Lista szczęścia - Rachael Lippincott - ebook + książka

Lista szczęścia ebook

Lippincott Rachael

4,1

Opis

Szczera, płynąca wprost z serca historia o miłości, o tym, kim naprawdę jesteśmy i kogo kochamy, oraz o życiu po utracie najbliższej nam osoby.

Emily i jej mama zawsze uważały się za szczęściary. Nie tylko za sprawą ćwierćdolarówki, która zawsze zapewniała im wygraną w ich ukochanym bingo. Ale szczęście mamy wyczerpało się trzy lata wcześniej, kiedy przegrała starcie z rakiem i odeszła bezpowrotnie.

Główną bohaterkę poznajemy latem poprzedzającym powrót do ostatniej klasy szkoły średniej, a Emily tego powrotu nie wyczekuje ani trochę. Na oczach całej szkoły zrobiła coś, przez co rozstała się z Mattem – świetnym chłopakiem i ulubieńcem jej mamy – i zraziła do siebie wszystkich znajomych. Poza tym ojciec Emily postanawia wreszcie sprzedać rodzinny dom i pozbywa się rzeczy po matce; rzeczy, z którymi Emily wiąże wiele cudownych wspomnień. Dziewczyna jest zdruzgotana tym, że ma wyrzucić albo wydać tyle cennych pamiątek i ma wrażenie, że jeśli tak dalej pójdzie, po matce (jej przyjaciółce i powierniczce) zostanie jej tylko ćwierćdolarówka.

W maleńkim miasteczku Huckabee w Pensylwanii czuje się sama, samotna i wykluczona. Wszystko nabiera rumieńców, kiedy na lato przyjeżdża Blake, córka najlepszego przyjaciela ojca i dziewczyna, którą Emily znała w dzieciństwie. Równocześnie Emily znajduje wśród rzeczy po mamie pewną listę – listę zadań na lato stworzoną przez jej matkę przed ostatnią klasą, gdy miała tyle lat co Emily teraz. Blake wpada na pomysł, żeby Emily spróbowała tę listę powtórzyć, a dziewczyna zapala się do tego pomysłu. Dzięki temu Emily będzie mogła pozbyć się strachu przed pewnymi rzeczami, przypomnieć sobie, co to znaczy być radosnym i spontanicznym, a poprzez fakt dzielenia tych samych wariackich zadań poczuć, że dzieli z mamą podobne przeżycia.

Wraz z realizacją kolejnych zadań dziewczyna odkrywa w sobie mnóstwo emocji, które tłumiła przez ostatnie trzy lata, ale pogłębia też więź z Blake, która z dnia na dzień staje jej się coraz bliższa i to w sposób, o jakim Emily nawet nie pomyślała. Nagle Emily musi się zmierzyć z jeszcze jednym wyzwaniem – jak zaakceptować głęboko skrywaną część siebie, której nie zdążyła wyjawić osobie, z którą była najbliżej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 346

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (20 ocen)
8
8
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Auriiq

Nie oderwiesz się od lektury

kocham całym sercem
10
xkari92x

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza książka jaką czytałam!
10
pokoroboko

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna jest ta książka. Uwielbiam, pewnie do niej wrócę, bo już parę dni siedzi mi w głowie. Świetna historia, totalnie moje klimaty. Mimo, że już dawno nie jestem nastolatką, to uwielbiam czytać o nich, o ich problemach, które wcale nie są takie małe i daje to wiele do myślenia, pozwala wrócić nam to wspomnień, gdy sami borykaliśmy się z własnymi. Dodaje odwagi, powoduje nie raz uśmiech na twarzy, genialnie napisana. Romantyczna, wciągająca i zdecydowanie polecam.
00
alabomba

Nie polecam

Nie moje klimaty
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału THE LUCKY LIST
Co­py­ri­ght © 2021 by Ra­chael Lip­pin­cott Co­py­ri­ght © 2023 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Si­mon & Schu­s­ter Bo­oks for Young Re­aders, An im­print of Si­mon & Schu­s­ter Chil­dren’s Pu­bli­shing Di­vi­sion. All ri­ghts re­se­rved.
Co­ver il­lu­stra­tion © 2022 by Poppy Magda, co­la­gene.com Co­ver de­sign by Lizzy Brom­ley © 2022 by Si­mon & Schu­s­ter, Inc.
Skład, ła­ma­nie i opra­co­wa­nie pol­skiej wer­sji okładkiRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
ISBN 978-83-8265-507-0
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

To dla Cie­bie, Mamo.Ko­cham Cię.

1

Przy­nio­słam szczę­śliwą ćwierć­do­la­rówkę.

Nie wiem dla­czego. Setki razy prze­cho­dzi­łam obok, nie po­świę­ca­jąc jej ani jed­nej my­śli, a do­koła niej zbie­rała się co­raz grub­sza war­stwa ku­rzu. Jed­nak dzi­siaj było w niej coś szcze­gól­nego, gdy tak le­żała na półce, nie­tknięta od ostat­nich trzech lat.

Mo­gła­bym przy­siąc, że tym ra­zem na­prawdę wy­glą­dała jak...

Ta­li­zman szczę­ścia.

Wzdry­gam się, gdy wła­śnie to słowo przy­cho­dzi mi na myśl, a za­raz po nim – nie­za­wod­nie – po­ja­wia się wspo­mnie­nie błę­kit­nych oczu i dłu­gich, brą­zo­wych wło­sów. Szczę­śliwy los to coś, czym za­wra­cała so­bie głowę moja mama. Nie ja. Mimo to się­gam dło­nią do kie­szeni, żeby po­czuć gładki me­tal, zna­leźć zna­jomą szczerbę na kra­wę­dzi tuż nad głową Geo­rge’a Wa­shing­tona.

– Ale bę­dzie za­bawa – szep­cze do mnie tata.

Sto­imy w ko­lejce po plan­sze. Tata ob­raca się. Ob­da­rza mnie ośle­pia­jąco po­god­nym uśmie­chem, który dzia­łałby, gdy­by­śmy przez ostat­nie trzy lata nie uni­kali ab­so­lut­nie wszyst­kiego, co mo­głoby nam o niej przy­po­mi­nać.

Pry­cham.

– „Za­bawa” to nie­ko­niecz­nie słowo, które mia­łam na końcu ję­zyka – od­po­wia­dam także szep­tem, jed­no­cze­śnie roz­glą­da­jąc się po sali i sta­ra­jąc się ogar­nąć wzro­kiem zoo, któ­rym jest co­mie­sięczna lo­te­ria cha­ry­ta­tywna or­ga­ni­zo­wana przez ku­ra­to­rium oświaty ob­wodu Huc­ka­bee.

Upły­nęło tyle czasu, a tu nie­mal nic się nie zmie­niło. Mój wzrok prze­śli­zguje się po dwóch star­szych ko­bie­tach, po­chło­nię­tych bez reszty za­wziętą prze­py­chanką o naj­lep­sze miej­sce przy gło­śniku, a po­tem za­trzy­muje się przy sto­liku Ty­lera Po­landa z ko­lek­cją ka­mieni uło­żo­nych sta­ran­nie we­dług wiel­ko­ści na pię­ciu za­zdro­śnie strze­żo­nych kar­tach z licz­bami bingo.

Ra­czej „chaos”. Chaos jest lep­szą na­zwą tego, co tu się dzieje.

Ale na­wet chaos to­wa­rzy­szący prze­py­chan­kom se­nio­rek czy dum­nie pre­zen­to­wa­nej ko­lek­cji mi­ne­ra­łów nie może od­wró­cić mo­jej uwagi od nie­zręcz­nego uczu­cia, ja­kie wy­wo­łuje moja obec­ność w tym miej­scu. Zresztą nie bie­rze się ono je­dy­nie stąd, że ta im­preza miała szcze­gólne zna­cze­nie dla mnie i dla mamy.

Dla ko­goś, kto przed trzema ty­go­dniami pod­czas balu na za­koń­cze­nie przed­ostat­niego roku na­uki wy­sa­dził w ko­smos całe swoje ży­cie to­wa­rzy­skie, nie ma gor­szego miej­sca. Nie­stety, skoro wspo­mniane ży­cie to­wa­rzy­skie le­gło w gru­zach, nie mia­łam ani jed­nej wy­mówki, dzięki któ­rej mo­gła­bym się wy­krę­cić od przyj­ścia.

Z tatą nie mogę po­roz­ma­wiać o tym, co się stało – ani w ogóle o ni­czym, no więc jest, jak jest. Stoję z miną wi­no­waj­czyni ni­czym He­ster ze Szkar­łat­nej li­tery, a tym­cza­sem tata bez­wstyd­nie trak­tuje wie­czór bingo jak mi­ni­zlot swo­jej klasy. Bo wła­śnie dzi­siaj „przy­pad­kiem” wpad­nie tu jego naj­lep­szy kum­pel z cza­sów szkol­nych, który po dwu­dzie­stu la­tach nie­obec­no­ści wraca na stare śmieci.

Uży­wam słowa „przy­pad­kiem” w cu­dzy­sło­wie, bo je­żeli ktoś chce wsko­czyć od razu w śro­dek nurtu ży­cia to­wa­rzy­skiego mia­sta Huc­ka­bee i zro­bić to z gło­śnym chlup­nię­ciem, to trudno o lep­szą oka­zję. Bo wiesz, w tej sali wciąż znaj­duje się co naj­mniej po­łowa ich klasy ma­tu­ral­nej.

Raz w mie­siącu duży hol peł­niący funk­cję sto­łówki w lo­kal­nej szkole pod­sta­wo­wej zmie­nia się w miej­sce gru­po­wego ca­stingu do ja­kie­goś dziw­nego pro­gramu te­le­wi­zyj­nego, bę­dą­cego po­łą­cze­niem Dziw­nych uza­leż­nień z galą WWE Smack­Down. Nie wie­rzysz? Kiedy by­łam w pią­tej kla­sie, pani Long, naj­słod­sza na świe­cie przed­szko­lanka, praw­dziwy anioł, przy­dzwo­niła Sue Pat­ter­son w twarz, bo są­dziła, że ta ce­lowo nie wy­czy­tuje żad­nych liczb z grupy B.

Jesz­cze bar­dziej nie­wia­ry­godne jest to, że miała ra­cję.

– Idę po plan­sze dla Johnny’ego i Blake – oznaj­mia tata i wyj­mu­jąc port­fel, stara się igno­ro­wać moją scep­tyczną minę. – Wiesz, jak trudno zna­leźć wolne miej­sce na par­kingu.

Za­cho­wuje się tak, jak­bym ostatni raz była tu przed ty­go­dniem, a nie trzy lata temu.

Wzru­szam ra­mio­nami z taką non­sza­lan­cją, jaką tylko je­stem zdolna z sie­bie wy­krze­sać, i pa­trzę, jak ku­puje trzy plan­sze od pana Nel­sona, wą­sa­tego dy­rek­tora gim­na­zjum, je­dy­nego czło­wieka, który cie­szy się wy­star­cza­ją­cym za­ufa­niem, by od dzie­się­ciu lat wy­da­wać plan­sze do bingo, nie wzbu­dza­jąc ni­czy­ich po­dej­rzeń. Przez sześć mie­sięcy to­czono pełną emo­cji de­batę pod­czas se­rii po­sie­dzeń rady miej­skiej, za­nim w końcu za­twier­dzono jego kan­dy­da­turę do peł­nie­nia tej funk­cji.

– Emily! Miło cię tu wi­dzieć! – zwraca się do mnie pan Nel­son, a w jego oczach wi­dzę do­brze mi znany błysk współ­czu­cia.

W głębi du­szy ro­bię kwa­śną minę. „Miło cię tu wi­dzieć” od­ru­chowo prze­kłada się na do­wolną wer­sję uwagi: „Nie wi­dzie­li­śmy cię tu­taj od śmierci two­jej mamy!”. Pan Nel­son za­czyna wer­to­wać gruby plik plansz do bingo, po chwili wyj­muje z niego nie­wielki, wy­tarty kar­to­nik i mi go po­daje.

– Chcesz plan­szę, którą tak lu­bi­ły­ście z mamą? Nu­mer pięć­set pięć! Wciąż pa­mię­tam!

Cierp­nie mi skóra, kiedy prze­bie­gam wzro­kiem zna­jome za­ła­ma­nie pa­pieru dzie­lące plan­szę na pół i w końcu za­trzy­muję go na czer­wo­nym klek­sie w pra­wym gór­nym rogu, gdzie w wieku sze­ściu lat roz­la­łam poncz owo­cowy. Ta­kich chwil naj­bar­dziej nie lu­bię – kiedy my­ślę, że już w wy­star­cza­ją­cym stop­niu za­le­czy­łam rany emo­cjo­nalne, a na­gle taki dro­biazg jak plan­sza do bingo po­draż­nia mnie do ży­wego.

Nu­mer pięć­set pięć.

Kiedy się uro­dzi­łam – pią­tego dnia pią­tego mie­siąca – w prze­sąd­nym umy­śle mamy za­pa­liły się wszyst­kie lampki ni­czym ozdoby na cho­ince. Tego dnia uznała, że pięć jest na­szą szczę­śliwą liczbą. Piątka stała się nie­od­łącz­nym ele­men­tem na­szego ży­cia – do­kład­nie tyle razy mu­sia­łam szo­ro­wać skórę za uszami, ten nu­mer no­siły moje spor­towe bluzy, kiedy pew­nej wio­sny pró­bo­wa­łam sił w dzie­cię­cym so­ft­ballu, a po­tem je­sie­nią – w piłce noż­nej. Wid­niała na ćwierć­do­la­rów­kach, które mama kła­dła mi na dłoni, szep­cząc, że są szcze­gól­nie ważne, bo dwa­dzie­ścia pięć cen­tów to pięć do kwa­dratu.

Szcze­gól­nie ważne ćwierć­do­la­rówki po­tem zbie­rały kurz na półce. Aż do dzi­siaj.

Kręcę prze­cząco głową.

– Nie, dzię­kuję.

Na­stę­puje dłu­gie, nie­zręczne mil­cze­nie. Tata zerka w moim kie­runku i szybko wyj­muje z port­fela jesz­cze je­den po­mięty bank­not o no­mi­nale pię­ciu do­la­rów. Po­daje go dy­rek­to­rowi Nel­so­nowi.

– Ja chęt­nie ją we­zmę. Dzięki, Bill.

– Nie mu­sia­łeś tego ro­bić – mam­ro­czę pół­gło­sem, kiedy się od­da­lamy.

Te­raz pan Nel­son od­pro­wa­dza mnie jesz­cze bar­dziej współ­czu­ją­cym wzro­kiem.

– To tylko bingo, Em – mówi tata, gdy idziemy naj­krót­szą drogą do pu­stego sto­lika i sia­damy na­prze­ciwko sie­bie. – Ale mo­żesz ją dać Blake, je­śli sama nie chcesz.

Jed­nak mó­wiąc to, spusz­cza oczy i pa­trzy na plan­sze, uni­ka­jąc mo­jego spoj­rze­nia.

Jakby sy­tu­acja była nie dość nie­wy­godna, z John­nym ma przyjść jego córka Blake. Jesz­cze nie wiem, co o tym my­śleć. W dzie­ciń­stwie cał­kiem nie­źle się do­ga­dy­wa­ły­śmy, ale nie wi­dzia­łam jej od Gwiazdki wieki temu, kiedy nie­mal pod­pa­li­ły­śmy mój dom, pró­bu­jąc za­sta­wić pu­łapkę na świę­tego Mi­ko­łaja. Trudno by­łoby te­raz za­cząć od tego roz­mowę, zwłasz­cza że już nie by­ły­śmy ośmio­lat­kami o błysz­czą­cych nie­win­no­ścią oczach, lecz wła­śnie zda­ły­śmy do ostat­niej klasy li­ceum. Z dru­giej strony, ona ni­kogo in­nego tu nie zna.

Z czego po dzi­siej­szym wie­czo­rze za­pewne bę­dzie się cie­szyć. Szcze­gól­nie je­żeli doj­dzie do dra­ma­tycz­nych scen.

A ra­czej – o ile znam obec­nych tu lu­dzi – kiedy doj­dzie do dra­ma­tycz­nych scen.

Do­biega mnie śmiech i od­ru­chowo zer­kam nad ra­mie­niem taty w kie­runku sto­lika w ką­cie w głębi sali, przy któ­rym do­brze mi znane dłu­gie palce wła­śnie prze­cze­sują rów­nie do­brze mi znaną nie­sforną grzywę brą­zo­wych wło­sów.

Matt.

Kiedy mo­rze czuj­nych oczu od­wza­jem­nia moje spoj­rze­nie, czuję taki ucisk w żo­łądku, jakby ciężki ba­last przy­gniótł go do ziemi. Jake, Ryan i Oli­via – paczka mo­ich by­łych przy­ja­ciół – wbi­jają we mnie wzrok z tak zło­wro­gimi mi­nami, że mo­gła­bym pod ich pre­sją przy­znać się na­wet do mor­der­stwa pierw­szego stop­nia.

Do­my­ślam się jed­nak, że po tym, co się stało na balu, wszyst­kie do­wody wska­zują, że byłby to... cał­kiem spra­wie­dliwy osąd.

Matt nie zwraca uwagi na mnie. Sie­dzi wpa­trzony w blat stołu, skon­cen­tro­wany tak, że jego ciemne brwi łą­czą się u na­sady nosa, a po­tem prze­suwa cię­żar ciała tak, żeby osten­ta­cyj­nie od­wró­cić się w prze­ciw­nym kie­runku. To z ja­kiejś przy­czyny zdaje się mi­lion razy gor­sze niż mor­der­cze spoj­rze­nia.

Je­stem za­sko­czona, że tu dzi­siaj przy­szli. La­tem zwy­kle prze­sia­dy­wa­li­śmy na ba­se­nie miej­skim po jego za­mknię­ciu albo gra­li­śmy w ping-ponga w ol­brzy­miej piw­nicy w domu Oli­vii.

No, ale do­my­ślam się, że przed­tem tylko ze względu na moje uczu­cia nie cho­dzili na wie­czorne bingo. Nor­malne let­nie roz­rywki beze mnie pewno wła­śnie tak wy­glą­dają.

Od­ry­wam od nich wzrok, gdy tata pod­suwa mi pod nos plan­szę nu­mer 505.

– Ja nie będę grać – mó­wię.

Sprawy już za­czy­nają się wy­my­kać spod kon­troli. Za­tem przy­naj­mniej o tym zde­cy­duję sama.

– No to może za­grasz za mnie? – pro­po­nuje i wy­sy­puje ze sty­ro­pia­no­wego kubka czer­wone że­tony. Pa­trzę na deszcz pla­sti­ko­wych krąż­ków ukła­da­ją­cych się w mały kop­czyk. – Ale je­żeli ta plan­sza wy­gra, na­groda prze­cho­dzi na mnie.

Ga­pię się na niego by­naj­mniej nie­roz­ba­wiona. Po co on w ogóle chce w to grać?

Ostat­nio wciąż się tak za­cho­wuje. Udaje, że różne sprawy nie mają zna­cze­nia, cho­ciaż oczy­wi­ście mają.

Po­ga­dać o mo­jej ma­mie? Broń Boże.

Po­zbyć się wszyst­kiego, co po niej zo­stało? Pro­szę bar­dzo.

Jakby ni­gdy nic wziąć udział w co­mie­sięcz­nej lo­te­rii cha­ry­ta­tyw­nej, na którą ona cho­dziła re­gu­lar­nie jak na mszę? Ab­so­lut­nie tak.

– Za­ma­wiam „Fut­bo­lowy ze­staw ki­bica” – mówi, z żar­to­bliwą eg­zal­ta­cją pusz­cza­jąc do mnie oko, a tym­cza­sem mama Oli­vii, Donna Tay­lor, prze­wod­ni­cząca ko­mi­tetu ro­dzi­ciel­skiego i w swo­ich cza­sach szkol­nych kró­lowa stud­niówki (krążą plotki, że do­słow­nie ku­piła so­bie oba ty­tuły) drob­nymi kro­kami w końcu wcho­dzi na scenę.

Wiesz co? Do­bra. Im szyb­ciej za­czniemy grać, tym szyb­ciej będę mo­gła stąd wyjść.

– W po­rządku! Wszy­scy go­towi do startu? – rzuca Donna do mi­kro­fonu i olśniewa ze­bra­nych wy­ćwi­czo­nym uśmie­chem sta­łej by­wal­czyni kon­kur­sów pięk­no­ści.

– Jak ja­sna cho­lera! – krzy­czy Jim Do­no­van sie­dzący dwa sto­liki da­lej.

Jego słowa wy­wo­łują falę śmie­chu roz­cho­dzącą się po ca­łej sali.

– Jesz­cze parę ta­kich wrzu­tek ze strony Jima, a Donna wy­ssie so­bie cały bo­toks z warg – szep­cze do mnie tata.

W ką­ci­kach jego ciem­no­brą­zo­wych oczu po­ja­wiają się drobne zmarszczki, kiedy drwiąco się uśmie­cha.

Po­trzą­sam głową, po­wstrzy­mu­jąc pierw­szy tego wie­czoru szczery śmiech.

W Huc­ka­bee ist­nieje dziwny roz­dź­więk, któ­rego naj­lep­szymi przy­kła­dami są Donna Tay­lor i Jim Do­no­van. Donny róż­nej ma­ści miesz­kają w swo­ich ma­sowo bu­do­wa­nych sim­so­wych re­zy­den­cjach, a kiedy ich mę­żo­wie pra­cują od dzie­wią­tej do pią­tej w mie­ście, one do­glą­dają dzieci i pięć razy w ty­go­dniu spo­ty­kają się z gan­giem in­nych ma­mu­siek na za­ję­ciach pi­la­tes. Na dru­gim końcu spek­trum znaj­dują się Ji­mo­wie Do­no­va­no­wie, miesz­ka­jący kilka ki­lo­me­trów na po­łu­dnie od mia­sta na far­mach prze­ka­zy­wa­nych z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie od cza­sów, w któ­rych Betsy Ross do­piero za­czy­nała kom­bi­no­wać przy pro­jek­tach flagi ame­ry­kań­skiej.

Mój tata jest nieco ogła­dzoną wer­sją Jima Do­no­vana. Uro­dził się i wy­cho­wał w Huc­ka­bee. Przed nim już cztery ge­ne­ra­cje po­słu­gi­wały się na­zwi­skiem Jo­seph Clark. Ma to mia­sto we krwi tak bar­dzo, że praw­do­po­dob­nie roz­padłby się w pył, gdyby mu­siał prze­kro­czyć jego gra­nicę. To pewno do­brze dla Johnny’ego, że wraca, bo w prze­ciw­nym ra­zie nie miałby żad­nej szansy na spo­tka­nie z tatą.

– Zaj­miesz się w moim imie­niu plan­szą Blake? – pyta tata, pod­su­wa­jąc mi po prze­kąt­nej stołu drugi kar­to­nik.

– Mó­wisz po­waż­nie?

Jak na ko­goś, kto w ogóle nie chciał grać w bingo, szy­ko­wało mi się bar­dzo dużo skre­śla­nia nu­me­rów.

– Za kilka mi­nut tu będą – od­po­wiada roz­tar­gniony tata i wska­zuje głową na swój po­obi­jany te­le­fon z pęk­nię­tym wy­świe­tla­czem, na któ­rym wid­nieje otwarty SMS od Johnny’ego. – Wła­śnie zna­leźli miej­sce.

Ci­śnie mi się na usta, że już ra­czej wo­la­ła­bym po­dzi­wiać, jak stary, do­bry Jim piąty raz z rzędu wy­grywa kon­kurs prze­cią­ga­nia trak­tora pod­czas fe­stynu rol­ni­czego, ale po­wstrzy­muje mnie swoj­ski dźwięk żół­tych pi­łe­czek grze­cho­czą­cych w bęb­nie. Uno­szę oczy do sceny i przez chwilę dry­fuję w prze­szłość w mo­rzu liczb ocze­ku­ją­cych na wy­wo­ła­nie.

Do­kład­nie w tej sali na­uczy­łam się li­czyć. Sie­dząc na ko­la­nach mamy, ukła­da­łam czer­wone że­tony na po­lach z cy­frami i wy­krzy­ki­wa­łam, ile jesz­cze pól po­trze­bu­jemy, żeby wy­grać. Przy­cho­dzi­ły­śmy tu z mamą, od­kąd się­gam pa­mię­cią, i nie­mal za każ­dym ra­zem wy­gry­wa­ły­śmy. Upa­ja­ły­śmy się zwy­cię­stwem roz­parte na tro­nie z wi­kli­no­wych ko­szy i ce­lo­fanu. Mama za­wsze twier­dziła, że to dzięki plan­szy nu­mer 505 i mo­jej szczę­śli­wej ćwierć­do­la­rówce.

Plot­kom nie było końca. Po­łowa lu­dzi po­dej­rze­wała nas o oszu­stwo, a druga miała nas za naj­więk­sze szczę­ściary w ca­łym Huc­ka­bee, urok oso­bi­sty mo­jej mamy zaś spra­wiał, że trudno było się długo na nią o to gnie­wać. Na­wet gdyby ktoś chciał.

Kiedy szłam do sklepu po za­kupy, za­wsze zda­rzało się, że ktoś py­tał mnie o liczby do skre­śle­nia na lo­te­rii. Raz po­dobno po­mo­głam Pau­lowi Wil­so­nowi wy­grać dzie­sięć ty­sięcy do­la­rów ze zdrapki przed ob­cho­dami święta Czwar­tego Lipca. A on wy­dał całą na­grodę ty­dzień póź­niej na pa­trio­tyczny po­kaz sztucz­nych ogni, pod­czas któ­rego stra­cił pa­lec.

A po­tem – ukoń­czy­łam już czter­na­ście lat – moja mama zmarła i całe szczę­ście, ja­kie kie­dy­kol­wiek mi do­pi­sy­wało, prze­pa­dło jak pa­lec Paula Wil­sona.

Od tam­tej pory uni­ka­łam tego miej­sca ni­czym za­razy. Już nie mam ochoty pró­bo­wać szczę­ścia, na­wet w tak przy­ziem­nych spra­wach jak bingo.

Mimo to gdy Donna Tay­lor unosi żółtą pi­łeczkę, trzy­ma­jąc ją dłu­gimi pa­znok­ciami po­la­kie­ro­wa­nymi na blady róż, czuję ten sam zew, który we­zwał mnie, kiedy pan Nel­son wy­cią­gnął do mnie plan­szę z plamą po pon­czu i zgię­ciem bie­gną­cym przez śro­dek karty.

Czuję się tak, jakby bę­ben z pi­łecz­kami do bingo w mo­jej du­szy za chwilę miał się prze­chy­lić i roz­sy­pać za­war­tość.

– Pierw­sza liczba dzi­siej­szego wie­czoru... – mówi Donna do mi­kro­fonu i za­wie­sza głos, bo grupa uczniów szkoły pod­sta­wo­wej sie­dzą­cych trzy stoły bli­żej sceny wy­bija rytm na wer­bel­kach. Udaje mi się do­strzec Sue Pat­ter­son w ką­cie koło nich. Od­ma­wia ró­ża­niec i kropi wodą świę­coną swój ze­staw czte­rech plansz. – B dwa­na­ście! – oznaj­mia Donna, wy­wo­łu­jąc ra­do­sne wi­waty nie­któ­rych osób i jęk roz­cza­ro­wa­nia in­nych.

Wy­cią­gam rękę po że­ton i na­wet bez pa­trze­nia wiem, że liczba znaj­duje się na plan­szy 505. Na­dal umiem wy­re­cy­to­wać z pa­mięci wszyst­kie liczby w każ­dym rzę­dzie. Całą plan­szę mam utrwa­loną jak ad­res za­miesz­ka­nia albo ulu­bioną pio­senkę.

Wa­ham się przez chwilę z dło­nią nad sto­si­kiem że­to­nów, bo wi­dzę, że B-12 znaj­duje się też na plan­szy Blake. Prze­su­wa­jąc czer­wone znacz­niki, żeby za­sło­nić pola, zer­kam na Jima Do­no­vana. A on przy­gląda mi się, jak­by­śmy stali w blo­kach przed sprin­tem na 100 me­trów i wal­czyli o złoty me­dal. Od­po­wia­dam mu twar­dym spoj­rze­niem roz­ba­wiona, że na­wet po tylu la­tach je­stem brana pod uwagę jako po­ważna kon­ku­rentka. Wzbiera we mnie dawno za­po­mniany duch ry­wa­li­za­cji, który unosi ką­ciki mo­ich ust.

Donna wy­wo­łuje kilka ko­lej­nych liczb: I-29, G-48, B-9, O-75, I-23 oraz N-40. Po­woli plan­sze za­czy­nają się za­peł­niać, a za­cie­ka­wieni za­wod­nicy wy­cią­gają szyje, żeby po­rów­nać wy­niki z in­nymi uczest­ni­kami gry. Ce­lo­fa­nowa fo­lia okry­wa­jąca ko­sze z na­gro­dami na sce­nie po­bły­skuje pod flu­ore­scen­cyj­nymi świa­tłami.

Wpada mi w oko kosz z wia­der­kiem po­pcornu i kartą ra­ba­tową o war­to­ści 100 do­la­rów do za­byt­ko­wego kina w cen­trum mia­sta. Za­wsze cho­dzi­li­śmy tam z Mat­tem na randki i wy­bie­ra­li­śmy miej­sca na sa­mym środku wi­downi. Na myśl o Mat­cie płoną mi po­liczki, mu­szę się po­wstrzy­my­wać, żeby na niego nie zer­kać, cho­ciaż wiem, że jest tuż za moim tatą. Fala wy­rzu­tów su­mie­nia spra­wia, że wbi­jam wzrok w blat stołu, ostroż­nie prze­su­wa­jąc czer­wone że­tony na wła­ściwe miej­sca, je­den po dru­gim.

– Wi­dzisz, jak do­brze, że wzią­łem wię­cej plansz? – zwraca się do mnie tata i ener­gicz­nie wy­pusz­cza z płuc po­wie­trze, po­trzą­sa­jąc głową. – Za­raz będę miał cały rząd.

Zer­kam na jego plan­szę i wi­dzę, że ja­kimś cu­dem udało mu się za­zna­czyć tylko jedną liczbę.

– Ja cię kręcę – mó­wię ze śmie­chem. – Jak to w ogóle moż­liwe?

– Kur­czę, pa­trz­cie no, Clark. – Zza mo­jego pra­wego ra­mie­nia do­biega czyjś głos. – Wi­dzę, że wciąż nie umiesz li­czyć.

Twarz taty się roz­ja­śnia, kiedy szczu­pła, opa­lona ręka Johnny’ego Car­tera wy­suwa się nad sto­łem, żeby mocno uści­snąć jego dłoń. Nie wi­dzia­łam, żeby był tak pod­eks­cy­to­wany, od­kąd Zach Ertz obro­nił gola pod­czas me­czu Su­per Bowl tam­tej zimy, kiedy zmarła mama, i za­pew­nił tą obroną zwy­cię­stwo dru­ży­nie Eagles.

Uno­szę głowę i wi­dzę, że Johnny wy­gląda nie­mal do­kład­nie tak samo, jak dzie­sięć lat temu, kiedy przy­je­chał na Święta. Przy­było mu je­dy­nie kilka zmarsz­czek. Biała roz­pi­nana ko­szula wisi luźno na jego wy­so­kim, tycz­ko­wa­tym ciele, a głowę wień­czy roz­wi­chrzona czu­pryna wło­sów w ko­lo­rze brud­nego pia­sku. Nosi na­wet – bez cie­nia iro­nii – na­szyj­nik z mu­sze­lek i ja­kimś cu­dem wcale nie wy­gląda w nim głu­pio.

No, ale chyba mo­żesz so­bie na to po­zwo­lić, gdy pół roku przed ma­turą spa­dasz na Ha­waje, żeby tam zo­stać le­gendą sur­fingu.

– Hej, Em. – Zza mo­ich ple­ców sły­szę drugi głos i po chwili osoba, z któ­rej ust pa­dły te słowa, płyn­nym ru­chem siada koło mnie na ławce.

Zwra­cam szybko głowę w bok i wi­dzę Blake.

Na­prawdę spo­dzie­wa­łam się uj­rzeć nieco wyż­szą wer­sję tam­tej pa­ty­ko­wa­tej sied­mio­latki, która za­wsze no­siła za duże T-shirty i spra­wiała wra­że­nie, jakby nie wie­działa, do czego służy szczotka do wło­sów, ale na pewno nie jest nią ta po­stać, która usia­dła przy mnie.

My­ślę, że śmiało można po­wie­dzieć, iż Blake wy­grała mi­lion na lo­te­rii doj­rze­wa­nia.

Jej opa­lona skóra ma głę­boki złoty od­cień, ja­kim nikt w Huc­ka­bee nie może się po­chwa­lić na­wet pod ko­niec sierp­nia, a co do­piero w pierw­szej po­ło­wie lipca. Jej włosy są dłu­gie, fa­lo­wane, ciem­niej­sze niż taty, ale z iden­tycz­nymi ja­snymi pa­sem­kami, jakby po­bły­ski­wały w nich pro­mie­nie słońca.

Ale naj­więk­sze wra­że­nie ro­bią na mnie jej oczy. Pod dłu­gimi rzę­sami kryje się cie­pły, nie­mal mio­dowy brąz. Dzie­sięć lat temu były ukryte za oku­la­rami o szkłach więk­szych niż cały Tek­sas. Te­raz znaj­dują się na wi­doku.

Nie tylko ja to wi­dzę. Do­słow­nie wszy­scy zwra­cają głowy w kie­runku na­szego stołu. A więc to tyle, je­śli cho­dzi o nie­zwra­ca­nie na sie­bie uwagi.

– Mam twoją plan­szę – wy­pa­lam, orien­tu­jąc się do­piero po chwili, że nie od­po­wie­dzia­łam na jej po­wi­ta­nie.

Wzrok Blake pada na kar­to­niki przede mną. Pod­su­wam jej je­den z nich – ostroż­nie, żeby nie roz­sy­pać że­to­nów.

Czy trzeba wię­cej wska­zó­wek, żeby się do­my­śliła, iż od trzech ty­go­dni je­stem wy­rzut­kiem spo­łe­czeń­stwa?

– Dzięki – mówi Blake, uśmie­cha­jąc się do mnie.

Szcze­lina mię­dzy przed­nimi zę­bami to je­dyna stała ce­cha łą­cząca dziew­czynę sie­dzącą koło mnie z tamtą dziew­czynką, któ­rej udało się mnie prze­ko­nać, że od­pa­le­nie sztucz­nych ogni w po­koju na­stra­szy świę­tego Mi­ko­łaja wy­star­cza­jąco, żeby przy­niósł nam obu ku­cyki pod cho­inkę.

– Jesz­cze jedna liczba i bę­dziesz mieć bingo w dwóch rzę­dach – do­daję, jakby to było nie dość oczy­wi­ste.

Sły­szę, że Donna wy­czy­tuje nu­mer, ale w le­wym uchu mam je­dy­nie szum, a moje palce in­stynk­tow­nie za­ci­skają się na ćwierć­do­la­rówce w kie­szeni.

– Hej, szczę­ściaro! – Oczy Blake roz­sze­rzają się z eks­cy­ta­cji. Trzyma w ręce czer­wony że­ton, który ostroż­nie kła­dzie na mo­jej plan­szy. – To­bie pierw­szej się udało.

Bingo.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki