gło­wę i wdy­cham cha­rak­te­ry­stycz­ny za­pach, któ­ry przy­po­mi­na mi zu­peł­nie inne miej­sca i cza­sy, kie­dy nie mia­łem jesz­cze pra­wa do po­ru­sza­nia się po stre­fie Schen­gen i po­ru­sza­łem się tyl­ko po osi Pół­noc–Po­łu­dnie wy­zna­czo­nej z jed­nej stro­ny przez so­poc­kie molo a z dru­giej przez ta­ras ka­wiar­ni Domu Tu­ry­sty w Za­ko­pa­nem (szczaw z na­sy­pu, szczaw z na­sy­pu…).

Kie­dy roz­ma­wia się z eu­ro­par­la­men­ta­rzy­sta­mi, ich na­zwi­ska są dzien­ni­kar­skim atu­tem. Albo ob­cią­że­niem. Kie­dy roz­ma­wia się z urzęd­ni­ka­mi Ko­mi­sji Eu­ro­pej­skiej, o na­zwi­skach le­piej w ogó­le za­po­mnieć. Każ­dy z nich na ofi­cjal­ny wy­wiad po­trze­bo­wał­by zgo­dy zwierzch­ni­ka, a na­wet kil­ku zwierzch­ni­ków. A sam wy­wiad po au­to­ry­za­cji (po wie­lu au­to­ry­za­cjach) nada­wał­by się wy­łącz­nie do ko­sza. Po paru roz­mo­wach z urzęd­ni­ka­mi Ko­mi­sji bar­dzo róż­nych szcze­bli do­cho­dzę jed­nak do wnio­sku, że ogrom­nym błę­dem jest to ich wy­mu­szo­ne mil­cze­nie. Szcze­gól­nie kie­dy eu­ro­escep­ty­cy mogą wrzesz­czeć do woli, a ofi­cjal­ny ję­zyk Unii jest zbyt na­iw­ny, zbyt pa­te­tycz­ny, żeby obro­nić go przed ta­blo­ido­wą her­me­neu­ty­ką po­dej­rzeń i po­pu­li­stycz­ną de­kon­struk­cją. Wy­mu­szo­ne mil­cze­nie urzęd­ni­ków Ko­mi­sji, przy nie­ogra­ni­czo­nym pra­wie do wrza­sku prze­ciw­ni­ków Unii, za­bu­rza rów­no­wa­gę to­czą­cej się na ca­łym kon­ty­nen­cie po­li­tycz­nej wal­ki. Zde­cy­do­wa­nie na nie­ko­rzyść UE.

Ja za­tem, żeby nie za­wieść za­ufa­nia mo­ich in­for­ma­to­rów, na­zwę ich Alfą (cyt. za Cze­sław Mi­łosz, Znie­wo­lo­ny umysł), K. (cyt. za Franz Kaf­ka, Pro­ces) i Hum­ph­rey­em (cyt. za bry­tyj­ski se­ria­lem Yes, Mi­ni­ster i jego kon­ty­nu­acją Yes, Pri­me Mi­ni­ster). Na­wet ich płeć nie musi od­po­wia­dać uży­tym prze­ze mnie gra­ma­tycz­nym for­mom.

Alfa ma po­glą­dy eu­ro­en­tu­zja­stycz­ne i le­wi­co­we. W każ­dym ra­zie miał ta­kie po­glą­dy, kie­dy przy­je­chał tu z Pol­ski. Wła­śnie dla­te­go tak bar­dzo po­smut­niał, scy­nicz­niał. Roz­ziew mię­dzy ofi­cjal­nym opty­mi­zmem unij­ne­go ję­zy­ka a co­dzien­nym uże­ra­niem się po ga­bi­ne­tach był dla nie­go zbyt wiel­ki. Wi­dać to na jego twa­rzy, po­sza­rza­łej, smut­nej, na­wet kie­dy fa­scy­nu­ją­co opo­wia­da o praw­dzi­wym zna­cze­niu, ja­kie mają dla Ko­mi­sji – i dla ca­łej Unii – roz­po­czy­na­ją­ce się wła­śnie ne­go­cja­cje z USA w spra­wie stwo­rze­nia wspól­nej stre­fy wol­ne­go han­dlu. Tak jak Wspól­no­ta Wę­gla i Sta­li nie była pro­jek­tem ryn­ko­wym, eko­no­micz­nym, ale ści­śle po­li­tycz­nym (tyle że na po­cząt­ku była to po­li­ty­ka pro­wa­dzo­na eko­no­micz­ny­mi środ­ka­mi), tak samo roz­po­czy­na­ją­ce się ne­go­cja­cje han­dlo­we UE–USA, a szcze­gól­nie to­czą­ca się te­raz w Ko­mi­sji i Par­la­men­cie wal­ka o kształt „man­da­tu ne­go­cja­cyj­ne­go” – to nie jest eko­no­mia, ale po­li­ty­ka w sta­nie czy­stym. Naj­więk­szy­mi en­tu­zja­sta­mi tego sko­ku na głów­kę w otwar­tą prze­strzeń glo­ba­li­za­cji są oczy­wi­ście Niem­cy. Oczy­wi­ście dla­te­go, że tyl­ko go­spo­dar­ka nie­miec­ka nie boi się dziś kon­ku­ro­wać na glo­bal­nym ryn­ku. Niem­cy są też pra­wie zu­peł­nie obo­jęt­ni na prze­ra­że­nie Fran­cu­zów do­ma­ga­ją­cych się ogra­ni­cze­nia man­da­tu ne­go­cja­cyj­ne­go w ob­sza­rach „ochro­ny eu­ro­pej­skie­go prze­my­słu obron­ne­go, ochro­ny eu­ro­pej­skie­go ryn­ku rol­ne­go, ochro­ny eu­ro­pej­skich dóbr kul­tu­ry…”. Ale je­śli obec­na Ko­mi­sja pod kie­run­kiem sła­be­go Bar­ros­so chcia­ła­by przez ostat­ni rok swej ka­den­cji do­pro­wa­dzić ne­go­cja­cje z Oba­mą do koń­ca albo przy­najm­niej tak da­le­ko, żeby mieć swój udział w tym hi­sto­rycz­nym prze­sięw­zię­ciu, to tak­że dla­te­go, że wi­zja stre­fy wol­ne­go han­du UE–USA jest dziś dla Unii wiel­ką uciecz­ką do przo­du przed kry­zy­sem, a może na­wet przed po­li­tycz­nym roz­pa­dem. Szcze­gól­nie Niem­cy (w Ber­li­nie, w Bruk­se­li) mają na­dzie­ję, że w ten spo­sób utrzy­ma­ją w Unii Ca­me­ro­na i An­glię. An­gli­cy chcą dziś uciec z UE w swo­ją mi­tycz­ną „prze­strzeń atlan­tyc­ką”, ale do­kąd uciek­ną ze stre­fy wol­ne­go han­dlu UE–USA? Na swo­je im­pe­rial­ne Fal­klan­dy? Do Hong­kon­gu, gdzie księ­go­wi z lon­dyń­skie­go City już dziś uczą chiń­skich neo­man­da­ry­nów, jak uni­kać pła­ce­nia po­dat­ków?

Kie­dy Alfa mówi mi o tym wszyst­kim, wcho­dząc co­raz głę­biej w opis ne­go­cja­cyj­nych stra­te­gii Ko­mi­sji i Par­la­men­tu, za­po­mi­na o swo­jej nie­do­le­czo­nej de­pre­sji. Na­wet on prze­czu­wa ist­nie­nie po­ten­cja­łu re­al­nej unij­nej po­li­ty­ki. Ukry­te­go gdzieś głę­bo­ko, we wnętrz­no­ściach biu­ro­kra­tycz­nej ma­szy­ny, któ­ra go zmie­li­ła.

Z ko­lei K. wy­wo­dzi się z daw­nej pol­skiej pra­wi­cy – me­ta­po­li­tycz­nej, me­dial­nej. Czy też ra­czej z tego prze­kor­ne­go nur­tu, któ­ry na po­cząt­ku lat 90., nie ma­jąc jesz­cze żad­nej spre­cy­zo­wa­nej ide­owej toż­sa­mo­ści, uwi­kłał się w kon­flikt z Wa­łę­są, a z in­nych jesz­cze po­wo­dów tak­że z „Ga­ze­tą Wy­bor­czą”. Ja­kie­kol­wiek by były obiek­tyw­ne i su­biek­tyw­ne przy­czy­ny tam­tych kon­flik­tów, dziś wie­lu z nas ro­zu­mie, że te mor­do­bi­cia nie były ni­ko­mu po­trzeb­ne. Cóż z tego, kie­dy już się sta­ły, a ich kon­se­kwen­cje są nie­od­wra­cal­ne. Przy­najm­niej w Pol­sce, bo tu­taj w Bruk­se­li K. z co­raz więk­szym dy­stan­sem ob­ser­wu­je swo­ich daw­nych ko­le­gów i ko­le­żan­ki z dzien­ni­kar­skie­go i po­li­tycz­ne­go pra­wi­co­we­go świa­ta. Ko­le­gów i ko­le­żan­ki po­stę­pu­ją­cych co­raz głę­biej w sza­leń­stwo. Jemu sa­me­mu Bruk­se­la dała wy­zwo­le­nie – naj­pierw od PO–PiS--owej woj­ny, po­tem od Smo­leń­ska. Ale nadal ła­twiej, z więk­szym za­ufa­niem, roz­ma­wia mu się z „by­ły­mi pra­wi­cow­ca­mi”, ta­ki­mi jak ja. K. opo­wia­da mi za­tem cał­kiem szcze­rze o swo­im pierw­szym zde­rze­niu z biu­ro­kra­tycz­ną prak­ty­ką Ko­mi­sji. „Przy­go­to­wa­łem swo­je pierw­sze opra­co­wa­nie, my­ślę że było do­syć uda­ne”. Fak­tycz­nie, bar­dzo był wte­dy dum­ny ze swo­ich od­waż­nych tez i nie­ska­zi­tel­nej fran­cusz­czy­zny. Za­niósł dzie­ło do ad­re­sa­ta, do ga­bi­ne­tu sze­fa, któ­ry po­pa­trzył na nie­go zdzi­wio­ny i za­nie­po­ko­jo­ny tym, że do­stał żą­da­ny do­ku­ment tak szyb­ko. Po­trzy­mał go przez parę dni, po czym zwró­cił, mó­wiąc, że trze­ba bę­dzie nad tym jesz­cze spo­ro po­pra­co­wać. „Nie wie­dzia­łem, o co mu cho­dzi, bo kry­te­riów tego «po­pra­co­wa­nia» nie przed­sta­wił żad­nych” – mówi K. Dłu­go pró­bo­wał zro­zu­mieć, gdzie po­peł­nił błąd. W koń­cu po­pro­sił o radę lu­dzi z dłuż­szym sta­żem. Ci wszyst­ko mu wy­ja­śni­li. „Przez na­stęp­ne ty­go­dnie prze­pu­ści­łem moje opra­co­wa­nie przez kil­ka­na­ście są­sied­nich biur na na­szym ko­ry­ta­rzu, po­sze­dłem na­wet do kil­ku biur na in­nych pię­trach”. Zbie­rał po­praw­ki, ra­czej na po­zio­mie in­ter­punk­cji niż sen­su. Kie­dy jesz­cze raz za­niósł ten sam prak­tycz­nie do­ku­ment temu sa­me­mu sze­fo­wi, tyle że po­zna­czo­ny kciu­ka­mi kil­ku­na­stu in­nych sze­fów wy­dzia­łów i biur, zo­stał po­chwa­lo­ny, po­tem awan­so­wa­ny. A jego do­ku­ment tra­fił na­wet na biur­ko jed­ne­go z ko­mi­sa­rzy. Py­tam K., czy wi­dzi ja­kiś sens swo­jej pra­cy, któ­ry nie spro­wa­dzał­by się wy­łącz­nie do sta­bil­no­ści za­trud­nie­nia, wy­so­kiej pen­sji i wy­zwo­le­nia od obłę­du dzi­siej­szej po­li­ty­ki pol­skiej? Czy jest ktoś, może na sa­mej gó­rze, któ­re­mu ta biu­ro­kra­tycz­na ma­chi­na do­star­cza jed­nak moż­li­wo­ści upra­wia­nia „eu­ro­pej­skiej po­li­ty­ki”, po­dej­mo­wa­nia su­we­ren­nych de­cy­zji? W pierw­szym od­ru­chu K. z go­ry­czą od­po­wia­da: „nie”. I do­da­je, że on sam na­uczył się przez te lata je­dy­nie spraw­ne­go cho­dze­nia po la­bi­ryn­cie. „Żeby ci nic nie spa­dło na gło­wę i że­byś z tego wszyst­kie­go nie wy­padł, o co zresz­tą jest trud­no, no bo wiesz… jak raz zo­sta­niesz wpusz­czo­ny do środ­ka…”. Ale kie­dy go­rycz mija, po pierw­szej od­po­wie­dzi po­ja­wia się dru­ga. K. pra­cu­je w bar­dzo sze­ro­ko ro­zu­mia­nym pio­nie praw czło­wie­ka. Po­ma­ga lu­dziom, bro­ni lu­dzi przed ludź­mi. Nie chrze­ści­jan przed mu­zuł­ma­na­mi albo od­wrot­nie. Nie Pa­le­styń­czy­ków przed Ży­da­mi albo od­wrot­nie. Nie Tutu przed Hut­si albo od­wrot­nie. Ale wła­śnie lu­dzi przed ludź­mi (w tym wy­mia­rze po­li­ty­ka Unii zde­cy­do­wa­nie ne­gu­je słyn­ny afo­ryzm de Ma­istre’a, któ­ry, jak twier­dził, nig­dy nie spo­tkał czło­wie­ka, a je­dy­nie Fran­cu­zów, Niem­ców, An­gli­ków czy Ro­sjan). Unia pró­bu­je ra­to­wać lu­dzi przed tym, co po­tra­fią so­bie wza­jem­nie zro­bić, je­śli tyl­ko róż­ni­ca siły bę­dzie po­mię­dzy nimi wy­star­cza­ją­co duża. Przy­glą­dam się spra­wom, nad któ­ry­mi K. wła­śnie pra­cu­je. Li­sta in­ter­wen­cji ra­tu­ją­cych ży­cie i wol­ność bar­dzo kon­kret­nych osób, wszel­kich na­ro­do­wo­ści i wy­znań, z paru naj­gor­szych czę­ści świa­ta, gdzie albo po­wró­cił „stan na­tu­ry”, albo nig­dy nie zdo­ła­no z nie­go wyjść. Po­rów­nu­ję tę li­stę z ulu­bio­nym te­ma­tem za­py­tań po­sel­skich pol­skich pra­wi­cow­ców w eu­ro­par­la­men­cie: „Co Unia zro­bi­ła, aby bro­nić przed prze­śla­do­wa­nia­mi chrze­ści­jan w Ni­ge­rii, chrze­ści­jan w In­diach, chrze­ści­jan w…?”. W Ni­ge­rii is­la­mi­stycz­ne bo­jów­ki z Pół­no­cy mor­du­ją chrze­ści­jan, a w od­po­wie­dzi żoł­nie­rze chrze­ści­jań­skie­go rzą­du z Po­łu­dnia ma­sa­kru­ją mu­zuł­mań­skie wio­ski. Już od daw­na nie wia­do­mo, co jest ata­kiem, a co od­po­wie­dzią. Unia sta­ra się po­ma­gać ofia­rom z obu stron, obu wy­znań, wy­mu­sza nie­koń­czą­ce się roz­mo­wy po­ko­jo­we, któ­re rzad­ko przy­no­szą sku­tek. Jed­nak te py­ta­nia: „Co Unia zro­bi­ła, żeby bro­nić chrze­ści­jan?!”, za­da­wa­ne na każ­dej ple­nar­nej se­sji eu­ro­par­la­men­tu przez lu­dzi, któ­rzy – w jed­nym czy dru­gim wy­pad­ku aku­rat to wiem – nie są w ogó­le wie­rzą­cy i dla­te­go tak ła­two przy­cho­dzi im in­stru­men­ta­li­za­cja wia­ry, mają słu­żyć na­pięt­no­wa­niu Unii jako „an­ty­chrze­ści­jań­skie­go po­two­ra”. I za­wsze się przy­da­dzą, kie­dy w ko­lej­nej kam­pa­nii wy­bor­czej przyj­dzie się tłu­ma­czyć przed o. Ry­dzy­kiem z wła­sne­go bruk­sel­skie­go do­rob­ku („Bro­ni­li­śmy tam chrze­ści­jan!”).

K. nie chce na­wet o tym mó­wić, zna zbyt wie­lu ta­kich lu­dzi, zna ich od zbyt daw­na. Ale mówi inną cie­ka­wą rzecz, tym cie­kaw­szą, że bę­dąc w Pol­sce bli­żej ra­czej cen­tro­pra­wi­cy nie uwew­nętrz­nił nig­dy gen­de­ro­we­go ję­zy­ka. „Wiesz, w moim pio­nie, zaj­mu­ją­cym się pra­wa­mi czło­wie­ka, ra­to­wa­niem ży­cia, wy­cią­ga­niem z wię­zień, naj­wię­cej pra­cu­je po pierw­sze osób z «no­wej Eu­ro­py» (zgod­nie z re­gu­ła­mi po­li­tycz­nej po­praw­no­ści za­miast o «no­wej Eu­ro­pie» mówi się te­raz o «kra­jach UE–10»), a po dru­gie, pra­cu­ją tu pra­wie wy­łącz­nie ko­bie­ty”. Fa­ce­ci uwa­ża­ją ten pion za „zbyt mało przy­szło­ścio­wy”, „zbyt mało po­li­tycz­ny”, „stąd rza­dziej się awan­su­je”.

I wresz­cie Hum­ph­rey, da­ją­cy so­bie radę chy­ba naj­le­piej z ca­łej trój­ki. Na nie­co wyż­szym sta­no­wi­sku, do­sta­ją­cy na biur­ko „bar­dziej po­li­tycz­ne” do­ssiers. Tam, gdzie Alfa wi­dzi prze­paść po­mię­dzy ofi­cjal­nym ję­zy­kiem eman­cy­pa­cji a sie­cią po­blo­ko­wa­nych de­cy­zji i in­te­re­sów, gdzie K. wi­dzi nie­koń­czą­cy się la­bi­rynt ko­ry­ta­rzy i drzwi, Hum­ph­rey za­czy­na już do­strze­gać bar­dzo re­al­ne po­li­tycz­ne de­cy­zje, do­ty­czą­ce w jego aku­rat wy­pad­ku ujed­no­li­ca­nia pra­wa unij­ne­go w paru waż­nych dzie­dzi­nach. „Do­star­cza­my dzi­siaj co­raz więk­szej czę­ści pra­wa kra­jo­we­go ca­łej Eu­ro­pie, bo mamy wię­cej kom­pe­ten­cji, wię­cej cza­su i wię­cej spo­ko­ju ze stro­ny me­diów. Mamy wszyst­ko, cze­go kra­jo­we par­la­men­ty mają co­raz mniej. To się na­zy­wa «im­plan­ta­cja»” – do­da­je, śmie­jąc się tro­chę z wła­sne­go uwew­nętrz­nio­ne­go żar­go­nu.

To bez wąt­pie­nia jest po­li­ty­ka. Po­li­ty­ka po­waż­na, choć pro­wa­dzo­na w spe­cy­ficz­ny spo­sób. Stąd ksy­wa „Hum­ph­rey”, któ­rą mu nada­łem. Od bo­ha­te­ra se­ria­lu Yes, Mi­ni­ster (to był zresz­tą ulu­bio­ny se­rial ca­łe­go śred­nie­go po­ko­le­nia pol­skich kon­ser­wa­ty­stów, kie­dy byli jesz­cze kon­ser­wa­ty­sta­mi, dłu­go przed Smo­leń­skiem). Ty­tu­ło­wy Hum­ph­rey to wiecz­ny szef służ­by cy­wil­nej, któ­ry swe­go po­cho­dzą­ce­go z de­mo­kra­tycz­ne­go wy­bo­ru mi­ni­stra, a po­tem pre­mie­ra, trak­tu­je jak do­pust Boży. Jak igno­ran­ta, przed któ­rym na­le­ży chro­nić cią­gło­ści i kom­pe­ten­cji pań­stwa – czy­li służ­by cy­wil­nej, czy­li biu­ro­kra­cji pań­stwo­wej. Kie­dy w jed­nym z pierw­szych od­cin­ków świe­żo wy­bra­ny mi­ni­ster do­wia­du­je się od Hum­ph­reya, że w jego re­sor­cie pra­cu­je osiem­dzie­się­ciu pod­se­kre­ta­rzy i dwu­stu asy­sten­tów se­kre­ta­rzy, pyta, czy któ­ryś nich umie pi­sać na ma­szy­nie? Ura­żo­ny Hum­ph­rey od­po­wia­da: „Ależ oczy­wi­ście, że ża­den z nich nie umie pi­sać na ma­szy­nie. Na ma­szy­nie pi­sze pani Mac­Kay, se­kre­tar­ka”. Nie­zra­żo­ny mi­ni­ster (po­czci­wy na­iw­niak, na­wet do cy­ni­zmu nie­zdol­ny) pyta: „A czy oby­wa­te­le w de­mo­kra­cji nie po­win­ni o tym wszyst­kim wie­dzieć”? Hum­ph­rey od­po­wia­da su­ro­wo: „Nie, pa­nie mi­ni­strze, ta wie­dza by ich tyl­ko upo­ko­rzy­ła, wcią­gnę­ła we współ­od­po­wie­dzial­ność, uczy­ni­ła współ­win­ny­mi. Je­dy­nie igno­ran­cja po­zwa­la oby­wa­te­lom za­cho­wy­wać god­ność”.

Na sa­mych wy­ży­nach biu­ro­kra­tycz­ne­go apa­ra­tu Ko­mi­sji, gdzieś po­mię­dzy sze­fem wy­dzia­łu a ko­mi­sa­rzem, po­ja­wia się Wiel­ki Hum­ph­rey. Pod­mio­to­wy, na­wet je­śli biu­ro­kra­tycz­ny ele­ment eu­ro­pej­skiej kon­struk­cji po­zwa­la­ją­cy z peł­ną od­po­wie­dzial­ność na­zwać ją „ustro­jem mie­sza­nym”. Gdyż oczy­wi­ście Wiel­ki Hum­ph­rey nie ma le­gi­ty­mi­za­cji de­mo­kra­tycz­nej, a mimo to jego rola w ży­ciu tego kon­ty­nen­tu jest po­zy­tyw­na. Tyl­ko czy my je­ste­śmy go­to­wi przy­jąć wie­dzę o ist­nie­niu Wiel­kie­go Hum­ph­reya, nie obu­rza­jąc się zbyt­nio? Czy też wo­li­my „za­cho­wać god­ność wy­ni­ka­ją­cą z igno­ran­cji”? Ale na­wet Wiel­ki Hum­ph­rey jest, a w każ­dym ra­zie po­wi­nien być, na­rzę­dziem po­li­ty­ki, któ­rej ogól­ne przy­najm­niej kie­run­ki oby­wa­te­le po­win­ni znać i za­twier­dzać. In­a­czej ma­rze­nie o „eu­ro­pej­skim de­mo­sie” po­zo­sta­nie ma­rze­niem na za­wsze. Kie­dy jed­nak py­tam, czy w tej biur­kra­tycz­nej ma­chi­nie Ko­mi­sji jest duch i jak on ewen­tu­al­nie wy­glą­da, od­po­wia­da­ją mi zmie­sza­ne spoj­rze­nia i skrę­po­wa­ne po­chrzą­ki­wa­nia. W koń­cu sły­szę: „Po­roz­ma­wiaj z X-em, to taki sie­dem­dzie­się­cio­let­ni An­gol, któ­ry był kie­dyś sze­fem ga­bi­ne­tu Ja­cqu­esa De­lor­sa. On może jesz­cze coś wie­dzieć o ja­kimś pro­jek­cie. Albo w tam­tych cza­sach coś usły­szał o pro­jek­cie od Ja­cqu­esa…”.

Za­tem naj­bliż­szy praw­dy jest K. ze swo­ją kaf­kow­ską wi­zją skom­pli­ko­wa­nej biu­ro­kra­tycz­nej kon­struk­cji, któ­rą po­zo­sta­wi­li nam w spad­ku oj­co­wie za­ło­ży­cie­le prze­ra­że­ni woj­ną. Chcąc, by bruk­sel­ska biu­ro­kra­cja jak naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­ła pro­sto­tę na­ro­do­wych i ide­olo­gicz­nych toż­sa­mo­ści i rosz­czeń, któ­re dwa razy znisz­czy­ły Eu­ro­pę. A prze­cież wie­my, że ener­gia pro­sto­ty jest nie­wy­czer­pa­na.

Może jed­nak le­piej by­ło­by, gdy­by urzęd­ni­cy Ko­mi­sji sami mo­gli prze­mó­wić. Tak jak dziś nie mogą, od­da­jąc przez to pole z jed­nej stro­ny zbyt aniel­skie­mu ję­zy­ko­wi ofi­cjal­nej unij­nej pro­pa­gan­dy, a z dru­giej wrza­sko­wi po­pu­li­stów. A może to do­pie­ro by­ła­by ka­ta­stro­fa, gdy­by Wiel­ki Hum­ph­rey otwar­cie prze­mó­wił do ludu? Nie mam po­ję­cia, od daw­na już nie mó­wię do ludu ani go nie ro­zu­miem. Ale wy­da­je mi się, że przy­najm­niej dla nie­któ­rych jed­no­stek praw­da za­wsze jest lep­sza niż cy­nizm.

Nad pięk­ny­mi Sta­wa­mi Ixel­les star­sze pa­nie do­kar­mia­ją gęsi. Ich ulu­bie­ni­cą sta­ła się szcze­gól­nie jed­na – cho­ra, ku­le­ją­ca. Sie­dzi oso­wia­ła, od­pę­dza­na przez swo­je ob­żar­te, tłu­ste to­wa­rzysz­ki od sma­ko­ły­ków, któ­re za­ście­ła­ją traw­nik tak gę­sto, że star­czy­ło­by prze­cież i dla niej. Szcze­gól­nie ją upodo­ba­ły więc so­bie star­sze, do­brze ubra­ne pa­nie. Nie­omal ją roz­piesz­cza­ją. Kie­dy pa­trzę na tę scen­kę, przy­po­mi­na mi się tekst zna­ne­go pol­skie­go dzien­ni­ka­rza pi­szą­ce­go o zwie­rzę­tach (zwy­kle cie­ka­wie), któ­ry u pro­gu te­go­rocz­nej spóź­nia­ją­cej się wio­sny ape­lo­wał, żeby nie po­ma­gać za­ma­rza­ją­cym bo­cia­nom, bo „na­tu­ra ma swo­ją mą­drość, w ten spo­sób eli­mi­nu­je słab­sze i cho­re osob­ni­ki”. Ten na­tu­ra­li­stycz­ny apel opu­bli­ko­wa­ny w li­be­ral­nej ga­ze­cie dziw­nie współ­brz­mi z no­wym an­ty­chrze­ści­jań­skim na­ucza­niem Ko­ścio­ła (Gor­ba­czow Gor­ba­czo­wem, a sys­tem sys­te­mem), któ­re naj­le­piej stre­ścił ks. Fran­ci­szek Long­champs de Bérier w swym try­um­fa­li­stycz­nym za­wo­ła­niu „Na­tu­ra nie prze­ba­cza nig­dy!”. Przy­po­mniał nam tym sa­mym, że za­rów­no Chry­stus, jak i Oświe­ce­nie za­wi­sną na krzy­żu na­tu­ry, by umrzeć w mę­czar­niach.

No cóż, sko­ro na­tu­ra fak­tycz­nie nie prze­ba­cza nig­dy, star­sze pa­nie z Ixel­les wy­da­ją się za­ra­żać ją sła­bo­ścią, któ­rej ona jak naj­szyb­ciej chcia­ła­by się po­zbyć. Wy­dłu­ża­ją cier­pie­nie isto­ty, któ­ra i tak zo­sta­ła już przez na­tu­rę ska­za­na.

Choć nie wia­do­mo, czy wy­dłu­ża­ją tyl­ko nie­po­trzeb­ne cier­pie­nie, czy dają jej szan­sę na prze­ży­cie jesz­cze jed­ne­go po­god­ne­go i wresz­cie cie­płe­go bruk­sel­skie­go wie­czo­ru nad pięk­nym sta­wem w ser­cu jed­nej z naj­bo­gat­szych dziel­nic Bruk­se­li („kon­gij­skie pie­nią­dze”, „tu miesz­ka­ją lu­dzie, któ­rych przod­ko­wie do­ro­bi­li się na kau­czu­ku i ko­ści sło­nio­wej” – szep­ce je­den z mo­ich tu­tej­szych in­for­ma­to­rów, wie­dząc, jak ja­do­wi­cie brzmi ta in­for­ma­cja w uszach ko­goś, kto sam cza­sa­mi uwa­ża się za Kurt­za, bo­ha­te­ra Ją­dra ciem­no­ści po­pa­da­ją­ce­go w obłęd od zbyt dłu­gie­go prze­by­wa­nia w sta­nie na­tu­ry).

Le­opold II, czło­wiek win­ny ho­lo­cau­stu w Kon­go, wciąż uno­si się nad Bruk­se­lą z kil­ku mo­nu­men­tów przed­sta­wia­ją­cych go cza­sem pie­szo, a cza­sem na ko­niu. To ja­kiś mo­rał dla bied­nych ob­dar­tu­sów oba­la­ją­cych raz na kil­ka­dzie­siąt lat po­mni­ki w ca­łej Eu­ro­pie Wschod­niej. Albo dla jesz­cze bied­niej­szych ob­dar­tu­sów z Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej, Afry­ki, Azji, któ­rzy oba­la­ją po­mni­ki, a na­wet zmie­nia­ją na­zwy swo­ich kra­jów i miast w ryt­mie każ­de­go uda­ne­go pu­czu (cza­sem na­zy­wa­ne­go tam „re­wo­lu­cją”, ale bar­dzo rzad­ko oka­zu­ją­ce­go się re­wo­lu­cją na­praw­dę). Bruk­se­la nig­dy nie oba­li­ła po­mni­ków Le­opol­da II. Sza­nu­je pie­nią­dze, któ­re ten król za­ła­twił jej w Kon­go. Mimo że wszyst­ko już o nich wie, mimo że zna cenę (od 5 do 15 mi­lio­nów ofiar w cią­gu sa­me­go tyl­ko pry­wat­ne­go pa­no­wa­nia tam Le­opol­da II – sze­ro­kie wi­deł­ki liczb, któ­re tak obu­rza­ły Zbi­gnie­wa Her­ber­ta, ale dziś nie ro­bią żad­ne­go wra­że­nia na pra­wi­co­wych pol­skich „her­ber­ty­stach” wy­ży­wa­ją­cych się na „post­ko­lo­nial­nych mię­cza­kach” po in­ter­ne­to­wych fo­rach, bo prze­cież to nie ko­mu­ni­ści po­sta­wi­li w Kon­go swo­je obo­zy pra­cy, a w do­dat­ku obo­zy pra­cy po­sta­wio­ne w Kon­go, w prze­ci­wień­stwie do nie­zbyt pro­duk­tyw­ne­go GU­ŁAG-u, były per­łą ów­cze­sne­go świa­ta wol­ne­go han­dlu, czy­niąc z Bel­gów fi­nan­so­wą eli­tę pół­noc­no­eu­ro­pej­skie­go miesz­czań­stwa).

Na każ­dym ze swo­ich bruk­sel­skich po­mni­ków Le­opold II wy­po­sa­żo­ny jest w asy­ryj­ską bro­dę (fak­tycz­nie no­sił taką za ziem­skie­go ży­cia) i przed­sta­wio­ny w hie­ra­tycz­nej po­zie. Po­sąg w Ogro­dzie Kró­lew­skim gó­ru­ją­cym nad Sta­wa­mi Ixel­les jest po­są­giem pie­szym. Le­opold II spo­glą­da z co­ko­łu z nie­skry­wa­ną po­gar­dą na póź­ne wnucz­ki swo­ich daw­nych, tward­szych pod­da­nych, bez­pro­duk­tyw­nie do­kar­mia­ją­ce zdy­cha­ją­cą gęś. W do­dat­ku za­miast od­waż­nie się­gać po nowe ko­lo­nie, te współ­cze­sne bruk­sel­skie de­ka­dent­ki i de­ka­den­ci po­wsta­nie Unii Eu­ro­pej­skiej wciąż uwa­ża­ją za swo­je naj­więk­sze osią­gnię­cie mo­ral­ne i po­li­tycz­ne (po­par­cie Bel­gów dla Unii i stre­fy euro wciąż jest więk­szo­ścio­we, i to bez wzglę­du na to, czy pyta się Wa­lo­nów, czy po­kłó­co­nych z nimi śmier­tel­nie Fla­man­dów).

Za­tem po­płat­ne okru­cień­stwo, czy czu­łost­ko­wość, któ­ra może być ry­zy­kow­na dla wła­snej kie­sze­ni (Bel­gia jest oczy­wi­ście płat­ni­kiem net­to UE)? Ja wy­bie­ram to dru­gie, by­le­by za tą czu­łost­ko­wo­ścią sta­ła ja­kaś siła, by­le­by to była czu­łost­ko­wość prak­tycz­na. Bo czym się róż­ni pró­ba ofia­ro­wa­nia cho­re­mu zwie­rzę­ciu jesz­cze jed­ne­go dnia ży­cia, pró­ba tak ab­sur­dal­na w oczach każ­de­go na­tu­ra­li­sty, od pró­by ofia­ro­wa­nia jesz­cze jed­ne­go dnia ży­cia czło­wie­ko­wi? Ten sam wy­stę­pek prze­ciw­ko na­tu­rze: ho­spi­cja, szpi­ta­le, re­dy­stry­bu­cja, ubez­pie­cze­nia spo­łecz­ne i... or­gia li­to­ści bruk­sel­skich sta­ru­szek nad brze­ga­mi Sta­wów Ixel­les.

Jest kil­ku ta­kich pol­skich pu­bli­cy­stów, naj­czę­ściej „pra­wi­co­wych” (co­kol­wiek to zna­czy), cza­sem oso­bi­ście mi zna­nych, któ­rzy sami nie prze­szli­by co praw­da te­stu Ska­ły Tar­pej­skiej, ale na pi­śmie lu­bią się po­pi­sy­wać swo­im okru­cień­stwem, bru­tal­no­ścią, głę­bo­kim zro­zu­mie­niem, wręcz fa­scy­na­cją dla wszel­kiej hi­sto­rycz­nej prze­mo­cy (byle była „na­sza”, ide­owo lub re­li­gij­nie słusz­na). Lu­bią też wy­chwa­lać „na­tu­ral­ną mę­ską siłę”, któ­rej im aku­rat – je­śli nie li­cząc ich pu­bli­cy­sty­ki – za­wsze bra­ko­wa­ło. Ja sam też nie prze­szedł­bym pew­nie te­stu Ska­ły Tar­pej­skiej. Za chu­dy, za wy­so­ki, przy­gar­bio­ny, ga­dam ja­koś dziw­nie, Spar­tan ra­czej wku­rzam. Ale tak­że dla­te­go, we wła­snym in­te­re­sie, do­ce­niam „krysz­ta­ło­wy pa­łac”, „szkla­ny klosz”, „ludz­ką szklar­nię Unii Eu­ro­pej­skiej z jej re­gu­lo­wa­ną tem­pe­ra­tu­rą, ci­śnie­niem i wil­got­no­ścią”, o któ­rej na­wet Pe­ter Slo­ter­dijk (wy­na­laz­ca wszyst­kich tych dia­lek­tycz­nych me­ta­for – poza „krysz­ta­ło­wym pa­ła­cem”, me­ta­fo­rą stwo­rzo­ną przez Do­sto­jew­skie­go) wy­po­wia­da się ostat­nio co­raz bar­dziej zło­śli­wie. Jak­by na sta­re lata tak­że on uwie­rzył we wła­sną „na­tu­ral­ną mę­ską siłę” – ten dzi­wak z uni­wer­sy­te­tu w Kar­sl­ru­he o ana­chro­nicz­nym wy­glą­dzie dru­go­pla­no­wej po­sta­ci z płó­cien Rem­brand­ta, zbyt iro­nicz­ny, żeby prze­żyć gdzie­kol­wiek poza eu­ro­pej­ską szklar­nią.

Na dwo­rze ja­kie­goś chiń­skie­go czy sau­dyj­skie­go ty­ra­na Slo­ter­dijk był­by za­le­d­wie bła­znem, a i tak – przy jego mi­zan­tro­pij­nej iro­nii – gło­wę prę­dzej czy póź­niej by mu jed­nak ścię­to. Tym­cza­sem na uni­wer­sy­te­tach i w me­diach kra­jów człon­kow­skich UE jest trak­to­wa­ny – cał­kiem za­słu­że­nie – jak je­den z naj­więk­szych ży­ją­cych fi­lo­zo­fów i in­te­lek­tu­ali­stów. W książ­ce Krysz­ta­ło­wy pa­łac, któ­rą skoń­czył pi­sać na parę mi­nut przed pierw­szy­mi po­mru­ka­mi fi­nan­so­we­go kry­zy­su, do­cho­dzi do wnio­sku, że naj­więk­szym utra­pie­niem sy­te­go miesz­kań­ca „eu­ro­pej­skiej szklar­ni dla przede­li­ka­co­nych ludz­kich ro­ślin” bę­dzie… nuda. I ko­niecz­ność za­bi­ja­nia tej nudy wszel­ki­mi środ­ka­mi. Nie prze­wi­dział, że za kil­ka mie­się­cy na szkle krysz­ta­ło­wej ko­pu­ły po­ja­wią się rysy. I całe na­stęp­ne po­ko­le­nie miesz­kań­ców tej ludz­kiej szklar­ni bę­dzie wal­czy­ło o ży­cie, o jego zu­peł­nie pod­sta­wo­wą ja­kość, o miej­sce na ryn­ku pra­cy. Nie prze­wi­dział, że Eu­ro­pej­czy­cy, ci bez kont w ra­jach po­dat­ko­wych, ra­tu­ją­cy swo­imi po­dat­ka­mi reszt­ki eu­ro­pej­skie­go pań­stwa so­cjal­ne­go, będą się du­sić, oczy za­czną wy­cho­dzić im z or­bit z po­wo­du de­kom­pre­sji spo­wo­do­wa­nej w „krysz­ta­ło­wym pa­ła­cu” przez glo­ba­li­za­cję. No cóż, jak­kol­wiek sam uwa­żam Fry­de­ry­ka Nie­tz­sche za nie­złe­go na­uczy­cie­la my­śle­nia i sty­lu, nie są­dzę, aby na­le­ża­ło trzy­mać się aż tak kur­czo­wo jego nie­co już sfil­co­wa­ne­go rę­ka­wa.

Tam­to nie­tra­fio­ne spo­strze­że­nie Slo­ter­dij­ka na te­mat przy­szło­ści Eu­ro­py wspo­mi­nam te­raz w Bruk­se­li, gdzie wszy­scy słusz­nie bia­da­ją nad sła­bo­ścią Unii. Do tego bo­wiem, aby praw­dzi­wą sła­bość – ludz­ką, zwie­rzę­cą – utrzy­mać przy ży­ciu, by za­pew­nić jej miej­sce przy sto­le, któ­re­go na­tu­ra nig­dy by jej nie dała, po­trzeb­na jest siła. Siła ogrom­na, na­wet nie do wy­obra­że­nia dla pu­bli­cy­stów i po­li­ty­ków, któ­rzy za je­dy­ną siłę god­ną sza­cun­ku, god­ną nie­omal po­dzi­wu, uwa­ża­ją prze­moc, za­gła­dę, ma­sa­krę – w służ­bie do­mi­na­cji, w służ­bie „pań­sko­ści”. Tym­cza­sem je­dy­ne upraw­nio­ne za­sto­so­wa­nie siły – siły in­sty­tu­cji, siły mi­ło­sier­dzia – to jej uży­cie w obro­nie sła­bych przed „pra­wem na­tu­ry”, to in­ge­ren­cja w „na­tu­ral­ny po­rzą­dek”. Taką wła­śnie funk­cję peł­ni Unia Eu­ro­pej­ska, w każ­dym ra­zie taką mia­ła peł­nić, taką peł­nić po­win­na. I peł­ni­ła­by, gdy­by… była nie­po­rów­na­nie sil­niej­sza niż dziś.

Me­to­da osła­bia­nia Unii Eu­ro­pej­skiej jest pro­sta. Nie, nie mó­wię o blu­zgach Fa­ra­ge’a, któ­re na wie­lu po­li­ty­kach i pu­bli­cy­stach dzi­siej­szej pol­skiej pra­wi­cy ro­bią ta­kie wra­że­nie, jak śpiew sy­ren na ma­ry­na­rzach Ody­sa. Sko­czy­li­by do mo­rza i po­to­nę­li, zro­bi­li­by to na­wet wraz z ca­łym kra­jem, za któ­re­go los współ­od­po­wia­da­ją – ta­kie to dla nich pięk­ne. Ale to nie Fa­ra­ge osła­bia dziś Unię, sam jest na to zbyt sła­by. UE osła­bia­ją dużo po­waż­niej­si gra­cze. W Bruk­se­li mówi się, i mówi się słusz­nie, że Mar­tin Schulz to je­dy­ny czło­wiek ob­da­rzo­ny sil­ną po­li­tycz­ną wolą, któ­ry zo­stał no­mi­no­wa­ny lub wy­bra­ny na wy­so­kie sta­no­wi­sko w in­sty­tu­cjach UE od cza­sów Ja­cqu­esa De­lor­sa. To nie jest kom­ple­ment dla Schul­za, to ra­czej prze­ra­ża­ją­ca dia­gno­za sła­bo­ści dzi­siej­szych unij­nych li­de­rów. Tak­że „kry­zys” zo­stał wy­ko­rzy­sta­ny, głów­nie przez naj­sil­niej­sze na­ro­do­we rzą­dy, żeby jesz­cze bar­dziej osła­bić in­sty­tu­cje unij­ne, przede wszyst­kim wy­ci­na­jąc z nich wszel­kie in­dy­wi­du­al­no­ści. Lady Ash­ton jako unij­na mi­ni­ster spraw za­gra­nicz­nych, Bar­ro­so jako Prze­wod­ni­czą­cy Ko­mi­sji, Her­man Achil­les Van Rom­puy jako pierw­szy Prze­wod­ni­czą­cy Rady Eu­ro­py (ten Belg mimo wszyst­ko za­ska­ku­je swo­ją nie-tak-cał­ko­wi­tą-bez­na­dziej­no­ścią), a na­wet Je­rzy Bu­zek („do­bry czło­wiek, ale do­brym to moż­na być dla ko­tów” – jak ma­wia­ła o ów­cze­snym pre­mie­rze Ja­dwi­ga Sta­nisz­kis) – wszy­scy oni zo­sta­li świa­do­mie wy­bra­ni za­rów­no przez sil­ne na­ro­do­we rzą­dy (żeby nikt inny sil­ny Eu­ro­pą nie pró­bo­wał rzą­dzić), jak też, nie­ste­ty, przez same in­sty­tu­cje eu­ro­pej­skie (żeby nikt sil­ny nimi nie pró­bo­wał za­rzą­dzać). Trud­no się w tej sy­tu­acji dzi­wić Do­nal­do­wi Tu­sko­wi, że ogło­sił wolę po­zo­sta­nia pol­skim pre­mie­rem za­miast kan­dy­do­wa­nia na sta­no­wi­sko Prze­wod­ni­czą­ce­go Ko­mi­sji. We wła­snej par­tii i rzą­dzie może być ty­ra­nem (cza­sem pra­wie Ata­tür­kiem, gdy bro­ni Ko­złow­skiej-Ra­je­wicz, cza­sem pra­wie Ne­ro­nem, gdy gril­lu­je Ro­ki­tę, Sche­ty­nę albo wła­sną radę mi­ni­strów), pod­czas gdy w dzi­siej­szej Ko­mi­sji był­by za­baw­ką sil­niej­szych od sie­bie. Choć Schul­za to nie prze­ra­ża. Po tym, jak oka­zał się wy­ra­zi­stym Prze­wod­ni­czą­cym Par­la­men­tu Eu­ro­pej­skie­go, nie ukry­wa chę­ci po­wal­cze­nia w na­stęp­nej ka­den­cji o sta­no­wi­sko Prze­wod­ni­czą­ce­go Ko­mi­sji, mimo że w oczach paru na­ro­do­wych rzą­dów stał się już od daw­na oso­bą zbyt kon­tro­wer­syj­ną, jak na sta­no­wi­sko, któ­re po­li­ty­ko­wi z am­bi­cja­mi i de­ter­mi­na­cją daje re­al­ne in­stru­men­ty wła­dzy. No ale z dru­giej stro­ny Mar­tin Schulz w żad­nym na­ro­do­wym pań­stwie nie peł­ni funk­cji pre­mie­ra.

Do tego do­cho­dzi biu­ro­kra­tycz­ny bez­wład. Znów opo­wia­da­nie jed­ne­go z mo­ich, z ko­niecz­no­ści ano­ni­mo­wych in­for­ma­to­rów z krę­gów urzęd­ni­czych: „Mój men­tor, z nie­co dłuż­szym sta­żem niż ja, zaj­mu­ją­cy nie­co wyż­sze sta­no­wi­sko niż moje, wciąż mi po­wta­rza: za bar­dzo się wy­chy­lasz, jak tak da­lej pój­dzie, za­słu­żysz so­bie na mia­no «kon­tro­wer­syj­ne­go». A to prze­cież bę­dzie ko­niec two­jej ka­rie­ry. Nie bę­dziesz mógł na­wet po­ma­rzyć o sta­no­wi­sku dy­rek­to­ra. Nie prze­bi­jesz się po­wy­żej sze­fa wy­dzia­łu, a i tu miej­sca mo­żesz nie za­grzać zbyt dłu­go. Zwra­caj uwa­gę na to, czy we wła­ści­wej ko­lej­no­ści ad­re­su­jesz ma­ile do prze­ło­żo­nych. Uwa­żaj na sło­wa, któ­rych uży­wasz w dys­ku­sjach nad spra­woz­da­nia­mi. To są ta­jem­ni­ce ży­cia dłu­gie­go i ob­fi­tu­ją­ce­go w ła­ski”.

Czy Unia za­rzą­dza­na i dys­cy­pli­no­wa­na w ten spo­sób bę­dzie mia­ła dość siły? Czy po zła­ma­niu opo­ru naj­po­tęż­niej­szych klien­tów cy­pryj­skich ban­ków zdo­ła sku­tecz­nie ude­rzyć w na­stęp­ne raje po­dat­ko­we, choć­by tyl­ko te w jej wła­snych gra­ni­cach? (Pod­czas se­sji ple­nar­nej eu­ro­par­la­men­tu Cohn-Ben­dit za­uwa­ża kwa­śno, że przez kil­ka­na­ście mie­się­cy eu­ro­pej­ski pro­jekt do­ci­śnię­cia śru­by cy­pryj­skim pral­niom brud­nych pie­nię­dzy wę­dro­wał la­bi­ryn­tem kaf­kow­skiej kra­iny Ko­mi­sji, a w tym cza­sie naj­więk­si po­ten­ta­ci spo­koj­nie wy­co­fy­wa­li swo­je de­po­zy­ty z cy­pryj­skich ban­ków, pod­czas gdy ich lob­by­ści – na ko­ry­ta­rzach Ko­mi­sji i eu­ro­par­la­men­tu, w biz­ne­so­wej pra­sie i na „eks­perc­kich” eko­no­micz­nych por­ta­lach spon­so­ro­wa­nych przez ban­ki – sta­ra­li się opóź­niać, blo­ko­wać cy­pryj­skie roz­wią­za­nie, choć­by o ko­lej­ny mie­siąc, choć­by jesz­cze przez ty­dzień, aby ich klien­ci mie­li czas uciec do in­ne­go „raju”).

Czy za­tem Unia bę­dzie mia­ła dość siły? Wie­deń w spra­wie „ta­jem­ni­cy ban­ko­wej” la­wi­ru­je, ale się osta­tecz­nie Bruk­se­li pod­da­je. Pre­mier Luk­sem­bur­ga Junc­ker, ma­jąc do wy­bo­ru lo­jal­ność wo­bec Unii, w któ­rej sens na­praw­dę wie­rzy, i lo­jal­ność wo­bec luk­sem­bur­skie­go sys­te­mu ban­ko­we­go (22 razy sil­niej­sze­go od wła­sne­go ma­łe­go pań­stew­ka) osta­tecz­nie wy­bie­ra – jak się na dziś przy­najm­niej wy­da­je – lo­jal­ność wo­bec Bruk­se­li. Opo­wia­da się za ko­niecz­no­ścią udo­stęp­nie­nia rzą­dom in­nych państw da­nych klien­tów ban­ków ma­ją­cych swo­je sie­dzi­by w Luk­sem­bur­gu. Luk­sem­bur­skie ban­ki wo­la­ły­by oczy­wi­ście na cze­le „swe­go” pań­stwa ja­kie­goś „na­ro­do­we­go pa­trio­tę, su­we­ren­no­ściow­ca”. Ję­zyk luk­sem­bur­ski, wcze­śniej uwa­ża­ny za je­den z nie­miec­kich dia­lek­tów, ma już pra­wie pół wie­ku (od cza­su swo­jej „ofi­cja­li­za­cji”). Jest za­tem o co sub­stan­cjal­nie oprzeć „su­we­ren­no­ścio­wy dys­kurs Luk­sem­bur­ga”, któ­ry mo­gli­by po­tem ob­słu­gi­wać za pie­nią­dze ban­ków pio­rą­cych w naj­lep­sze brud­ne pie­nią­dze z ca­łe­go świa­ta ja­cyś luk­sem­bur­scy „that­che­ry­ści”. Go­wi­no­wie, Gier­ty­cho­wie, Wi­ple­ro­wie... nie­ska­zi­tel­nie nie­pod­le­gło­ścio­wi, wol­no­ryn­ko­wi, ka­to­lic­cy.

Na­stęp­ne na