Kwestia ceny - Zygmunt Miłoszewski - ebook + książka

Kwestia ceny ebook

Zygmunt Miłoszewski

0,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Brawurowa, błyskotliwa, poruszająca i pełna akcji nowa powieść jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy. „Kwestia ceny” to thriller przygodowy na nowe czasy.

Początek XX wieku. Sztorm. Benedykt Czerski żegna się z życiem. Przeklina patriotyczne uniesienia, które kilka dekad wcześniej doprowadziły do jego zesłania na Daleki Wschód, a teraz kazały mu wracać do ojczyzny. Czerski wraca jednak nie jako więzień, lecz jako wielki uczony, badacz dalekich plemion Syberii. Obsesyjnie pilnując skrzyń, zawierających bezcenne zabytki tajemniczego ludu Ajnów.

Początek XXI wieku. Bogdan Smuga, chłodny naukowiec i wyznawca religii rozumu, wierzy, że wśród zbiorów Czerskiego kryje się prawdziwy skarb, mogący odmienić przyszłość ludzkości. Jego wysiłki nie przynoszą rezultatu. Decyduje się na desperacki krok.

Zofia Lorentz, słynna historyczka sztuki i poszukiwaczka zaginionych arcydzieł, mierzy się z tajemniczym zanikiem pamięci męża. Gdy Smuga proponuje jej udział w odnalezieniu zbiorów, przywiezionych przez Czerskiego z Syberii – podkreślając, że Kwestia ceny nie ma w tym wypadku żadnego znaczenia – przyjmuje zlecenie.

Tak zaczyna się niezwykła wyprawa, która zaprowadzi bohaterów między innymi na rosyjską Wyspę Przeklętą, do Paryża i na statek-widmo. Ich przygody okażą się decydujące dla dalszych losów cywilizacji. I jak to u Miłoszewskiego, wszystko okaże się nie tym, czym zdawało się na pierwszy i drugi rzut oka.

Kwestia ceny” to zuchwały, niepozostawiający nikogo obojętnym thriller o naszych największych marzeniach i o cenie, jaką jesteśmy gotowi zapłacić za spełnienie tych pragnień. O nauce, o religii, głodzie wiedzy, genie ryzyka, roli wspomnień i o wielkiej przygodzie ludzkości. Która być może właśnie dobiega końca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 618

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zygmunt Miłoszewski

KWESTIA CENY

Copyright © by Zygmunt Miłoszewski

Wydanie I

Warszawa MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Dla Marty i jej Taty

Ponieśmy za idee śmierć, ale nie zaraz.

Georges Brassens (tłum. Anira Wojan i Filip Łobodziński)

Rozdział 1. Burza na Morzu Czarnym

Sztorm w r. 1905 • Polska nie chce, żebym wracał • Paniczyk i rosyjski nuworysz • Port w Odessie • Człowiek jakby z mgły • Żadna kobieta nie może się do tego zbliżyć

1

Miał szczerze dość rozmów o Polsce i ocierania się o śmierć, a ostatnimi laty chyba niczym innym się nie zajmował. Teraz akurat nie musiał z nikim dywagować o ojczyźnie, z czego prosty wniosek, że – po raz kolejny – umierał. Tym razem ostatecznie. I czuł się z tym źle.

Huknęło.

Takiego dźwięku nie może wydać woda. W żadnym wypadku. Woda to aksamitna ciecz przeciekająca pieszczotliwie między palcami, spływająca z pluskiem z misy fontanny w Ogrodzie Saskim, szemrząca w czasie przyboju między kamieniami na sachalińskich plażach. Tymczasem ten huk przywodził na myśl rozpędzoną lokomotywę, która uderza z impetem w kamienny mur. Wibracje ogłuszyły go i mało nie pozbawiły przytomności, kadłub parowca zadygotał od ciosu fali, zazgrzytał i nie tyle pochylił się, co runął w dolinę między grzywaczami. Benedykt, zaklinowany stopami o wręg kadłuba, a plecami o skrzynię ze swoim dobytkiem, poczuł, że leci do tyłu, statek położył się na burcie, w niewielkim bulaju mignęło szare, nieprzyjazne niebo.

Polska nie chce, żebym do niej wracał, przemknęło mu przez głowę. Głupia myśl. Polski przecież nie ma. A nawet gdyby istniała, to wciąż stanowiłaby jedynie wyobrażony, umowny byt, żyjący tylko dzięki wierze swoich obywateli. Wsparta urzędnikami, pieczątkami i przepisami nie stałaby się – podobnie jak żadne inne państwo – niczym więcej niż wspólnym wyobrażeniem. Marą, złym duchem, strzygą o mocy pozbawiania człowieka szczęścia, wolności i życia. Pierwszego i drugiego pozbawiła go wiele dekad temu, trzecie najwyraźniej zabiera mu teraz.

Statek wierzgnął i położył się na drugi bok. Benedykt musiał z całej siły naprężyć mięśnie w obolałych nogach, żeby nie polecieć twarzą na dół. Ktoś obok miał mniej szczęścia, odnotował lecące ciało i głuche uderzenie.

– Bladź – zaklęło ciało.

Z bulaja odpłynęła szarość, najpierw na chwilę zalała go piana, a potem mrok, kiedy skierowany był już nie w niebo, lecz w głębiny Morza Czarnego. Benedykt pomyślał, że to koniec, że tym razem przekoziołkują, odwrócą się kominem do dołu, skończy się niepewność i zostanie jedynie techniczne pytanie, czy prędzej się utopią, czy umrą z braku powietrza.

Statek zajęczał przeciągle, jakby próbował wypowiedzieć pełne zdanie, i wyprostował się.

Benedykt napiął ciało, spodziewając się kolejnego uderzenia, ale mijały sekundy i poza silnym bujaniem do przodu i do tyłu, typowym dla sztormującego statku, nic wyjątkowego się nie działo. Pozwolił sobie na rozluźnienie mięśni szczęki i głębokie westchnienie.

Oddech smakował wymiocinami. Ze wstrętem przełknął ślinę, ale pomogło to niewiele. Splunął i po raz setny od początku piekielnego sztormu pomyślał, że nie musi siedzieć w ładowni, która zapewne stanie się grobem wszystkich w niej zgromadzonych. Już nie jest zesłańcem, wraca do Europy jako poważany uczony, ma na statku kabinę, łóżko i kto wie, może nawet miejsce w szalupie ratunkowej.

Nie mógł jednak zostawić skrzyni. Musiał ją chronić za wszelką cenę, nawet za cenę życia, rozumiał, że taki koszt, z jego punktu widzenia oczywiście znaczny, w szerszej perspektywie kompletnie nie ma znaczenia.

Poczuł ciepły dotyk na swojej dłoni, zaciśniętej na mocującym skrzynię powrozie.

– Tusu kuru?

Benedykt uśmiechnął się do dziesięcioletniego chłopca, który nieoczekiwanie stał się najmilszym jego sercu towarzyszem podróży, dokładając starań, aby uśmiech nie zdradził jego wewnętrznego przekonania, że umrą tu obaj, i to raczej prędzej niż później.

– Aj-Ojna?

– Spróbuję – odpowiedział po ajnusku, uznawszy, że nie jest to dobry moment na tłumaczenie chłopcu, że nie jest szamanem, że nie wierzy w Ducha Najwyższego ani w ogóle w żadnego ducha i że zginą nie z woli przodków, tylko przez przeklętego rosyjskiego kapitana, który nie potrafi patrzeć na barometr.

Zamknął oczy i zaintonował cicho modlitwę do przodków. Chłopiec przylgnął ufnie do jego ramienia, a razem z ciepłem jego ciała na Benedykta spłynął pełen smutku spokój. Ze słowami pieśni wróciły obrazy wioski. Pożegnanie ze wszystkimi o zamglonym świcie. A wcześniej ledwo widoczna w mroku twarz Pukusy, która ani słowem nie skomentowała jego snutych przez całą noc opowieści o tym, że wróci. Że przecież nie zostawi jej i dzieci. Że sprowadzi ją do Polski, że przekona starszyznę, tylko najpierw musi tam, w ojczyźnie, wszystko przygotować. Wysłuchała go bez słowa, bez słowa go kochała i zasnęła z głową na jego ramieniu.

Nie sposób było nie usłyszeć tego dźwięku. Mimo wycia wiatru, hałasu fal, trzeszczenia kadłuba, płaczów i przekleństw zgromadzonych w ładowni ludzi oraz dudnienia tłoków maszyny parowej, cichy syk sprawiał, że najstarsze części mózgu stawały na baczność.

Syk narastał, obrastał w kolejne dźwięki – każdy gorszy. Gulgot, kojarzący się z wpadaniem brudnej, rynsztokowej wody do kanału w czasie ulewy. Gardłowy charkot, jak obrzydliwy gruźliczy kaszel. Grzmot, niczym ten przewalający się nad kresowymi polami w czasie burzy, potężny, gnany wiatrem, nienapotykający żadnej przeszkody, kładący do ziemi łany pszenicy. Wszystkie te dźwięki współgrały, wzmacniały siebie nawzajem aż do ogłuszającej symfonii, przerażającej w sposób najbardziej pierwotny, odzierającej z człowieczeństwa, sprowadzającej zadufaną w sobie małpę do właściwego jej poziomu bezradnego wobec natury stworzonka.

Benedykt Czerski wziął chłopca w ramiona, objął, usiłując jak najbardziej osłonić niewielkie ciałko, nabrał powietrza, skulił się i czekał na śmierć.

2

Ten sam sztorm, który robił wszystko, żeby wysłać statek z Benedyktem i jego bezcenną skrzynią na dno Morza Czarnego, spadł na Odessę z taką siłą, że Bronisław Najdarowski odsunął się od okna w salonie. Jeszcze przed chwilą miał widok chłoszczącej miasto burzy za hipnotyzujący pokaz sił natury, ale teraz zaczął się obawiać, że kolejne uderzenie deszczu i wiatru wepchnie do środka szybę. Gwałtowna nawałnica nie tyle przetaczała się nad miastem, co próbowała zetrzeć je z powierzchni ziemi.

– Ty mówisz: „wielki uczony”, ja mówię: „nieprzewidywalny szaleniec” – powiedział, patrząc na spływający po szybie wodospad. – Pamiętaj, że Czerski to nie ta sama osoba, która wyjechała trzydzieści lat temu. Zgarnęli go zresztą przypadkiem, z rozpędu i przez kolegów. I podobno już wtedy był dziwny, żaden spiskowiec, wzorowy uczeń, zakochujący się w każdej brzyduli, co przeszła drugą stroną ulicy. A teraz? Porozmawiaj z Sieroszewskim, on ci opowie. Brodaty szaman z żoną dzikuską i dziećmi dzikusiątkami. Kompletnie oszalał, podobno rozsierdził dwa imperia, walcząc o te brodate baby z ogonami.

– Sieroszewski koloryzuje – mruknął jego towarzysz, znany w Odessie jako Ludwik Ochocki, z głębi stojącego w bezpiecznej odległości od okna fotela. – Spytaj go o godzinę, to ci opowie, jak się musiał pojedynkować z bogiem czasu, żeby zdobyć tę wiedzę.

– I tak nie widzę, jak Czerski mógłby nam się przysłużyć.

– Pieniędzmi.

Najdarowski prychnął.

– Jak? Będzie pokazywał po jarmarkach te baby z ogonami? Mój drogi, jest dwudziesty wiek, byle ogon nie robi na ludziach wrażenia. A już na pewno nie tutaj, czasami takie dziwa zwożą z imperium, że najprostszym chłopom spowszedniały.

– Imperium. Z szacunkiem się wypowiadasz.

Odwrócił się, zły, żeby spojrzeć Ochockiemu w oczy.

– A żebyś wiedział, że z szacunkiem – warknął. – Bo ja, w przeciwieństwie do was, spiskowców od siedmiu boleści, coś ryzykuję. Nie siedzę po spelunach i nie nucę ze łzami w oczach, że „tobiem winien miłość, a ojczyźnie życie”, tylko dzień w dzień wydeptuję ścieżki, które kiedyś dadzą nam więcej niż jakieś kolejne powstanie, po którym dostaniemy po łbie i trzeba będzie czekać następne pokolenie, aż się nowych, tak samo durnych, spiskowców wychowa. Widziałem imperium i nie tylko. Ogromny, piękny, pusty świat dla wszystkich, w którym nigdy nie zabraknie miejsca dla człowieka. Wystarczy się dogadać. I my moglibyśmy być w końcu mądrzejsi i się w końcu z kimś porozumieć, zamiast kłaść łeb pod topór. To nie są diabły siedmioogoniaste, tylko normalni ludzie. Dogadać się można. I trzeba.

Z fotela dobiegło ciężkie westchnienie.

– Ty mówisz: „piękny świat” – powiedział Ochocki – ja słyszę: „świat bez Polski”.

– A nawet jeśli? Czas nie stoi w miejscu. Nie ma wyznawców Swaroga, Jadźwingów i Żmudzinów, kiedyś nie znano chrześcijan, a i Polacy nie chodzą po planecie od zarania świata.

– Bronku, ja się nie chcę kłócić. Nie o to, nie teraz. Mówię ci, że Czerski może przynieść naszej sprawie fortunę.

Najdarowski pokręcił głową, patrząc na burzę, ale już tylko z rezygnacją.

– Niby jak?

Ochocki pochylił się, fotel zaszeleścił.

– Ludzie są głupi – zaczął. – Nie wiem, czy czytałeś Darwina, ale jeśli ma rację, to wygląda na to, że nie ulepił nas Bóg z rajskiej gliny, tylko któregoś pięknego dnia małpa zeszła z drzewa…

– …i zamieszkała w Gnieźnie, skąd wziął początek cały rodzaj ludzki.

– Nie przerywaj. Jeśli Darwin ma rację, a przyznasz, że jego teoria brzmi bardziej logicznie niż religijne bajdurzenia, o których mamy przecież takie samo zdanie, to nie jesteśmy efektem świadomego projektu wyższej istoty, lecz zwierzęciem trochę mądrzejszym od innych.

– To ostatnie to już odważna teza.

– A skoro jesteśmy zwierzętami – ciągnął Ochocki niezrażony – to rządzą nami zwierzęce instynkty, bardziej one decydują o naszych wyborach niż mądre księgi, pochodzenie społeczne czy wykształcenie. A jaki jest najsilniejszy instynkt?

– Chędożenie.

Ochocki wywrócił oczami.

– Instynkt przetrwania. My jako zwierzątko po prostu chcemy przeżyć za wszelką cenę i bardzo, ale to bardzo, nie chcemy umierać.

– Chyba że jesteśmy polskimi patriotami – zaripostował zgryźliwie Najdarowski.

– I złapiemy się każdej szansy, nawet ulotnej, żeby żyć choć trochę dłużej, choć trochę zdrowiej. Majątek, pozycja, sława, miłość, przyjaźń, wszystko to schodzi na dalszy plan, jeśli ktoś postawi nam przed nosem panaceum, które pozwoli przestraszonemu zwierzątku przetrwać o kilka chwil więcej.

Bronisław skrzywił się, jakby gotowy do nowej kpiny, ale zamiast tego zrobił rundkę wokół pokoju, zatrzymał się przy kredensie, poprawił stojące na nim kieliszki. Burza nie przechodziła, Odessa ciągle była we władaniu deszczu i wiatru, w ciszy mieszkania obaj mężczyźni usłyszeli to teraz wyraźnie i jednocześnie spojrzeli w okno, zza którego dobiegało potępieńcze wycie żywiołów.

– Mój drogi, czy proponujesz mi interes w postaci średniowiecznego wozu zaprzężonego w osiołka, którego właściciel oferuje wężową maść na wszelkie dolegliwości? Co to życie przedłuży, ciążę usunie, ząb wyhoduje i kuśkę nadmucha?

Ludwik Ochocki westchnął tak głęboko, że prawie zakołysały się ciężkie story w oknach.

– Będziesz musiał poddać swoją osobowość wielkim zmianom, jeśli chcesz w Warszawie znaleźć wiotką i wrażliwą arystokratkę.

– Znasz mnie, ja baby potrzebuję do łóżka i do prowadzenia interesu. Krzepkiej mieszczki, Żydówki najlepiej, a nie jakiejś lalki.

– Znam cię i dlatego się martwię. Ale mniejsza. Drwisz, ale tak, dokładnie to ci proponuję. Ponieważ ludzkie zwierzę nie zmieniło się od czasu średniowiecznego wozu. Ciągle chce wierzyć w cudowne maści, które zapewnią mu przetrwanie. Tylko mamy już dwudziesty wiek, Bronisławie, czas nowoczesności i nauki. Pomyśl o tym, że nawet maszyna parowa, niedawna rewolucja, dziś wydaje się wczorajsza, zastępują ją elektryczność, silnik spalinowy, automobile, aeroplany. Darwin odkrył pochodzenie gatunków, Mendel prawo dziedziczenia, Röntgen potrafi zajrzeć w głąb ciała bez skalpela, nauka wydziera naturze jej tajemnice i zmienia nasze życie w tempie, jakiego ludzkość nie doświadczała nigdy wcześniej. Tak, dziś ludzie nie uwierzą obwoźnemu, szczerbatemu szarlatanowi, ale ubranemu w surdut i biały kitel uczonemu – już tak.

Bronisław Najdarowski po raz pierwszy w czasie tej rozmowy spojrzał na spiskowca bez pełnej irytacji kpiny.

– Słucham cię uważnie.

– Powiedzmy, że w epoce wielkich odkryć przyrodniczych, gdzieś na rubieżach, jak to mówisz z szacunkiem, imperium, w krainach dzikich ludów, dziwów i szamańskiej magii, pewien badacz odkryłby substancję o cudownych leczniczych właściwościach. A nauka z mocą i przekonaniem poświadczyłaby odkrycie panaceum. I nagle od Warszawy po Władywostok niesie się wieść o cudownej pastylce, efekcie wyjątkowej symbiozy tajemnej wiedzy prastarych plemion z nowoczesnością naukowych odkryć. Na tyle drogiej, że musi być skuteczna, na tyle taniej, żeby każdy mógł sobie na nią pozwolić. Któż nie zaryzykuje paru kopiejek dla szansy zdrowego, długiego życia?

Twarz Bronisława wykrzywiła się w kupieckim uśmiechu.

– Nieźle masz to wszystko przemyślane, mój drogi.

– Nawet nazwę wymyśliłem. I projekt etykiety. Potrzebuję tylko znawcy kupieckich szlaków imperium, specjalisty od handlu i dystrybucji, którym będziesz ty. Oraz wiarygodnego, ekscentrycznego badacza dalekich ludów, odkrywcy cudownej substancji, która nikomu nie zaszkodzi, a Polsce wypisze czek na wolność. Który to badacz, mam nadzieję, nie idzie właśnie na dno, zatopiony przez tę piekielną burzę.

3

Po wczorajszym sztormie nie zostało nawet wspomnienie. Może pewna parność w powietrzu, intensywność w zapachu kwiatów, rzadki w Odessie aromat wilgotnej ziemi, charakterystyczny bardziej dla nawykłych do deszczów metropolii północy niż do słonecznego czarnomorskiego portu.

W stronę nabrzeża maszerowali energicznie dwaj mężczyźni w letnich surdutach, jeden smukły i energiczny, o wąskiej twarzy skorego do żartów salonowego intelektualisty, bardziej chłopiec niż mężczyzna. I drugi, dojrzalszy, składający się z samych kątów prostych, zdecydowany, emanujący pewnością siebie, zdający się zostawiać w kamiennym bruku wgłębienia po swoich krokach.

Skręcili w stronę niewielkiego i cokolwiek zdezelowanego parowca, z którego portowe dźwigi ściągały kolejne skrzynie. Robotnicy pokrzykiwali na siebie po ukraińsku, formani objeżdżali ich po rosyjsku, kapitan darł się w niezrozumiałym języku, który mógł być kiedyś rosyjskim, ale alkohol zamienił go w chrapliwy bełkot. Poza tym spośród różnych grup marynarzy, robotników portowych i pasażerów można było usłyszeć strzępki polskiego, rumuńskiego oraz najdziwniejszych narzeczy i dialektów narodów oraz plemion imperium.

Bronisław Najdarowski już dawno zauważył, że jedynie patriotyczne uczucia stoją na przeszkodzie temu, by bezgranicznie zachwycił się Rosją. Imperium było niczym ocean, tyle tylko, że ocean to nudny bezmiar wody, a Rosja – bezmiar krajobrazów, bogactw, ludzi, zwyczajów, oberż, faktorii, osad, języków. Nieraz myślał – ale prędzej by sobie język odgryzł, niż powiedział to na głos – czy nie lepiej być częścią tego bogactwa niż prowincjonalnym, skłóconym ze wszystkimi ksiąstewkiem, padającym co i raz ofiarą albo silniejszego sąsiada, albo własnych wad.

W jego kupieckim życiu najbardziej liczyła się kwestia ceny, zimna kalkulacja, czy efekt wart jest kosztów i ryzyka. Czemu w takim razie angażuje się w te patriotyczne hece, w których cena jest zawsze absurdalnie wysoka, a zyski niezmiennie mizerne? Ot, zagadka.

– Boże, co tam się dzieje – szepnął Ludwik, przerywając tok jego myśli.

Przy kilku skrzyniach i workach stała postać wywiędła, zniszczona, człowiek jakby z mgły. Jedna ręka, obandażowana, wisiała bezładnie na temblaku, drugą wychudzony brodacz próbował odpędzić rosłą kobietę, typową samicę tutejszej odmiany homo sapiens, której klony licznie zaludniały rosyjskie bufety i burdele.

– Nie lzia! Nie lzia! – krzyczał brodacz, odganiając zdumioną matronę, czym w końcu ją zirytował, kobieta popchnęła go, przewracając na brukowane nabrzeże, i sięgnęła do jednego z worków.

– Nie lzia! – wydarł się straszliwie chudy brodacz, wyszarpnął zza pazuchy nagana i strzelił w powietrze.

Ruchliwy port zamarł. Robotnicy, tragarze, pasażerowie, handlarze, gromadka syberyjskich tubylców, szalony brodacz i rosyjska matrona, mewy nawet – wszyscy zastygnęli, jakby nagle ktoś zatrzymał kinematograf.

Pierwsza otrząsnęła się matrona.

– Job twoju mać, tupoj chuji! – zagrzmiała i ruszyła w stronę Czerskiego z mordem w oczach.

Ludwik z Bronisławem spojrzeli na siebie i pognali rodakowi na ratunek, ponieważ mimo posiadania rewolweru to starcie mogło się dla niego skończyć w jeden tylko sposób. W ostatniej chwili dopadli matronę i nie bez wysiłku odciągnęli od Czerskiego, ostatecznie uspokajając złorzeczącą na wymyślne sposoby kobietę wciśniętym w dłoń zwitkiem banknotów.

Dopiero wtedy wrócili do brodatego nędznika.

– Żadna kobieta nie może się do tego zbliżyć! – krzyknął do nich po polsku. – Żadna! To jest śmiertelnie niebezpieczne. Rozumiecie?

– Benedykt! Jakże się cieszę! – Ludwik podbiegł do roztrzęsionego łachmaniarza i wyściskał go serdecznie, na wszelki wypadek nie pozwalając Najdarowskiemu dojść do głosu. – Mój Boże, co się stało z twoim ramieniem?

– Bulaj – mruknął przybysz, ciągle nie puszczając nagana i rozglądając się dokoła podejrzliwie – czyli okienko takie na statku, wystrzeliło od fali, kawałek szkła mnie poharatał.

– Lekarz cię obejrzy. Panowie, pozwólcie. Bronisław Najdarowski, kupiec, człowiek interesu, miłośnik nauki, a przede wszystkim oddany polskiej sprawie patriota. Benedykt Czerski, kiedyś zesłaniec, dziś sławny na całą Rosję badacz plemion dalekiej Syberii i ich zwyczajów. Podajcie sobie dłonie, panowie, ponieważ czeka was wspólna podróż do Warszawy.

Bronisław ostrożnie uścisnął zdrową dłoń Benedykta, bojąc się, że ten człowiek, bardziej wyglądający na jurodiwego niż na naukowca, rozpadnie się pod wpływem dotyku.

– Tusu kuru? – chłopiec pociągnął Czerskiego za poły kurtki.

Ten uklęknął i przytulił go do siebie, wypowiadając szereg słów, z których Bronisław nie rozpoznał ani jednego. Nie był to na pewno rosyjski, nie był też japoński, właściwie nie przypominał żadnego znanego języka. Chłopiec słuchał, a potem rozpłakał się nieoczekiwanie, Polak przygarnął go czułym gestem i przytulił mocno. Dopiero kiedy mały przestał płakać, wstał i lekkim popchnięciem odesłał do matki, która zatroskana stała kilka metrów dalej. Bronisław ze zdumieniem zauważył, że kobieta miała wąsy. Nie, nie wąsy, raczej rodzaj malunku henną lub tatuażu nad górną wargą. Kobieta pogładziła się po włosach, po czym przesunęła palcem od wytatuowanej wargi wzdłuż ramienia aż do palców opuszczonej lewej ręki. Benedykt w odpowiedzi potarł kilkakrotnie dłonie, a następnie pogładził brodę. Po czym ukłonił się zwyczajnie, po europejsku.

– Musimy zadbać o zbiory. Przede wszystkim wałki – powiedział do nich po polsku, nie uznając za stosowne wytłumaczyć się ze swojego zachowania. – A pan jaką dziedziną nauki jest zainteresowany?

– Chemią – odparł Bronisław.

– Panowie, potem porozmawiacie o nauce, w pociągu będzie czasu aż nadto. Teraz trzeba zjeść obiad, a przede wszystkim wznieść toast. Za Polskę!

4

No proszę, pomyślał Czerski, ledwo skończyłem ocierać się o śmierć, a już zaczyna się drugi koszmar. Co za klątwa.

Rozdział 2. Pożegnanie w Paryżu

Rozejm r. 1918 • Duchy cmentarza Montparnasse • Przeklęty artefakt • Szczęściarz bez nóg • Rysunek niedźwiedzia

1

Z zamkniętymi oczami słuchał listopadowego wiatru. Wziął głęboki oddech, skupił się. Ludzie zwykle nie zastanawiają się, z ilu dźwięków składa się wiatr. Lekki szelest to poruszany na ziemi piasek. Gwizd to powietrze owiewające cienkie gałązki. Szum to pocierające o siebie liście, do tego dochodzi jeszcze trzeszczenie pni, chrobot zahaczających o siebie konarów, hałasowanie strug powietrza w kanalikach usznych. Powiedzieć, że wieje, to skrótowo ująć fakt, że matka natura zaczęła koncert na wielu instrumentach, każdy inny, każdy w innej tonacji i na inny temat. Był czas, kiedy potrafił w szepcie natury rozpoznać jej zamiary. Czy przyniesie zmianę pogody? Deszcz? Mróz? A może to tylko duchy rozmawiają ze sobą, przypominając żywym, że mają na nich baczenie.

To akurat opus wiatru wydawało się smutne, pogrążone w molowej tonacji, ale też Benedyktowi wszystko ostatnio zdawało się przygnębiające, nie potrafił wypędzić z głowy myśli, że wyjazd był błędem. Nie z Polski, opuszczenie Polski nigdy nie jest błędem. Nie powinien nigdy opuszczać Wschodu, Sachalinu, osady, Pukusy, przyjaciół, dzieci. W Odessie jeszcze tego nie czuł, w czasie podróży koleją już dokuczała mu mieszczańska ciasnota umysłowa współpasażerów, ale ciągle uspokajała rozciągająca się za oknem przestrzeń. A potem? Jakże się Polska zdała po Syberii mała i uboga. Nie tylko geograficznie, ale w każdym możliwym sensie tych słów. Ludzie samotni, zapatrzeni w siebie, kurczowo przywiązani do codzienności. Nieznośny prymat materii nad wszystkim, co duchowe. A teoretycznie ponadczasowa religia – złośliwa, prostacka, używana jak kij do okładania się po głowach. Bardziej w swej istocie barbarzyńska niż jakiekolwiek pogańskie wierzenia, z którymi się zetknął przez ostatnie dekady.

Powinien był wtedy w Warszawie odwrócić się na pięcie i tą samą drogą wrócić w miejsce, gdzie go kochano i podziwiano, gdzie czekało na niego proste i dzięki tej prostocie głębokie szczęście.

Został.

Niczego dzięki temu nie zyskał. A stracił wszystko.

Teraz codziennie, jak stary dziwak, którym wszak był w istocie, przychodził nocą w to samo miejsce, żeby na cmentarzu Montparnasse łowić nieliczne zapachy i dźwięki natury, w Paryżu nielegalnej i niechcianej bardziej nawet niż on. Przychodził, siadał na ławeczce i przemawiał cicho do grobu Heni Pustowójtówny. Za którymś dopiero spacerem znalazł mogiłę polskiej powstanki i z czasem jej nagrobny profil z zadartym nosem stał się najbliższym mu w Paryżu obliczem, co najlepiej świadczyło o skali jego samotności i zdziwaczenia.

– Okłamywać cię nie chcę – wyszeptał do pomnika – więc musisz wiedzieć, że to nasze ostatnie spotkanie. Opuszczam Paryż. Nie dziw się, tłumaczyłem ci przecież, że tutaj nic się nie zmieniło. Może nikt mną nie gardzi, tak jak w Polsce, ale też nikt mnie i moich nauk nie potrzebuje. Świat się zmienia, wszyscy patrzą tylko dookoła siebie i tylko do przodu. A że coś dalej? A że coś dawniej?

Nieopodal huknął wystrzał. Wzdrygnął się. Ale zaraz potem rozległy się śmiechy i wiwaty. Świętują zawieszenie broni, może ktoś strzelił w niebo, a może to tylko petarda.

– Poszedłem do Marysi pożegnać się. Przykra wizyta, ale też nigdy nasze spotkania nie były wesołe. Nawet wtedy, kiedy wydawało się, że łączy nas coś więcej. Choć znasz mnie, pewnie tylko roiłem coś sobie. Ona ma swoje smutki i swoje badania, ja swoje. Jedyne, co nas łączy, to nauka i żal do Polski, jak nas tam potraktowano i jak zlekceważono, a to niedobra podstawa przyjaźni. Cieszę się, że tutaj traktują ją lepiej. Może dlatego, że jej nauka bardziej jest użyteczna niż moja, a może dlatego, że bardziej w niej widzą Francuzkę niż Polkę. Znać, że te spotkania nawzajem napędzają nasze żale, dlatego myślę, że to dobrze, iż nie będziemy się więcej widywać. Naprawdę tak myślę.

Wyciągnął spod kurtki aluminiową, szczelnie zamykaną butelkę oraz kilka kartek zwiniętych w rulon i zabezpieczonych woskowym papierem.

– Napisałem – nie chciał używać słowa „testament”, więc zawahał się – napisałem list do tych, którzy kiedyś będą chcieli wykorzystać lub kontynuować moje badania. Tamten świat zasługuje na to, żeby go poznać i ocalić, nie dać zniszczyć, nie rozpuścić w tym, co może i mocniejsze, ale też pośledniejsze pod wieloma względami. Dobrze zabezpieczyłem najważniejsze znaleziska, dzienniki i mapy. Mógłbym wysłać, ale dokąd? Tutaj nikogo właściwego nie poznałem, Warszawie nie ufam, a w Rosji po rewolucji nie wiadomo przecież, co z tym zrobią. A tamten przeklęty artefakt w ogóle chciałem wrzucić do Sekwany, żeby zginął, przepadł na wieki, nigdy nikogo już nie skrzywdził…

Przerwał gwałtownie, wstał i rozejrzał się, nagle przestraszony, że ktoś go podsłuchuje, przełknął nerwowo ślinę. Zawsze wiedział, że zabranie totemu z Sachalinu było błędem, ale ostatnio uwierzył, że ściga go z tego powodu przez świat ajnuska klątwa. Na początku śmiał się z siebie, teraz myśl ta zamieniła się w obsesję, która nie pozwalała mu normalnie żyć. Gdyby nie brak pieniędzy i zdrowia, wróciłby na Daleki Wschód, odnalazł jaskinię, zwrócił bestię i przeprosił bogów.

Za późno, wszystko za późno. Zadumał się, popatrzył nad nagrobkami w stronę świateł miasta.

– Tak, słyszę sam siebie. Powiedzmy, że nie chcę, żeby to był mój problem. Niech się kto inny tym martwi. Inna epoka. Inna nauka. Inni ludzie.

Odkręcił zakrętkę z butelki, wsunął do środka zwitek papierów. Zakręcił i wyciągnął z kieszeni kawałek laku oraz świeczkę i zapałki. Wstał, ukucnął w kącie między płytą nagrobka a pomnikiem, żeby osłonić płomień od wiatru, po czym zapalił świeczkę. Odczekał chwilę, aż się rozpali, i postawił na płycie, a potem dokładnie pokrył lakiem szczelinę pomiędzy butelką i zakrętką. Kiedy uznał robotę za skończoną, nachylił się w stronę świeczki, by ją zgasić, ale rozmyślił się.

Schował butelkę do kieszeni kurtki, sprawdził jeszcze, czy w drugiej kieszeni ma swoje dokumenty, starannie zawinięte w nawoskowany papier. Miał. Nie zostało mu już nic do zrobienia.

– Dbaj o swojego ducha, Heniu – powiedział. – Dbaj o inne duchy i dbaj o tych, którzy pomocy duchów potrzebują.

Potarł kilkukrotnie ręce, przejechał trzy razy dłońmi po brodzie, skłonił się na koniec nagrobkowi po europejsku i ruszył w stronę bramy cmentarza, w stronę wiwatów, śmiechów i świateł, gdzie dźwięki miasta za chwilę zupełnie zagłuszyły wiatr.

2

Quentin Lebron miał trochę nieszczęścia, trochę szczęścia i trochę przemyśleń.

Nieszczęścia, ponieważ na wojnie stracił obie nogi, a chociaż nogami się nie dupczy, nie je i w nosie nie dłubie, to jednak mają kilka innych użytecznych zastosowań i Quentinowi nóg brakowało.

Za swoje wielkie szczęście uważał z kolei fakt, że na wojnie stracił jedynie obie nogi. We frontowym lazarecie miano go za wariata, ponieważ całymi dniami śmiał się, żartował i śpiewał z radości. A on nie mógł uwierzyć w to, że przeżył. Przeżył! Nikt go bez nóg do okopów nie zaciągnie, nikt nie każe biec w chmurę gazu bojowego albo prosto na niemieckie karabiny, muszą go odesłać do domu, bo choć na tej wojnie widział naprawdę wszystko, to żołnierza bez nóg nie spotkał nigdy.

Po utracie nóg szczęście uśmiechnęło się do niego po raz drugi już w Paryżu, gdyż dostał pracę. Teraz, kiedy z frontu wracali wszyscy, nie miałby na to szans. O jego robocie może nie marzyła każda panienka z dobrego domu, ale można ją było wykonywać, jeżdżąc na platformie na kółkach. Więcej, poruszanie się na poziomie podłogi sprawiało, że obowiązki wypełniało się łatwiej właśnie takiemu kalece jak on.

A przemyślenia? Wyglądało na to, że kiedy na górze raz już odkręcono zawór rurociągu, przez który z ziemi trzeba dostarczać trupy, to nie zamierzano go zamknąć tylko dlatego, że jacyś śmiertelnicy podpisali zawieszenie broni. Śmierć z żalem opuściła okopy pod Sommą i razem z resztą maruderów przywędrowała do Paryża – tak przemyśliwał Quentin. Jak inaczej wytłumaczyć rosnącą liczbę trupów znajdowanych w parkach, bramach, ciemnych zaułkach, a przede wszystkim wyławianych z Sekwany? Najpierw stanowiło to sensację, potem ciekawostkę, teraz już tylko administracyjny problem.

Przede wszystkim postanowiono odciążyć policję. Jeśli ofiara nie miała w sercu dziury po kuli lub poderżniętego brzytwą gardła albo jeśli w gabinecie komisarza nie siedziała burżuazyjna rodzina, żądająca „całej prawdy o tym, co się stało, nasz Pierre nigdy by czegoś takiego nie zrobił”, nikt nawet nie wspominał o rozpoczynaniu śledztwa.

Trupy ewidencjonowano i fotografowano, żeby zachować pozory porządku, po czym trafiały one do kostnicy, w której pracował Quentin. Pracował – i tutaj znowu szczęście uśmiechnęło się do niego – nie w chłodni przy sinych trupach, lecz przy cieplutkim piecu. Do niego trafiały na podłogę ściągnięte ze zwłok ubrania, między którymi sprawnie jeździł na platformie, przeszukując kieszenie, przebiegając palcami po podszewkach, bebesząc torby i pugilaresy. W tych ostatnich nigdy nie znalazł nawet złamanego sou, co należało albo przypisać tajemniczej skłonności ofiar bandyckich porachunków i samobójców do pedantycznego pozbywania się gotówki aż do ostatniego grosza, albo – przemyśliwał Quentin – skrupulatności paryskich maruderów i bezdomnych, wypłacających sobie rekompensatę za traumę znalezienia zwłok.

Wrzucił do pieca sztywną od krwi sukienkę jakiejś biednej kurwy i zabrał się za przeszukiwanie następnej kupki odzieży, w której od razu rozpoznał ubiór topielca, przesycony charakterystycznym zapachem Sekwany. Bure spodnie, bura koszula, bura kurtka, wszystko proste i siermiężne, kimkolwiek była ofiara, nie gustowała w modnych krojach i odważnych kolorach.

Znalazł dokumenty, zawinięte w woskowany papier, przetarł je szmatą, zerknął do środka. Obce nazwisko, zakończone na -ski, pewnie Polak, miał kiedyś, w szczęśliwych dwunożnych czasach, dziewczynę z Lille, która nazywała się Piekarski. Polacy to właściwie byli z nami czy przeciwko nam? Z jednej strony Polacy to tacy Rosjanie, czyli z nami. Z drugiej ktoś mu opowiadał, że trzymali z Niemcami. Zresztą, co za różnica. Czas spędzony w okopach oduczył go dzielenia ludzi ze względu na narodowość, religię i poglądy. Martwi to martwi, żywi to żywi, reszta nie ma znaczenia.

Wrócił do ubrań, wyciągnął ze spodni zaskakująco dobry skórzany pasek, który postanowił zatrzymać i sprzedać. Obejrzał, na wewnętrznej stronie klamry widniał napis w rosyjskim chyba alfabecie. Czyli jednak Polacy to Rosjanie. Koszulę odrzucił na bok. Buty też, nie nadawały się do niczego. Zabrał się za kurtkę i szybko znalazł w niej metalową butelkę.

Ciekawe.

Aluminiowa? Stalowa? Srebrna? Nie znał się, nie miał pojęcia, ile może być warta. Nie miał też pojęcia, czy to coś ważnego, co musi postawić na stole, coś zbędnego, co powinno trafić do pieca, czy coś w szarej strefie pomiędzy, co pomoże mu dorobić do lichej pensji.

Potrząsnął. Nic.

Zauważył zalakowaną zakrętkę i uznał, że to wystarczająco dziwne, aby zostawić butelkę w spokoju. O mało co nie postawił jej na stole obok dokumentów, ale zawahał się. A jeśli jest srebrna? Może być dużo warta. Spojrzał na ubrania. Ledwie przyzwoite, na pewno nie należały do kogoś, kogo szuka pół Paryża. Wrócił do dokumentów, spojrzał na datę urodzenia. Stary, biedny Polak. Kolejny obcy, któremu miasto światła nie miało nic do zaoferowania.

Raz się żyje. Wydłubał szybko opinelem lak spod zakrętki, wyobrażając sobie zwitki banknotów albo woreczki wypełnione diamentami.

Nic z tego.

W butelce znalazł jedynie kilka kartek, zapisanych językiem, z którego nie rozumiał ani słowa. Parę rysunków, wśród nich szkic niedźwiedzia, obok kilka notatek pełnych wykrzykników i znaków zapytania.

Rozejrzał się, wzruszył ramionami, podjechał na platformie do pieca i wrzucił w ogień kartki razem z ubraniami, a butelkę schował do worka. Kto wie, może jednak jest srebrna.

Rozdział 3. Bitwa morska

Wiosna na oceanie • Najnowocześniejszy pirat ery nowożytnej • Erotyczne niesprawiedliwości • Statek „Vincent”, błagam, pomóżcie • Śmiertelne niebezpieczeństwo, odbiór • Czarne włosy i czarny golf

1

Mimo rosnącego napięcia atmosfera na łodzi ciągle panowała wakacyjna. Amadou i Pascal kłócili się o zakończenie Gry o tron, Niale i Kandia obgadywały z Aimée perspektywy jej zamążpójścia, na zmianę to polecając, to odradzając kolejnych absztyfikantów, a dwa berbecie, których imion nie znał – i nigdy nie próbował zapamiętać, godząc się niechętnie z wadą swojego białego mózgu, dla którego wszystkie te czarne brzdące wyglądały identycznie – okładały się pośrodku łodzi pomarańczowymi kamizelkami ratunkowymi. Ocean łagodnie kołysał, słońce świeciło, dwójkowa bryza przynosiła akurat tyle orzeźwienia, ile trzeba – raj.

Wystawił twarz do słońca, ściągnął gumkę i pozwolił, żeby wiatr rozwiał jego długie, białe, niestety przerzedzone już włosy.

Za późno, pomyślał po raz milionowy, za późno wszystko zacząłem. Ile jeszcze pożyję? W dobrym zdrowiu najwyżej dwadzieścia-trzydzieści lat. Potem przyjdzie jakiś rak, demencja, zacznie się dogorywanie, oszukiwanie samego siebie, że „ciągle dobrze się czuję jak na swoje lata”, że „mogło być gorzej”, że „ta koszula odejmuje mi dobre dziesięć lat”. Kto wie, może nawet będzie musiał wrócić do Europy, do tamtejszych lekarzy, klinik, terapii. Przysięgał sobie, że na pewno nie będzie to smutny deszczowy Rotterdam, powrót tam byłby przyznaniem się do klęski.

Halbe van Veldhoven, uważający siebie – zupełnie słusznie – za najnowocześniejszego pirata ery nowożytnej, nie był głupi, nie marzyła mu się ani wieczna młodość, ani nieśmiertelność. Ale takie sto dwadzieścia lat we w miarę dobrej formie, żeby ciągle czuć smak steku z tuńczyka, docenić nowy serial na HBO i pogłaskać młodą czterdziestoletnią dziwkę po miękkich piersiach – no co by to komu szkodziło?

A może tylko on tak myślał, bo zaczął prawdziwe życie zbyt późno? Może jak ktoś zaczyna żyć nie po czterdziestce, tylko po dwudziestce, to wtedy te siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat wydaje mu się całkiem sensowne?

Wzruszył ramionami. I tak jest lepiej, niż mogłoby być. Przecież już myślał, że dociągnie emerytury pod sinym holenderskim niebem, przerzucając kartki z jednego stosu na drugi w biurze armatorskim, gdyby nie durny wywiad, jaki obejrzał w sobotniej telewizji śniadaniowej. „Dlaczego przestępcy wpadają? – mądrzył się jakiś policjant, któremu profesjonalny telewizyjny make-up nie zdołał ukryć beznadziejnej cery i piątkowego przepicia. – Wpadają, ponieważ są głupi. Inteligentni, wykształceni ludzie mają inne sposoby na życie niż czajenie się w ciemnych zaułkach albo włamania do lombardów. Przestępcami zostają ci, którym nic innego w życiu nie wyszło, w pewien sposób wszyscy są nieudacznikami i amatorami, dlatego tak łatwo nam ich łapać”.

W tamtej dokładnie chwili Halbe van Veldhoven pomyślał, że jemu też w życiu nic nie wyszło i postanowił narodzić się na nowo.

Zapiszczał telefon satelitarny.

– Tak, chiefie?

– Wyświetlają nam się już na radarze, dwanaście mil jeden dziewięć pięć od was.

– AIS cały czas wyłączony?

– Tak. Lecą pięć węzłów kursem zero trzy zero, nigdzie im się nie spieszy widać.

– Inne jednostki?

– Nic.

– Dziękuję.

Zastanowił się. Jego pirackie kredo nakazywało nigdy nie podejmować ryzyka. Rezygnował przy najmniejszym podejrzeniu, że operacja może się nie udać albo że może im grozić niebezpieczeństwo. Czy w tej sytuacji tkwiło jakieś zagrożenie? Mały kontenerowiec, na który się zasadzali, wyłączył automatyczny system identyfikujący, teoretycznie obowiązkowy w marynarce handlowej. Nic dziwnego, często samotne statki dezaktywowały go w podejrzanych rejonach, wiedząc, że piraci śledzą serwisy internetowe z aktualną pozycją wszystkich jednostek. Płynie wolno, ale to też nic podejrzanego. Mogli zwolnić dla dokonania jakichś napraw, mogli też dostać wiadomość, że w porcie jest kolejka, i wolą pobujać się na słońcu, niż stać gdzieś na redzie w północnej Europie, a przy okazji oszczędzają paliwo.

Otworzył tablet z elektroniczną mapą. On jest tutaj, oni tutaj, prąd znosi ich z prędkością dwóch węzłów w tę stronę, perfekcyjnie. Kiedy znajdą się w zasięgu wzroku, będą po prostu bezradnym pontonem uchodźców, dryfującym na oceanie.

– Second? – rzucił do Amadou.

– Tak, kapitanie.

– ETA dwie godziny, za godzinę się szykujemy.

Szczupły, czarnoskóry mężczyzna pokiwał głową i ustawił alarm w swoim marynistycznym zegarku garmina. Prezent, który dostał od szefa na ostatnie Boże Narodzenie.

2

Dwanaście mil dalej kapitanka Olga Gavrilescu westchnęła po raz ostatni, wyjęła rękę z majtek, wstała i pstryknęła ekspres do kawy. Po trzech miesiącach na morzu brakowało jej seksu i tak jak zwykle cielesne potrzeby potrafiła wypocić na bieżni albo zapomnieć o nich przy codziennych obowiązkach, tak teraz najwyraźniej musiała owulować, ponieważ od rana miała ochotę zbiec na dół do maszyny i wypiąć się dla dowolnego wysmarowanego olejem motorzysty, który tam akurat napina paski, dokręca śruby czy poleruje rury w tych ich mechanicznych lochach.

Świat jest w ogóle cholernie seksistowski, myślała, myjąc ręce, ale ze wszystkich dyskryminacji najgorsza jest chyba ta, która nie pozwala kobietom być radosnymi maszynkami do uprawiania seksu, traktującymi przedmiotowo mężczyzn i bzykającymi się na żądanie. Dobrze wiedziała, że gdyby raz zaciągnęła tu kogoś do łóżka, pół godziny później pod drzwiami stałaby kolejka „chcących tylko o coś zapytać”. Szlag by to trafił. W odwrotnej sytuacji, gdyby kapitan na statku pełnym kobiet którąś przeleciał, to następnego dnia reszta załogi by go unikała i trzymała zawodowy dystans. Niesprawiedliwe, bardzo niesprawiedliwe.

Zrobiła sobie kawę, umyła kolbę od ekspresu, przed lustrem poprawiła proste, czarne włosy zlewające się przy ramionach z jej znakiem rozpoznawczym – czarnym, gładkim, pozbawionym jakichkolwiek ozdób marynarskim golfem. Nigdy nie pojawiała się poza swoją kajutą w innym stroju, w ciepłe dni zakładała cienki, w zimne gruby, w deszczowe narzucała sztormiak, ale zlewający się z włosami sweter miała na sobie zawsze. Pociągnęła łyk kawy.

Chwilę potem weszła na mostek spokojna i opanowana, oczekując, jak zwykle pół godziny przed końcem wachty, meldunku od dyżurnego oficera.

– Panie trzeci.

– Pani kapitan.

Czekała spokojnie. Ona wiedziała, na co czeka, i on tak samo, skoro raz coś stało się jasne, to marnowaniem czasu własnego i innych, byłoby to powtarzać.

– Jesteśmy w środku wyżu wielkości Europy, więc w pogodzie żadnych niespodzianek, wiatr dwa east, aktualna prognoza przypięta do tablicy – zameldował trzeci oficer. – Tropikalny sztorm tysiąc mil south south west od nas, może dojdzie jakieś zafalowanie, ale jeśli w ogóle, to nie wcześniej niż za dwadzieścia cztery godziny. Na AIS i radarze trałujący kuter rybacki mniej więcej dwadzieścia mil east od nas, poza tym cisza, spokój i piękna pogoda.

– Cargo?

– Bez uwag.

– Dziękuję, panie trzeci. Jutro o piętnastej zrobimy ćwiczenie pożarowe, proszę nie mówić załodze. – Wiedziała, że powie, każdy oficer przygotowywał załogę na ćwiczenia, chcąc tym samym wypaść jak najlepiej. Zwłaszcza trzeci, który odpowiadał za środki bezpieczeństwa. Wychodziła z założenia, że tym lepiej, dzięki temu marynarze utrwalali sobie właściwe procedury, zamiast potem latać w histerii bez sensu jak zdekapitowany kurczak.

Trzeci potwierdził skinieniem głowy.

Obeszła leniwie mostek, popijając kawę i odhaczając w głowie kolejne punkty. Barometr, wiatromierz, tablica z prognozą meteorologiczną, żyro, panel siłowni, mapa elektroniczna, oba radary, rzut oka z obu skrzydeł na morze i na spiętrzone na pokładzie kontenery. Trzeci miał rację – cisza, spokój i piękna pogoda.

3

Zanim rozkręcił interes, wszystko dokładnie przemyślał, a po przemyśleniu wypalił w swoim garażu główne założenia na metalowej tabliczce niczym przykazania.

Po pierwsze: nie ryzykuj. Martwy przestępca lub skazany przestępca to zły przestępca.

Po drugie: nie bądź chciwy. Kryminalistów gubi nadaktywność, ponieważ albo chcą za dużo, albo muszą mieć dużo, żeby dzielić się z najróżniejszymi mafiami, pośrednikami i opiekunami. Z tego prosty wniosek, że próby zostania piratem w opanowanej przez naspidowanych khatem mafiozów Somalii nie mają sensu. Trzeba było znaleźć inny akwen.

Po trzecie: nie bądź chytry. Rozumiał, że organizacja przestępcza powinna być jak najmniejsza i jak najbardziej – z braku lepszego słowa – socjalistyczna. Dobrze wynagradzani pracownicy odwzajemniali się lojalnością, nie szukali innych pracodawców, nie donosili i nie zgrzytali zębami, czekając tylko na sposobność, żeby wbić szefowi nóż w plecy. Halbe van Veldhoven dzielił się zyskami hojnie i sprawiedliwie.

Dzięki tym trzem przykazaniom – po początkowych trudnościach, w czasie których o mało nie pożegnał się z życiem – jego pirackie przedsiębiorstwo prosperowało całkiem nieźle. Miał rybacki kuter, będący jednocześnie pływającą bazą wypadową. Miał dwie szybkie łodzie desantowe. Miał ultranowoczesnego drona, którym potrafił prowadzić obserwację z wysokości dwóch kilometrów, co sprawdzało się znacznie lepiej niż radar. Miał w końcu załogę, na której mógł polegać, i mądrą taktykę: wypływał rzadko i żądał niewiele.

Tutaj uwidaczniała się jego przewaga nad innymi piratami, wynikająca z lat najpierw przepływanych na tankowcach, a potem wypracowanych w biurze armatora. Wiedział, że w morskim biznesie tylko jedna kwestia ma znaczenie: kwestia ceny.

Na powierzchni utrzymuje się ten, kto dobrze zbilansuje stosunek ceny do terminowości dostawy i prędkości frachtu. Jak w słynnej triadzie dobrze-szybko-tanio, tak też tutaj nie dało się mieć wszystkiego. A na morzu reguły były twarde – porty buduje się powoli, a statki szybko, więc po oceanach pływało mnóstwo bezrobotnych jednostek i tylko ten, kto potrafił sprawnie balansować pośrodku triady tanio-szybko-terminowo, utrzymywał się na powierzchni. Każde zdarzenie w rodzaju ataku piratów zakłócało ten balans. Należało takich zdarzeń unikać, a jeśli już do nich doszło, mieć jak najszybciej i jak najciszej z głowy.

Dodatkowo już wiele lat temu romantyzm marynarskiego fachu zabiła biurokracja. Kapitanowie coraz rzadziej bywali na mostku, a coraz częściej ślęczeli przy biurku, produkując kolejne kwity: dla armatora, dla portu, dla IMO, dla agencji ochrony środowiska, dla firmy wysyłającej towar, dla firmy odbierającej towar, dla celników, dla pograniczników, ta lista nie miała końca. Ataku piratów bali się nie dlatego, że ktoś ostrzela im mostek, tylko dlatego, że z jego powodu będą musieli napisać raporty do wszystkich wyżej wymienionych. A jeśli – nie daj Boże – do ataku dojdzie na wodach terytorialnych, trzeba będzie dodatkowo wyprodukować epistoły dla lokalnej policji, prokuratury i cholera wie, kogo jeszcze. Dlatego każdy rozsądny kapitan najchętniej na widok piratów wyrzuciłby za burtę przyczepiony do bojki worek dolarów, byleby mieć to z głowy. Podobnie kombinowali armatorzy – woleli zapłacić, niż cierpieć straty z powodu opóźnień spowodowanych przez nadmierną ambicję policji z czwartego świata. A jedno opóźnienie mogło skutkować obniżeniem ratingów i utratą dziesiątek przyszłych zamówień.

Dlatego Halbe van Veldhoven i jego kompania planowali dostać się na pokład, złapać kogokolwiek, zażądać rozsądnego okupu i po otrzymaniu przelewu w wysokości od stu do pięciuset tysięcy dolarów – decyzję podejmował po obejrzeniu statku – ulotnić się po angielsku i zniknąć. Taka kwota wystarczała, żeby zarówno wszyscy jego pracownicy, jak i on sam żyli jak królowie przez wiele miesięcy. A dla armatora to kieszonkowe, kwota na tyle niewielka, żeby machnąć ręką i żeglować dalej.

Jeśli w trakcie ataku pojawiały się jakiekolwiek trudności – odpuszczali. Luz i spokój, tym różniła się taktyka Halbego, wychowanego w oparach holenderskiej marihuany, od taktyki Somalijczyków, wiecznie pobudzonych khatem. Efekt? W Zatoce Adeńskiej statki pływały w chronionych konwojach, a o jego terenie z rzadka nawet plotkowano w branżowych serwisach, które ciągle pilnie śledził.

– Kapitanie! – Amadou wskazał na horyzont, na którym zamajaczyła nadbudówka kontenerowca.

Prąd spychał ich we właściwą stronę.

4

Dojadała deser w mesie oficerskiej, kiedy jej zegarek zapiszczał. Była potrzebna na mostku. Zdziwiła się, dzień był tak nudny, że aż senny. Rozejrzała się, czy nikt nie dostrzeże żarłoczności kapitanki, dwoma kęsami pochłonęła resztkę szarlotki i spokojnie powędrowała kilka pięter w górę.

Na mostku spojrzała pytająco na drugiego, który pół godziny wcześniej rozpoczął dzienną wachtę.

– Powinna pani to zobaczyć. – Podał jej lornetkę i wskazał przed trawers lewej burty. – Na dziesiątej.

Wyszła na skrzydło, oparła się łokciami o parapet, żeby ustabilizować obraz. Czarny ponton w dryfie. Pomarańczowe kamizelki. Podskakujące, machające postaci. Uchodźcy albo piraci. Na pewno nie rozbitkowie. Potrzebowała więcej danych.

– Proszę, to zdjęcia z oka. – Drugi wręczył jej tablet, gdy tylko odłożyła lornetkę. Lubiła tego łysego, chudego Rosjanina. Idealny oficer, na tyle rozsądny, żeby spełniać każde jej polecenie, zanim zdąży je wypowiedzieć, i na tyle mądry, żeby rozumieć, kiedy nikt od niego nie oczekuje inicjatywy.

– Dziękuję, drugi.

„Okiem” nazywali zamontowany na szczycie nadbudówki teleskop. Lornetki się przydawały, ale te o małym powiększeniu niewiele pokazywały, a te duże za bardzo drgały, niby pokazywały więcej, ale niewyraźnie. Sterowane przez komputer „oko” miało elektroniczną stabilizację obrazu, powiększenie jak teleskop do obserwacji nieba i robiło sto zdjęć na sekundę, z których samo wybierało te o najlepszej ostrości. Zgromadzoną w pontonie grupkę kilkunastu osób mogła obejrzeć tak wyraźnie, jakby siedziała tam razem z nimi.

Biały mężczyzna przy sterze, niesprawiający wrażenia zestresowanego sytuacją. Nieźle zamaskowany, schowany głęboko w wodzie potężny silnik. Grupa czarnoskórych, mężczyźni, kobiety i dzieci, wszyscy w łachmanach i tanich, styropianowych kamizelkach ratunkowych. Ale bez tego zwierzęcego przerażenia, które widziała już kilka razy w oczach uchodźców i rozbitków. Czyli piraci. I to cwani. Niedobrze.

– Co pan sądzi, drugi?

– Piraci.

Potwierdziła skinieniem głowy.

– Proszę utrzymać kurs i prędkość, ale zwiększyć obroty. Dać znać do maszyny, że możemy robić gwałtowne manewry.

Sama sięgnęła do paska po służący do komunikacji wewnętrznej telefon i połączyła się z dyżurnym działu, który nazywali „cargo”.

– Cargo, słucham, pani kapitan.

– Proszę wejść do odwołania w tryb awaryjny, mamy gości.

5

Załoga niewielkiego, około dwustumetrowego kontenerowca o nazwie „Vincent” musiała ich już widzieć, mimo to nie zmienili kursu ani prędkości, nie próbowali ich też wywołać na radiu. Standard w tych smutnych czasach dyktatu pieniądza, pomyślał Halbe van Veldhoven. Armatorzy obawiali się piratów, ale tak samo uciekali przed uchodźcami, uciekinierami i wszelkiej maści migrantami. Dostrzeżenie i wzięcie ich na pokład oznaczało zmianę planów, szukanie portu, w którym ktoś przyjmie kłopotliwy ładunek, biurokracja momentalnie awansowała z zarazy na biblijną plagę, nie licząc złej reklamy, bo kto zdrowy na umyśle zatrudni do przewozu ładunku firmę, której kapitanowie cenią miłosierdzie wyżej niż terminową dostawę.

Dlatego statki handlowe robiły wszystko, żeby unikać szlaków migracyjnych, a jeśli już doszło do kontaktu, to zazwyczaj rżnęły głupa, nawet jeśli matki z dziećmi waliły pięściami o ich burty, błagając o ratunek. Z tego powodu zachowywali też ciszę radiową – żeby, broń Boże, nikt inny nie usłyszał, że kogoś spostrzegli.

Halbe van Veldhoven ucieszył się z faktu, że nie przyśpieszyli, co oznaczało, że uznali ich za dryfujących uchodźców.

– Do roboty – powiedział. – Second, bierz się do radia. Kobiety i dzieci: do lamentu.

Kobiety i dzieci zaczęły pokrzykiwać w lokalnym narzeczu, kiedy Amadou odezwał się łamaną angielszczyzną na awaryjnym kanale szesnastym UKF.

– Statek „Vincent”, tutaj łódź z uchodźcami, pomóżcie. Odbiór.

Cisza. Mimo że na pewno słyszeli. Halbe skinął głową.

– Statek „Vincent”, tutaj łódź z uchodźcami. Zgubieni na morzu cztery dni, prawie zero paliwa, pomóżcie. Odbiór.

Cisza.

– Statek „Vincent”, statek „Vincent”, błagam, pomóżcie, mamy kobiety i dzieci, zgubieni na morzu, zero jedzenie, zero woda, tylko trochę paliwo.

Cisza.

– No dobra, jedziemy – powiedział Halbe, odpalił silnik i zaczął powoli płynąć w stronę kontenerowca, uważając, żeby nie pokazać prawdziwej mocy łodzi.

Cisza, spokój i ładna pogoda. I nic, czego by do tej pory nie widział. Wsłuchał się w swoją intuicję, ale nie słyszał żadnych dzwonków alarmowych, wyglądało to nieźle.

– Zapnijcie dobrze kamizelki i przypnijcie się do lajflin, może bujać – ostrzegł.

Bezpieczeństwo przede wszystkim – to zasada numer cztery.

6

Łódź znajdowała się już na tyle blisko, że bez lornetki widziała machających ludzi, kobiety podnosiły małe dzieci wysoko nad głowę. Olga pomyślała, że wolałaby to załatwić po dobroci, ale nie zmieniła wyrazu twarzy.

– Cała naprzód, obroty sto dziesięć, kurs trzydzieści prawiej – powiedziała.

Statek – nie gigantyczny, ale przecież ciągle olbrzymi – zareagował nadspodziewanie sprawnie zaraz po tym, kiedy drugi sięgnął do pulpitu sterowania. Skręcił i przyśpieszył, wypuszczając odkosową falę dokładnie w dziób płynącej w ich stronę łodzi i zostawiając ją w swoim kilwaterze.

– Statek „Vincent”! – odezwało się radio. – Proszę nie uciekać, kobiety i dzieci, zero wody, pomocy!

Nawet nie drgnęła, patrząc na ekran radaru. Tak jak przypuszczała, łódź z „prawie zero paliwa” płynnie przyśpieszyła do piętnastu węzłów, dotrzymując im bez problemu kroku nawet w zburzonym kilwaterze. Trzymali się pięć kabli za ich rufą.

– Obroty sto trzydzieści – powiedziała. – Ster na zmianę piętnaście lewiej i piętnaście prawiej.

Stara sztuczka, która, co prawda, kosztowała utratę prędkości, ale zostawiała morze za rufą statku na tyle wzburzone, że bez trudu mogło wywrócić lekką łódkę. To by załatwiało sprawę, zanim by się pozbierali, zanim kuter baza by ich podjął, byłoby po problemie, ostaliby się w pamięci piratów jako sprytny kontenerowiec i tyle.

Uważnie patrzyła na radar i obraz z kamery, pokazującej sytuację za rufą.

7

– Trzymać się mocno! – krzyknął, przesuwając manetkę gazu, łódź wyrwała do przodu, podskakując na tworzonych przez statek falach.

Niestety wyglądało na to, że trzeba skończyć udawać uchodźców. Szkoda, lubił elegancję tego rozwiązania. Wzruszony marynarz najpierw wciągał dziecko w uprzęży, potem pomagał matce wejść po drabince jakubowej, a zaraz potem uśmiechnięta z wdzięcznością matka przystawiała mu pistolet do głowy i wystarczyło czekać na przelew, zwykle nie trwało to dłużej niż godzinę, nawet dzieci nie zdążyły się znudzić.

– Do abordażu! – krzyknął, odpowiedział mu wybuch śmiechu. Specjalnie ściągnął im komiksy z Asteriksem, żeby mogli docenić ten żart.

Wyjechał z kilwateru i dodał gazu, łódź weszła w ślizg i z prędkością trzydziestu węzłów zaczęła błyskawicznie okrążać statek, podchodząc od prawej burty. Amadou i Pascal założyli małe plecaczki i przyszykowali liny z hakami.

Spojrzał na radio, niezmiennie milczące. Po raz pierwszy poczuł ukłucie niepokoju. To był moment, kiedy kapitanowie najpierw wzywali ostentacyjnie mayday, a potem prowadzili wyimaginowane dyskusje niby ze zbliżającymi się okrętami wojennymi i nadlatującymi śmigłowcami bojowymi, chcąc przestraszyć napastników.

A tutaj – cisza. Może byli aż tak niedoświadczeni? Może już zamknęli się w cytadeli? Przyjrzał się dokładnie „Vincentowi”. Typowa krypa pomniejszej firmy frachtowej. Ani nowa, ani stara. Ani szybka, ani wolna. Trochę połatana, trochę zardzewiała. Pewnie na trampingu, pływająca tam, gdzie nikomu większemu się nie chce i nie opłaca. Zaskakiwała go jedynie cisza w eterze i powiewająca na rufie bandera Czadu, który to kraj z morzem miał tyle wspólnego, co Słowacja i Białoruś. Barwy znał tylko dlatego, że w willi obok – czyli trzydzieści kilometrów wzdłuż wybrzeża dalej – pobudował się przedsiębiorca z tego kraju, sympatyczny człowiek skądinąd. Niemniej nigdy w swojej karierze nie zetknął się z zarejestrowanym w Czadzie statkiem. Niezbyt szokujące, armatorzy byli gotowi rejestrować się na księżycach Jowisza, jeśli oznaczało to mniejsze podatki i mniejszą odpowiedzialność, ale na pewno zaskakujące.

Tylko zaskakujące czy aż niepokojące?

Amadou podszedł do niego, chwytając się rozciągniętych wzdłuż gumowego kadłuba lajflin, omijając kobiety i dzieci, których rola się skończyła i którzy przycupnęli skuleni nisko na pokładzie, chroniąc się przed wiatrem i rozbryzgami fal.

– Od razu do siłowni? – zapytał.

Potwierdził skinieniem głowy.

Ten sposób też wypróbowali kilka razy. Załoga w czasie ataku pirackiego zwykle chowała się w jednym specjalnie przygotowanym pomieszczeniu, zwanym cytadelą, wychodząc z założenia, że wezwana przez telefon satelitarny pomoc w końcu nadejdzie i że piratom się znudzi. Było to założenie słuszne, piraci chcieli zgarnąć okup, na cholerę im statek pełen kontenerów, przecież trampek i telefonów komórkowych wywozić ribem nie będą. Oczywiście załoga obawiała się, że dzikusy zaczną strzelać po urządzeniach na mostku albo w siłowni, ale też nawet uruchomienie wyłączonego awaryjnie silnika przerastałoby ich możliwości.

Odpowiednio przeszkoleni ludzie Halbego daliby sobie z tym radę, ale po co? Zwykle wystarczyło skontaktować się z zamkniętą załogą i powiadomić ich, że stoi się z kluczem i młotkiem przy zdjętych pokrywach kingstonów do układu chłodzenia. To newralgiczny punkt większości tradycyjnych konstrukcji, w ciągu dziesięciu minut można było zatopić całą maszynownię do poziomu linii wodnej, co zamieniało statek w kupę dryfującego złomu.

Przelew przychodził momentalnie.

Statek przestał myszkować, najwyraźniej pogodzony z losem. Super, pomyślał Halbe i wyrównał kurs, żeby jego ludzie mogli łatwiej wystrzelić zakończone kotwiczkami liny, po których wejdą na pokład. Obie jednostki dzieliło jedynie kilka długości łodzi i wyglądało na to, że zdąży jeszcze po powrocie wziąć leniwy prysznic, zanim z pełnym kieliszkiem i pełnym kontem usiądzie na tarasie willi, żeby podziwiać zachód afrykańskiego słońca nad oceanem. Widok, który nie nudził się nigdy.

8

No cóż, wolałaby to załatwić inaczej, ale – powtórzyła w myślach po raz kolejny, starając się nie patrzeć na stłoczone w łodzi kilka kobiet z dziećmi – to nie ona wybrała sobie ryzykowny zawód morskiego pirata albo jego wspólnika. Te dzieci też nie, odpowiedział jej w głowie drugi głos, ale nie miała innego wyjścia, niż go zlekceważyć.

Sięgnęła po gruszkę radia.

– Czarna łódź u naszej prawej burty, tu statek motorowy „Vincent”, odbiór.

Zaskrzeczało.

– „Vincent”, tu łódź z uchodźcami, pomóżcie, nie mamy wody…

Wcisnęła przycisk nadawania.

– Czarna łódź z prawej burty, tu statek motorowy „Vincent”, zbliżacie się za bardzo do naszego dziobu, niebezpieczeństwo, odbiór.

Radio znowu skrzeczało banialuki o uchodźcach, dla odmiany płynną angielszczyzną, widać przestali dbać o pozory.

– Czarna łódź z prawej burty, tu statek motorowy „Vincent”, wpływacie pod nasz dziób, to śmiertelne niebezpieczeństwo, powtarzam: śmiertelne niebezpieczeństwo, odbiór.

9

Holender przestał pojmować cokolwiek i dopiero to sprawiło, że rozległy się wszystkie dzwonki alarmowe w jego głowie. Zrozumiał, że bezsensowne ostrzeżenia z mostku kontenerowca – od dziobu dzieliło go dobre trzy czwarte kadłuba i płynął bezpiecznie jak uczestnicy niedzielnej szkółki żeglarskiej – nie były wcale ostrzeżeniami. „Vincent” po prostu tworzył sobie legendę na wypadek, gdyby ktoś usłyszał ich konwersacje na kanale alarmowym. Gdyby się okazało, że nagrywa to jakiś znajdujący się w zasięgu statek albo straż przybrzeżna, to usłyszą najpierw podejrzane wezwania o pomoc, a potem zatroskanego oficera, który próbował ich ostrzec przed niebezpiecznym manewrem.

Ale w takim razie co zamierzają?

– Uciekamy! – krzyknął przez wiatr.

Jego załoga spojrzała zdziwiona, ale posłusznie usiadła na dnie łodzi. Halbe przesunął manetkę na całą naprzód i skręcił wolantem, łódź położyła się mocno na burtę, silnik zaryczał pełną mocą pięciuset koni i z prędkością prawie czterdziestu węzłów, skacząc po falach, zaczął oddalać się na zachód.

Spojrzał przez ramię. „Vincent” nawet nie drgnął, utrzymując kurs i prędkość.

Może niepotrzebnie stchórzył? Dał się nabrać na jakąś kretyńską taktykę? Może powinien zawrócić?

W tej samej chwili z jednego z kontenerów na przodzie wysunął się w górę prostopadłościan, przypominający szarą paczkę papierosów rozmiaru szafy. Paczka wysunęła się, położyła na płask, obróciła i spojrzała na niego kilkunastoma czubkami czegoś, co absurdalnie mu się skojarzyło z dobrze skręconymi jointami z ulubionego coffee shopu koło portowej pizzerii w Rotterdamie.

Dwa z tych jointów wyfrunęły z paczki i ciągnąc za sobą pióropusz dymu, poleciały w jego stronę z prędkością o wiele, wiele większą niż jego czterdzieści węzłów.

Zamknął oczy.

Nie ze strachu przed śmiercią, tylko żeby nie patrzeć na swoją załogę, dla której był takim uważnym, lojalnym, socjalistycznym, prawdziwie nowoczesnym i europejskim szefem.

10

– Wracamy na kurs zero trzy zero, obroty dziewięćdziesiąt, prędkość pięć węzłów. Proszę odwołać alarm w cargo i w maszynie.

Drugi oficer stał nieruchomo, patrząc w miejsce, gdzie obłok czarnego dymu szybko rozwiewał się nad unoszącymi się na wodzie resztkami łodzi i jej pasażerów. Olga spojrzała na niego, ciesząc się, że pozwala jej to jedynie kątem oka zauważać pływające po powierzchni szczątki. Pomarańczowe kawałki to materiał kamizelek ratunkowych, białe to ich styropianowe wypełnienie, ciemne – ciemne to zapewne strzępy burt łodzi, powtarzała w myślach.

– Panie drugi?

Spojrzał na nią nieobecnym spojrzeniem.

– Kurs zero trzy zero, obroty dziewięćdziesiąt, prędkość pięć węzłów – powtórzyła.

– Tak jest, pani kapitan.

– Proszę też odwołać alarm w cargo i w maszynie, ja zrobię odpowiedni wpis w dzienniku pokładowym.

Podeszła do okalających mostek szyb, stanęła nieruchomo w ostrym słońcu, uosobienie spokoju i opanowania. Czarne włosy i czarny golf zlewały się ze sobą na tle światła, sprawiając wrażenie, że nie człowiek, lecz cień stoi na mostku „Vincenta”, prowadząc statek w nieznaną przyszłość.

Rozdział 4. Jaskinia Błękitnego Snu

Lato na Sachalinie • Lawina błota • Pijesz jak Polak • Komary wielkie niczym orły • Kopiec dziecięcych jakby czaszek • Upadek • Przedostatnia nadzieja

1

Napoleon miał powiedzieć, że w Polsce i Rosji odkrył piąty żywioł: błoto. Niestety anegdota nie przekazała, czy cesarz okrasił to jakimś komentarzem. Estetycznie nie odpowiadał mu ten widok sfalowanych mas o konsystencji i kolorze sraczki, ciągnący się czasami aż po horyzont? A może chodziło o przeszkody techniczne, grzęźnięcie końskich kopyt, wolne tempo marszu? O armaty? Ciężkie lawety, wiozące wunderwaffe francuskiej armii, musiały się we wschodnioeuropejskim błocie zapadać po osie. Próbujący wydobyć je z brunatnej melasy żołnierze myśleli zapewne, że lżej byłoby armaty po prostu nieść na plecach, a szybciej i łatwiej wyprodukować na miejscu, niż walczyć z czymś, co na poziomie definicji stanowiło niegroźną mieszaninę ziemi, piasku i wody, a na poziomie praktycznego doświadczenia zamieniało się w żywioł nie do okiełznania, przy którym huraganowe wiatry, sztormy i pożary lasów zdawały się ledwie perypetiami.

Jeśli tak właśnie myśleli napoleońscy żołnierze, to Bogdan Smuga rozumiał ich aż za dobrze. W jego głowie błoto nie było już żywiołem, stawało się raczej obdarzonym świadomością złowrogim bytem, niczym rój os albo chmura nanobotów. Obcą formą życia, tyleż potężną, co wrogą. Zakładając, że w jej obrębie istniały ewolucyjne poziomy, to błoto zachodnie tkwiło gdzieś na poziomie wiewiórki, błoto polskie na poziomie złośliwego szympansa, pod Moskwą stawało się zdolnym do wszelkiego zła homo sapiens, ale tutaj, poza krańcem Syberii, tworzyło już niemożliwą do ogarnięcia ludzkim umysłem agresywną superinteligencję.

Tak się zabawiał naukowymi metaforami, tkwiąc po pas w gęstej brei, tworzącej wbrew elementarnym prawom fizyki nachylone pod kątem czterdziestu pięciu stopni bagno, i pchając razem z innymi wolno pełznącego do góry dzięki rzeżącej z wysiłku wyciągarce land rovera. Bezmyślny kierowca próbował sobie pomóc napędem, nie osiągając nic poza wyrzucaniem spod wszystkich czterech kół fontann błocka, które tryskało na boki jak gejzery, pokrywając drzewa, krzaki, skały, a przede wszystkim ludzi grubą warstwą griaza.

Ktoś mógłby pomyśleć, że ekspedycja złożona z kilku ciężkich terenowych samochodów i kilkunastu osób popełnia błąd, próbując sforsować błotnisty jar pośrodku wyspy Sachalin, ale ekspedycja nie miała wyboru – bez helikopterów i sprzętu do karczowania lasu ta góra błota stanowiła jedyną możliwą drogę do naukowego eldorado, jakie spodziewali się znaleźć. Dlatego mężczyźni walczyli z grząskim żywiołem, klnąc i wrzeszcząc na siebie po angielsku i rosyjsku, jęcząc zaś z wysiłku w międzynarodowym języku jęczenia.

Bogdan nie zwracał już na te krzyki i jęki uwagi, nawet nie odpluwał trzeszczącej w ustach ziemi, pchał tylko z całej siły terenówkę, walcząc razem z innymi, żeby podczas tej mozolnej wędrówki utrzymała się na zboczu. Gdyby przewinęła się przez krawędź, zapewne albo wyciągarka, albo stalowa linka, albo drzewo nie wytrzymałyby naprężeń i cały ich sprzęt laboratoryjny skoziołkowałby w dół po błocku, zatrzymując się pewnie dopiero w Morzu Ochockim, kilkadziesiąt kilometrów dalej.

Z drugiej strony samochodu, od strony kierowcy, Dimitrij walił w szybę i darł się po rosyjsku. Skutecznie, ponieważ kierowca zrezygnował z buksowania kołami i zdał się tylko na wyciągarkę. Teraz, bez zagłuszania jej wysokimi obrotami silnika, słychać było, jak jęczy i piszczy, walcząc z kilkutonowym ciężarem.

Land rover podjechał kilkanaście centymetrów wyżej, Bogdan skorzystał z chwili oddechu, wygramolił się z błotnej dziury, podciągnął trochę na przyrządzie asekuracyjnym, wybrał linę, której drugi koniec przymocowany został do drzewa na szczycie jaru, odetchnął – i poczuł, jak ziemia osuwa mu się spod nóg.

Krzyknął, zamachał bezsensownie rękami i runął w dół, porwany przez rzekę błota, która ruszyła wartkim potokiem jak strumień przez przerwaną tamę, wciągając go w głąb razem z kamieniami, krzakami i wszystkim tym, co sachalińska gleba w sobie nosiła, czyli zapewne złotem, diamentami i szczątkami mamutów.

Umrę bogaty, pomyślał, zasłaniając dłonią usta i nos. Starał się nie oddychać. Jeśli spróbuje zaczerpnąć powietrza i pozwoli tej ziemistej mazi wedrzeć się do ust, do nosa, do płuc – to koniec.

Lina trzymała. Tonął w potoku błota, ale lina trzymała.

Poczuł szarpnięcie, uprząż asekuracyjna boleśnie wbiła mu się w uda.

Czy to szarpnięcie oznacza, że ważące trzy tony auto leci właśnie w jego stronę? To nie byłaby miła śmierć, ale może lepsza niż utonięcie w błocie. Utonięcie w błocie, cóż to za symboliczne zwieńczenie żywotu polskiego naukowca.

Znowu szarpnięcie.

Brakowało mu powietrza. Nie zdążył go porządnie zaczerpnąć w chwili wypadku, więcej – nagły szok sprawił, że krzyknął, wyrzucając je z płuc.

Nie może, za żadną cenę nie może oderwać dłoni od ust, nie może zaczerpnąć tchu.

Płuca paliły, domagając się tlenu, serce łomotało rozpaczliwie, pod powiekami latały mu jasne i ciemne plamy. Powietrza! – krzyczało całe jego ciało, chcąc za wszelką cenę oderwać rękę od ust i odetchnąć. Bogdan walczył, ale jako naukowiec wiedział, że każda walka świadomego umysłu ze zwierzęcymi instynktami skazana jest na przegraną. Mimo to wierzgał, doceniając niedotlenionymi neuronami komizm schizofrenicznej, gwałtownej potyczki, jaką toczą jego płuca i dłonie w wartkiej rzece ruskiego błocka.

To była jego ostatnia myśl.

2

W kinie to bułka z masłem: topielec odkrztusza, wstaje, rzuca dwie cięte riposty i wraca do akcji. Bogdan Smuga od pół godziny kaszlał, charczał i wymiotował, starając się pozbyć z ust, krtani i przełyku sachalińskiego piachu.

– Bohdan, wozmi. – Dimitrij podał mu butelkę wódki.

Załzawionymi oczami spojrzał na przyjaciela. Wybitny geochemik. Profesor. Doktor habilitowany. Laureat AGU Ambassador Award. A kiedy podawał mu wódkę z poważnym wyrazem twarzy, wyglądał jak ucieleśnienie ruskiego gangstera. Rozwodnione spojrzenie, blond grzywka, kwadratowa gęba i dzioby na nosie. Genu nie wydłubiesz.

Wziął butelkę, pociągnął, najpierw przepłukał usta i gardło, wypluł, potem wziął dwa długie łyki i oddał butelkę, wycierając usta wierzchem dłoni.

– Pijesz jak Polak – zaśmiał się Dimitrij. – Genu nie wydłubiesz.

Planowali jechać całą noc, ale po przeprawie z samochodami i wypadku Bogdana postanowili rozbić obóz. Mieli już wprawę, więc w tajdze szybko zaterkotał generator, stanęły cztery sypialne namioty, kantyna i łazienka. Akurat na czas, żeby się schować pod moskitierami, zanim syberyjskie szwadrony śmierci przypuszczą wieczorny atak. Bogdan spojrzał przez siatkę na chmary wygłodniałego gnusu. Skrzywił się, ale nie miał wyjścia, musiał wziąć prysznic.

Wziął głęboki oddech i rozpiął suwak. Do swojego namiotu po czyste ciuchy miał pięć metrów, do łazienki drugie tyle, a i tak miał wrażenie, że kiedy już stanął w brezentowym brodziku pod prysznicem, swędziało go całe ciało, a robactwa strzepnął na podłogę i rozdeptał tak z pół kilo mniej więcej.

3

Minęła dwudziesta druga, ale był czerwiec, słońce dopiero co zaszło i mogli siedzieć nad rozłożoną na podłodze mapą bez czołówek. Dimitrij uniósł ręce w geście rezygnacji.

– Żądasz niemożliwego! Nie chcę nadużywać tego argumentu, ale Rosja to nie Belgia, że jak mocniej rzucisz kamieniem, to jakiegoś Holendra zrzucisz z roweru. Twoje „gdzieś tutaj” oznacza las wielkości Moskwy.

Bogdan skrzywił się, wydłubując jednocześnie z gęstej blond brody resztki zaschniętego błota, którego nie udało się wymyć pod prysznicem.

– Tak, żądam niemożliwego, dlatego zabrałem ze sobą rosyjskiego króla geologii.

Dimitrij parsknął.

– Po pierwsze tanie pochlebstwa nie robią na mnie wrażenia, po drugie przestań sypać mi te okruchy na mapę.

– Sto lat temu Benedykt zwiedzał te jaskinie z konopnymi linami, a my mamy tonę sprzętu z dwudziestego pierwszego wieku. Nie może nam się nie udać.

– On miał przewodnika! Siedział tu latami, zaprzyjaźniał się z lokalnymi plemionami, żył z nimi, wędrował z nimi, a oni pokazywali mu duchy mieszkające w jaskiniach. Tylko Bohdan, przyjacielu, to już nie jest przedwieczny Sachalin, tylko współczesna Rosja. Nie ma duchów, nie ma plemion, nie ma przewodników, są miasteczka z prefabrykatów, w których ludzie oglądają na samsungach Bitwę Ekstrasensów, chleją wódkę i mają nadzieję, że lokalny oligarcha już się na tyle nachapał, że im teraz z nadwyżki basen wybuduje i zrobi imprezę z fajerwerkami.

– Ja też mam przewodnika.

– Denerwujesz mnie – powiedział cicho Dimitrij, bardziej do siebie niż do Bogdana. – No dobrze, pomyślmy jeszcze raz i tak nie mamy nic innego do roboty.

Sięgnął do dużej teczki, przypominającej te używane przez studentów grafiki, i wyciągnął kolejne mapy, tym razem przedstawiające warstwy geologiczne.

– Wiemy na pewno, że twój zesłaniec był w Jaskini Niedźwiedziej, to nie ulega wątpliwości. To największa i najsłynniejsza jaskinia na wyspie, zbadana przez tych czubków grotołazów na wszystkie strony, każdą kupę nietoperza tam skatalogowano, nie wspominając o twoich artefaktach. Znamy dokładnie jej rozkład, położenie, wejścia i wyjścia, zaznaczyłem je tutaj. Geologicznie nic tu ciekawego nie ma, w typowo wapiennych warstwach powstała typowa krasowa jaskinia, bardziej bym się zdziwił, gdyby jej tam nie było. Ale ciebie ona nie interesuje.

– Nie.

– Ciebie interesuje inna. Nieskatalogowana, niezbadana, nieodkryta, nieopisana. Aż ciśnie się na usta słowo: nieistniejąca.

– Dimitrij… – zaczął łagodnie Bogdan. – Dobrze wiesz, że z jaskiniami jest jak z górami. Wszyscy chcą stać w kolejce na Everest, a nikogo nie interesują tłoczące się wokół niego siedmiotysięczniki, które często nawet nie mają nazwy. Tak samo jest z jaskiniami. Każdy chce odkryć nowy chodnik w największej, a ta obok już psa z kulawą nogą nie obchodzi. To nie znaczy, że jej nie ma, i to nie znaczy, że nie jest wspaniała i że nie kryje własnych tajemnic.

– Czyli nie zrezygnujesz?

Bogdan pokręcił przecząco głową. Wolno, ze smutkiem, w typowy dla siebie sposób, jakby chciał w grze w kalambury pokazać hasło „ciężkie brzemię”.