Krzewiedźma. Jak zostać czarownicą 1 - Skye McKenna - ebook

Krzewiedźma. Jak zostać czarownicą 1 ebook

McKenna Skye

0,0

Opis

Daj się oczarować… „Jak zostać czarownicą” to seria stworzona dla wielbicieli Harry’ego Pottera!

Minęło siedem lat, odkąd Cassie Morgan po raz ostatni widziała matkę. W okropnej szkole z internatem przy zdrowych zmysłach trzymają ją tylko ma­rzenia o ucieczce oraz zakazane książki: z opowieściami o magicznym ludzie faerów. Czyżby historie, które Cassie brała dotąd za baśnie, mówiły prawdę? Dziewczynka przekona się o tym na własnej skórze, gdy postanowi odnaleźć zaginioną mamę i wyruszy w nieznane. Dzięki pomocy gadającego kota Montekiego dotrze do krewnej, o istnieniu której nie miała pojęcia – i to nie byle jakiej krewnej, gdyż ciotka Miranda należy do szacownego rodu czarow­nic: potężnych i tajemniczych strażniczek bezpieczeństwa ludzi!

Brzmi dobrze? A to dopiero początek przygody! Cassie już niebawem odkryje, że wiedźmą nie można się urodzić… ale można nią zostać.

Skye McKenna przyszła na świat w osadzie górniczej w Australii. Dorastała w atmosferze szacunku dla zwierząt i całej dzikiej przyro­dy. W poszukiwaniu przygód wyruszyła do Wielkiej Brytanii i pokochała tamtejsze krajo­brazy. Obecnie mieszka w Szkocji… i jeśli wła­śnie nie czyta ani nie pisze, to najpewniej szuka pomysłów do swoich powieści pośród wzgórz i lasów.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Skye McKenna

KRZEWIEDŹMA Jak zostać czarownicą Fragment

Przełożyła Maciejka Mazan

Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA

Dla mojej matki,która nauczyła mnie,że wszystko, co sobie wyobrazimy,możemy zmienićw rzeczywistość.

Rozdział pierwszy

NIEWIDZIALNA DZIEWCZYNKA

Cassandra Morgan ukrywała się w składziku na szczotki. Całkiem niezły wybór, biorąc pod uwagę okoliczności: przez wąskie okienko wpadało światło pozwalające czytać, a odwrócone wiadro dobrze się sprawdzało jako krzesło. Jeśli zignorowało się zapach pleśni i zaglądającą tu czasem ciekawską myszkę, miejsce było niemal przytulne.

Cassie znała wszystkie nadające się na kryjówki zakamarki w szkole: dach dormitorium, żywopłot za salą gimnastyczną, pustą klasę we wschodnim skrzydle. Składzik na szczotki akurat znajdował się najbliżej, gdy Cassie usłyszała to, co przerażało ją najbardziej na świecie: końskie rżenie wracających z treningu hokeistek. Wśliznęła się tam w ostatniej chwili i nasłuchiwała zbliżającego się i oddalającego klekotu kijów i pisku mokrych tenisówek.

Gdy jej serce znowu zaczęło bić w normalnym tempie, umościła się w kącie i wyjęła z torby książkę, na której widniał napis Algebra dla średnio zaawansowanych. Jednak pod okładką znajdował się fioletowy materiał z tłoczonym srebrnym tytułem Opowieści Faerii. Ta lektura kosztowała ją czekoladowy batonik i pół opakowania miętówek, będących nieoficjalną walutą Domu Fowella. Cassie ciężko pracowała na swoje słodkości, miesiącami odrabiając lekcje za inne dziewczynki, lecz z radością oddałaby za ten tomik nawet sto czekolad. Nie chodziło w nim o wróżki – zwiewne istotki pląsające na liściach lilii wodnych. W tych dzikich i dziwnych opowieściach królowe faerów porywały młodzieńców do swojego świata, dziewczęta od zmierzchu do świtu tańczyły w kręgach muchomorów, skrzypkowie przez jedną noc przygrywali do tańca wśród zielonych wzgórz, by po powrocie do wioski przekonać się, że minęło sto lat, dzieci przypadkiem znajdowały ukryte drzwi prowadzące do miast z gwiezdnego blasku.

Cassie nie wierzyła w faerów, nie naprawdę – prawie dorosłe panny nie mogą w nich wierzyć. Ale zastanawiało ją, skąd się wzięły te opowieści. W szkolnej bibliotece zajrzała do działu 398.4 Zjawiska nadnaturalne i legendy, lecz na półce znalazła tylko jedną pozycję: Faerowie i inne mity K. Lopa. Autor twierdził, że rzekome spotkania z magicznymi stworzeniami to efekt anomalii pogodowych bądź objedzenia się serem przed snem.

Ale nieważne, czy klechdy mówiły prawdę. Dla tych kilku chwil, codziennie wykradanych między lekcjami lub w nocy, gdy schowana z latarką pod kołdrą przenosiła się na leśne polany skąpane w srebrnym świetle księżyca, Cassie była gotowa znosić hokeistki, matematykę oraz pudding z tapioki.

W historii, którą teraz czytała, wróżka obiecała pewnemu drwalowi, że spełni jego trzy życzenia. Oczywiście on zmarnował je na tak niepraktyczne sprawy jak sława, bogactwo i ślub z królewną.

Gdyby to Cassie otrzymała podobną możliwość, wiedziałaby, jak ją wykorzystać. Przede wszystkim – książki. Bibliotekę w Domu Fowella przepełniały nudne podręczniki, a uczennice obowiązywał zakaz czytania czegokolwiek, co nie miało wartości edukacyjnej. Dziewczynki musiały się zajmować lekcjami i wtłaczaniem do głów użytecznej wiedzy, nie bajkami.

Mimo to Cassie udało się skompletować własną tajną kolekcję. Pod obluzowaną deską w podłodze pod łóżkiem znajdowała się pusta przestrzeń, w sam raz na parę tomów. Jedyny problem polegał na tym, że Cassie znała już ich treść na pamięć.

Jej drugim życzeniem byłoby udanie się na spotkanie przygody, tak jak to robili bohaterowie opowieści. W Domu Fowella nigdy nie wydarzało się nic ciekawego. Cassie nie mogła opuszczać terenów szkoły. W klasie często fantazjowała, że wyfruwa przez okno i przelatuje nad wysokim żelaznym ogrodzeniem. Uwolniona, przemierzałaby świat, spotykała przyjaciół i wrogów i ratowała niewinnych przed nikczemnikami.

Tego pragnęła najgoręcej – ale w miarę upływu lat coraz mniej w to wierzyła. Niegdysiejsza pewność, że jej marzenia się ziszczą, zmarniała i zmieniła się w ledwie widoczną, przygasającą iskierkę nadziei. A najbardziej na świecie Cassie chciała znowu zobaczyć mamę.

Zadzwonił dzwonek. Dziewczynka zamknęła książkę i zebrała rzeczy.

Dom Fowella składał się z dwóch oddzielnych budynków: szkoły niższej, gdzie Cassie mieszkała do jedenastych urodzin, i wyższej, do której teraz chodziła. Szkoła wyższa, cała z rudej cegły, miała cztery skrzydła rozchodzące się od głównego gmachu jak rozcapierzone łapy wielkiego stwora. We wszystkich oknach znajdowały się kraty; plotka głosiła, że Dom Fowella to dawne więzienie i… tak właśnie wyglądał.

Jadalnia znajdowała się w środku budynku – w brzuchu czerwonej bestii. Cassie zdążyła w samą porę, by stanąć w kolejce. Na obiad podano dokładnie to samo, co w każdy poniedziałek: gulasz z baraniny, czyli szary, rzadki sos z jakimiś grudkami, które przy odrobinie szczęścia mogły się okazać mięsem. Dodawano do niego ziemniaki, utłuczone bez masła, przez co miały konsystencję mokrego piasku, a do tego zimny groszek. Mało apetyczne, ale Cassie wymieniła ostatni batonik na książkę, więc nie mogła zrezygnować z posiłku.

Rozejrzała się, szukając wolnego miejsca. Najlepsze, koło jedynego grzejnika w sali, zajęły hokeistki. Inne dziewczynki siedziały w grupach lub parami, rozmawiając o lekcjach albo grzebiąc w jedzeniu. Cassie znalazła krzesło jak najbardziej oddalone od hokeistek i, niestety, grzejnika. Dwie dziewczynki odsunęły się od niej, ale do tego przywykła i się tym nie przejęła. Nabrała na widelec grudkę ziemniaków i odważnie podniosła do ust.

Jako uczennica z najmłodszej klasy miała niewiele koleżanek. Wszyscy tu tęsknili za rodzicami i znajomym otoczeniem. A jednak na wakacje i święta inne dziewczynki wracały do domów, a Cassie zostawała sama. Nie mogła poprosić, żeby jej potowarzyszyły, nie wolno jej było wyjść z nimi do herbaciarni poza szkołą, kiedy odwiedzały je matki. Dlatego nigdy nie cieszyła się popularnością i coraz więcej czasu spędzała w samotności. Oswoiła ją, bo towarzystwa dotrzymywały jej książki i marzenia, ale rok temu rozpoczęła naukę w szkole wyższej. Właśnie wtedy popełniła fatalny błąd – podpadła Bleacher.

Lizzie Bleacher, najpopularniejsza uczennica Domu Fowella, nie wyróżniała się urodą ani inteligencją, nieszczególnie radziła sobie też w Rozgrywkach, choć stała na czele drużyny hokejowej. O nie, Lizzie – konkretna dziewczyna z barami jak siłacz i czarnym pasem w dżudo – po prostu terroryzowała całą szkołę wyższą. Jeśli nie chciało się zmieniać kształtu nosa, należało nie wkurzać Bleacher.

Zawieszenie majtek ofiary na maszcie albo spłukanie jej głowy w sedesie stanowiło po prostu część inicjacji. Dziewczynki zaciskały zęby, a potem płakały w poduszkę. Pyskowanie nie wchodziło w grę, a już na pewno nie należało mówić, że Bleacher nie rozumie słowa „dylemat”.

Ten nierozważny krok Cassie przypłaciła utratą mizernych resztek radości w Domu Fowella. Do tej pory po prostu mało kto ją lubił, teraz stała się trędowata. Dziewczynka, która dałaby się przyłapać na rozmowie z nią, wylądowałaby na czarnej liście Bleacher. Nic dziwnego, że koleżanki nie miały na to ochoty. Starały się nie patrzyć jej w oczy na korytarzu. Jeśli Cassie prosiła je o podanie soli podczas obiadu, udawały, że nie słyszą. Nikt nie chciał czytać z nią z jednego podręcznika na zajęciach ani znaleźć się z nią w parze podczas Rozgrywek.

Cassie uznała, że skoro ma być niewidzialna, to porządnie, więc nie odzywała się podczas lekcji, siadywała sama w jadalni i większość wolnego czasu spędzała w ukryciu. Po jakimś czasie nawet nauczyciele przestali ją dostrzegać. Czasem zastanawiała się, co by się stało, gdyby naprawdę znikła. Kiedy nauczyciele by się zorientowali? Czy w ogóle by się zorientowali?

– Proszę o uwagę! – rozległ się jakiś skrzypiący głos za jej plecami.

Wszystkie głowy odwróciły się w stronę drzwi. Kobieta, która w nich stała, miała siwą czuprynkę jak pudel i od stóp do głów spowijał ją beż.

Była to panna Pika, nauczycielka, która według Cassie wyróżniała się jako najmniej sympatyczna, choć z pewnością miała w Domu Fowella silną konkurencję.

Nauczyciele rzadko zaglądali do jadalni. Mieli własny pokój na piętrze i, jak niosła wieść, raczyli się w nim kiełbaskami i bekonem, a nawet czasem ciastem cytrynowym na podwieczorek. Panna Pika stała w progu, zadzierając długi nos.

– Przybyłam poinformować was o tym, o czym i tak wkrótce niewątpliwie dowiecie się od koleżanek. Pragniemy zapobiec przeinaczaniu faktów i niepotrzebnej panice. – Panna Pika odkaszlnęła. – Sytuacja jest pod kontrolą, nie ma powodów do niepokoju i wpadania w histerię. Wasi rodzice otrzymają od pani dyrektor list z wyjaśnieniem okoliczności i zapewnieniem, że szkoła nie odegrała żadnej roli w tym zajściu. Policja jutro przedstawi nam sytuację, więc nie wolno wam niepokoić funkcjonariuszy. Jeśli zechcą z wami porozmawiać, macie udzielić im pełnego wsparcia. Tymczasem wprowadzamy całkowity zakaz opuszczania terenu szkoły. Pytania?

Dziewczynki spojrzały po sobie wielkimi oczami. Cassie była zaintrygowana tak samo jak reszta, ale nie chciała zwracać niczyjej uwagi. W końcu jedna szóstoklasistka podniosła rękę.

– Ale co się stało, proszę pani?

– Nie powiedziałam wam? – zdziwiła się panna Pika. – Zaginęła uczennica.

Rozdział drugi

FAEROWIE NIE ISTNIEJĄ

Zaginioną okazała się pierwszoklasistka Jane Wren. Jane nie sypiała w dormitorium Cassie, ale chodziła z nią na geografię – siedziała w pierwszej ławce. Podobno tego dnia wybrała się na zakupy i jedząc cukierki lukrecjowe, czekała w parku, aż jej mama wyjdzie od krawcowej. Lecz zanim pani Wren wróciła, jej córka znikła.

Wkrótce Cassie poznała wszystkie szczegóły tego zdarzenia. Uczennice mówiły tylko o nim. Szeptały na korytarzu między lekcjami, porównywały swoje informacje, myjąc zęby, i nadal plotkowały po zgaszeniu świateł, aż dyżurna musiała je trzy razy uciszać. Wszystkie chciały wiedzieć, co się stało. Czy Jane po prostu uciekła? Tak w pierwszej chwili pomyślała Cassie, która planowała to samo trzy razy w tygodniu.

Ale Jane dobrze się czuła w szkole. Miała przyjaciółki, radziła sobie z nauką i ze sportem, hokeistki nie zwracały na nią uwagi, a kochająca rodzina przyjeżdżała co drugą niedzielę, by zabrać ją na zakupy i podwieczorek w mieście. Nie, wyglądało na to, że Jane nie oddaliła się z własnej woli.

Szkoła aż trzęsła się od plotek i domysłów, bo nie było to pierwsze zaginięcie w tym roku. W całym Londynie znikały dzieci. Zaledwie tydzień wcześniej dwaj chłopcy wyparowali z kina, gdy ich ojciec poszedł kupić bilety. W marcu słuch zaginął o pewnym rodzeństwie, ostatnio widzianym na Charing Cross, a tuż przed Bożym Narodzeniem pewna dziewczynka nie wróciła z Ogrodów Kensingtońskich. Jej rodzice rozwieszali ogłoszenia, ale bezskutecznie. Sensacyjne wiadomości, podawane przez wszystkie gazety, przedostały się nawet do Domu Fowella.

Od miesięcy plotkowano tu o zaginionych dzieciach, wymyślano najdziwniejsze teorie – od szalonych naukowców, którzy szukają królików doświadczalnych, po zbiegłe z zoo stado wygłodniałych hien. Ale teraz ta sprawa przestała być sensacyjnym artykułem czy rozrywką młodszych uczennic na przerwie. Wszyscy odczuli, że zagrożenie czai się zbyt blisko, by spać spokojnie. Cokolwiek spotkało Jane, mogło się przydarzyć reszcie dziewczynek.

* * *

Zdecydowanie najciekawszym skutkiem zniknięcia Jane było dochodzenie. Następnego dnia w Domu Fowella pojawili się policjanci: dwóch konstabli, detektyw w szarym garniturze i strażniczka. Ta ostatnia miała na sobie długi, czarny płaszcz z mnóstwem odznak oraz przypasany rapier. Jej przybycie obudziło falę ożywienia i nowych domysłów. Dziewczynki wyglądały przez okna, żeby przez chwilę na nią popatrzeć, śledziły ją w korytarzach i podsłuchiwały pod drzwiami klas, w których urzędowała. W młodszych uczennicach budziła strach; koleżanki Jane wychodziły z przesłuchania blade i roztrzęsione.

Strażniczki – tajny i dawny wydział policji, a może wojska, nikt nie wiedział tego na pewno – stanowiły w Londynie rzadko spotykany widok. Nigdy nie pojawiały się w gazetach ani wiadomościach, ale jedna z nich zawsze asystowała przy publicznych wystąpieniach króla, a charakterystyczny mundur nieustannie budził lęk i szacunek. Choć uczennice Domu Fowella nie miały pojęcia, czym właściwie ma zajmować się strażniczka, przyjęły jej obecność zarówno ze strachem, jak i z fascynacją.

Cassie robiła, co mogła, żeby nie rzucać się w oczy. Sytuacja ciekawiła ją tak samo jak wszystkich, ale dziewczynka za bardzo lubiła pozostawać w cieniu, by zwracać na siebie uwagę policji.

Tego popołudnia ukrywała się na drzewie za północnym skrzydłem. Był to platan, jeden z nielicznych na terenie szkoły, na tyle wysoki, że Cassie mogła się na niego wdrapać. Lubiła na nim siedzieć i czytać. Czuła się tu bezpiecznie; latem chowała się za zasłoną liści, a nawet zimą przechodnie nie patrzyli w górę. Miała nową książkę i miętówkę do ssania, więc niczego jej nie brakowało do chwili, gdy usłyszała w dole głosy.

– A ja tam dalej twierdzę, że to zwykłe porwanie. Ginie bogata dziewczynka, za parę dni przyjdzie list z żądaniem okupu, jak tu stoję – odezwał się mężczyzna.

– Ile tu żelaza, jakby ta szkoła została zbudowana, żeby ich nie wypuszczać. Oczywiście dopadli ją w parku, poza terenem. Czy wasi ludzie przeszukali miejsce, w którym widziano ją po raz ostatni? – spytała kobieta.

– Ma się rozumieć! I to kilka razy. Nie znaleźli nawet jednego włoska. Nawet jednego śladu stopy: dziewczynki czy porywacza. Trochę to dziwne, przyznaję, ale może uważali i chodzili tylko po żwirze.

Mówili o Jane Wren. Cassie uznała, że jeśli nieco się wychyli, dostrzeże rozmawiających. Detektyw zdjął kapelusz i przejechał dłonią po rzadkich włosach. Naprzeciwko niego stała wysoka kobieta w czarnym płaszczu – strażniczka. Opierała się plecami o drzewo i Cassie nie widziała jej twarzy, tylko chmurę złocistych włosów.

– Rozmawiałam z nauczycielami i przyjaciółkami dziewczynki. Nic nie wiedzą. Mogę tylko założyć, że padła ofiarą porywaczy przypadkiem, tak jak pozostałe. Biedaczka znalazła się w złym miejscu o niewłaściwej porze.

– Chyba nie sądzi pani, że te porwania mają ze sobą związek? – spytał policjant, unosząc krzaczaste brwi.

– Z całą pewnością mają. Stąd moja obecność. A teraz chciałabym pomówić z dyrektorką szkoły, musi przedsięwziąć wyjątkowe środki ostrożności dla dobra uczennic.

Cassie zaklinała w myślach kobietę, żeby się odwróciła. Tylko tak mogła jej się przyjrzeć, nie zdradzając własnej obecności. Wychyliła się bardziej i poruszyła gałęzią, na której siedziała. Mały, suchy listek, pozostały z jesieni, spłynął łagodnie na ziemię i wylądował u stóp strażniczki. Cassie wstrzymała oddech.

– Po mojemu nie będzie chciała podawać swojego nazwiska do gazet. Jak się dziennikarze połapią, że strażniczki są zamieszane, to się tu od nich zaroi. Aż dziw, że jeszcze się nie zlecieli. No, pójdę po chłopaków. Jeszcze się rozejrzymy przed odejściem.

Cassie patrzyła, jak detektyw wkłada kapelusz, kłania się strażniczce i odchodzi. Kobieta w czerni stała bez ruchu.

– Możesz już zejść – odezwała się. – Daję słowo, że nie gryzę.

Cassie skamieniała. Została zdemaskowana.

Cokolwiek się stanie, chciała to mieć za sobą. Schowała książkę do teczki, przełknęła resztę miętówki i zsunęła się po pniu.

Kobieta na nią czekała. W mundurze prezentowała się imponująco. U pasa miała smukły rapier ze zdobioną rękojeścią. Okazała się zaskakująco młoda i uśmiechała się lekko. Rudzik na gałązce nad jej głową przechylił łebek na bok. W paciorku jego oczka błysnęło złoto, a ptasie spojrzenie wyrażało coś więcej niż zwykłą rudzikową bezczelność. Ptak nie odleciał, gdy usłyszał głos strażniczki.

– Co robiłaś na tym drzewie? Mam nadzieję, że nic zdrożnego.

– Nie, skąd. Ja tylko… – Cassie szukała jakiejś przekonującej wymówki, lecz bez skutku. – Ukrywałam się.

W kącikach oczu kobiety pojawiły się zmarszczki uśmiechu.

– Chyba nie przede mną?

– Nie, proszę pani.

– Błagam, tylko nie: „Proszę pani”. Czuję się wtedy, jakbym miała sto lat. Nazywam się Renata Rawlins. A ty?

– Cassie… To znaczy Cassandra.

– Chyba nie powiesz dziewczynkom, co tu usłyszałaś, prawda?

Cassie pokręciła głową. Zresztą nie miała przyjaciółek, którym mogłaby się zwierzyć.

– Dobrze. Ufam, że dotrzymasz słowa. – Renata puściła do niej oko. – Pewnie nic nie wiesz o zniknięciu swojej koleżanki?

– Przykro mi, wcale jej nie znałam. Panno Rawlins…– Cassie zebrała się na odwagę. – Powiedziała pani, że wszystkim nam grozi niebezpieczeństwo. Co pani przez to rozumie?

– Wiesz, czym się zajmują strażniczki?

Cassie pokręciła głową.

– Otóż wyjaśniamy osobliwe zjawiska. Pomagamy ludziom i ich chronimy.

– Jak policjanci?

– Tak, choć oni chronią przed innymi ludźmi. My wkraczamy, gdy w grę wchodzi coś… dziwniejszego.

Cassie ucieszyła się, że strażniczka ma je chronić, ale przed czym? Nadal tego nie rozumiała.

– Przypuszczam, że za tymi zaginięciami dzieci rzeczywiście kryje się coś niezwyczajnego – powiedziała, żeby zachęcić strażniczkę do dalszych zwierzeń. – Myśli pani, że Jane się odnajdzie?

– Mam nadzieję, choć może być już za późno. Istnieją miejsca niedostępne nawet dla strażniczek… – Renata urwała w pół słowa i zmarszczyła brwi. – Co za interesujący naszyjnik.

Cassie zrozumiała, że gdy schodziła z drzewa, klucz wyśliznął się jej spod swetra. Teraz lśnił złotem w słońcu. Szybko go schowała.

– Należał do mojej mamy – wyjaśniła. – Podarowała mi go przed rozstaniem.

Rozległ się dzwonek wzywający na popołudniowe lekcje. Zajęcia z matematyki miały się odbyć na drugim krańcu szkoły.

– Przepraszam, muszę pędzić! – Cassie ruszyła biegiem w stronę zachodniego skrzydła. Po chwili odwróciła się i pomachała, żeby nie wydać się niemiła.

– Cieszę się, że panią poznałam!

Renata także pomachała. Na jej ramieniu przysiadł rudzik.

* * *

Pomimo wzburzenia życie w Domu Fowella szybko wróciło do normy. Trzeba było dokończyć odrabianie lekcji, wygrać w hokeja, nie zasnąć na zajęciach. Nauczyciele mieli mniej cierpliwości niż zwykle i chętniej wymierzali kary każdej dziewczynce, która przerywała wykład, by spytać o Jane Wren.

Cassie szczególnie nudziła się w piątkowe popołudnia, kiedy miała aż dwie godziny historii z panem Hastingsem. Wydawało jej się, że mogłaby polubić ten przedmiot – opowieści o królach, królowych, rozbitych okrętach i spiskach prochowych. Dokładnie tego dotyczyły jej ulubione książki, z tą różnicą, że wydarzenia historyczne rozegrały się naprawdę.

Niestety, pana Hastingsa nie interesowały sensacje. Nauczał dat. Dziewczynki musiały recytować z pamięci, w którym roku doszło do bitew, narodzin, koronacji, egzekucji, traktatów i królewskich ślubów – niekończące się szeregi liczb, prawie tak okropne jak na matematyce.

– No dobrze – odezwał się pan Hastings, wchodząc do klasy, podczas gdy spóźnialskie biegły na swoje miejsca. – Dziś mamy nowy temat, moje drogie, proszę otworzyć podręczniki na stronie 624! Omówiliśmy już bunt kapeluszników w 1853 roku i koronację królowej Kordelii w roku następnym. Teraz przejdziemy do najważniejszych wydarzeń za panowania kolejnej wielkiej królowej Anglii, Elżbiety Wspaniałej, urodzonej w 1533, zmarłej w 1603 roku.

Pan Hastings miał na sobie – jak zwykle – pumpy i podkolanówki, a pod pachą nosił trzcinkę. Nigdy nikogo nie uderzył, ale lubił nią smagać biurko, jeśli któraś uczennica zdrzemnęła się podczas zajęć.

– Co tam, Johnson? Nie, nie możesz wyjść, powinnaś była skorzystać z latryny na przerwie. Musisz wytrzymać!

Zanim pan Hastings zjawił się w Domu Fowella, uczył w szkole dla chłopców. Teraz widywał w klasie nieco więcej warkoczyków i wstążek, ale robiło mu to niewielką różnicę. Stanął przed ławkami i łypnął na dziewczynki, jakby robił przegląd swojej prywatnej armii. „Może – pomyślała Cassie – usiłuje sobie przypomnieć nasze nazwiska”.

– Willis, tak? Ty tam, z piegami. Odczytaj najważniejsze daty wojny dwóch królowych. Głośno i wyraźnie!

April Wilson zaczęła mozolnie dukać tekst z podręcznika. Cassie jak zwykle wybiegła wzrokiem naprzód.

1565: Bitwa o Rushwick. Lud Bezsłonecznych Krain, dowodzony przez Królową Cienia, wtargnął do Anglii przez Wielki Las Zachodni, siejąc zniszczenie w Worcester.

1566: Oblężenie Londynu. Otoczeni przez siły wroga królowa Elżbieta i Czarny Rycerz chronią się w Białej Wieży.

Cassie oparła brodę na rękach. Zaczynało się robić interesująco.

1572: Bitwa o Morden. Armia angielska, dowodzona przez pierwszą strażniczkę Jane Godfrey, odparła siły wroga. Czarny Rycerz został śmiertelnie ranny.

Traktat z Rosehill, podpisany przez obie królowe, położył kres wojnie. Zawarty w traktacie warunek utrzymania pokoju dotyczył nietykalności granicy obu krajów.

Kim była Królowa Cienia? I gdzie leżały te jakieś Bezsłoneczne Krainy? Cassie pokręciła głową. Coś jeszcze nie dawało jej spokoju. Te nazwy wydawały się znajome, jakby niedawno gdzieś o nich czytała.

April Wilson mamrotała dalej. Reszta klasy rysowała na ławkach albo gapiła się na przygnębiający widok za oknem. Pan Hastings oparł nogę na stole i przyglądał się pająkowi na suficie.

Cassie ukradkiem wyjęła z torby Opowieści Faerii. Przez chwilę rozglądała się, sprawdzając, czy nikt nie widzi, po czym otworzyła książkę. Aha! Historia królowej, która zabrała ze sobą rycerza do Faerii. Na ilustracji jechali konno przez ciemny las; rycerz w zbroi czarnej jak pancerzyk żuka spał w siodle, co wydawało się dość niewygodne, a królowa, promienna i straszliwa, trzymała długą białą różdżkę. Podpis potwierdził podejrzenia Cassie: „Czarny Rycerz uwieziony do Bezsłonecznych Krain”.

Potem Cassie nie potrafiła zrozumieć, co w nią wstąpiło. Na pewno zapomniała o całym świecie, pochłonięta pragnieniem, by się dowiedzieć, czy ta historia wydarzyła się naprawdę. Uniosła rękę. Pan Hastings początkowo jej nie zauważył, ale gdy April Wilson wreszcie dobrnęła do końca i usiadła z westchnieniem ulgi, dostrzegł małą różową rękę, kołyszącą się jak flaga w głębi klasy.

– O co chodzi, Morton? – spytał, wytężając wzrok.

Cassie wstała. Wszystkie dziewczynki odwróciły się do niej, szurając krzesłami. Jeszcze mogła się uratować. Wystarczyłoby powiedzieć, że musi do łazienki, do gabinetu pielęgniarki, napić się wody… Przełknęła z trudem ślinę; serce łomotało jej w piersi.

– Proszę pana… czy ci najeźdźcy… armia Królowej Cienia… czy… – zaczęła. – Czy to znaczy, że faerowie istnieją naprawdę?

W klasie zapadła długa chwila ciszy. April Wilson otworzyła usta jak ryba. Wszystkie uczennice gapiły się na Cassie.

– No… ten… – zająknął się pan Hastings. W klasie rozległy się chichoty. – Nie używamy takiego określenia! Macie się uczyć o faktach, nie faerach… to znaczy nie o bajkach! – Wśród ławek rozległ się cichy śmiech. Pan Hastings poczerwieniał jak burak. – Faerowie nie istnieją! – ryknął, ale rozbawione dziewczynki dalej śmiały się i szeptały do siebie, nie odrywając wzroku od Cassie, która oblała się rumieńcem i usiadła, przeklinając swój wyskok. Jak mogła się tak wygłupić?

– Cisza! Wystarczy! – krzyknął pan Hastings, usiłując zaprowadzić spokój. – Na egzaminie macie podać fakty. Kiedy podpisano traktat z Rosehill? Ktoś wie?

– W 1572 roku – odezwała się Mabel Burren, rzucając Cassie złośliwy uśmieszek.

– Bardzo dobrze, Brown! – pochwalił ją pan Hastings. – Przeczytasz następną stronę.

Cassie zgarbiła się nad podręcznikiem. Co ją opętało? Tym jednym wystąpieniem zniszczyła efekty całych miesięcy starań, by pozostać niewidoczną. Gdy w końcu zabrzęczał dzwonek, pan Hastings zawołał:

– Morton, proszę zostać!

Dziewczynki przeszły obok niej, uśmiechając się ironicznie i szepcząc między sobą. Cassie spakowała podręczniki i poczłapała do katedry. Pan Hastings nagryzmolił nazwisko i datę na skrawku różowego papieru i podał go jej.

– Mam karę? – spytała Cassie. – Za co?

– Za przeszkadzanie. Nie traktuję lekko mojego przedmiotu. Dość tych nonsensów o zmyślonych istotach, słyszysz?

Cassie zmarszczyła brwi. To niesprawiedliwe, że ukarano ją za zadanie pytania, nawet niemądrego.

– Tak, proszę pana – westchnęła.

Zostanie po lekcjach stanowiło teraz najmniejszy z jej problemów.

Rozdział trzeci

OKROPNA ROCZNICA

Plotki o upokorzeniu Cassie rozeszły się po szkole szybciej niż wszy. Przez jeden dzień to nie Jane Wren stanowiła główny temat rozmów. Cały plan pozostania niewidzialną spalił na panewce. Cassie czuła się, jakby ktoś zdarł z niej zbroję, odsłaniając bezbronne ciało. Hokeistki nie mogły się nacieszyć nowym powodem do kpin.

– Hej, Morgan, widziałaś ostatnio jakieś chochliki? – rzucały za nią na korytarzu.

Podczas posiłków zakradały się za jej plecy i szeptały:

– Wiesz co, chyba zalągł mi się pod łóżkiem jednorożec. Chcesz sprawdzić?

A gdy próbowała uciec, Lizzie Bleacher krzyknęła za nią:

– A ty dokąd? Do elfów na lewo!

Najwyraźniej plotka dotarła też do nauczycieli, którzy nagle zaczęli obdarzać Cassie szczególną uwagą, co bardzo utrudniało jej potajemną lekturę. W nocy śniła zawikłane koszmary, w których Czarni Rycerze ścigali ją z kijami do hokeja, a pan Hastings w kostiumie królowej wróżek wymachiwał trzcinką zamiast różdżki.

* * *

W poniedziałkowy poranek Cassie zbudziła się z dziwnie ściśniętym żołądkiem. Zwykle miała tak po obiadach w Domu Fowella, ale tym razem czuła się zupełnie inaczej. Leżała w łóżku, wpatrzona w szary sufit, na którym blade światło, wpadające przez okna z żelaznymi prętami, kładło się pasiastym cieniem.

Pięć dziewczynek, z którymi dzieliła dormitorium, nadal spało. Beatrice Hartree chrapała. Ale to nie ten hałas obudził Cassie, lecz nagłe i niepokojące wrażenie, że coś jest nie tak. Kojarzyło jej się z uczuciem, gdy robi się krok, przechodząc ze snu w jawę, i stopa trafia w pustkę, a przebudzenie następuje gwałtownie i nieprzyjemnie. Oczywiście tego dnia Cassie miała dostać karę, ale chodziło o coś jeszcze. Leżała i czekała, aż pamięć jej to podszepnie. Egzaminy na razie nie nadeszły, semestr dopiero się zaczął, w lekcjach do odrobienia nie miała zaległości, a Rozgrywki odbywały się w czerwcu. Usiadła i spojrzała na kalendarz przedstawiający żonkila z opuszczoną główką. Był trzydziesty kwietnia, rocznica jej przybycia do szkoły.

Cassie upadła na materac, który skrzypnął z zaskoczenia. Nie obchodziło jej, czy kogoś obudzi. Najokropniejszy dzień w całym roku! Gorszy od urodzin, o których nikt nie pamiętał, albo od Bożego Narodzenia, kiedy siedziała sama w jadalni, skubiąc wysuszonego indyka, podczas gdy inne dziewczynki świętowały w domu z rodziną, prezentami i puddingiem.

Od dnia jej przyjazdu do Domu Fowella minęło siedem lat. Tak długo nie widziała się z mamą.

Szarpnęła za sznurek na szyi i wyciągnęła zawieszony na nim klucz. Łańcuszek zerwał się dawno temu, a zresztą sznurek mniej zwracał uwagę. Biżuteria stanowiła kolejny punkt na długiej liście rzeczy zakazanych w szkole, więc choć Cassie nie rozstawała się z kluczem, nie pokazywała go nikomu. Miał długość jej palca wskazującego i zielonozłoty kolor. Główka przypominała spiralnie zwinięty liść paproci, a na końcu metalowego rdzenia znajdowały się delikatne listeczki.

Cassie obmyśliła wiele teorii na temat tego, co może otwierać klucz: skrzynię ze skarbami, tajny loch, drzwi do domu, do którego kiedyś wróci z mamą. Kluczyk wyobrażał też obietnicę i zobowiązanie, jakie sama sobie narzuciła. Mama dała go jej w dniu rozstania, prosząc, by córka cierpliwie na nią czekała – i Cassie złożyła obietnicę. Nie spodziewała się tylko, że rozłąka potrwa tak długo. Dotykając kluczyka, zawsze czerpała z serca odrobinę nadziei, ale dziś poczuła, że ten zapas prawie się skończył. Minął kolejny rok i już chyba nie wierzyła w powrót matki.

* * *

Cały dzień minął jej jak we śnie. Chodziła nieprzytomnie korytarzami, nie zwracając uwagi na docinki hokeistek. W klasie gapiła się w okno, obserwując trzy walczące o sucharek kawki. Wolną godzinę spędziła za salą gimnastyczną, skubiąc suchą trawę i wpatrując się w szkolną bramę. Nie czuła nawet ochoty, żeby czytać – wręcz chciała nic nie czuć, zdusić narastającą desperację i jakoś dobrnąć do końca tego dnia.

Wolałaby nie jeść kolacji i pójść spać wcześniej. Im szybciej nadejdzie jutro, tym lepiej. Ale najpierw musiała odbyć karę. Zastanawiała się, czy nie udawać choroby, ale nawet gdyby zdołała nabrać pielęgniarkę, następnego dnia i tak czekałoby ją coś nieprzyjemnego. Chociaż zmywanie garnków, pielenie ogródka – czy co tam jeszcze by wymyślono – mogłoby zagłuszyć jej myśli.

Ruszyła do foyer, gdzie przed gabinetem panny Piki stała już kolejka dziewcząt. Gdy wreszcie przyszła kolej Cassie, wręczono jej wiadro mydlin i szczoteczkę do zębów.

– Łazienka w północnym skrzydle, sprzątanie – rzuciła panna Pika z drwiącym uśmieszkiem. – Tylko dobrze wyszoruj fugi.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie korzystał z łazienki w północnym skrzydle, bo jedyna funkcjonująca toaleta przy spuszczaniu wody wydawała odgłosy jak tonąca owca. Cassie postawiła wiadro; mydliny wychlapnęły z niego na brudnozielone kafelki podłogi. Nie pozostało jej nic innego jak zabrać się do pracy. Im prędzej upora się z robotą, tym szybciej padnie na łóżko i zakończy ten okropny dzień.

Na ogół szorowanie podłóg nie należy do zadań przyjemnych. Robi się to na czworakach, a woda szybko staje się brązowa i mętna. Mycie toalet jest jeszcze gorsze. Cassie zajmowała się tym przez jakąś godzinę i prawie już kończyła, gdy nagle skrzypnęły drzwi i w jej polu widzenia pojawiły się trzy pary trzewików. Te trzewiki znajdowały się na nogach trzech hokeistek. Jedną z nich była Lizzie Bleacher.

– Halo, a co my tu mamy? – odezwała się. – Jakieś paskudztwo wypełzło z toalety?

Jej towarzyszki zachichotały złośliwie. Lizzie przeszła przez łazienkę, jakby to ona tu rządziła.

– Ominęłaś jedno miejsce – powiedziała i kopnęła wiadro, rozlewając mydliny po całej posadzce i zachlapując spódnicę Cassie.

Hokeistki znowu parsknęły śmiechem, patrząc, jak ich ofiara wstaje i wyżyma ubranie.

– Nikt ci nie mówił, że to moje terytorium? – syknęła Lizzie.

– Pan Hastings dał mi karę…

Szeroka twarz Lizzie rozpromieniła się na wspomnienie minionej lekcji.

– A, tak, to ty gadałaś o bajkach. Znalazłaś tu jakieś wychodkowe wróżki?

Jej świta zachichotała, a Lizzie, najwyraźniej zachwycona własnym poczuciem humoru, ciągnęła:

– Lepiej ją złapcie, bo jeszcze dostanie skrzydeł i odleci.

Hokeistki wykręciły Cassie ręce za plecami, zmuszając ją do klęknięcia. Dziewczynka zagryzła wargi, nie chcąc krzyknąć, choć ból stawów wyciskał jej łzy z oczu. Lizzie podeszła bliżej; Cassie, chcąc nie chcąc, musiała spoglądać z dołu w jej nozdrza, co nie należało do przyjemnych widoków. Usiłowała odwrócić głowę, ale Lizzie chwyciła ją wielką łapą za kark.

– Myślałaś, że o tobie zapomniałam, kiedy tak się przemykałaś i ukrywałaś po kątach jak wystraszony królik?! – warknęła.

Cassie, która faktycznie miała taką nadzieję, chciała pokręcić głową, lecz palce Lizzie wpiły jej się w krtań i unieruchomiły ją na dobre. Mogła tylko z trudem chwytać oddech.

– A tymczasem ja czekałam na odpowiednią okazję, która właśnie mi się nadarzyła – ciągnęła hokeistka z uśmiechem. – Jak tu miło i spokojnie. Nikt nam nie przeszkodzi. Nikt nie usłyszy twojego pisku.

Cassie wiedziała, że Lizzie chce tylko ją przestraszyć; problem polegał na tym, że dopięła swego. Hokeistka potrafiła wywęszyć strach jak pies. Puściła gardło swojej ofiary i cofnęła się z zadowoleniem.

– Nikt się za bardzo nie przejmie, jeśli zaginie kolejna dziewczyna. – Lizzie usiłowała przybrać minę pełną zadumy, do której jej twarz nie była przyzwyczajona. – Powiedzą, że to porywacze albo ten ktoś, kto zabrał biedną małą Jane.

Cassie nie sądziła, żeby Lizzie miała coś wspólnego ze zniknięciem Jane Wren. Nie podobał jej się jednak kierunek, w jakim zmierzała ta rozmowa.

– Za tobą nikt nie zatęskni, co nie, Morgan? Nie masz przyjaciół. Nikt się nie rozbeczy, jak jutro zabraknie cię na śniadaniu.

Cassie zacisnęła zęby. Nikt się z nią nie przyjaźnił głównie przez Lizzie, która dobrze o tym wiedziała.

– Nie masz nawet mamusi ani tatusia, prawda? Biedna sierotka.

– Nie jestem sierotą – syknęła Cassie. – Mam matkę.

– Co proszę? Nie dosłyszałam.

Przyboczna Lizzie pchnęła Cassie, która straciła równowagę. Wszystko to, co tłumiła przez cały dzień, cały ból, gniew i frustracja wzbierały w niej jak wściekła fala gotowa przerwać tamę.

– Powiedziałam, że mam matkę!

Lizzie pochyliła się tak nisko, że Cassie poczuła jej oddech.

– To gdzie się podziewa? U wróżek?

Obie przyboczne ryknęły śmiechem.

Cassie wykorzystała chwilę ich nieuwagi i wyrwała się z uścisku. Zanurkowała w przestrzeń obok Lizzie i śmignęła do drzwi. Mała i zwinna, prześcignęłaby masywniejsze, wolniejsze hokeistki, gdyby nie łzy w oczach, przez które nie dostrzegła kałuży brudnej wody. Pośliznęła się na niej i runęła z rozmachem na podłogę. Rozpęd poniósł ją dalej, aż uderzyła mocno głową w drzwi kabiny i znieruchomiała. W głowie jej dzwoniło, potłuczone kolana i łokcie pulsowały bólem.

– Nigdzie się stąd nie ruszysz, dopóki z tobą nie skończę. – Lizzie przykucnęła przy niej. – Już po tobie, Morgan, i żadna wróżka ci nie pomoże.

Drzwi łazienki znowu skrzypnęły. Cała czwórka obejrzała się i ujrzała jasną sylwetkę panny Piki. Nauczycielka zmierzyła wzrokiem całą tę scenę – trzy starsze uczennice pochylające się nad małą, skuloną Cassandrą Morgan.

– Dziewczynki, dzwonek na obiad rozległ się pięć minut temu. Sugeruję, byście udały się do jadalni, jeśli zamierzacie dziś coś zjeść.

– Tak, proszę pani – odpowiedziały hokeistki chórem i ruszyły do drzwi. Lizzie łypnęła jeszcze przez ramię na Cassie.

Gdy starsze dziewczyny opuściły łazienkę, panna Pika weszła i starannie ominęła kałużę, stukając obcasami.

– Gdy poleciłam ci umyć podłogę, nie to miałam na myśli, moja panno.

Cassie wstała z trudem, walcząc z bólem głowy.

– I coś ty zrobiła z mundurkiem? Wyglądasz, jakby przeciągnięto cię przez połowę londyńskich rynsztoków. Ale nie masz czasu, żeby się przebrać. Ona nie może czekać. Weź się w garść i chodź ze mną.

Dopiero gdy znalazły się w foyer, Cassie zdołała spytać, dokąd idą.

– Nie powiedziałam? Pani dyrektor chce się z tobą widzieć.

Rozdział czwarty

GARM

Gabinet dyrektorski znajdował się na drugim piętrze. Stamtąd, niczym pajęczyca przyczajona na środku sieci, dyrektorka obserwowała sprawy Domu Fowella. Bardzo niewiele uczennic mogło powiedzieć, że ją widziało, choćby przelotnie. To, co o niej opowiadano, nie podnosiło na duchu wezwanych do jej gabinetu. Niektórzy twierdzili, że dyrektorka trzyma uczennice w klatkach zwisających pod sufitem, skazując je na śmierć głodową. Inni – że ma sforę wielkich, czarnych psów, które wypuszcza w nocy, by biegały po korytarzach, szukając wałęsających się dziewczyn. Według szczególnie makabrycznej pogłoski zjadała na śniadanie serca tych, które oblały egzaminy – choć w to akurat nie wierzył nikt oprócz pierwszaków.

Dyrektorka nazywała się Griselda Garman, ale wszyscy nazywali ją Garm.

Cassie szła długimi korytarzami, a potem po trzech biegach schodów za panną Piką, zastanawiając się gorączkowo, czym mogła zawinić. Nawet jeśli wieści o jej głupim pytaniu na lekcji historii dotarły do dyrektorki, chyba to nie takie wielkie wykroczenie? Gdyby tylko Cassie wiedziała, dlaczego została wezwana, mogłaby przygotować jakieś wytłumaczenie, obmyślić sposób, żeby się wyłgać.

– Zaczekaj tu, aż zostaniesz wezwana – poleciła jej panna Pika, wskazując drewnianą ławkę pod ścianą.

Cassie usiadła i odprowadziła wzrokiem nauczycielkę oddalającą się schodami. Niemal wolałaby, żeby została. Panna Pika raczej nie podnosiła nikogo na duchu, ale wszystko wydawało się lepsze od samotnego wejścia do gabinetu.

Ławka stała naprzeciwko drzwi – bardzo zwyczajnych drewnianych drzwi. Cassie nie wiedziała, czego się spodziewała – wrót do lochu z ciężkimi zasuwami i kratownicą? Ale i tak nie chciała na nie patrzeć, więc wstała, żeby rozejrzeć się po otoczeniu. Na ścianie wisiało sześć oprawionych w ramki zdjęć: portret króla i szereg naburmuszonych kobiet w zgrzebnych sukniach, pewnie dawnych dyrektorek. Zdjęcia Garm brakowało, ale pusty gwoździk i lampka zdradzały, że coś tu niedawno było.

Drzwi otworzyły się i z gabinetu wyszła dziewczynka – może ośmio- lub dziewięcioletnia. Miała wielkie brązowe oczy za okrągłymi okularami i chowała nos w chusteczce. Cała drżała.

– Wszystko w porządku? – spytała Cassie.

Mała odskoczyła, zerknęła z przerażeniem za siebie i rzuciła się biegiem ku schodom. Wkrótce odgłos jej kroków ucichł. Drzwi były nadal półuchylone. Cassie wahała się, niepewna, co powinna zrobić.

– Wejdź – rozległ się kobiecy głos.

Zabrzmiało to jak rozkaz, nie zaproszenie. Dziewczynka nabrała tchu, uniosła głowę i weszła do gabinetu. Wnętrze rozświetlał przytłumiony czerwony blask lampy na biurku i ogień pełgający w kominku. Ściany ozdabiała tapeta w czerwone maki i długie lustra w ozdobnych ramach. Odbijał się w nich widok z okna wychodzącego na boisko. Cassie uświadomiła sobie, że Garm może stąd obserwować wszystkie zajęcia na świeżym powietrzu. Ile razy ją widziała?

Dziewczynka podeszła do biurka; jej tenisówki przy każdym kroku piszczały na wypolerowanym parkiecie. Dyrektorka pochylała się nad jakimiś dokumentami, skrobiąc piórem. Cassie czekała. Kątem oka dostrzegła cień. Przed kominkiem leżał wielki, czarny pies ze skrzyżowanymi przednimi łapami. Uniósł głowę i spojrzał na nią. Z profilu przypominał egipską rzeźbę o postawionych spiczastych uszach i skośnych, złocistych oczach. Dziewczynka ostrożnie się od niego odsunęła.

Dyrektorka odłożyła pióro i oparła dłonie na blacie. Była młodsza, niż spodziewała się Cassie, z pewnością młodsza od większości nauczycieli z Domu Fowella. Krótkie czarne włosy okalały twarz o ostrych rysach – piękną, ale w nieprzyjemny sposób. Wszystko w niej wydawało się za cienkie; pod bladą skórą rysowały się niebieskie żyły.

– Panna Morgan, tak? – spytała dyrektorka, mierząc spojrzeniem dziewczynkę, która dostrzegła w jednym z luster swoje ubrudzone, rozchełstane odbicie.

Cassie skinęła głową.

– Twoja matka nie żyje.

Dyrektorka nie powiedziała nic więcej. Nie złożyła kondolencji, nie starała się przygotować podopiecznej na wstrząs. Sucho stwierdziła fakt, jakby ogłaszała, że zabrakło im mleka.

– Właśnie że nie – odezwała się Cassie zduszonym, ale spokojnym głosem.

– Właśnie że nie… co? Pełnym zdaniem proszę.

– Właśnie że nie umarła. Moja matka żyje – powtórzyła Cassie głośniej.

Dyrektorka zacisnęła wargi jeszcze mocniej.

– Możesz mi nie wierzyć, ale fakty przedstawiają się tak: nikt nie widział Rose Morgan ani o niej nie słyszał od siedmiu lat.

Cassie doskonale o tym wiedziała. I przez cały dzień broniła się przed tą świadomością.

– Zgodnie z prawem osobę zaginioną przez siedem lat uznaje się za zmarłą. Mam pismo, które to potwierdza. – Garm uniosła kartkę.

– Bzdura! – rzuciła Cassie, zaciskając pięści.

– Co dwunastolatka może wiedzieć o takich sprawach?

Dziewczynka zmarszczyła brwi.

– Wiem, że jakiś świstek nie zabije mojej matki. Nie może pani twierdzić, że ktoś nie żyje, jeśli nie ma pani pewności! A ja wiem, że ona żyje!

– Skąd? Wiesz, gdzie się podziewa? Czy widziałaś ją choć raz, odkąd cię tu zostawiła?

– Nie.

– Kontaktowała się z tobą w jakikolwiek sposób? Listownie, telefonicznie?

Cassie pomyślała, że to dość nielogiczne – najpierw upierać się, że jej matka umarła, a potem domagać się informacji o miejscu pobytu.

– Nie wiem, gdzie jest, ale to nie znaczy, że umarła.

– Wiesz bardzo mało, to pewne. Na dziś jesteś sierotą. Pytanie tylko, co mamy z tobą zrobić.

Gdyby jej mama naprawdę straciła życie, Cassie by to czuła. Przez chwilę spróbowała uwierzyć w najgorsze, ale coś jej na to nie pozwalało. Nie mogła się pogodzić ze świadomością, że jej matki nie ma już wśród żywych.

– Słuchasz mnie, moja panno? Spytałam, czy masz krewnych.

Cassie pokręciła głową.

– Nie, nikogo.

Nie znała swojego ojca. Gdy chciała się o nim czegoś dowiedzieć, matka zawsze mówiła, że to dobry człowiek, ale tak przy tym smutniała, że Cassie przestała pytać. Myślała, że albo umarł, albo odszedł gdzieś bardzo daleko. Jego nieobecność w ogóle jej nie przeszkadzała, bo nie wiedziała, co to znaczy mieć ojca. Inaczej było z matką – ją pamiętała aż za dobrze.

– Jesteś chyba świadoma, że nie możemy cię tu trzymać za darmo. Środki twojej matki zostały odcięte. Nikt nie łoży na twoje utrzymanie i naukę. Nie masz ani grosza. – Garm pochyliła się, przeszywając Cassie wzrokiem. – A może coś ci zostawiła? Coś… cennego?

Cassie omal nie chwyciła za ukryty pod mundurkiem kluczyk, ale w porę się powstrzymała. Gdyby pokazała go dyrektorce, tym samym przyznałaby się do złamania zasad, a kluczyk zostałby skonfiskowany. Pokręciła głową.

– Trzeba się tym zająć. Rozmawiałam z niejakim panem Kres-Nadzieyą z Sierocińca Kres-Nadzieyi. Okazał się tak uprzejmy, że zaoferował ci tam miejsce.

Sierociniec… chcieli ją wysłać do sierocińca. Cassie znała z książek los, który ją tam czekał – gorszy niż w Domu Fowella. Dyrektorka nadal objaśniała dziewczynce formalności, ale ona nie słuchała. Czuła się, jakby błądziła we mgle, nie dowierzając samej sobie i szukając choć skrawka otuchy.

– Pan Kres-Nadzieya rano przyśle kogoś po ciebie. Nie musisz już chodzić na zajęcia. Spakujesz swoje rzeczy i będziesz czekać w sypialni, aż zostaniesz wezwana.

Cassie jakby podzieliła się na dwie różne osoby. Cassandra zewnętrzna zachowała opanowanie; skinęła głową w reakcji na słowa dyrektorki. Ta druga, uwięziona w niej Cassie miała ochotę zrobić straszną awanturę, nawrzeszczeć na tę kobietę, tak spokojnie siedzącą za biurkiem, ciskać się, płakać i krzyczeć na świat za niesprawiedliwość tego, co ją spotkało – ale wiedziała, że to by nie zmieniło sytuacji ani na jotę.

– To wszystko, możesz odejść – rzuciła dyrektorka.

Pies uniósł łeb i odprowadził ją wzrokiem.

Cassie przemknęła przez korytarze i schody jak duch. Świat nie wydawał jej się realny. Bleacher, lekcje, egzaminy, wszystko, co ją dręczyło, teraz było ulotne niczym dym. Jakoś znalazła się w dormitorium. Położyła się na łóżku z rękami złożonymi na brzuchu i spojrzała na ciężkie chmury za małym oknem.

Ścisnęła w dłoni kluczyk i pomyślała o obietnicach: o tym, jak matka obiecała wrócić, o tym, jak ona sama obiecała czekać. Tylko z powodu tej przysięgi została w Domu Fowella; ale składając ją, nie wiedziała, że oczekiwanie tak się przeciągnie.

Trwała tu rok po roku, lecz nie mogła już dłużej czekać.

Wstała z łóżka i podeszła do okna. Słońce zachodziło za chmurami, barwiąc niebo szarością o musztardowym odcieniu. Cassie chwyciła zimne pręty. Potem nagle zrozumiała – przecież jest wolna! Przez te lata trzymało ją nie żelazo w oknach ani zasady, ale obietnica. Teraz nie musiała jej już dotrzymywać, bo i tak została zmuszona do odejścia. A skoro ma odejść, to czemu nie na własnych warunkach? Ileż nocy spędziła, leżąc bezsennie w łóżku i planując ucieczkę, by następnego ranka zbudzić się i żyć jak zawsze? No cóż, tym razem zrealizuje swój plan. Tym razem ucieknie.

* * *

Pakowanie nie trwało długo; nie miała tu wiele własnych rzeczy. Płaszcz, szary szkolny kapelusz, by zakryć rzucające się w oczy rude włosy, szczoteczka do zębów, czyste chusteczki. Wszystko to zmieściło się w szkolnej torbie. Rozważała, czy nie spakować się do poszewki na poduszkę, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu. Gdyby ją złapano, nie mogłaby udawać, że wyszła na spacer. W końcu oderwała obluzowane deski pod łóżkiem. Nie, nie zabierze ze sobą wszystkich książek – nigdzie by ich nie wcisnęła, a ciężar by ją spowolnił. Przesunęła palcami po grzbietach. Bolała ją myśl, że je porzuca. Tylko one dotrzymywały jej towarzystwa w Domu Fowella, tylko one czegoś ją naprawdę uczyły. W końcu wybrała najnowszą z kolekcji, Opowieści Faerii – bo jeszcze nie skończyła jej czytać. Wcisnęła tom do torby, którą schowała pod łóżkiem.

Gdy pozostałe dziewczynki wróciły do dormitorium, zastały Cassie leżącą nieruchomo jak we śnie, z głową pod kołdrą. Rozmawiały i sprzeczały się ze śmiechem o to, która pierwsza wskoczy do wanny, i hałasowały, dopóki dyżurna nie weszła, by zgasić światło. Przez cały ten czas Cassie nawet nie drgnęła. Czekała, aż oddechy koleżanek stały się miarowe, a Beatrice Hartree zaczęła chrapać. Gdy w końcu upewniła się, że dziewczynki twardo śpią, odrzuciła kołdrę i wstała, ubrana od stóp do głów. Wzięła torbę i płaszcz, wyśliznęła się przez drzwi i zamknęła je cicho za sobą.

* * *

Snując śmiałe plany, Cassie pomijała bardziej kłopotliwe etapy ucieczki. O dziewiątej zamykano wszystkie drzwi szkoły; nauczyciele odpoczywali w salonie. Foyer nie dawało żadnych szans – wielkie wrota zamykano na klucz i zasuwę. Musiała znaleźć inną drogę. Nawet przez okno, gdyby któreś było otwarte. Zajrzała do paru klas po drodze, ale w ich oknach tkwiły kraty. Na dole też się jej nie poszczęściło. Potem przypomniała sobie o schowku na szczotki.

Zakradła się do niego cichymi korytarzami, trzymając się blisko ścian. We wpadającym przez okna świetle księżyca wszystko stawało się czarne i szare, ale ona znalazłaby drogę nawet z zawiązanymi oczami. Przemykając korytarzem w zachodnim skrzydle, usłyszała czyjeś kroki; schowała się w pustej klasie, dopóki nie ucichły. Najwyraźniej nie wszyscy nauczyciele poszli na górę.

Raz odniosła wrażenie, że dobiega ją chrobot pazurów na parkiecie i ziajanie psa dyrektorki. Wstrzymywała oddech przez całą minutę, aż znowu zrobiło się cicho. W końcu dotarła do składziku; panowały w nim nieprzeniknione ciemności. Otwierając drzwiczki, usłyszała jakiś szmer, ale nie miała czasu na strach. Włączyła światło. Okno było otwarte. Przyciągnęła pod nie wiadro, które zwykle służyło jej za krzesło, i zaczęła się przeciskać na zewnątrz przez wąską framugę. Poczuła, że zasuwka rozdziera jej pończochę.

Ziemia znajdowała się blisko; wystarczył mały skok. Cassie wylądowała w wilgotnej trawie, w chłodnym i ciężkim od rosy powietrzu. Znajdowała się za północnym skrzydłem. W oddali majaczyła brama, ale pozostawało pytanie, jak przedostać się przez boisko. Cassie nie wiedziała, czy Garm akurat nie patrzy na nie z okna swojego gabinetu.

Poszła w stronę sali gimnastycznej, kryjąc się w cieniu budynku. W salonie nauczycieli nadal paliło się światło. W umiejscowionym dokładnie nad nim gabinecie dyrektorki chyba błysnęło jakieś blade czerwone światełko, choć Cassie nie dałaby za to głowy. Biurko Garm stało odwrócone od okna, więc siedząca przy nim dyrektorka nie widziałaby boiska. Gdyby jednak wybrała akurat ten moment, by wstać i wyjrzeć, natychmiast dostrzegłaby Cassie, ciemny cień na pustej, osrebrzonej księżycowym blaskiem połaci trawy.

Nieopodal rozległo się węszenie, a potem chrobot pazurów na chodniku. Cassie nie mogła się wycofać, musiała zaryzykować. Naciągnęła na głowę kapelusz, by ukryć włosy i twarz, po czym rzuciła się biegiem naprzód.

Dotarła do połowy boiska, gdy usłyszała wycie, od którego dostała gęsiej skórki. Odwróciła się; w ślad za nią pędził wielkimi susami jakiś ciemny kształt. Dostrzegła tylko łapy i białe zęby. Zaczęła uciekać, najszybciej jak mogła. Pies warknął, budząc w niej głęboki, instynktowny strach, więc dała sobie spokój z dyskrecją. Biegła, głośno dysząc. Myślała tylko o tym, żeby dopaść do bramy. Przeskoczyła niski żywopłot, gubiąc przy tym kapelusz, i upadła na podjazd. Podniosła się, a żwir zachrzęścił pod jej podeszwami. Za plecami miała coraz głośniejsze ziajanie, a w jej głowie zakiełkowała nieprzyjemna myśl: do bramy zostało co prawda parę kroków, ale pewnie została zamknięta.

Cassie odwróciła się, by stawić czoło swojemu prześladowcy. Pies miał zjeżoną sierść na karku. Pochylał łeb i wpatrywał się w nią, odsłaniając kły. Warknął cicho i groźnie jak nadciągająca burza, ale się nie zbliżył. Cassie dyszała, oparta plecami o ogrodzenie. Czekała, aż zwierz zaatakuje, on jednak tkwił w miejscu.

Nie spuszczając z niego wzroku, kątem oka przyglądała się bramie. Musiała znaleźć jakiś sposób, by przejść pod nią, nad nią lub przez nią. Skrzydła z kutego żelaza zwieńczały kolce. Może zdołałaby się wspiąć, ale przy tym by się podrapała, a skok mógłby się skończyć złamaniem nogi lub czymś gorszym. Przeciśnięcie się pod spodem nie wchodziło w grę – dotykające ziemi pręty miały zaostrzone końce.

Na bramie wisiała wielka, ciężka kłódka. Gdy Cassie sięgnęła ku niej, pies rozszczekał się wściekle. Zerknęła na szkołę, od której zbliżały się jakieś światła.

Kiedy dotknęła zamka, przeszło ją dziwne wrażenie ciepła rozprzestrzeniającego się tuż nad jej sercem, jakby pociągnęła łyk gorącego kakao w zimną noc. To uczucie zaraz minęło, a kłódka – nieprawdopodobne! – otworzyła się w dłoni dziewczynki. Cassie gapiła się na nią przez sekundę, ale nie miała czasu, żeby dłużej roztrząsać ten szczęśliwy zbieg okoliczności. Pies ujadał jak szalony. Pchnęła skrzydła bramy; były ciężkie, zawiasy skrzypnęły, lecz zdołała przecisnąć się przez szparę. Zamknęła za sobą skrzydła z metalicznym brzękiem. Pies zachłystywał się warkotem i miotał na wszystkie strony, ale nie podchodził. Cassie znowu zatrzasnęła kłódkę. Rzuciła ostatnie spojrzenie na cień szkoły i ruszyła w dół wzgórza. Wycie psa powoli cichło za jej plecami.

Rozdział piąty

UCIECZKA

Przedmieścia Miałkini niczym się nie różniły od londyńskich. Po obu stronach krętych uliczek stały rzędy schludnych małych domków z czerwonej cegły, każdy ze schludnym małym ogródkiem otoczonym schludnym małym płotkiem. W niektórych oknach paliło się światło, a na tle zaciągniętych zasłon przesuwały się cienie mieszkańców. Cassie zadała sobie pytanie, jak się żyje w takim budynku. Co się czuje, wracając tu codziennie ze szkoły, do stęsknionych rodziców. Sypiając we własnym pokoju, wśród własnych zabawek. Ta perspektywa była równie dziwna i nierealna jak opowiadania o faerach.

W uliczkach panowała cisza. Nieliczni przechodnie na widok wędrującej po zmroku dziewczynki w szkolnym mundurku marszczyli podejrzliwie brwi. Cassie zrozumiała, że musi przeczekać gdzieś do rana.

Gdyby mogła, jak inne koleżanki, wychodzić do miasta na podwieczorek albo do kina, znałaby okolicę. A tak ulice wydawały jej się labiryntem, ich nazwy z niczym się nie kojarzyły, a ciemne kąty i zaułki były przerażające.

W końcu dotarła do parku. Właściwie to miejsce nie zasługiwało na tak szumną nazwę, bardziej przypominało świeżo skoszony trawnik obsadzony rządkami prymulek. Pośrodku znajdowała się altana – mały, okrągły budynek z ornamentami jak tort weselny. Prowadziły do niego schodki. I na szczęście świecił pustkami.

Cassie usiadła na ławeczce. Czuła się bezpieczniej, mając dach nad głową.

Była zmęczona, ale rozpierała ją radość. Uciekła z Domu Fowella, prześcignęła psa Garm i jakimś cudem otworzyła bramę. Wolność!

Mocnej otuliła się płaszczem i umościła na ławce jak na prowizorycznym łóżku, z torbą pod głową. Gdy tak leżała, jej uniesienie ulotniło się, zostawiając tylko wyczerpanie i niepokój. Ten pies pewnie obudził szczekaniem pół szkoły. Jeśli nawet nauczyciele do rana nie zorientują się, że jej nie ma, ze wschodem słońca zaczną jej szukać. Może wezwą policję. Musiała się wydostać z Miałkini, musiała uciec daleko, gdzie nikt nie zdoła jej znaleźć.

Gdy planowała tę ucieczkę, docierała w myślach tylko do bramy. Teraz, gdy samotnie leżała pośród ciemnej nocy, świat wydawał się o wiele większy i straszniejszy, niż sądziła. Nie zabrała pieniędzy ani żadnych ubrań oprócz mundurka, a do jedzenia miała tylko pół pudełka miętówek. Nie mogła nikogo poprosić o pomoc, bo zostałaby odstawiona do szkoły. Jej plan zakładał poszukiwanie matki. Kłopot w tym, że nie wiedziała, gdzie zacząć. W końcu zmęczenie okazało się silniejsze i Cassie zapadła w sen.

* * *

Obudziła się gwałtownie. Nadal otaczały ją ciemności i nie orientowała się, jak długo spała. Ulice były pogrążone w ciszy. Rosa przemoczyła jej ubranie. Cassie spojrzała na mroczny park. Spokoju nie mącił szelest nawet jednego listka. A jednak czuła czyjąś obecność. Przeszedł ją dreszcz.

Ten ktoś, kimkolwiek był, ukrywał się, czekał, obserwował. Serce Cassie załomotało. Oprzytomniała w okamgnieniu i ze wszystkich sił starała się zachować trzeźwość umysłu. Nie uśmiechało jej się opuszczenie zacisznej altanki i wyjście w mrok, ale wątpiła, żeby zdołała zasnąć z tym upiornym poczuciem, że ktoś jej się przygląda.

Powoli zebrała swoje rzeczy, jakby nic jej nie zaniepokoiło. Ruszyła spokojnym krokiem, zmierzając ku latarniom i z pozoru bezpiecznym ceglanym domkom. Nie obejrzała się za siebie.

„Nie wolno mi biec” – pomyślała, ale kiedy weszła na chodnik, usłyszała za sobą kroki. Przyspieszyła – one także. Gdyby ulicą przejechał samochód, gdyby z któregoś domu ktoś wyszedł, może to odstraszyłoby jej prześladowcę… Ale o tak wczesnej godzinie wszędzie panowała cisza, a w żadnym oknie nie paliło się światło. Dotarła na koniec ulicy i stanęła. Kroki także ucichły. Wzięła głęboki wdech i odwróciła się gwałtownie.

Z cienia w poświatę latarni wyszło sześciu mężczyzn. Nie byli wyżsi od niej, ale nieśli noże i sieci. Wpatrywali się w nią okrągłymi, żółtymi oczami, które odbijały blask lampy jak ślepia lisa. Jeden z nich uśmiechnął się powoli, ukazując spiczaste, brązowe zęby.

Po raz drugi tej nocy rzuciła się do ucieczki. Gdyby pani Harrow od gimnastyki mogła ją teraz zobaczyć, z pewnością wzięłaby Cassie do drużyny hokejowej. Strach to potężny środek dopingujący.

Za jej plecami rozległ się okrutny, nieludzki rechot, który odbił się echem od ścian budynków. Cassie skręciła w lewo, potem w prawo w nadziei, że zgubi pościg w labiryncie uliczek, ale na próżno. Coś zafurkotało i szurnęło o chodnik tuż obok stóp dziewczynki.

– Ty, Kripper! Nie trafiłeś! – krzyknął jeden z prześladowców.

– Wymskła ci się, co nie? – dodał drugi.

– No bo lubię, jak uciekają! Więcej z tego uciechy.

– A może byś się przymknął i ją złapał?

Cassie czuła, że nie wytrzyma długo. Bolały ją nogi, w boku ją kłuło, ale zmusiła się do biegu. Uciekała główną ulicą Miałkini. Po obu jej stronach znajdowały się zamknięte na noc sklepy. Nieco dalej droga się rozwidlała. Cassie skręciła w węższą odnogę biegnącą za sklepami. Zły wybór: trafiła w ślepy zaułek kończący się ceglanym murem, zbyt wysokim, by się na niego wspiąć. Jedna samotna latarnia oświetlała okolicę, zdradzając bezlitosną prawdę: brak drogi ucieczki. Cassie zrozumiała, że wpadła w pułapkę. Rozejrzała się rozpaczliwie w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć jako broń. Zauważyła tylko kubeł na śmieci, kota i miotłę. Chwyciła tę ostatnią, stanęła pod ścianą, trzymając trzonek w obu rękach, i stawiła czoło zbirom.

Było ich sześciu. Jeden miał nos jak tapir, drugi włochate nietoperzowe uszy. Innych porastały łuski, futro lub kępki piór. Dostrzegła też pomarszczoną skórę i długie szpony. Wszyscy szczerzyli zęby, zbliżając się do niej z kuchennymi nożami i sieciami. Ich przywódca przystanął; trzymał wielki hak na ryby przywiązany do liny.

– Kochaniutka, nic się nas nie bój, myśmy tylko pogadać przyśli – powiedział.

– Nie zbliżajcie się! – krzyknęła Cassie, unosząc miotłę.

Tamci zarechotali.

– I co nam zrobisz? Zamieciesz nas pod dywan?

Byli coraz bliżej. Widziała ich żółte ślepia i spiczaste zęby, a co najgorsze – czuła ich zapach. Cuchnęli bardziej niż kosz brudnych skarpetek. Zakrztusiła się i w tej samej chwili w jej stronę poszybowała sieć. Cassie złapała ją trzonkiem miotły i odrzuciła na bok. Rozległ się skowyt wściekłości. Nóż śmignął jej nad ramieniem i odbił się ze szczękiem od cegieł.

– No, chłopy, uważać. Nie chcecie uszkodzić towaru, nie?

Teraz już przypierali ją do ściany. Cassie zamachnęła się dziko miotłą. Napastnicy uskoczyli z zaskakującą zwinnością. Byli zbyt liczni, a ona nie miała gdzie uciekać.

– Wskakuj na miotłę – rozległ się jakiś spokojny, chłodny głos.

Cassie rozejrzała się, szukając osoby, która to powiedziała.

– Chyba że, naturalnie, masz lepszy plan. Ale nie wyglądasz, jakbyś miała.

Na kuble siedział szary kot. Przyglądał jej się okrągłymi bursztynowymi oczami ze znudzoną miną, która stanowi znak rozpoznawczy jego gatunku.

– Słucham? – wykrztusiła Cassie.

– To gobliny – wyjaśnił kot. – Chcą cię przeszmuglować przez granicę i sprzedać jako domowe zwierzątko. Wierz mi, to los nie do pozazdroszczenia. Na twoim miejscu już bym dosiadał miotły.

Cassie spojrzała na trzymany przedmiot.

– Mam na tym usiąść?

– Tak, na tym polega plan.

Dziewczynka potrząsnęła głową. To nie miało sensu, ale wiedziała, że nie pora się zastanawiać. Przywódca goblinów machał hakiem nad głową. Przełożyła nogę przez szczotkę i chwyciła jej trzonek. Kot dał susa z kubła na zjeżoną wiechę.

– Skacz! – rozkazał.

Cassie odbiła się od ziemi, ściskając miotłę. Czuła się dość idiotycznie. Ku swojemu zdumieniu nie spadła natychmiast. Miotła zawisła na wysokości paru metrów.

– Skieruj trzonek w górę – polecił kot.

Cassie usłuchała i powoli się unieśli.

– Szybko, szybko! – szepnęła błagalnie, ale miotła ją zignorowała.

– E! Zwiewa nam! – wrzasnął jakiś goblin.

Wszystkie skoczyły tam, gdzie przed chwilą stała Cassie, ale ona uleciała już poza ich zasięg. Miotła przechyliła się prawie pionowo, a dziewczynka przywarła do niej jak małpka, zapierając się stopami o witki, żeby się nie zsunąć. Przywódca goblinów zamachnął się i cisnął hakiem, który zaczepił się o trzonek i szarpnął miotłę w dół.

– Masz ją, szefie! – krzyknęły gobliny z uciechą.

– Do roboty, matoły!

Stwory gwałtownie pociągnęły za linę. Cassie, trzymając się miotły jedną ręką, drugą sięgnęła po hak. Wbił się mocno w drewno, ale gobliny zdołały sprawić, że miotła znowu znalazła się równolegle do ziemi. Cassie ze wszystkich sił ciągnęła za hak.

– Mogłabyś wrzucić wsteczny – zasugerował kot, wczepiony pazurkami w witki.

– Jak? – stęknęła Cassie, rozpaczliwie walcząc z hakiem.

– Myśl do tyłu.

Ale w tej chwili stara miotła nie wytrzymała. Część trzonka, w którą wbił się hak, pękła, a Cassie i kot zderzyli się plecami ze ścianą. Rozległ się paskudny trzask, jednak dziewczynka nie puściła miotły i siłą woli posłała ją w górę, daleko od goblinów.

Nabrali rozpędu, zostawiając za sobą wrzeszczące wściekle stwory. Wznosili się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu wynurzyli się ponad dachy. Ciągle nabierali wysokości, choć Cassie poprosiła miotłę, by stanęła. Na swoje nieszczęście spojrzała wtedy w dół i jej żołądek fiknął koziołka. Pod nimi ciągnęły się szeregi domów i sklepów w Miałkini i sąsiednich osadach. Gobliny zmieniły się w malutkie istotki, podskakujące niczym pasikoniki. Cassie i kot znaleźli się bardzo, bardzo wysoko.

Owiały ich zimne opary. Przelecieli przez nie, aż wyłonili się z chmur i ujrzeli czyste niebo. Falująca szara mgła utworzyła pod nimi kożuch, przez który nie widzieli już świateł Miałkini. Cassie podniosła głowę. Nad nią płonęły gwiazdy, tysiące gwiazd, więcej niż kiedykolwiek widziała z okna sypialni. Jakby ktoś rzucił w górę wiadro brylantów, które wbiły się w granatowy aksamit.

Dziewczynka obejrzała się przez ramię na kota. Już odzyskał spokój i siedział wygodnie, myjąc sobie łapkę.

– Zawsze wbijają mi się drzazgi – wyjaśnił.

Miotła zadrżała. Cassie mocno ją chwyciła; wolała nie myśleć, co by było, gdyby spadła.

– Lepiej już wylądujmy. Nie wiem, czy ten stary drapak długo wytrzyma. – Miotła znowu zadygotała. – Jak się tym obniża lot?

– Proponuję znaleźć wysoko położoną powierzchnię. Czarno widzę nasze szanse na dotarcie do ziemi w jednym kawałku.

Cassie skierowała miotłę ku ziemi. Przekonała się, że obracając trzonkiem, może zmienić tor lotu. Kiedy przesuwała go w dół, schodzili niżej, gdy ciągnęła – wznosili się wyżej. Jednak miotła nie przepadała za gwałtownymi manewrami; preferowała łagodne, opanowane ruchy.

Gdy powoli zniżali się w chmurach, Cassie dostrzegła nowy wieżowiec. Jego płaski dach stanowił idealne lądowisko. Zebrała wszystkie siły, skierowała miotłę w dół i wysunęła stopy, żeby zamortyzować wstrząs. Niewiele to pomogło – zderzyli się boleśnie z betonem.

Rozdział szósty

KOT, WRÓŻKA ORAZ KANAPKI Z JAJKIEM I RZEŻUCHĄ

Kot z wdziękiem dał susa z miotły, natomiast Cassie spadła z niej ciężko jak wór kartofli. Skrzywiła się i usiadła, by ocenić szkody. Nic sobie nie złamała, ale otarła dłonie i miała niemal pewność, że rano pojawią się na nich imponujące siniaki. Najgorzej wyszła na tej przygodzie miotła – trzonek rozpadł się na drzazgi. Cassie objęła resztki zdumiona, że w ogóle ją utrzymały. Teraz jej pojazd wyglądał jak ruina… ale uratował ją przed goblinami.

– Co za hańba, żeby miotła czarownicy, nawet stara, służyła do zamiatania ulic – zauważył kot.

– Miotła czarownicy? – zdziwiła się Cassie.

Jej niedawny środek transportu wyglądał jak szczotka woźnego z Domu Fowella, choć prezentował się dużo gorzej.

– Takiego drewna nie znajdziesz w lasach Brytanii. Ta miotła była żywym stworzeniem. Kiedyś miała imię i przeznaczenie.

Cassie spojrzała ze współczuciem na połamane drewno.

– Znaleźliśmy ją u kresu jej egzystencji. Podarowała nam swój ostatni lot i dobrze się sprawiła – wyjaśnił kot.

Dziewczynka odłożyła delikatnie szczątki miotły na beton i usiadła, podciągnąwszy kolana pod brodę.

Poniżej rozpościerały się przedmieścia. Tu i tam migotały iskierki światła, nieliczne samochody sunęły jak żuki, przeczesując ulice reflektorami. Na mrocznym wzgórzu w oddali majaczyła ciemna sylweta Domu Fowella. Budynek wydawał się płaski, jakby wycięty z tektury. Niebo na wschodzie nabrało jaśniejszego odcienia szarości, zapowiadając zbliżający się świt.

Dla mieszkańców Miałkini zaczynał się kolejny zwyczajny dzień. Wkrótce się obudzą, zrobią sobie herbatę, przypalą tost i wyruszą do szkoły lub pracy. Tymczasem Cassie dopiero co wylądowała po locie na miotle i ucieczce przed bandą goblinów, a teraz siedziała na dachu w towarzystwie gadającego kota. Właściwie powinna się zastanowić, czy w ogóle się obudziła. Może nadal leży na ławce w altance, śniąc ten dziwaczny i niepokojący sen. Ale piekące zadrapania na rękach wydawały się całkiem realne.

W jej głowie roiły się pytania i każde z nich wymagało natychmiastowej odpowiedzi. Kot wydawał się bardziej zorientowany w sytuacji, więc go zagadnęła:

– Te gobliny… dlaczego mnie ścigały? Czego chciały?

– Te konkretne gobliny to porywacze. Specjalizują się w uprowadzaniu niemowląt, które sprzedają szlachetnie urodzonym faerom. Czasami podrzucają na ich miejsce jednego ze swoich – brzydkiego, starego goblina w czepeczku i śliniaczku. Zdziwiłabyś się, jak długo rodzice potrafią nie zauważyć podmiany. Ten proceder cieszył się wielką popularnością w dawnych czasach, gdy ludzie zostawiali swoje potomstwo bez opieki. Czarownice potrafiły odzyskać zgubę, o ile wezwano je na czas. Jednak ostatnio gobliny zaczęły porywać starsze dzieci.

– Te, o których pisali w gazetach!

Nagle Cassie zrozumiała, jaki los spotkał Jane Wren. Zadrżała. Jeśli magiczne stworzenia istniały naprawdę, to nie wyglądały tak, jak je sobie wyobrażała.

– Myślałam, że faerowie spełniają życzenia i pomagają ludziom. W większości historii są piękni i dobrzy.

Kot prychnął.

– A czy wszyscy ludzie są dobrzy? Albo koty, skoro już o tym mowa. To nie takie proste. Ha, mogą istnieć nawet urocze gobliny, choć na razie takich nie spotkałem. Faerowie są różni. Niektórzy sprzyjają ludziom, ale inni, i to znacznie częściej, nie.

– A ty jesteś…?

– Jednym z faerów? Tak, choć urodziłem się w twoim świecie. Jestem chowańcem. W świecie Faerii wszystkie stworzenia mówią językami śmiertelników, choć w Brytanii uważa się nas za osobliwość. – Kot wygładził wąsiki. – Możesz mnie nazywać Montekim.

– Jeśli jesteś faerem, czy to znaczy, że zajmujesz się magią? – spytała Cassie.

– Czarownice się nią zajmują, faerowie natomiast są wcieloną magią. Dla nas to tak naturalne jak oddychanie.

– Czy mógłbyś mi pokazać coś magicznego? Proszę!

– Nie jestem tresowanym zwierzątkiem. Jeśli życzysz sobie dowodu na istnienie magii, pozwolę sobie zauważyć, że wydarzenia minionej godziny powinny w zupełności wystarczyć.

Cassie musiała mu przyznać rację. Zresztą gadający kot sam w sobie stanowił dość magiczny widok. W szkole żaden gołąb ani żadna mysz do niej nie przemówiły. Jednak fakt, że spotkała go akurat w chwili, gdy musiała uciec przed goblinami, wydawał się co najmniej podejrzany.

– Nie obraź się, ale co robiłeś w tym zaułku?

– Szukałem cię, Cassandro Morgan.

Dziewczynka otworzyła szeroko oczy.

– Wśród kubłów ze śmieciami?

Kot drgnął z urazą.

– Moje umiejętności nawigacyjne na ogół sprawdzają się bez zarzutu, lecz w tym szczególnym przypadku muszę się przyznać do nieznacznej pomyłki, którą właśnie korygowałem.

– Zgubiłeś się?

– Przejściowo – przyznał kot, przestępując z łapki na łapkę. – Jednakże okazało się to jakże fortunnym zbiegiem okoliczności. Można powiedzieć, że znalazłem się w odpowiednim miejscu nieco przed czasem. Te rzeczy często tak działają.

– Jakie rzeczy? Dlaczego mnie szukałeś? Skąd w ogóle wiesz, jak się nazywam?

– Zakładam, że nie dostałaś wiadomości od krzewiedźmy? – spytał uprzejmie Monteki.

Cassie pokręciła głową.

– Ach, to by wyjaśniało twoją jakże osłupiałą minę. – Usiadł wygodnie, owinąwszy ogonem łapki. – Przysłała mnie twoja ciotka.

Dziewczynka zmarszczyła brwi.

– Pomyliły ci się osoby. Nie mam żadnej ciotki. W ogóle nie mam rodziny oprócz matki.

– Przeciwnie, masz ciotkę, wuja, kuzyna oraz innych licznych krewnych.

– To niemożliwe. Nigdy o nich nie słyszałam!

– Nieprawdopodobne, lecz nie niemożliwe. Aż do niedawna oni także nie mieli pojęcia o twoim istnieniu.

– Ale dlaczego?

– Doskonałe pytanie, na które mogłaby odpowiedzieć twoja matka, gdyby tu była.

– Wiesz, gdzie jej szukać? – spytała Cassie z nagłym porywem nadziei.

Kot nawet nie drgnął, ale odwrócił od niej spojrzenie i powiódł nim po mieście, które świt zabarwił różem.

– Niestety nie. Nikt z nas nie słyszał o Rose Morgan od ponad trzynastu lat.

– Wtedy jeszcze się nie urodziłam – westchnęła Cassie z rozczarowaniem.

– Otóż to. Twoja ciotka Miranda otrzymała wczoraj urzędowy dokument, informujący ją jednocześnie o domniemanym zgonie twojej matki i o tym, że w ogóle istniejesz. Wysłała więc depeszę do szkoły i powierzyła mi zadanie odebrania cię i bezpiecznego dostarczenia do Krzewiny.

– Krzewina – powtórzyła Cassie. Podobał jej się smak tego słowa. Coś w niej poruszyło, jakby ożywiło jakieś wspomnienie albo sen, choć nie przypominała sobie, żeby je wcześniej słyszała.

– Udałem się do twojej szkoły, jednak już zdążyłaś z niej zbiec. A tak się fortunnie złożyło, że pochodzę z długiej linii kotów Morganów, poczynającej się od Grimalkin Trzeciej, to zaś gwarantuje pewne umiejętności. W każdych okolicznościach zdołam odnaleźć osobę z waszego rodu, dokądkolwiek by ją zaniosło.

– Jak gołąb, który zawsze wraca do domu?

– Z pewnością nie! Trudno to uznać za umiejętność dostępną jakiemuś ptasiemu móżdżkowi.

– Ale nie możesz odnaleźć mojej matki?

– Nie, choć próbowałem. Nie potrafię wyczuć żadnego śladu Rose Morgan. Może w rzeczy samej opuściła ten padół, a może nie życzy sobie zostać odnaleziona.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, obserwując pierwsze oznaki życia na ulicach w dole.

– Jacy oni są… ci moi krewni?

– Morganowie to stara rodzina czarownic. Twoja ciotka pełni obecnie funkcję krzewiedźmy. Przejęła ją po twojej prababce. Twój wujek pracuje dla Wayland Yardu, a Rose także miała wielki talent, zanim…

– Zaraz, moja matka jest czarownicą?

– Odebrała takie wykształcenie, i owszem, choć nigdy nie otrzymała dyplomu.

Cassie zmarszczyła brwi. Dlaczego matka zostawiła ją w Domu Fowella, skoro mogła oddać córkę pod opiekę rodzinie? Przynajmniej spędzałaby wakacje z krewnymi. Dlaczego nigdy ich nie poznała, czemu nie wiedziała, że to ród czarownic i że czarownice istnieją naprawdę?

– Czy to znaczy, że ja też jestem czarownicą? – spytała niepewna, czy to coś, co się dziedziczy jak rude włosy lub krzywe zęby.

– Wiedźmą się nie rodzisz, wiedźmą się stajesz. Nauka trwa wiele lat i obejmuje egzaminy praktyczne. Jednak zostaniesz czarownicą, jeśli tego naprawdę pragniesz.

Cassie pokręciła głową. Żadna książka nie przygotowała jej na coś takiego. Ta wiedza, zbyt wielka, by ją przyswoić od razu, całkiem przytłoczyła dziewczynkę. A w dodatku ostatnie siedem lat Cassie spędziła za kratami Domu Fowella, gdzie nawet za wzmiankę o magii dostawało się karę.

– Niewiele wiem o czarownicach, goblinach i innych faerach.

Monteki wstał i przeciągnął się z upodobaniem.

– Zatem się tego dowiesz, a nie istnieje lepsze miejsce na naukę niż Krzewina.

Cassie się zawahała; uciekła ze szkoły w jednym celu – by znaleźć matkę. Teraz, gdy dowiedziała się, że ma rodzinę, sprawy nieco się skomplikowały, ale nadal nie zamierzała rezygnować z poszukiwań. No ale najwyraźniej nie wiedziała wielu rzeczy o Rose Morgan. Może ciotka jej pomoże… lub nawet razem z nią odszuka matkę. Poza tym Cassie nie miała dokąd pójść.

– Ale jak się tam dostaniemy?

Miotła nie nadawała się już do użytku, więc zeszli po schodach. Cassie w głębi ducha cieszyła się, że na razie nie ma mowy o lataniu. Było to doświadczenie uderzające do głowy, lecz także przerażające, i nadal wszystko ją bolało po twardym lądowaniu.

– Najpierw powiadomimy twoją ciotkę, że zostałaś zlokalizowana – oświadczył Monteki, gdy znaleźli się w ogródku wokół wieżowca.

– Mam do niej zadzwonić? – spytała Cassie, zastanawiając się, czy w okolicy jest jakaś budka telefoniczna.

– Krzewiedźma nie ma telefonu – oznajmił kot, znikając w krzakach.

Po chwili rozległy się odgłosy szamotaniny i cichy, wściekły pisk. Monteki wrócił, niosąc coś w pyszczku. Gdy się zbliżył, Cassie dostrzegła rączki i nóżki, machające zaciekle i bijące go po nosie. Istota skrzeczała coś w nieznanym języku, przeplatając swoją wypowiedź angielskimi przekleństwami. Dziewczynka przykucnęła i wyjęła z pyszczka kota małe stworzonko o skórze w kolorze wiśni. Zdawało się składać wyłącznie z kościstych kończyn i ostrych zębów. Te ostatnie zatopiło w palcu Cassie.

– Au! Ugryzł mnie!

Monteki skoczył na upuszczonego stworka i przygniótł go łapą.

– Naturalnie, że ugryzła, to przecież wróżka. Złośliwe, złodziejskie plemię. Żyją w kubłach na śmieci i kradną wszystko, co nie jest przybite. W Londynie roi się od tych szkodników. Jednakże czasem się do czegoś przydają.

Mimo bólu palca Cassie przyglądała się wróżce z fascynacją. Stworzonko było nie większe od ołówka i miało włosy sterczące jak papuzi czub. W małych oczkach płonęła furia, a twarzyczkę wykrzywiał wściekły grymas. Wróżka w niczym nie przypominała ślicznych, delikatnych stworzonek z książek, spijających nektar z leśnych dzwonków i strojących się w suknie z niezapominajek.

– Myślałam, że mają skrzydła – szepnęła Cassie.

– Niektóre tak. Wyrywają je ćmom, nietoperzom i małym ptakom i noszą jako trofea łowieckie. – Monteki zmarszczył nos, rzucając spojrzenie na wiercące się stworzenie. – Wróżki nie należą do najbardziej odpowiedzialnych posłańców, ale są szybkie. Masz coś, co świeci? Guzik, kolczyk, inną błyskotkę?

Cassie odpięła od marynarki szkolną odznakę.

– To się nada?

– Doskonale. Daj to temu paskudztwu.

Zachwycona wróżka wyrwała odznakę z palców dziewczynki i od razu zaczęła polerować swoją zdobycz. Zaskrzeczała coś do kota.

– Zgodziła się przekazać naszą wiadomość – wyjaśnił. Zwrócił się do stworzonka, powoli wymawiając każdy wyraz: – Przekaż krzewiedźmie, że Monteki znalazł dziewczynę i wróci z nią dziś wieczorem.

Na wszelki wypadek powtórzył to dwa razy. Wróżka skinęła głową i znikła razem z przypinką.

– Wróżki rozwijają prędkość ponadmyślową – oznajmił kot. – Ludzie na ogół są zbyt ślamazarni, by je dostrzec. Ciotka dowie się o twoim rychłym przybyciu, nim siądzie do śniadania. A teraz musimy się dostać na stację Euston.

* * *