Lista Lucyfera - Krzysztof Bochus - ebook + audiobook + książka

Lista Lucyfera ebook i audiobook

Krzysztof Bochus

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Trójmiastem wstrząsa seria okrutnych, niewytłumaczalnych zabójstw. Morderca kontaktuje się z dziennikarzem, red. Adamem Bergiem. Za jego pośrednictwem informuje opinię publiczną o swoich kolejnych krokach. Od tej pory zaczyna się nierówny pojedynek pomiędzy życiem, a śmiercią. Co kieruje poczynaniami okrutnego mordercy, który sam siebie nazywa „Lucyferem“? Zemsta, nienawiść do świata, a może fascynacja dziełami pewnego artysty, który ze śmiercią był za pan brat? A gdy wydaje się, że jesteśmy już blisko rozwiązania tej ponurej zagadki, do akcji wkraczają kolejni nieznani sprawcy. W tle media goniące za sensacją i historia, która rzuca długi cień na współczesnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 500

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 51 min

Oceny
4,3 (639 ocen)
322
219
71
21
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
izakaz14

Dobrze spędzony czas

Interesująca, zwroty akcji. Mam tylko jedną uwagę do autora - nie odróżnia pitbulla od bulteriera 🤔 Nie jest to może istotne w całej tej historii, ale jednak... 🙂
10
szustylodz

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna,wciągająca powieść. Czyta się jednym tchem
10
AniaKon

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, ciągle zwroty akcji z historią w tle. Polecam! 😊
10
ewag44

Dobrze spędzony czas

dobra książka
00
kazzia1

Dobrze spędzony czas

Christian Abel wrócił! Ten wątek mnie zelektryzowal! Poza tym… no cóż, mam wrażenie ze autor ulega w książce swoistemu rozdwojeniu jaźni. Niezbyt udana opowieść o zbrodniach, z których ma dopoero wyłonić się watek główny książki, to trochę zbyt gruby twist-plot, jak dla mnie. Zdecydowanie lepiej wychodzi autorowi dźwiganie opowieści o skradzionych dzielach sztuki, niż krwawe historie mordów ‚artystycznych’. Do tego nudne i mało realne scenariusze rodzących się stosunków damsko-męskich… Książka absolutnie poniżej poziomu tomów o radcy Abelu z gdańskiego Kropo. Ale… dam szanse właśnie przez wzgląd na dziadka obecnego bohatera. Plus duży MINUS za nieumiejętne i rażące używanie nazw własnych gdańskich dzielnic oraz Jarmarku Świetego Dominika.
00

Popularność




Re­dak­cja i ko­rektaAnna Miecz­kow­ska
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Krzysz­tof Bo­chus War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie dru­gie wzno­wione i po­pra­wione
ISBN 978-83-66195-12-7
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ta po­wieść jest fik­cją li­te­racką.

Wszel­kie po­do­bień­stwo do re­al­nych osób i zda­rzeń jest nie­za­mie­rzone i cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe.

Ro­dzi­com i bratu Wie­sła­wowi,

moim naj­bliż­szym, któ­rzy nie do­cze­kali,

po­świę­cam

PRO­LOG

27 marca 1945, Gdańsk

Dniało. Z za­chodu sły­chać było równy po­mruk so­wiec­kich dział. W po­wie­trzu uno­sił się odór pa­lo­nej ropy prze­mie­szany ze smro­dem roz­kła­da­ją­cych się ciał. Sa­mo­chód gau­le­itera z trud­no­ścią prze­bi­jał się do za­tło­czo­nego portu. Na na­brzeżu kłę­biły się setki cy­wi­lów, zdez­o­rien­to­wa­nych żoł­nie­rzy, za­przę­gów kon­nych, aut, a na­wet wy­ła­do­wa­nych po brzegi wóz­ków dzie­cię­cych i na­prędce skon­stru­owa­nych ta­czek. Ucie­ki­nie­rzy z gi­ną­cego mia­sta pró­bo­wali prze­wieźć w nich resztki do­bytku, któ­rego nie stra­wiła jesz­cze wo­jenna po­żoga. Tak wy­glą­dała apo­ka­lipsa, ko­niec sta­rego świata, z któ­rym tak trudno było się roz­stać tym udrę­czo­nym lu­dziom.

Mo­to­rówka stała przy brzegu, ko­ły­sząc się na wo­dzie za­śmie­co­nej pu­stymi ka­ni­strami, lal­kami, od­pad­kami, wy­pa­tro­szo­nymi wa­liz­kami i pie­rzy­nami z gę­siego pie­rza, które uno­siły się na ole­istych wo­dach za­toki jak nie­rze­czy­wi­ste, białe wie­lo­ryby.

For­ster ode­tchnął głę­boko. Jesz­cze kilka mi­nut i znaj­dzie się na upra­gnio­nym po­kła­dzie. Na Helu cze­kała już przy­go­to­wana mo­to­rówka, którą miał uciec do Rze­szy. Dwaj se­kre­ta­rze za­częli wy­ła­do­wy­wać z cię­ża­rówki na brzeg cięż­kie skrzy­nie z mo­no­gra­mem „AF” na me­ta­lo­wej kla­pie.

Sta­nął obok i ner­wowo ob­cią­gnął płaszcz. Musi opa­no­wać drże­nie rąk. Ko­niecz­nie. Już raz stra­cił pa­no­wa­nie nad sobą w obec­no­ści ge­ne­rała Spechta. To nie może się po­wtó­rzyć.

– Nie może pan tego za­brać ze sobą. Po­trze­bu­jemy miej­sca dla lu­dzi – do­biegł go zde­cy­do­wany głos ofi­cera za­rzą­dza­ją­cego za­ła­dun­kiem na mo­to­rówkę.

– Pan chyba nie wie, z kim ma do czy­nie­nia! – For­ster nadał swemu gło­sowi me­ta­liczny, twardy ton, któ­rym tak sku­tecz­nie uwo­dził przez lata ty­siące lu­dzi.

– Do­brze wiem, kim pan jest. Ale to nie ma te­raz żad­nego zna­cze­nia. Od­po­wia­dam za ży­cie tych lu­dzi. – Ofi­cer wska­zał ręką tłum stło­czony na na­brzeżu.

Jesz­cze kilka ty­go­dni temu za po­dobną nie­sub­or­dy­na­cję ka­załby po­wie­sić tego chłystka na drze­wie na Hi­tler Al­lee. Jesz­cze kilka dni temu był tu sa­mo­wład­nym władcą, pa­nem ży­cia i śmierci mi­liona lu­dzi. Te­raz jed­nak jego je­dy­nym ce­lem było do­sta­nie się na tę cho­lerną mo­to­rówkę.

– W tych skrzy­niach jest do­ku­men­ta­cja nie­zmier­nie ważna dla Rze­szy – spró­bo­wał ostat­niej szansy.

– Do­prawdy? – Ofi­cer skrzy­wił się iro­nicz­nie. – Sły­szę to dzi­siaj już ja­kiś dzie­siąty raz. Zo­staje albo ba­gaż, albo pan.

– Czego chce ten ofi­cer, ko­cha­nie? – Ger­truda wy­chy­liła się z sa­mo­chodu. W jej gło­sie usły­szał ton pa­niki.

Tak, sta­now­czo zbyt długo zwle­kał z ucieczką. Wszystko przez te nerwy. Le­d­wie go­dzinę temu pod­czas przy­go­to­wy­wa­nia ewa­ku­acji z jego uko­cha­nej re­zy­den­cji na Wy­spie So­bie­szew­skiej inny ofi­cer We­hr­machtu po­sta­wił mu po­dobne ul­ti­ma­tum. Za­bro­nił za­ła­dunku cen­nych me­bli gdań­skich, rzeźb i ob­ra­zów, które Ger­truda chciała za­brać ze sobą. A te­raz to... Nerwy miał na­pięte jak po­stronki. To mia­sto za­wdzię­czało mu tak wiele, a te­raz trak­to­wało go jak zwy­kłego de­zer­tera.

– W po­rządku – po­wie­dział głu­cho. – Pro­szę za­dbać, aby te wa­lizki tra­fiły do ma­ga­zynu sztabu.

– Oczy­wi­ście – od­po­wie­dział leut­nant. – Tylko po­ko­namy Ru­skich, a po­tem na­tych­miast zajmę się pań­skim ba­ga­żem.

Al­bert For­ster udał, że nie sły­szy tej im­per­ty­nenc­kiej uwagi. Te­raz naj­waż­niej­sze było, żeby oca­lić ży­cie. I nie wpaść w ręce tych Azja­tów, któ­rzy za­mknę­liby go w że­la­znej klatce i ob­no­sili po Dłu­gim Targu jak zdo­byczną małpę. Bry­lanty i złote mo­nety i tak mieli za­szyte w płasz­czach. Wy­star­czy na po­czą­tek. A po­tem po­wróci po rze­czy cen­niej­sze...

Przy­na­glani przez ofi­cera we­szli na po­kład mo­to­rówki. For­ster sta­nął na ru­fie, aby jak naj­dłu­żej wi­dzieć miej­sce, nad któ­rym tak długo pa­no­wał i które przy­wró­cił Rze­szy. Na­wet Füh­rer mu wtedy gra­tu­lo­wał... Dymy po­ża­rów snuły się jak splą­tane war­ko­cze nad pło­ną­cym mia­stem. Ze ści­śnię­tym ser­cem pa­trzył, jak od­dala się brzeg, a wraz z nim strze­li­ste wieże ko­ścio­łów i da­chy ka­mie­ni­czek, które były świad­kami jego chwały.

Tylko on znał ta­jem­nicę, którą skry­wało to mia­sto. I tylko ta świa­do­mość trzy­mała go jesz­cze przy ży­ciu. Nie wie­dział, jak wy­glą­dać bę­dzie przy­szłość za pięć, dzie­sięć czy pięć­dzie­siąt lat. Ale wie­dział jedno: że Dan­zig był jego mi­ło­ścią i prze­zna­cze­niem, nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem siły i nie­mal nad­ludz­kiej mocy. Niemcy prze­grały. Nie udało się, cho­ciaż zwy­cię­stwo było tak bli­sko. Ale była jesz­cze przy­szłość: nie­od­gad­niona i nie­za­pi­sana...

Spoj­rzał przed sie­bie. W od­dali, na ho­ry­zon­cie wi­dać było świa­tła Helu. Za nimi była już tylko wol­ność.

ROZ­DZIAŁ I

BLIND

1.

Nie­dziela, 13 maja 2018

Głos re­dak­tora Sto­lar­skiego za­mie­niony z fali dźwię­ko­wej w im­pulsy elek­tryczne po­mknął znad Wy­spy Spi­chrzów do naj­bliż­szej sta­cji ba­zo­wej w Gdań­sku, a na­stęp­nie do sta­cji kon­tro­l­nej. Uwiązł tam tylko na uła­mek se­kundy, by na­stęp­nie po­pę­dzić na po­łu­dnie kraju. Z szyb­ko­ścią la­sera gnał nad zie­mią, mi­ja­jąc po dro­dze ka­szub­skie je­ziora, wieże ko­ścio­łów i wiel­ko­pol­skie ni­ziny. Bły­ska­wicz­nie do­tarł do sta­cji prze­kaź­ni­ko­wej w Kar­ko­no­szach. Stam­tąd im­pulsy elek­tryczne z za­szy­fro­wa­nym gło­sem re­dak­tora na­czel­nego po­wę­dro­wały już bez­po­śred­nio na wzgó­rze i tra­fiły pro­sto do słu­chawki od­biorcy.

Adam Berg skoń­czył roz­mowę i we­tknął te­le­fon ko­mór­kowy do tyl­nej kie­szeni. Wia­do­mość była za­ska­ku­jąca, ale mówi się trudno. Sto­lar­ski do­ma­gał się jego po­wrotu do Gdań­ska, a on nie mógł tego we­zwa­nia zlek­ce­wa­żyć. Wy­skro­bał ostat­nią kępę bie­drzeńca z ka­mien­nego pod­łoża i odło­żył ło­patę. Czuł przy­jemne zmę­cze­nie, wła­śnie tego mu dzi­siaj było trzeba. Dzień był sło­neczny, ale rześki. Brudny pat­chwork po­szar­pa­nych chmur, za­le­ga­jący jesz­cze ran­kiem nad do­liną, roz­pły­nął się już w amal­ga­ma­cie błę­kitu i zło­tych roz­bły­sków, któ­rymi pło­nęło te­raz niebo. Berg wi­dział stąd ry­su­jące się w od­dali pio­nowe fi­lary Kru­czych Skał. Po le­wej ręce z po­ran­nej mgły wy­ła­niał się Kar­pacz. Lu­bił to miej­sce. Na­le­żało do niego. I tylko do niego.

Otarł pot z czoła i uważ­nie zlu­stro­wał swoje dzieło. Oczysz­czony z ka­mieni i trawy, względ­nie wy­rów­nany frag­ment skały two­rzył nie­wielki, zwę­ża­jący się klin do­cho­dzący do drzwi jego gór­skiej sa­motni na zbo­czu Kru­czej Kopy. „Gór­ską sa­mot­nią” na­zwał tę ru­derę Ju­rek Lo­dziarz, je­dyny czło­wiek, któ­rego tu za­pro­sił. Sie­dzieli na ła­wie, którą wła­sno­ręcz­nie zło­żył ze skal­nych cio­sów od­na­le­zio­nych na obrze­żach działki. Po­pi­jali al­ko­hol i cze­kali na za­chód słońca, który przy­cho­dził tu­taj na­gle jak za pstryk­nię­ciem włącz­nika, aby po­tem rów­nie szybko zga­snąć i roz­pły­nąć się w rdza­wym mroku. Drzewa na zbo­czu ob­ra­stały ci­szą i mil­cze­niem, a ich ob­le­piała ciem­ność, lepka od al­ko­holu, wie­czor­nej wil­goci i ostrego za­pa­chu mę­skich spo­co­nych ciał. Whi­sky wcho­dziła im gładko. Wy­pili całą bu­telkę osiem­na­sto­let­niego nie­bie­skiego chi­vasa, którą cho­mi­ko­wał na dnie ku­chen­nej szafki. Sto­jąc na skraju zbo­cza, darli się ile sił w płu­cach, jakby chcieli tym eks­ta­tycz­nym wrza­skiem za­krzy­czeć cały ten par­szywy czas, za­krzy­wić tę nie­ubła­ganą cza­so­prze­strzeń i po­wró­cić do sa­mego po­czątku, gdy wszystko było jesz­cze nie­do­okre­ślone i moż­liwe.

– Nie­źle się tu urzą­dzi­łeś – po­wie­dział Lo­dziarz i bek­nął przy tym po­tęż­nie. – Praw­dziwe gniazdko. Azyl tylko dla or­łów, można po­wie­dzieć.

– Nie pij wię­cej, chłop­cze, bo ci szko­dzi.

Berg zsu­nął się z ławy i po­ło­żył na ziemi. Była chłodna jak nóż przy­kła­dany do czoła. Pach­niała zio­łami i słodką wo­nią pa­ru­jącą z po­kry­tych wil­go­cią wzgórz, jaką wy­czu­wał za­wsze o zmierz­chu.

Ale to było wczo­raj. Po Lo­dzia­rzu po­zo­stała tylko pu­sta bu­telka pod zle­wem i wspo­mnie­nie kaca, który po­ja­wił się na­stęp­nego ranka. Sa­mot­nia, w któ­rej miesz­kał na tym wznie­sie­niu, tak na­prawdę była nie­wielką chatą wy­bu­do­waną z ka­mie­nia jesz­cze za cza­sów nie­miec­kich, gdy te te­reny pe­ne­tro­wali gór­nicy Got­t­frieda Exnera po­szu­ku­jący sza­fi­rów i szla­chet­nych ka­mieni. Od­krył ją przy­pad­kowo pięć lat temu pod­czas włó­częgi po ulu­bio­nych Kar­ko­no­szach. Oprócz chaty na wzgó­rzu przy­na­le­żał do tego miej­sca jesz­cze ka­wa­łek bu­ko­wego lasu za jego ple­cami.

Wła­ści­ciel, chy­try biz­nes­men ze Szklar­skiej Po­ręby, który prze­jął nie­ru­cho­mość po zmar­łej babce, nie miał serca do tego ka­wałka nie­wdzięcz­nej góry. Stała zbyt da­leko od jego domu i tu­ry­stycz­nych szla­ków. Do Kar­pa­cza można było do­je­chać tylko jedną, za­nie­dbaną drogą. W za­chwy­co­nych oczach Adama nie­omyl­nie zo­ba­czył szansę na osku­ba­nie fra­jera. Targi nie trwały długo. Berg po­je­chał do Gdań­ska, spie­nię­żył co się dało, sprze­dał dwa naj­cen­niej­sze ob­razy ze swo­jej ma­łej ko­lek­cji i po­kłu­so­wał z po­wro­tem do Szklar­skiej Po­ręby. Po dwóch ty­go­dniach stał się pa­nem na kar­ko­no­skich wło­ściach. Wszy­scy zna­jomi pu­kali się w czoło i py­tali, jak za­mie­rza – miesz­ka­jąc w Gdań­sku – spę­dzać wolny czas w od­le­głym o sie­dem­set ki­lo­me­trów miej­scu. Sam miał wiele wąt­pli­wo­ści. Ale, jak wszyst­kich lu­dzi znad mo­rza, cią­gnęło go w góry. Opra­co­wał trasę i naj­lep­sze go­dziny do­jazdu. Wy­ru­szał z Trój­mia­sta za­wsze w czwar­tek po po­łu­dniu, kiedy kraj do­piero za­czy­nał przy­po­mi­nać so­bie o nad­cho­dzą­cym week­en­dzie. Au­to­stradą A1, a na­stęp­nie drogą S8 po­tra­fił do­trzeć na miej­sce w sie­dem go­dzin.

Od­wie­dzał chatę, kiedy tylko po­zwa­lał mu na to czas. Tak jak te­raz, kiedy cała Pol­ska świę­to­wała sło­neczny week­end. Na­wet tu­taj do­cie­rał za­pach kar­kówki i kieł­basy sma­żo­nych na gril­lach, prze­ni­ka­jący cały Kar­pacz ni­czym współ­cze­sny fe­ro­mon Pol­ski A.D. 2018.

„Czas wra­cać” – po­my­ślał i po raz ostatni ob­rzu­cił spoj­rze­niem swoją sa­mot­nię. Oczysz­czane przez dwa dni w po­cie czoła ka­mienne pod­łoże, na któ­rym stała chata, wy­glą­dało nie­po­zor­nie. Od­sło­nił za­le­d­wie nie­wielki frag­ment po­dwó­rza. Cze­kało go jesz­cze wiele pracy. Już kiedy przy­był tu pierw­szy raz, za­uwa­żył nie­ty­powe pod­łoże. W Kar­ko­no­szach nie bra­ko­wało skał i gra­ni­to­wych ostań­ców. Ale skalny fun­da­ment pod jego dom­kiem nie da­wał mu spo­koju. Był nie­ade­kwatny, jakby po­wie­działa to jego dziew­czyna Ola. Ktoś za­dał so­bie nie­gdyś wiele trudu, aby splan­to­wać ka­wał po­rząd­nej skały, którą na­stęp­nie wy­ko­rzy­stał w cha­rak­te­rze fun­da­mentu pod nie­po­zorną chatę. Po co? Coś tu wy­raź­nie nie pa­so­wało. Ta ta­jem­nica była do­dat­kową klamrą spi­na­jącą go z tym uro­czy­skiem. Za każ­dym po­by­tem za­ka­sy­wał rę­kawy i wma­wia­jąc so­bie, że robi to dla roz­ru­sza­nia mię­śni, pra­co­wi­cie od­sła­niał ko­lejne cen­ty­me­try twar­dego pod­łoża. Już po kilku go­dzi­nach pracy za­uwa­żył, że po­wierzch­nia fun­da­mentu da­lece wy­kra­cza poza ob­rys chaty. To tylko pod­sy­ciło jego cie­ka­wość. Nie­gdyś mu­siało stać tu więk­sze do­mo­stwo. Może rze­czy­wi­ście na­le­żało do Exnera, o któ­rego za­gi­nio­nej ko­lek­cji sza­fi­rów, ko­run­dów i tur­ma­li­nów krą­żyły do dzi­siaj le­gendy? Po­dobno w XVIII wieku po­szu­ki­wał on w Kar­ko­no­szach szla­chet­nych ka­mieni. Za­ło­żył tu na­wet dwie ko­pal­nie glinki ka­oli­no­wej pra­cu­jące na po­trzeby ma­nu­fak­tur z Ber­lina. Mó­wiło się, że za tonę tej glinki wy­ko­rzy­sty­wa­nej do wy­robu por­ce­lany wła­ści­ciel ko­palni otrzy­my­wał 20 fran­ków w zło­cie. W wy­niku tych prac po­wstały dwie ni­sze, które przez lor­netkę mógł wy­pa­trzyć na jed­nym z fi­la­rów Kru­czych Skał.

Do że­glar­skiego worka Berg spa­ko­wał fla­ne­lowe ko­szule i nie­prze­ma­kalną kurtkę, która do­brze za­bez­pie­czała go przed po­ran­nym chło­dem. Od­dziel­nie upchnął lap­top i spraw­dził, czy nie za­po­mniał za­si­la­cza. Za­mknął drzwi chaty i za­pa­ko­wał cały maj­dan do sa­mo­chodu Kia Soul, któ­rym ostat­nio się po­ru­szał. Wóz przy­po­mi­nał lon­dyń­ską tak­sówkę i wła­śnie dla­tego mu się po­do­bał. Nie lu­bił przy­wią­zy­wać się do rze­czy ma­te­rial­nych. A jego kia przy­po­mi­nała wła­śnie taki użyt­kowy we­hi­kuł umoż­li­wia­jący do­tar­cie z punktu A do punktu B. Za­mie­rzał jak naj­szyb­ciej prze­mknąć przez „kraj w ru­inie” i obiad zjeść już w so­poc­kim Bro­wa­rze – ulu­bio­nej miej­scówce jego i Oli. Ola... Wspo­mnie­nie jej dłu­gich nóg opla­ta­ją­cych mu plecy spra­wiło, że na­gle za­częło mu się spie­szyć, cho­ciaż miał świa­do­mość, że w Gdań­sku nikt na niego nie czeka. Prze­krę­cił klu­czyk w sta­cyjce i za­czął ostroż­nie zjeż­dżać w dół. Za­po­wia­dał się piękny długi dzień.

2.

Ro­ze­rwał rolkę ban­dażu i pie­czo­ło­wi­cie roz­wi­nął ją na stole. Ma­te­ria była miękka i śnież­no­biała, taka jak trzeba. Wie­dział, że za chwilę ta biel zo­sta­nie zgwał­cona, na­gle i bez ostrze­że­nia krwi­stą plamą, która wy­peł­znie na ze­wnątrz przez pory ban­daża. Czuł się spo­kojny, jak za­wsze gdy było już po wszyst­kim. Mógłby za­mknąć oczy i trwać w tym bło­go­sta­nie, który przy­no­sił mu uko­je­nie. Jak za­wsze... Ostat­nio tłu­kło mu się po gło­wie to wła­śnie słowo. Dla­czego wła­śnie to? „Czort wie” – po­my­ślał i po­tarł ręką nie­do­go­lony pod­bró­dek. Może dla­tego, że słowo „za­wsze” w rze­czy­wi­sto­ści jest tak zdra­dliwe i kru­che jak szklane na­czy­nie? Ktoś my­śli, że mu do­brze tak jak jest i że ten stan jest mu dany raz na za­wsze. „Nic bar­dziej myl­nego” – uśmiech­nął się do sie­bie w my­ślach. Wy­star­czy je­den cios brzy­twą i wszystko się zmie­nia. W ułamku se­kundy świat wy­wraca się do góry no­gami. Nic już nie jest ta­kie jak przed­tem. Za­równo dla kata, jak i ofiary. Tak jak dla tego ludz­kiego ścierwa, które le­żało przed nim na pod­ło­dze.

Tak jak się spo­dzie­wał, tam­ten go za­pa­mię­tał. Dla­tego naj­pierw uważ­nie zlu­stro­wał go przez ju­da­sza w drzwiach, a po­tem wpu­ścił bez wa­ha­nia do środka. Miesz­kał skrom­nie. Oleo­dru­kowa święta ro­dzina na ścia­nie. Że­liwne łóżko nie­równo za­słane ko­cem. Ku­chenka za­wa­lona sto­sem brud­nych ta­le­rzy. Puszka po pa­pry­ka­rzu szcze­ciń­skim na pod­ło­dze. Ba­nalne wnę­trze, ide­alne dla czło­wieka bez wła­ści­wo­ści.

– Po­ga­dać przy­sze­dłem – po­wie­dział chra­pli­wie, a tam­ten na­tych­miast przy­jął to wy­tłu­ma­cze­nie jako oczy­wi­ste, jakby oba­wiał się, że ten nie­spo­dzie­wany gość to tylko przy­wi­dze­nie, które szybko się roz­wieje.

– Może her­baty? – za­py­tał tam­ten, a on po chwili wa­ha­nia się zgo­dził. Osta­tecz­nie mógł mu jesz­cze prze­dłu­żyć te kilka mi­nut ży­cia. Wła­śnie ten mo­ment za­wsze krę­cił go naj­bar­dziej. On już wie­dział – tam­ten jesz­cze nie. Był Bo­giem. Mógł jesz­cze zmie­nić zda­nie. Wy­pić her­batę, po­pier­do­lić o ni­czym i wyjść, da­ro­wu­jąc ska­zań­cowi to jego „za­wsze”. Jesz­cze raz wej­rzał głę­boko w otę­piałe oczy go­spo­da­rza. Nie, nie tym ra­zem. Śmieć po­zo­sta­nie śmie­ciem. Wła­śnie przy­niósł z kuchni dwie fi­li­żanki, pró­bu­jąc po­wstrzy­mać drże­nie rąk. Le­dwo po­włó­czył no­gami obu­tymi w śmieszne kap­cie. Nie­gdyś były białe i miały na­pis „Ho­tel So­fi­tel”. Skąd on je za­je­bał, z ho­telu? Chyba nie w tym ży­ciu.

Do­piero te­raz za­uwa­żył, że śmieć ma kota. Sie­dział w ką­cie kuchni i wy­li­zy­wał resztki z wy­szczer­bio­nej mi­ski. Pew­nie żarli ra­zem ten pa­pry­karz z jed­nego na­czy­nia. Tam­ten coś mam­ro­tał, ale on nie słu­chał. Już czas.

Pod­niósł się z krze­sła, ob­szedł stół i pod­szedł do niego bli­żej. Spoj­rzał w zdzi­wione oczy, a na­stęp­nie szyb­kim ru­chem chwy­cił go lewą ręką za włosy. Były rzad­kie i nie­przy­jem­nie tłu­ste. W pra­wej trzy­mał już za­krzy­wioną jak księ­życ brzy­twę, którą sam pod­ostrzył na skó­rza­nym pa­sie.

– Co ty, kurwa... – Tam­ten za­uwa­żył ostrze i szarp­nął się gwał­tow­nie do tyłu z nie­spo­dzie­waną siłą.

Pod­ciął gar­dło jed­nym szyb­kim ru­chem. Nie za głę­boko, aby ju­cha nie roz­lała się zbyt gwał­tow­nie. Sze­roko otwar­tymi oczami ob­ser­wo­wał, jak na skó­rze po­ja­wia się ciemna szcze­lina, która po se­kun­dzie roz­warła brzegi, za­mie­nia­jąc się w pul­su­jącą roz­pa­dlinę. Spoj­rzał z uzna­niem. Cię­cie było równe, pra­wie ide­alne. Tam­ten za­czął wierz­gać w kon­wul­sjach, pró­bu­jąc rę­kami po­wstrzy­mać krwa­wie­nie. Ale on nie zwol­nił uści­sku. Po­cze­kał kilka se­kund, aż ciało za­marło. Lu­bił ten mo­ment. To tak jakby świe­ciło słońce, a po­tem pstryk. I na­staje ciemna noc.

– Na amen – za­chi­cho­tał i wy­tarł brzy­twę o ko­szulę trupa.

Te­raz oczy, bez nich to za­da­nie nie mia­łoby sensu...

Ale to było mi­nutę temu. Te­raz mu­siał wró­cić do wy­peł­nia­nia za­da­nia. Tylko wtedy jego ro­bota bę­dzie miała sens. Do­kład­nie oban­da­żo­wał głowę trupa, war­stwa po war­stwie, po­cząw­szy od szczęki, a skoń­czyw­szy na szczy­cie głowy. Nie spie­szył się. Opa­tru­nek mu­siał być zro­biony jak na­leży. Tak jak u mi­strza. Gdy skoń­czył, usiadł po­now­nie na krze­śle na­prze­ciwko. Za­czął się już nie­cier­pli­wić, wy­cze­ku­jąc, aż krew prze­nik­nie przez ma­te­riał. Wresz­cie na gło­wie trupa w miej­scu, gdzie nie­gdyś miał oczy, wy­kwi­tły dwie szkar­łatne plamy.

– Ide­al­nie – mruk­nął do sie­bie.

Zde­cy­do­wa­nie miał dzi­siaj do­bry dzień. Wszystko wy­szło tak, jak to so­bie za­pla­no­wał. Te­raz na­pis. To na­le­żało do planu. Pod­szedł do ściany i wy­ka­li­gra­fo­wał wiel­kimi li­te­rami to słowo. Ćwi­czył tę ka­li­gra­fię w domu, a po­tem kartki spa­lił w po­piel­niczce.

Za­ło­żył la­tek­sowe rę­ka­wiczki. Wziął swoją szklankę i do­kład­nie umył pod kra­nem. Wy­czy­ścił klamkę i opar­cie krze­sła. Do­piero wtedy skie­ro­wał się ku wyj­ściu. Po raz ostatni omiótł spoj­rze­niem po­miesz­cze­nie, które opusz­czał.

– Na­prawdę ide­al­nie – mruk­nął do sie­bie i za­mknął ci­cho drzwi.

3.

Po­nie­dzia­łek, 14 maja

Pod­in­spek­tor An­drzej Su­chy od pew­nego czasu na wi­dok strzel­nicy po­li­cyj­nej przy ulicy Har­fo­wej, gdzie zwy­cza­jowo ćwi­czyli po­li­cjanci z jego ko­mendy, do­sta­wał zgagi i kwa­soty żo­łądka. Pierw­sze symp­tomy złego za­uwa­żył przed ro­kiem. Jak każdy po­li­cjant raz na pół roku mu­siał pod­dać się obo­wiąz­ko­wemu spraw­dzia­nowi strze­lec­kiemu. Trzeba było za­li­czyć je­den z trzech spraw­dzia­nów: ze strze­la­nia szyb­kiego, dy­na­micz­nego i sy­tu­acyj­nego. Zwy­kle wy­bie­rał to ostat­nie, bo wy­star­czyło od­dać tylko dwa strzały. Szło mu do­brze, nie­gdyś był asem w tej dzie­dzi­nie. Jed­nak wtedy, przed ro­kiem, coś się zmie­niło: wy­strze­lał wy­nik na gra­nicy za­li­cze­nia. Do ar­ku­sza wpi­sano mu ocenę za­le­d­wie do­pusz­cza­jącą. Po po­wro­cie do domu opróż­nił bu­telkę wódki, ła­miąc ślub abs­ty­nen­cji, któ­rego prze­strze­gał do­kład­nie od 123 dni. Każdy ko­lejny dzień cał­ko­wi­tej trzeź­wo­ści od­ha­czał na ka­len­da­rzu wi­szą­cym na lo­dówce obok ma­gne­sów z wi­do­kami zam­ków i miast, które nie­gdyś od­wie­dził z żoną pod­czas wa­ka­cyj­nych wo­jaży. Za­mek w Kwi­dzy­nie, dom Ko­per­nika w To­ru­niu, ka­te­dra w Ce­falù na Sy­cy­lii...

Te­raz te ma­gnesy wy­glą­dały jak pa­miątki z in­nej ga­lak­tyki. Jego ko­smo­sem było od lat to mia­sto, od któ­rego był uza­leż­niony i któ­rego nie­na­wi­dził za­ra­zem: zdra­dliwe, ka­pry­śne i mroczne. W Gdań­sku li­czyły się tylko pod­zie­mia, pod­skórne ka­nały wy­peł­nione am­fe­ta­miną, spermą i krwią. Za­bytki na po­wierzchni przy­po­mi­nały ma­kiety dla tu­ry­stów trza­ska­ją­cych zdję­cia na prawo i lewo oraz nie­świa­do­mych istoty rze­czy. Rano zdarł ka­len­darz z lo­dówki i wy­rzu­cił do ko­sza na śmieci. Już nie był po­trzebny.

Na drugi dzień za­pi­sał się do oku­li­sty. Dia­gnoza była bru­talna. Przy­było mu diop­trii. Wzrok po­gar­szał się w szyb­kim tem­pie. Do­pa­so­wano mu lep­sze oku­lary. Na ko­lej­nym spraw­dzia­nie wo­lał już jed­nak nie ry­zy­ko­wać i za­ła­twić sprawy po swo­jemu.

I tak miało już po­zo­stać. Od­dał dwa strzały w re­gu­la­mi­no­wym cza­sie dwóch se­kund. Po­cze­kał na ko­mendę pro­wa­dzą­cego ćwi­cze­nia: „Roz­ła­duj! Do góry broń!”. Wy­jął ma­ga­zy­nek i oka­zał swego glocka 19.

Sto­jący na sta­no­wi­sku obok pod­in­spek­tor Ka­nia z ko­mi­sa­riatu we Wrzesz­czu zer­k­nął na niego cie­ka­wie.

– A, Su­chy. Niech bę­dzie po­chwa­lony. Ty jesz­cze nie na eme­ry­tu­rze? Nie po­wi­nie­neś tu przy­cho­dzić, dla bez­pie­czeń­stwa in­nych. Po­dobno roz­rzut masz co­raz więk­szy.

– O, Ka­nia. Dzień do­bry. – Su­chy ob­rzu­cił go uważ­nym spoj­rze­niem. – A ty nie za­bez­pie­czasz dzi­siaj ja­kiejś de­mon­stra­cji? Po­dobno zaj­mu­jesz się te­raz wy­łącz­nie śle­dze­niem dzia­ła­czy KOD-u.

– Ro­bię to, co mi każą. – Szy­der­czy gry­mas na twa­rzy Kani znik­nął rów­nie szybko, jak się po­ja­wił. – I to­bie też to ra­dzę.

– Może i wzrok nie ten, ale w ta­kie dup­sko jak twoje za­wsze tra­fię. Co ty żresz, na Boga, że się tak utu­czy­łeś? – Su­chy spoj­rzał iro­nicz­nie na wielki brzuch roz­mówcy.

– Do­igrasz się kie­dyś, Su­chy. A wiesz dla­czego? Bo nikt cię nie lubi. Na­wet ty sam sie­bie nie cier­pisz – od­po­wie­dział Ka­nia ob­ra­żo­nym to­nem i skie­ro­wał swoje sło­nio­wate ciel­sko ku wyj­ściu.

Su­chy otarł spo­cone czoło. To już nie była ta po­li­cja, którą pa­mię­tał. Miał w niej co­raz mniej ko­le­gów. Co­raz mniej ro­zu­miał. Ta­kie gów­niane czasy. Pra­co­wał w pio­nie kry­mi­nal­nym i dla­tego omi­jały go przy­kre za­da­nia, ja­kie mu­siał wy­peł­niać Ka­nia. Może ja­koś do­trwa do eme­ry­tury. Może...

Po­cze­kał, aż obecni na strzel­nicy po­li­cjanci zda­dzą broń i od­dalą się do swo­ich wy­słu­żo­nych skód i da­cii na par­kingu. Do­piero wtedy pod­szedł do pro­wa­dzą­cego szko­le­nie.

– Cześć, An­ton. – Po­dał dłoń ofi­ce­rowi po­chy­lo­nemu nad tar­czami strzel­ni­czymi. – Jak w domu?

– Nie py­taj. Le­piej to już było.

– No tak, skąd ja to znam. To jak, umowa stoi?

– Stoi. Nie bój nic. Wiele ci za­wdzię­czam. Nie za­po­mnę, jak mi kry­łeś ty­łek, wtedy po tej ak­cji u ju­bi­lera...

Su­chy prze­rwał mu ge­stem ręki.

– Na­wet tego nie pa­mię­tam – po­wie­dział. – By­waj!

An­ton od­pro­wa­dzał go spoj­rze­niem, do­póki pod­in­spek­tor nie znik­nął w furtce wio­dą­cej na par­king. Do­piero wtedy wy­cią­gnął tar­cze strzel­ni­cze Su­chego. Przyj­rzał im się uważ­nie i po­krę­cił głową. Prze­strze­liny były na gra­nicy tar­czy. Mógł wy­sta­wić co naj­wy­żej dwójkę, czyli naj­niż­szą ocenę do­pusz­cza­jącą. Za­mie­nił plan­sze, wy­cią­gnął dłu­go­pis i sta­ran­nie ka­li­gra­fu­jąc, wpi­sał we wła­ściwą ru­brykę: „ocena do­bra”.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki