Lato, kiedy cię poznałam. Pewnego lata. Tom 1 - Elizabeth O'Roark - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Lato, kiedy cię poznałam. Pewnego lata. Tom 1 ebook i audiobook

Elizabeth O’Roark

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

447 osób interesuje się tą książką

Opis

Wszystko wokół się zmieniło, ale więź między nimi jest tak samo silna jak zawsze

Juliet mimo młodego wieku doświadczyła już zbyt wiele zła. Kiedy zamieszkała z rodziną pastora, myślała, że jej życie w końcu wróci na właściwe tory. A gdy w dodatku związała się z Dannym, synem duchownego, uwierzyła, że jeszcze będzie szczęśliwa. Niestety z czasem jej dobroczyńcy zaczęli postrzegać ją jako potulną kandydatkę na przyszłą żonę chłopaka, nieustannie okazującą wdzięczność za dach nad głową i dźwigającą na swoich barkach cały ciężar prac domowych. Przytłoczona zobowiązaniami Juliet szybko nauczyła się ukrywać swoje prawdziwe ja. Ze wszystkich sił starała się dopasować do wizji jej osoby, którą stworzyli Danny i jego rodzice.

Wszystko to się jednak rozpada, gdy pewnego lata Danny przyprowadza do domu swojego przyjaciela z college’u. To Luke jako pierwszy dostrzegł, kim Juliet jest naprawdę. To on obudził w niej pragnienie wolności i gonienia za własnymi marzeniami. Oboje zrobiliby wszystko, żeby się nawzajem ochronić… nawet gdyby właśnie to miało rozdzielić ich na zawsze.

Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek: 18+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 36 min

Lektor: Karolina Gibowska
Oceny
4,5 (184 oceny)
115
43
21
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annakoczwara

Całkiem niezła

Przemęczyłam, jakoś tym razem mnie nie porwała, temat dobry i ważny, ale niestety strasznie denerwujący bohaterzy, monotonni, wiele wątków jest noedopowiedzianych....
maltal
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Historia pełna emocji i wzruszeń! Pokazuje jakie konsekwencje spotykają ludzi, którzy zamiast myśleć o swoim szczęściu i spełnianiu własnych marzeń, poświęcają je dla innych, tylko żeby zadowolić otoczenie, bo wszyscy wiedzą lepiej. Konsekwencjami są lata żalu, bólu, złamane serce i złamane życie. Gorzej, że długoterminowo, te wszystkie szlachetne pobudki nie tylko im łamią serce, z ich cierpieniem łączy się cierpienie innych. A wystarczyło rozmawiać, powiedzieć co się czuje i zawalczyć o siebie. Życie jest tylko jedno, róbmy to co kochamy, podążajmy za głosem serca.
60
ftstrtmoh

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna świetna pozycja od tej autorki. Osobiście uwielbiam w jaki sposób pisze ona historie i kreuje bohaterów, i tutaj również się nie rozczarowałam. Polecam!
30
AllyMally96

Całkiem niezła

Książka zdecydowanie się wlekła. Za mało historii z „obecnie”, a historie z „kiedyś” zbyt rozwleczone. Na tle innych książek z innej seri, ta wypada po prostu marnie i nieciekawie.
20
kdraszcz

Dobrze spędzony czas

Książka dobra i szybko się czyta. Jednak bohaterka przedstawiona na taką męczennicę, że aż to nudziło. Wątek tak często powtarzany, że stawal się kuriozalny i czasem wyolbrzymiony. Poza tym książka ma ciekawy temat i w ogólnym zarysie historia jest fajnie opowiedziana
20

Popularność




1

OBECNIE

NIE TAK DAWNO TEMU bez problemu udawało mi się przejść przez lotnisko i pozostać całkowicie anonimową. Brakuje mi tego.

Dziś nie rozstaję się z okularami przeciwsłonecznymi nasuniętymi na nos. Brzmi to jak jeden z tych klasycznych banałów w stylu „jestem celebrytką!”, których szczerze nienawidzę, ale już wolę to niż komentarze na temat mojego wyglądu. Przespałam większość drogi z Lizbony do San Francisco, głównie za sprawą sporego zapasu pigułek na sen, które mam zawsze pod ręką, ale po telefonie odebranym tuż przed wejściem na pokład samolotu nadal jestem rozpieprzona… i widać to gołym okiem.

Donna zawsze miała niespożyte pokłady energii, była radosna i wydawała się niezmordowana. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, by mogła się zachowywać inaczej. Dlaczego spośród wszystkich ludzi na świecie musiało trafić akurat na nią? Dlaczego ci, którzy najbardziej zasługują na to, by żyć, odchodzą zbyt wcześnie, a osoby takie jak ja, zasługujące na to najmniej, żyją w najlepsze?

Powtarzałam sobie, że wystarczy, bym wytrzymała tylko trochę dłużej, a jednak prawda jest taka, że przede mną trzy tygodnie, podczas których nie mogę się rozsypać. Końca nie widać. Z drugiej strony skoro nie mam oporów przed okłamywaniem innych, to z pewnością uda mi się oszukać również samą siebie.

Zanim ruszę po bagaż, wpadam do łazienki, by się nieco ogarnąć. Pod orzechowymi oczami dostrzegam cienie zmęczenia, twarz mam całą poszarzałą. Jaśniejsze pasemka, które fryzjer wplótł w moje kasztanowe włosy, nikogo nie przekonają, że faktycznie miałam czas wyjść na słońce, a już na pewno nie zwiodą Donny. Za każdym razem, gdy odwiedzała mnie w Los Angeles, powtarzała to samo: „Złotko, wyglądasz na przemęczoną. Dobrze by było, żebyś wróciła do domu”, jakby powrót do Rhodes mógł cokolwiek zmienić.

Odsuwam się od lustra dokładnie w momencie, w którym jakaś kobieta z boku robi mi zdjęcie.

Wzrusza ramionami, zupełnie niezmieszana.

– Sorka. W zasadzie za tobą nie przepadam – oznajmia. – Za to moja siostrzenica jest twoją fanką.

Kiedyś mi się wydawało, że sława jest lekarstwem na wszystko. Nie zdawałam sobie sprawy, że człowiek sławny pozostaje tak samo smutny. Po prostu wtedy cały pierdolony świat zdaje się na ciebie patrzeć i przypomina ci, że nie masz prawa tak się czuć.

Wychodzę, zanim powiem coś, czego będę żałować, i kieruję się ruchomymi schodami do punktu odbioru bagażu. Dopiero gdy zaczęłam spotykać się z Cashem, zrozumiałam, jaki pierdolnik mnie czeka, gdy ludzie zaczną uważać, że mnie znają – dziś jednak nie towarzyszy mi tłum. U dołu ruchomych schodów czeka tylko Donna – jest nieco zbyt szczupła, ale poza tym wydaje się, jakby wszystko było w porządku.

Przytula mnie mocno, a zapach jej różanych perfum przywodzi mi na myśl jej dom – miejsce, w którym przeżyłam jedne z najcudowniejszych chwil. A także te najgorsze.

– Nie musiałaś po mnie przyjeżdżać. Mogłam wziąć ubera.

– Przecież to kosztowałoby fortunę – odpowiada, jakby zupełnie zapomniała lub nie zwróciła większej uwagi na to, że nie jestem już tym samym dzieciakiem bez grosza przy duszy, którego kiedyś musiała przygarnąć. – A kiedy moja dziewczynka wraca do domu, zamierzam ją godnie powitać. Poza tym… miałam towarzystwo.

Unoszę wzrok i spoglądam ponad jej ramieniem.

Nie wiem, jak mogłam go nie zauważyć, skoro jest o dobre trzydzieści centymetrów wyższy i szerszy niż jakikolwiek inny człowiek na lotnisku. Niektórzy postawni faceci robią wszystko, by nie rzucać się w oczy – garbią się, uśmiechają, żartują. Luke nigdy czegoś takiego nie robił. Niezachwianie pozostaje sobą, nie uśmiecha się, jest po prostu wielki i tyle.

Wydaje się też starszy, ale minęło siedem lat, więc trudno, żeby było inaczej. Jest teraz jeszcze potężniejszy, twardszy, a jego zewnętrzna skorupa wydaje się grubsza. Niesforne brązowe włosy wciąż są poprzetykane złotymi refleksami z powodu niezliczonych godzin spędzonych nad wodą, a na zazwyczaj gładko ogolonej twarzy rysuje się tygodniowy zarost. Szkoda, że nikt nie przygotował mnie na to spotkanie. Żałuję, że nikt nie powiedział: „Luke też przyjedzie. I nadal będzie niczym fala przypływu, która wciągnie cię w głębiny”.

Nie ściskamy się. To byłoby zbyt wiele. Nie wyobrażam sobie nawet, żeby miał na to ochotę, biorąc pod uwagę okoliczności.

Nawet się nie uśmiecha, tylko wita mnie skinieniem głowy.

– Juliet.

Naprawdę dorósł, nawet jego głos brzmi dojrzale – stał się niższy i bardziej zdecydowany niż kiedyś. A przecież zawsze był głęboki, niezmiennie pewny siebie. Zawsze potrafił zwalić mnie z nóg.

Czuję, że nieprzypadkowo dopiero teraz się dowiaduję, że on też tu będzie.

Donna zdaje sobie sprawę, że nigdy się nie dogadywaliśmy. Ale ponieważ umiera, nie mogę mieć do niej żalu o tę maleńką sztuczkę.

– Zaproponował, że będzie prowadził – dodaje Donna.

Słysząc słowo „zaproponował”, Luke unosi brew, choć ramiona nadal ma skrzyżowane na szerokiej klatce piersiowej, dając do zrozumienia, że to nie do końca prawda. To tak bardzo w stylu Donny, że potrafi nam przypisać o wiele szlachetniejsze pobudki niż te, którymi faktycznie się kierujemy.

– Ile masz walizek? – Już odwraca się w stronę taśmy transportowej, gotowy postąpić „jak należy” bez względu na to, jak bardzo mnie nienawidzi.

Staję tuż przed nim.

– Sama mogę się tym zająć.

Wkurza mnie to, że nic sobie ze mnie nie robi i mimo wszystko podchodzi do taśmy. Uciskam palcami prawą skroń. Przestają działać wszystkie środki, które wczoraj zażyłam, więc głowa za chwilę mi pęknie. Nie jestem w nastroju, by prowadzić uprzejmą konwersację, zwłaszcza z nim.

Przełykam.

– Nie wiedziałam, że tu będziesz.

– Przykro mi, że cię rozczarowałem.

Dostrzegłszy zbliżającą się walizkę, ruszam przed siebie.

– Nie to miałam na myśli. – Tak naprawdę chodziło mi o to, że wpadłam w najgorsze możliwe bagno i nie wiem, jak wytrzymam w nim najbliższe trzy tygodnie. Moje myśli więc wcale nie brzmią lepiej.

Zerkam przez ramię.

– Jak ona się miewa?

Jego oczy ciemnieją.

– Przyjechałem dopiero dziś rano, ale… sama widzisz. Wystarczyłby silniejszy podmuch wiatru, by ją przewrócić.

Trudno na to jakoś odpowiedzieć. A w każdym razie żaden lekki i gładki tekst nie przychodzi mi do głowy. Zapada między nami długa cisza.

Kiedy oboje sięgamy po walizkę, nasze dłonie na chwilę się stykają.

Cofam się gwałtownie, ale niewystarczająco szybko. Luke zdążył już przeniknąć do mojego organizmu i uwolnić truciznę, tym samym sprawiając, że pragnę wszystkiego, czego nie powinnam. Dokładnie tak jak kiedyś.

2

KIEDYŚ

Maj, 2013

ROK SZKOLNY DOBIEGA KOŃCA, a ruch na ulicy przed knajpą przypomina prowizoryczną defiladę – w jeepach i pick-upach aż roi się od dzieciaków z deskami surfingowymi, zewsząd płynie muzyka, która gwałtownie przybiera na sile, po czym równie szybko cichnie. Ewidentnie sezon właśnie się rozpoczął, a co za tym idzie przez kolejne trzy miesiące surferzy oraz rodziny z dzieciakami zaleją Rhodes, ustawiając się w kolejkach po lody, koszulki, hamburgery i paliwo. Miejscowe sklepiki wreszcie zaczną przynosić dochód, a miasto i jego mieszkańcy wybudzą się z letargu.

W szczególności dotyczy to mnie, choć w tej chwili wydaje się to przynosić więcej szkody niż pożytku.

– Gdyby nie to, że mamy taki ruch, już dawno byś stąd wyleciała – gdera Charlie, jeden z kucharzy.

Gdyby to był ktokolwiek inny, mogłabym mu po prostu wytłumaczyć, że mój chłopak wreszcie wraca do domu, ale z Charliem taka gadka nie ma szans. Równie dobrze mogłabym wyznać, że właśnie zdiagnozowano u mnie śmiertelną chorobę, a on nadal miałby to w nosie.

– Wiem. Przepraszam. – Odgarniam włosy opadające na twarz i chwytam dwa talerze stojące pod lampą grzewczą.

– Przeprosiny nic nie zmienią – oznajmia bezlitośnie jak zwykle, po czym odwraca się, by poprawić zamówienie, które źle zapisałam. – Po prostu spróbuj nic więcej nie spieprzyć.

Stacy przejmuje dwa talerze, które ściskam w dłoniach.

– Kółko różańcowe w drugiej sekcji. Oddaję je w twoje ręce.

Zawsze przydziela mi stolik, przy którym siadają starsze panie, które wracają ze wspólnego czytania Biblii, wpadają do nas i zostawiają gówniane napiwki. Ale najtrudniej mi się pogodzić z ich nastawieniem: arogancka, zadowolona mina, z którą lubią mi przypominać, jakie mam szczęście, że dostałam tę fuchę. Jakie to mam szczęście, że pastor i jego żona – rodzice Danny’ego – przygarnęli mnie do siebie.

– Co za niespodzianka! Ty tutaj? – odzywa się pani Poffsteader. – Czy to nie dziś Danny wraca do domu?

Niby niewinne pytanie, ale towarzyszący mu ton już wcale taki nie jest. Z pewnością uważa, że powinnam być zbyt podekscytowana, by dziś pracować. Powinnam właśnie się szykować. Z kolei gdybym nie przyszła do pracy, pewnie zasugerowałaby, że się obijam. I tak źle, i tak niedobrze.

– Tak, dziś wieczorem – odpowiadam. – Mam jeszcze mnóstwo czasu.

– Pani Donna wspominała, że przyjeżdża z kolegą.

Zmuszam się do uśmiechu.

– Tak, z Lukiem. Zdaje się, że chcą razem surfować.

Raz w życiu rozmawiałam z Lukiem Taylorem, kumplem Danny’ego z drużyny, ale choć wydawał się całkiem sympatycznym gościem i zdaję sobie sprawę, że stypendium nie pokrywa kosztów wynajmu mieszkania w czasie wakacji, naprawdę nie chciałabym, żeby lato, które miałam spędzić z Dannym, zakłócił jakiś koleżka z college’u, który będzie miał zupełnie inne priorytety. Przez ostatni rok moje życie towarzyskie kręciło się wyłącznie wokół kościoła – śpiewałam w chórze, pomagałam Donnie w organizacji różnych uroczystości, więc wcale nie wydaje mi się, że proszę o zbyt wiele, chcąc mieć Danny’ego tylko dla siebie, chociaż na chwilę. Szczerze powiedziawszy, mam nadzieję, że Luke nie planuje zostać tu przez całe lato.

– Byłam pewna, że w tym college’u znajdzie sobie dziewczynę – dodaje pani Miles. – Ale z twojej perspektywy to chyba dobrze, że wciąż wam się układa. Pastor postąpił niezwykle szlachetnie, przyjmując cię pod swój dach.

Nie obchodzi mnie, że właśnie zasugerowała, że Danny mógłby być z kimś znacznie lepszym ode mnie – akurat w tej kwestii się z nią zgadzam. To, co mnie nuży, to podtekst:„Powinnaś być bardziej wdzięczna, Juliet. Bez nich byłabyś nikim, Juliet. Udowodnij nam, że zasługujesz na dobroć, którą ci okazali, Juliet”.

– To prawda. – Wyciągam notatnik. – Czy mogę podać coś do picia?

Zamawiając mrożoną herbatę, patrzą na mnie oczami pełnymi rozczarowania. Wiem, czego oczekują: bym okazała wdzięczność. Pragną zobaczyć, jak ze łzami w oczach padam na kolana i przyznaję, że byłam i na zawsze pozostanę zwykłym śmieciem, który nie zasługuje na to, co otrzymał. Ludzie chcieliby, żeby dobroczynność trafiała tylko do tych, którzy doskonale znają swoje miejsce. A ja czuję wdzięczność – nieco ponad rok temu nie byłabym w stanie przygotować kanapki, tak żeby nie skończyć ze zwichniętym barkiem. Nie mogłam nawet liczyć na składniki niezbędne do jej zrobienia.

Kiedy ciągłych dowodów wdzięczności domagają się ode mnie ludzie, którzy nigdy nie kiwnęli palcem, by mi pomóc, coś we mnie protestuje. Dziękuję Donnie każdego wieczoru. Ale tym starym prukwom z kościoła? Niedoczekanie.

Podaję im zamówione napoje i przyjmuję zamówienia. Ich rozmowy milkną za każdym razem, gdy zbliżam się do stolika. Może i Pismo Święte wystaje im z torebek, ale ich ulubiony temat pozostaje bez zmian: jak to Danny zasługuje na kogoś o niebo lepszego ode mnie i jak ta cała historia musi się źle skończyć. Kiedy w końcu wychodzą, odczuwam ulgę.

Sprzątam ich stolik – dostałam jednego dolara napiwku, mimo że rachunek opiewał na dwadzieścia pięć. Już mam odnieść tacę, gdy dzwonek nad drzwiami rozbrzmiewa ponownie, a do środka wchodzi przystojniak rodem ze snu: blondyn o wyraźnie zarysowanej szczęce, który uśmiecha się do mnie, jakbym była ucieleśnieniem jego marzeń. Elegancką marynarkę z logo prywatnej szkoły zastąpiły szorty i koszulka z napisem „UCSD Football”, ale mimo wszystko jest tak samo idealny jak wtedy, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy w drugiej klasie liceum. Nadal jest zbyt przystojny, by mógł być mój. A jednak, jakimś cudem, należy do mnie.

– Danny! – wykrzykuję, wypuszczam z rąk tacę, która spada z łoskotem, i pędzę przez restaurację, by zarzucić mu ramiona na szyję.

Przez sekundę przytula mnie mocno, po czym delikatnie się odsuwa. Okazywanie uczuć nie przychodzi mu łatwo, ale trudno go za to winić. W końcu jest synem pastora w małym miasteczku, więc każdy jego krok zostanie szczegółowo omówiony… W dodatku najprawdopodobniej z jego rodzicami.

– Jakim cudem przyjechałeś tak wcześnie? – pytam bez tchu.

– Ponieważ – zerka przez ramię, uśmiechając się – to nie ja prowadziłem.

Dopiero wówczas dostrzegam za jego plecami faceta, który właśnie wszedł do środka. Mrugam raz, a potem znowu. Wcześniej wyobrażałam sobie, jak może wyglądać Luke: uroczy, typowy amerykański chłopak, którego zaprasza się do domu, przedstawia mamie.

Zupełnie jak Danny.

Ale Luke’owi daleko do bycia uroczym. Nie jest też typem chłopca, którego przyprowadza się do domu. Tak naprawdę wcale nie jest chłopcem – jego mierzące niemal dwa metry ciało składa się z masy smukłych mięśni, twarz zdecydowanie wymaga golenia, cały wydaje się zwarty, opalony i… w jakiś sposób niebezpieczny. On i Danny wydają się różnić jak ogień i woda.

Goszczący na mojej twarzy uśmiech gaśnie. Zasycha mi w ustach, a puls dudni w uszach. On również się nie uśmiecha. Nie potrafię stwierdzić, czy czuje się nieswojo, czy jest o coś zły, ale po miłym gościu, z którym rozmawiałam przez telefon, nie pozostał nawet ślad, a ten, który zajął jego miejsce, najwyraźniej nie pała do mnie szczególną sympatią.

– Cześć – szepczę drżącym głosem. Coś w jego twarzy sprawia, że nie mogę oderwać od niego wzroku: ten niespotykany kolor oczu, brąz z nutą zieleni, szczupłe policzki, niespodziewanie miękkie wargi…

Danny obejmuje mnie ramieniem.

– A nie mówiłem, że to najładniejsza dziewczyna na świecie?

Luke spogląda na mnie, jakby rozmyślał nad słowami Danny’ego.

– Ta, chyba wszystkim zdążyłeś już o tym powiedzieć. – Brzmi tak, jakby chciał zaprzeczyć temu, co mówi Danny, jednocześnie nie mówiąc tego otwarcie. Mimo to nadal stoję bez ruchu wpatrzona w niego i próbuję zignorować to nagłe drżenie, które ni stąd, ni zowąd pojawiło się w moim podbrzuszu.

Przełykam z wyraźnym trudem, po czym ponownie przenoszę wzrok na Danny’ego.

– Kończę zmianę dopiero o piątej.

Składa delikatny pocałunek na moim czole.

– Bez pośpiechu. I tak pojedziemy do Kirkpatrick, by pokazać Luke’owi, dlaczego powinien zostać na całe lato.

Na moich ustach pojawia się wymuszony uśmiech, którym próbuję zamaskować przenikający mnie dziwny i całkowicie niewytłumaczalny niepokój. A sądząc po przeszywającym spojrzeniu Luke’a, domyślam się, że jego odczucia są podobne.

Gdy docieram do schludnego domu Allenów z przyjazną werandą i wypielęgnowanymi krzewami kwitnących bladoróżowych róż, słońce zaczyna już zachodzić. W zeszłym roku pragnęłam tylko uroczego domu, do którego mogłabym wracać – miejsca, w którym czułabym się bezpiecznie. Trafiłam tu zaraz po tym, jak mój przybrany brat zwichnął mi bark i sądziłam, że już zawsze będę szczęśliwa, jeśli właśnie ten dom stanie się moim azylem.

To dziwne, że kiedy człowiek dostaje to, czego pragnie, natychmiast zaczyna marzyć o czymś innym.

Dzisiejszego wieczoru chciałabym móc paść twarzą na łóżko choćby na pięć minut albo przynajmniej spłukać z włosów nieprzyjemny zapach restauracji. Kiedy jednak jest się czyimś gościem, nie ma się prawa do zmęczenia. Nie można pozwolić sobie na gorszy dzień.

– Juliet? – Donna woła z kuchni. – Przyjdź mi pomóc z ziemniakami, dobrze?

Donna nie ma złych intencji – naprawdę lubi gotować, chce stworzyć przytulne ognisko domowe i zawsze chciała mieć córkę, która pomagałaby jej w kuchni i której mogłaby kiedyś przekazać pałeczkę. Ale przebywając pod ich dachem, często mam wrażenie, że dla mnie to tylko kolejny dzień pracy – nawet w snach dolewam komuś kawy albo biegnę po ketchup.

Luke i Danny siedzą przy stole, rozpromienieni od popołudnia spędzonego na słońcu, a ich włosy są jeszcze wilgotne po niedawnym prysznicu. Luke siedzi po przeciwnej stronie prawie u szczytu stołu, tam, gdzie zwykle siedzi Danny. Kiedy Luke wszedł do restauracji, jego wzrost sprawił, że wydawał się niemal chudy. Lecz kiedy siedzi za stołem, wydaje się w stosunku do niego nieproporcjonalnie duży, zresztą podobnie jak względem całego otoczenia. Gdyby nie on, bylibyśmy czwórką normalnie zbudowanych ludzi, tworzących doskonale zrównoważoną grupę. Zaburzył równowagę między nami, co wydaje się dziwnie niebezpieczne.

Danny pyta, jak było w pracy, a ja odcedzam ugotowane przez Donnę ziemniaki. Gdybym mogła swobodnie mówić, wspomniałabym o tych babach z kościoła, które przez cały lunch mnie obgadywały i nie mogły się nadziwić, że Danny nie znalazł sobie kogoś innego. Wspomniałabym, że pan Kennedy znowu położył mi rękę na tyłku albo że jakieś małolaty przykleiły napiwek do stołu keczupem.

– Było w porządku – odpowiadam jednak, ponieważ to pastor załatwił mi tę pracę, a ja nie chciałabym sprawiać wrażenia niewdzięcznej. Allenowie uważają, że jestem cicha, ale chyba nie do końca tak jest. Po prostu tak wielu rzeczy nie mogę powiedzieć, że najzwyczajniej w świecie łatwiej mi milczeć.

Tłukę ziemniaki, podczas gdy rozmowa szybko schodzi na temat surfingu, czyli tego, co sprawiło, że Luke i Danny zaprzyjaźnili się w zeszłym roku. Istnieją tysiące określeń, którymi można opisać falę: krótka, łagodna, płaska lub duża, a oni zdają się używać wszystkich naprzemiennie. Nic nie rozumiem z ich dyskusji, ale kiedy na nich spoglądam, uderza mnie sposób, w jaki Luke się ożywił, kiedy zeszło na ten temat. Oczy mu błyszczą, szeroko się uśmiecha i chyba nigdy w życiu nie widziałam kogoś równie hipnotyzującego. Nawet go nie lubię, a mam ochotę patrzeć tylko na niego, pragnę się uśmiechać, kiedy jego twarz również rozjaśnia uśmiech.

Na podjazd wjeżdża samochód pastora, a my zaczynamy się ruszać nieco żwawiej, ponieważ lubi, by kolacja była podana natychmiast. Przytula syna i ściska dłoń Luke’a, a następnie zajmuje miejsce u szczytu stołu. Pomagam Donnie zanieść jedzenie, a następnie wsuwam się na ławę obok Danny’ego, który całuje mnie w czubek głowy, a następnie marszczy nos.

– Pachniesz cheeseburgerami – stwierdza z uśmiechem.

Siedzący naprzeciwko nas Luke przygląda mi się odrobinę za długo, jakby oczekiwał, że się wytłumaczę. Być może doszedł do takich samych wniosków co pani Poffsteader: że gdyby mi naprawdę zależało, wzięłabym dzisiaj wolne. Że jestem jakąś wyrachowaną dziewuchą, która bez oporów wykorzystuje jego przyjaciela, by mieć za darmo dach nad głową.

To nieprawda. Wiem, że taka nie jestem. Nie mam jednak pojęcia, gdzie bym się podziała, gdybyśmy z Dannym zerwali. Nie udało mi się odłożyć dużo z pieniędzy, które zarabiam w knajpie, a do tego dano mi jasno do zrozumienia, że nie jestem już mile widziana w rodzinnym domu. Nie żebym bardzo paliła się do powrotu.

– Czy mamy tu gdzieś pieprzniczkę? – pyta pastor.

Oczy Donny rozszerzają się ze zdziwienia. Nie mam pojęcia, dlaczego jest zaskoczona – pastor zawsze stwierdza, że czegoś brakuje, niezależnie od tego, jak bardzo by się nie starała. Wstaję natychmiast, na co Luke marszczy brwi. Wciąż mnie obserwuje, gdy wracam, niosąc pieprz, a w jego spojrzeniu dostrzegam pewną surowość.

– Mogłabyś też od razu przynieść herbatę, Juliet, skoro już wstałaś? – dodaje pastor, po czym przechodzi do długiej opowieści o kobiecie i jej dziecku, którzy zjawili się u niego w poszukiwaniu pomocy. Często tak robi podczas kolacji, opowiada o tym, co się danego dnia wydarzyło, szukając w tym czegoś, co mógłby wykorzystać podczas niedzielnego kazania. Może motywem przewodnim będzie to, że Bóg pomaga osobom, które same sobie pomagają. A może że miłosierdzie zaczyna się w domu? Jeszcze nie jest do końca pewien.

Choć Luke cały czas milczy, odnoszę niekłamane wrażenie, jakby wysysał powietrze z pomieszczenia. Dom rodzinny Danny’ego pozostawał moim azylem przez ostatnie półtora roku, ale odkąd pojawił się w nim Luke… już nim nie jest. Mam szczerą nadzieję, że nie zdecyduje się zostać.

Donna i ja wstajemy, aby posprzątać ze stołu, a kiedy Luke również się podrywa, Donna macha w jego kierunku, uśmiechając się serdecznie.

– Siedź, siedź – nalega, jakby był nie wiadomo jakim dostojnym gościem.

Pędzę do garażu, by przynieść z zamrażarki pojemnik z lodami, podczas gdy Donna parzy kawę. Przygotowuję śmietankę i cukier, a ona kroi ciasto. Są to czynności, które wykonuję każdego wieczoru, ale nagle czuję, jakbym rzucała się w oczy albo grała na scenie, ponieważ Luke mi się przygląda, a krytyka w jego spojrzeniu jest wprost namacalna, co sprawia, że każdy mój gest wydaje się wymuszony i sztuczny.

Jedzą ciasto, podczas gdy ja zaczynam szorować garnki, a kiedy przypadkowo na niego spoglądam, jego oczy pogardliwie przeskakują z mojej twarzy na ściereczkę, a jego myśli są tak oczywiste, jakby wypowiedział je na głos: „Przejrzałem cię na wylot, Juliet, i chujowo tu pasujesz”.

Przez ostatni rok starałam się być miła, delikatna i wyrozumiała jak Allenowie, ale nie potrafię się tak zachowywać przy Luke’u. Po prostu nie mogę.

Mrużę oczy, wbijając w niego wzrok. Może tutaj nie pasuję, Luke’u Taylorze. Ale to zupełnie tak jak ty.

W jego oczach pojawia się pełen satysfakcji błysk, jakby dokładnie takiej reakcji oczekiwał.

Po kolacji jedziemy na imprezę, która odbywa się na zamkniętym osiedlu, a organizuje ją jeden z uczniów Westside – nadętej prywatnej szkoły, w której Danny uczył się w ramach stypendium. Robi, co może, żeby reszta mnie zaakceptowała.

– Pamiętacie moją dziewczynę, Juliet – mówi Danny, kiedy się witamy, i choć większość z nich mnie pamięta, zachowują się tak, jakby było zupełnie odwrotnie. Tacy właśnie są.

Częstują nas piwem, ale Danny odmawia zarówno w swoim, jak i moim imieniu. Nie przeszkadza mi to. Bardziej niż doświadczyć tego, co nastolatki w liceum, pragnę być jak Allenowie, w jakimś sensie stać się godną wszystkiego, co mi ofiarowali, a może nawet czegoś więcej, co jest niemożliwe – stać się jedną z nich. Być młodszą wersją Donny: uśmiechać się do wiewiórek ganiających po ogrodzie, najbardziej na świecie pragnąć upiec ciasto i zasiąść do stołu z ludźmi, których kocham. Jest w niej spokój, kojąca cisza, a ja chciałabym uszczknąć odrobinę tej ciszy dla siebie.

– To ciebie przygarnął pastor, prawda? – pyta jeden z chłopaków, gdy zostajemy sobie przedstawieni. – Twój brat umarł czy coś?

Czy coś. Jakby śmierć była tak podobna do innych wydarzeń, że trudno je od siebie oddzielić.

Przełykam ciężko.

– Tak. – Umarł czy coś.

Zażenowanie Danny’ego jest nawet gorsze niż zdanie, które padło przed chwilą. Nie wiem, czy to dlatego, że jest mu mnie żal, czy po prostu się wstydzi, że jestem z takiej rodziny. Kiedy umiera jakiś nastolatek z Haverford, zazwyczaj sam był sobie winien.

Wychodzimy na zewnątrz, gdzie przy ognisku dostrzegam siedzącego Luke’a z piwem w jednej ręce i dziewczyną na kolanach, chociaż przyjechaliśmy tu najwyżej dziesięć minut temu. W przeciwieństwie do mnie został już zaakceptowany przez stado – liczą się z nim, ponieważ gra w uniwersyteckiej drużynie futbolowej, a ze mną nie, ponieważ jestem tylko czyjąś dziewczyną.

– Juliet? – pyta siedząca obok mnie dziewczyna. Jest urocza, lecz wydaje się zupełnie nie pasować do otaczającego nas tłumu. Ma blond włosy ułożone w zgrabnego boba. Na jej skórze nie widać śladów sztucznej opalenizny, nie ma również doklejanych rzęs ani makijażu. – Mam na imię Libby. Dopiero co przeprowadziłam się tu z rodziną, ale chciałam ci powiedzieć, że słyszałam, jak śpiewałaś w kościele w zeszłym tygodniu, i masz piękny głos. Kiedy cię słucham, czuję się bliżej Boga.

Opada mnie uczucie, którego dotąd nie zaznałam i które jest mi tak obce, że gdyby w jej oczach nie błyszczała szczerość, pomyślałabym, że ze mnie kpi.

Zaczyna opowiadać, że właśnie zaliczyła pierwszy rok studiów. Nie mogę uwierzyć, że jest dwa lata starsza ode mnie, ale to pewnie dlatego, że jest niewinna i ma dobre intencje, a ja nie mam żadnej z tych cech.

– Dołącz do chóru – zachęcam, gdy wspomina, że uwielbia śpiewać. – Potrzebuję tam kogoś, kto nie będzie tysiącletnią skamieliną.

Wybucha śmiechem, a następnie zakrywa usta dłonią, jakby czuła się winna, że to zrobiła.

Gdybym była dobrym człowiekiem, pozwoliłabym Danny’emu odejść. Pozwoliłabym, by mnie zostawił i zakochał się w jakiejś słodkiej, niewinnej dziewczynie, która ma wyrzuty sumienia, gdy zaśmieje się z czyjejś złośliwej uwagi i która w ogóle czuje obecność Boga. Ale ponieważ nie jestem dobra, nie pozwalam mu odejść.

– Hej, Maggie! – krzyczy facet do dziewczyny wyłaniającej się z pogrążonego w mroku domku przy basenie, która zapina guziki szortów. – Szybko się uwinęłaś. Następnym razem powinnaś zaprosić mnie.

Dziewczyna wybucha śmiechem.

– Wolę konkret, a nie dietetyczną przekąskę.

Danny stanowczo trzyma ręce przy sobie, jako że jestem niepełnoletnia, a moje wcześniejsze doświadczenia w tej dziedzinie należałoby raczej zaliczyć do kategorii „wbrew woli”. Ale na twarzy Maggie dostrzegam uniesienie, a także podszyte oszołomieniem zadowolenie, które zauważyłam już wcześniej u innych dziewczyn. I chcę sprawdzić, jakie to uczucie. Chcę też się dowiedzieć, jak to jest, kiedy człowiek po wszystkim nie czuje do siebie obrzydzenia.

Odwracam wzrok i przyłapuję Luke’a na tym, że mi się przygląda, jakby potrafił mnie przejrzeć na wylot i dokładnie wiedział, czego pragnę. Przez chwilę przepływa między nami dziwna energia, która sprawia, że powietrze staje się jak naelektryzowane.

– To naprawdę nie nasze klimaty – odzywa się cicho Danny, przenosząc wzrok z Maggie na faceta zapalającego jointa po jego prawej stronie. – Chcesz się stąd ulotnić?

Kiwam głową, choć prawda jest taka, że wszystko, co nas otacza, to moje klimaty. Gdybym znalazła się w świecie bez Allenów, stałabym się zupełnie inną dziewczyną.

Kiedy wstajemy, Luke rzuca Danny’emu kluczyki do jeepa.

– Nie czekaj na mnie.

Dziewczyna siedząca mu na kolanach już wsuwa dłoń za pasek jego spodni, co sprawia, że w moim podbrzuszu rozlewa się żar. Cała reszta świata – dziewczyny takie jak ona i Maggie – dostają to, czego pragną. Mogą pić, tańczyć i… eksperymentować. Dlaczego tylko ja nie mogę?

„Dobroć jest nagrodą samą w sobie”, jak często powtarza pastor Dan. Ale w tej chwili jakoś nie wydaje mi się to szczególnie satysfakcjonujące.

Wsiadamy do jeepa i Danny uruchamia silnik, po czym ostrożnie ruszamy. Zastanawiam się, co potem zrobi Luke. Czy pocałuje tę dziewczynę tak, jakby była dla niego kimś ważnym, czy raczej tak jak pocałował mnie Justin, głównie po to, żebym zamilkła i nie mogła mu odmówić?

– Jesteś jakaś cicha – stwierdza Danny.

Odwracam się do niego.

– Luke nie wygląda na kogoś, z kim normalnie byś się przyjaźnił.

Danny wzrusza ramionami.

– Może nie pochwalam wszystkiego, co robi, ale to porządny facet, który miał ciężkie życie. Niewyobrażalnie ciężkie. Został bez dachu nad głową, kiedy skończył szesnaście lat… Ojczym bił jego matkę i wyrzucili go z domu, kiedy próbował go powstrzymać. Wyobrażasz sobie… bezdomny w wieku szesnastu lat?

Zaśmiałam się cicho.

– Cóż… w sumie tak. Odeszłam z domu, kiedy miałam piętnaście.

– Tak, ale opuściłaś go z własnej woli – poprawia mnie, na co zgrzytam zębami. Nie powiedziałabym, że miałam jakikolwiek wybór, kurwa mać, biorąc pod uwagę, że wyprowadziłam się po tym, jak mój przybrany brat zwichnął mi bark. Danny potrafi czasem umyślnie dopasowywać moją przeszłość do swoich wyobrażeń.

– Chyba za mną nie przepada.

Danny kręci głową.

– Po prostu nie lubi dużo gadać. To nie ma nic wspólnego z tobą.

Chcę wyjaśnić, że kiedy Luke na mnie patrzy, na jego twarzy pojawia się coś surowego, czego nie widać, kiedy patrzy na wszystkich innych, ale jeśli zacznę się o to spierać, wyjdę na wariatkę. Dlatego postanawiam żyć nadzieją, że zdecyduje się wyjechać, gdy weekend dobiegnie końca.

W sobotni poranek, kiedy wybieramy się na plażę, wieje silny wiatr, a ja bardzo żałuję, że wzięłam dzień wolnego, ale zrobiłam to tylko dlatego, że sądziłam, że będę miała Danny’ego wyłącznie dla siebie. Pogoda pod koniec maja w północnej Kalifornii bywa kapryśna. W cieniu potrafi być ciepło i przyjemnie lub tak wiać, że nawet promienie słońca nie są w stanie człowieka ogrzać. Dzisiaj padło na to drugie, a Luke zachowuje się tak, jakbym zatruła studnię miejską, przez co choćby minimalną radość z wycieczki szlag trafił.

Danny i Luke schodzą na dół, gdy kończymy przygotowywać śniadanie. Luke ma ledwo otwarte oczy, ale kiedy na niego patrzę, i tak dostrzegam w nich wszechobecną pogardę.

– Masz na sobie kostium, skarbie? – pyta Danny. – Zbieramy się, gdy tylko skończymy jeść.

Nie mogę. Nie mogę spędzić całego przeklętego dnia z facetem, który nienawidzi mnie za to, że jestem żałosna, spragniona bliskości i do tego podlizuję się ludziom, którzy mnie przygarnęli. Po prostu nie.

– Na dworze jest dość zimno – odpowiadam. – W dodatku tak wieje, że piasek będzie dosłownie wszędzie.

– Zrobi się cieplej – stwierdza Danny. – Musisz z nami pojechać. Tak dawno cię nie widziałem.

I tak właśnie Danny stawia na swoim – ponieważ jest jedyną osobą, która chce, bym była blisko. Starannie unikam spojrzenia Luke’a i kiwam potakująco głową.

Jedzą, podczas gdy ja zmywam naczynia. Siadam w momencie, gdy Danny pyta mamę, czy jest jeszcze sok.

– Przyniosę – oświadczam, po czym wstaję i ruszam do lodówki w garażu. Kiedy wracam, Luke spogląda na mnie z uniesioną brwią. Jakby chciał powiedzieć, że doskonale wie, w co pogrywam.

Odpowiadam mu tym samym wzrokiem mówiącym: „Pierdol się, Luke”. Nie ma nic złego w tym, że staram się być pomocna. Staram się ich odciążyć. Może robię to, by ich przekonać, że nie jestem złym człowiekiem, a może by przekonać samą siebie. Tak czy inaczej, nic mu do tego.

Po śniadaniu wychodzę na zewnątrz i podchodzę do zniszczonego, starego jeepa Luke’a, dygocząc w bluzie z kapturem, przyciskając do piersi książkę i ręcznik. Luke mi się przygląda, jego wzrok wędruje od moich kostek w górę.

– Gdzie jest jej deska? – pyta.

Danny śmieje się i obejmuje mnie ramieniem.

– Juliet nie surfuje. – Raz próbował mnie nauczyć, zeszłego lata, i nic mi nie wychodziło. – Uwierz mi, dla wszystkich będzie bezpieczniej, jeśli posiedzi na plaży i będzie ładnie wyglądać.

W policzku Luke’a drga mięsień niczym wyraz niemego sprzeciwu wobec mojej porażki w surfowaniu lub faktu, że Danny uważa mnie za ładną.

– Może powinieneś pojechać z nią pick-upem. Jeśli już teraz trzęsie się z zimna, to zamarznie, gdy tylko ruszymy w drogę z odsłoniętym dachem.

– Dasz sobie radę, prawda? – Danny nalega, delikatnie ściskając moje biodro. – Droga zajmie tylko dziesięć minut.

Kiwam głową. Gdyby Danny miał wsiąść za kierownicę, jego rodzice byliby zmuszeni podzielić się drugim samochodem, co oznacza, że wszelkie niedogodności, których doświadczą, zasadniczo wynikną z mojej winy. Staram się unikać bycia winną tak często, jak to tylko możliwe.

Wciskam się w ciasny kącik tylnego siedzenia, gdzie moje ramię uderzają deski, a pęd wiatru przez otwarte okna uniemożliwia włączenie się w jakąkolwiek rozmowę.

Z mojego telefonu dobiega dźwięk przychodzącego SMS-a. Kiedy okazuje się, że to wiadomość od mojej przyjaciółki Hailey, osuwam się nieco niżej na siedzeniu. Doskonale wiem, że nikt postronny nie powinien przeczytać tego, co napisała.

Hailey: Więęęęc… Opowiadaj, jak było!

Była przekonana, że zrobimy „to” zeszłej nocy. Ja za to byłam pewna, że tak się nie stanie, i miałam rację.

Ja: Do niczego nie doszło. Mówiłam Ci, że tak będzie. Myślę, że chce być ostrożny. To całkiem słodkie.

Hailey: Shane Harris też jest słodki, ale ręczę Ci, że wcale by go to nie powstrzymało, gdybyś znudziła się obecnym związkiem.

Czy przystałabym na wielokrotnie powtarzane propozycje Shane’a, gdybym nie była z Dannym? Możliwe, ale jestem z Dannym i mieszkam z jego rodzicami, więc nie ma sensu zadawać sobie tego pytania.

Gdy dojeżdżamy do Kirkpatrick, jeep skręca w boczną drogę. Cała się trzęsę, gdy wysiadam, a Luke przewraca oczami, kiedy otulam się ciasno ręcznikiem, by zatrzymać jak najwięcej ciepła.

Podążam za nimi na plażę, siadam i chowam zgięte nogi pod bluzę, podczas gdy oni zdejmują koszulki i zakładają kombinezony piankowe. W powietrzu unosi się zapach balsamu do opalania, trawy morskiej oraz dzikich kwiatów i choć wciąż jest chłodno, zamykam oczy i robię głęboki wdech, wznosząc twarz ku niebu. Zdarzają się takie chwile, kiedy świeci słońce, wieje delikatna bryza i niemal wierzę, że znów będę mogła stać się jedną całością.

Kiedy otwieram oczy, dostrzegam, jak Danny maszeruje w stronę wody niczym twardy i wytrzymały żołnierz, za to Luke nie. Stoi nieruchomo, obserwując mnie, ale gdy otwieram oczy, natychmiast się odwraca i bez słowa podąża za Dannym.

Z łatwością trzyma deskę pod pachą, jakby w ogóle nic nie ważyła. Gdy jest zwyczajnie ubrany, jego wzrost sprawia, że wygląda szczupło, ale ma szerokie barki pływaka i jest w nim jakiś wdzięk, którego nie kojarzy się z footballem, ale któremu także daleko do baletu. Bardziej przypomina tygrysa w ludzkiej skórze, obdarzonego swego rodzaju atletyczną gracją, nawet gdy wykonuje tak zwyczajne czynności jak podejście na brzeg.

Wypływają i ustawiają się jeden obok drugiego, a ja zanurzam stopy w chłodnym piasku, by osłonić je przed wiatrem. Wkrótce zrobi się cieplej, ale i tak wolałbym nie musieć tu przyjeżdżać.

Danny wybiera pierwszą lepszą falę, taką samą jak zawsze – spokojną i przewidywalną. Próbuje się na niej ustawić, ale traci równowagę.

Czekam, aż Luke wskoczy na następną, ale nic takiego się nie dzieje. Przepuszcza falę za falą. Danny twierdzi, że jest naprawdę dobry – surfował od małego, zanim jego rodzina się wyprowadziła, kiedy był w liceum – dlatego zastanawiam, się, czy może jest onieśmielony, ponieważ surfował tylko w San Diego. Wiem, że wychodzi ze mnie egoistka, ale mam nadzieję, że tak się właśnie czuje.

Mam nadzieję, że nienawidzi tego miejsca i nigdy, przenigdy nie wróci.

Gdy tylko w mojej głowie pojawia się ta myśl, Luke jednak siada prosto i spogląda w dal, napinając wszystkie mięśnie. Po raz kolejny przypomina tygrysa, choć tym razem takiego, który właśnie wypatrzył ofiarę. Fala w oddali zaczyna wzbierać i przybierać na sile. Luke kładzie się na brzuchu i mocno wiosłuje rękami, a jego szerokie barki są w nieustannym ruchu, podczas gdy za nim tworzy się ściana wody.

To nie jest fala dla nowicjuszy – to raczej taka, która może człowieka nieźle sponiewierać, jeśli nie wie, co robi. I chociaż nie lubię Luke’a i nie chcę, żeby tu przebywał, wstrzymuję oddech, przygotowana na katastrofę.

Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wstaje. Podczas gdy Danny staje na desce pomału, najpierw klęcząc stawia jedną stopę, a potem wolno dostawia drugą, Luke’owi jakimś cudem udało się wyrzucić swoje długie ciało w powietrze jednym płynnym ruchem, po czym ląduje pewnie stopami na desce, bez żadnego wysiłku. Wszystko rozgrywa się tak szybko, że zastanawiam się, czy sobie tego nie wyobraziłam.

Myślałam, że wzrost będzie mu przeszkadzał, ale wydaje się nie mieć żadnego znaczenia. Fala jest potworna, gwałtowna i nierówna. Ale on wygląda, jakby najzwyczajniej w świecie stał sobie na bosaka na kuchennej podłodze.

Ślizga się po ścianie wody, spokojnie wykonując akrobacje w powietrzu, a następnie ponownie płynie, zahaczając dłonią o falę, by wytracić nieco prędkość, gdy wpływa do uformowanej przez falę beczki, aby płynąć jak najdłużej. Wygląda jak profesjonalista: facet, który trenuje, by stawić czoła największym zimowym falom w zawodach Mavericks. I nawet z daleka widzę, dlaczego był gotów tłuc się osiem godzin na północ i znosić pobyt w domu pastora, by móc surfować w lepszych warunkach. Jest szczęśliwy. Widziałam, jak się uśmiecha, słyszałam jego śmiech, ale teraz, gdy sunie na powierzchni wody, dostrzegam w nim coś innego, jakieś głębokie skupienie, które sprawia, że dopiero teraz jest spełniony.

Luke w końcu wynurza się z końca beczki, a jego deska unosi się w powietrze, gdy wyskakuje znad grzbietu fali. Chłopaki ustawieni tak, by złapać falę, zaczynają wiwatować – to kolesie, którzy zazwyczaj okazują aprobatę skinieniem głowy i cichym: „Nieźle”. Luke naprawdę jest dobry. Zeskakuje w dół i znów kładzie się na brzuchu, wiosłując ramionami, a radość zastępuje coś innego i o wiele lepszego. Żywioł. Jakby na świecie nie liczyło się nic poza zrobieniem tego ponownie.

Danny taki nie jest. Nie chce nic więcej. Jest zadowolony z tego, co już ma. Chciałabym być trochę bardziej jak Danny pod tym względem. Staram się.

Kiedy w końcu wracają na brzeg dwie godziny później, są cali pokryci piaskiem i solą, wyczerpani, ale to inny rodzaj zmęczenia niż ten, który odczuwam po zakończeniu zmiany w knajpie. U nich to czysty zachwyt i euforia. Mimo że są całkiem dorośli, przypominają mi małych chłopców.

– Kotku, widziałaś to? – pyta Danny, uradowany tym, że w końcu udało mu się wykonać niewielką akrobację w powietrzu. – Chyba w końcu rozumiem, co wcześniej robiłem źle.

– W sensie że kiepsko surfowałeś? – żartuje Luke. – O to ci chodziło? – A potem wybucha śmiechem: niskim, ochrypłym i tak bezsprzecznie męskim, że czuję, jak przenika mnie iskra, która niemal boleśnie trafia prosto w moje wnętrze.

Danny wymierza mu żartobliwego kopniaka i również się śmieje, upadając obok mnie na piasek.

– Dupek.

Luke zamyka oczy i odwraca twarz w stronę słońca.

– Nigdy więcej nie będę już surfować w San Diego.

– Czyli udało mi się przekonać cię, żebyś został na całe lato? – dopytuje Danny.

Luke rzuca mi spojrzenie, po czym odwraca wzrok.

– Tak. Wychodzi na to, że tak.

Ale jego radość nieco przygasa. Podejrzewam, że to ja jestem tego powodem.

3

OBECNIE

WIĘKSZOŚĆ LUDZI z rozrzewnieniem opowiada o powrocie do domu. Dla mnie nawet dobre wspomnienia stamtąd są jednak zabarwione bólem, bo przypominają mi o tym, co straciłam. To właśnie jeden z powodów, dla których zwlekałam z powrotem siedem lat, choć nie ten najważniejszy.

Autostrada biegnie w pobliżu Haverford, które wygląda tak samo okropnie jak zawsze. Cash pękłby ze śmiechu, gdyby tu teraz był. Po kilku drinkach znów by stwierdził, że pochodzę z „białej hołoty”. I najprawdopodobniej nigdy nie przestałby mi tego wytykać.

Donna poklepuje mnie po ramieniu, a jej spojrzenie podąża za moim.

– Zaglądam do niej od czasu do czasu. – Nawiązuje do mojej mamy. – Niewiele się zmieniło.

Co oznacza, że moja matka z uporem maniaka nadal staje po stronie męża podczas każdej kłótni. Ta kobieta mnie nienawidzi, choć zupełnie nie ma oporów przed proszeniem mnie o pieniądze.

Które daję jej tylko po to, by kupić jej milczenie.

Mknąc dalej w kierunku Rhodes, zjeżdżamy z autostrady na dwupasmową drogę, która prowadzi w kierunku wybrzeża, gdzie jednakowe domy wyglądają schludnie, wokół nich ciągną się starannie przystrzyżone trawniki, a skrzynek pocztowych nikt nie potraktował kijem bejsbolowym, czyli wyglądają zupełnie inaczej niż w okolicy, gdzie dorastałam.

Kiedy w końcu zatrzymujemy się przed żółtym domem Donny, ściska mnie w żołądku. Nowa dobudówka z tyłu jest tak duża, że wręcz przytłacza główny budynek, sprawiając, że wydaje się maleńki i nieco dziwny, choć nadal pamiętam, jak pięknie prezentował się, tonący w świetle, gdy przyjechałam tu po raz pierwszy. Symbolizował wszystko, co Danny miał, a czego mi brakowało: rodziców, którzy go kochali, i miejsce, w którym czuł się bezpiecznie. Miał wówczas wszystko.

Nie powinni byli w ogóle wpuścić mnie do środka.

– Wow – szepczę, wychodząc z samochodu. – Wygląda… zupełnie inaczej.

Palce Donny splatają się z moimi, po czym ściska moją dłoń.

– Wszystko dzięki wam, dzieciaki.

My jedynie wypisywaliśmy czeki. Prawdziwa praca rozpocznie się za kilka tygodni, kiedy Dom Danny’ego zostanie oficjalnie otwarty.

Wiele miejsc – niektóre dobre, a inne straszne – prowadzi doraźną, a także długoterminową opiekę zastępczą, ale Dom Danny’ego będzie dysponował wysoko wykwalifikowanym personelem, wśród których będą zatrudnieni na pełen etat psychologowie, prawnicy i konsultanci do spraw edukacji. Kiedy Donna po raz pierwszy przedstawiła ten pomysł, wydawał się zbyt ambitny, by kiedykolwiek była szansa na jego realizację. Dlatego zgodziłam się przyjechać na otwarcie, jeśli udałoby się jej kiedykolwiek je zorganizować – ponieważ nigdy nie sądziłam, że faktycznie do tego dojdzie.

Nie zdawałam sobie sprawy, że taką samą obietnicę wymusiła na Luke’u. Wchodząc do foyer, czuję się, jakbyśmy przenieśli się w czasie – prawie się spodziewam, że za chwilę z kuchni wychynie Danny, którego skóra będzie lśnić po całym dniu spędzonym w wodzie, a włosy wciąż będą wilgotne. Za to reszta domu zmieniła się nie do poznania. Salon został powiększony, w jadalni może swobodnie zasiąść trzydzieści osób, a kuchnia jest dwa razy większa.

Donna z dumą pokazuje mi nową, przestronną spiżarnię, już zaopatrzoną w przekąski.

– Jesteś głodna? – pyta.

Kręcę głową.

– Zapowiadają ci się ciekawe trzy tygodnie. Żadnych wyszukanych alkoholi ani homara – rzuca Luke lekceważąco.

W jego ustach nawiązanie do mojego rozrzutnego stylu życia brzmi wręcz idiotycznie, szczególnie biorąc pod uwagę, skąd oboje pochodzimy, a w dodatku nawet nie o mojej ekstrawagancji tu mowa. Nie ja stworzyłam tę listę wymagań na trasę i nie ja opublikowałam ją w prasie, ale od tamtej pory słono za to płacę.

– To sprawka mojego managera, nie moja – odpowiadam ze smutkiem. – Naprawdę sądzisz, że muszę zjeść homara przed koncertem?

Rzuca mi mordercze spojrzenie.

– Skąd mam wiedzieć, co robisz przed występem?

Doprawdy wzruszające, Luke. Bo niby skąd miałbyś wiedzieć.

Donna spogląda na nas, szybko maskując zmartwienie wymuszonym uśmiechem.

– Myślałam, żebyście razem z Lukiem zajęli dobudówkę. Dwoje dzieci przyjedzie wcześniej, więc kiedy tu dotrą, będą mogły spać w głównym budynku, a ty nie będziesz musiała przenosić swoich rzeczy. Może tak być?

– Oczywiście – odpowiadam, po czym przenoszę spojrzenie na Luke’a, a następnie równie szybko je odwracam. On nie chce nawet znaleźć się w pobliżu mnie. Ja również nie chcę być blisko niego. Ta wizyta z sekundy na sekundę naprawdę staje się coraz lepsza.

Donna kieruje nas do dobudowanej części domu, otwierając drzwi po lewej stronie. Znajdują się tam łóżko, szafka nocna i nic więcej. Ściany są puste, ale okno wychodzi na przestronny ogród. Żeby to było możliwe, trzeba było wyburzyć budynek za domem Donny. Dzieciom będzie tu dobrze. To dobre miejsce dla każdego, kto pochodzi z rodziny takiej jak moja. Odpędzam łzy i przełykam z trudem, starając się opanować. Z tego całego pierdolnika może wyniknąć jedna dobra rzecz, ale nigdy nie przestanę żałować, że w ogóle do niego doszło.

– Wiem, że to niewiele – wyjaśnia.

– Przecież wiesz, gdzie się wychowywałam – odpowiadam z lekkim uśmiechem. – Dopóki mam łóżko, jestem zadowolona.

Obejmuje mnie ramieniem.

– Widziałam, w jakich miejscach teraz się zatrzymujesz. Podejrzewam, że przywykłaś do większych wygód.

Nie myli się. Stałam się osobą, która stroi fochy, gdy ekipa sprzątająca nie skończy, zanim wrócę do pokoju, która wkurza się, gdy nie ma dostępnych apartamentów. Ale jednocześnie wciąż czekam, aby to wszystko poszło w cholerę, i co noc kładę się do łóżka, podświadomie spodziewając się, że ktoś siłą wybudzi mnie z tego snu: ręka ojczyma owinie się ciasno wokół mojej kostki, kiedy będzie ciągnął mnie do drzwi, aby ukarać mnie za jakieś wykroczenie, albo Justin zażąda, abym wyszła na dwór, bo nie chce obudzić mojego brata. Może dlatego nie przeszkadza mi, gdy Cash zachowuje się brutalnie w stosunku do mnie – bo doświadczyłam już czegoś gorszego.

A może po prostu jestem przekonana, że na to zasługuję.

– Jest idealnie – oświadczam, a na moich ustach pojawia się uśmiech. – Poproszę tylko moją asystentkę, żeby przysłała najwykwintniejszą pościel.

To tylko żart, ale kiedy Luke przewraca oczami i udaje się do swojego pokoju, w moim sercu pojawia się ukłucie niechęci. Wiem, że zasłużyłam sobie na jego nienawiść, ale czy naprawdę sądzi, że tak szybko zmieniłam się w osobę takiego pokroju?

Jasne, że tak. Założył, że właśnie taka byłam – już siedem lat temu, zanim odeszłam.

– Rozgość się, a ja zabiorę się do szykowania kolacji. Gdybyś miała ochotę wziąć prysznic, łazienka jest na końcu korytarza. – Donna bierze mnie w objęcia, a znajomy gest sprawia, że moją klatkę piersiową przeszywa ból. – Jak dobrze, że wróciłaś do domu, Juliet.

Zmagając się ze łzami, przytulam ją mocno. Chciałabym jej powiedzieć, że ja również się cieszę, ale biorąc pod uwagę mnie, Luke’a i wszystkie te wspomnienia zebrane teraz razem… nijak nie zabrzmiałoby to szczerze.

Wspomnienia. Do cholery ciężkiej, nie wiem, jak powstrzymać je przed ciągłym wypełzaniem na wierzch, powinnam jakoś je okiełznać. Muszę wepchnąć je wszystkie tam, gdzie pozostaną bezpieczne. Tam, gdzie ona i Luke nie będą mogli ich dosięgnąć.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU:The Summer We Fell

Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska Wydawczyni: Joanna Pawłowska Redakcja: Justyna Yiğitler Korekta: Katarzyna Kusojć Projekt okładki: Lori Jackson Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski Zdjęcie na okładce: Miguelanxo Model: Sergio Carvajal

Copyright © 2023. THE SUMMER WE FELL by Elizabeth O’Roark

Copyright © 2024 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Anna Zaborowska-Cinciała, 2024

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

ISBN 978-83-8371-246-8

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com