Ludzie moralni - Włodzimierz Kowalewski - ebook + książka

Ludzie moralni ebook

Włodzimierz Kowalewski

3,1

Opis

Rok 1989. Dla jednych koniec starego świata, dla innych początek prawdziwego życia. Co od tamtej pory zmieniło się w naszej mentalności?

W swej najnowszej powieści Kowalewski szuka odpowiedzi na to pytanie. Głównymi bohaterami są finansowy potentat z początku listy najbogatszych tygodnika "Forbes", który do wpływów i fortuny doszedł na początku lat 90. drogą podejrzanych machinacji, ale też dzięki własnej inwencji, szczęściu i pracy, oraz jego rówieśnik, nieudacznik, nierób i malkontent, "pismak z Olsztyna", wynajęty do napisania biografii milionera.

Ich losy splatają się ze sobą, gdy obaj zostają uwikłani w skomplikowaną intrygę, bardzo trafnie oddającą nowe zjawiska współczesnej obyczajowości. 

Akcja powieści poprowadzona jest tak, że każdy czytelnik sam musi na końcu zadecydować, który z nich jest tym prawdziwym, tytułowym "człowiekiem moralnym" – a określenie się po jednej ze stron nie będzie ani łatwe, ani oczywiste. 

Prof. Przemysław Czapliński: "Kowalewski łączy zwięzłość i bogactwo, prostotę i tajemniczość, wciągając nas w fabułę, a zarazem nakłaniając do postawy refleksyjnej" 

Włodzimierz Kowalewski (ur. 1956) – jeden z najciekawszych współczesnych polskich prozaików. Krytyk literacki i felietonista radiowy. Wydał dwa zbiory poezji, trzy tomy opowiadań i dwie powieści.  Powrót do Breitenheide, Bóg zapłacz! oraz Światło i lęk były nominowane do Literackiej Nagrody NIKE.  Ludzie moralni to jego trzecia powieść.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (19 ocen)
3
3
8
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Literackie
Kraków 2012
Opieka redakcyjna: ANITA KASPEREK
Redakcja: WERONIKA KOSIŃSKA
Korekta: HENRYKA SALAWA, ANNA MILEWSKA, MAŁGORZATA WÓJCIK
Projekt okładki i stron tytułowych: WITOLD SIEMASZKIEWICZ
Zdjęcie na okładce: © Iconogenic / Getty Images / FlashPressMedia
Skład i łamanie: Scriptorium „TEXTURA”
Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT
© Copyright by Włodzimierz Kowalewski
© Copyright by Wydawnictwo Literackie, 2012
ISBN 978-83-08-04956-3
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 430 00 96 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.wersja 1

Nie ma takiego łajdaka, który by chwilami nie macał się po bokach, czy mu nie wyrastają skrzydła anioła.

W.S. Reymont, Ziemia obiecana

Wszystkie postacie w tej opowieści zostały zmyślone.

I OLIGARCHA

„Ja miałem szczęście”.

Tak każę rozpocząć biografię, kiedy Bogatyn znajdzie tego ghostwritera, czy jak tam się nazywa taki pismak na zamówienie. Nie wiem, ile będę miał mu do powiedzenia. Koło pięćdziesiątki przeszłość zaczyna się spłaszczać, skracają się odległości między latami. To, co dotąd było oddzielone, jakoś tam uporządkowane — wciska się w siebie, miesza i paskudzi. Jakby ktoś hamburgera rozdeptał. Siekane mięcho przechodzi w strukturę buły, krew zamienia się w keczup, ciężki, lepki i mdły. Głupia metafora. Nie stać mnie na inne. Mam wielkie kłopoty z czasem. Zdarzenia gubią kolejność i stają obok siebie, jakby w szeregu, zamiast — po sobie. Albo przypominają się znienacka, mgliście, ciemno, bez żadnego powodu. Twarze wrastają jedna w drugą, zatracają rysy, nikogo już nie mogę rozpoznać. Zresztą jest ich tyle! Może pismak coś z tym zrobi? Bogatyn nieustannie suszy mi głowę, żeby pamiętać o PR. To podobno niezwykle do czegoś potrzebne. Będę pierwszym z napisaną i wydaną biografią, pierwszym z pierwszej piątki „Forbesa”. Nie wiem po co. Bogatyn wie lepiej. Od tego jest, żeby wiedział, za to dostaje pieniądze. Koniec końców — nie liczy się życie. Liczy się — opowieść.

Nikt nie wchodzi. Dziwna przerwa, rzadko tak się zdarza. Trybiki, zawsze pracowicie dostrajane w tablecie Bogatyna, nie zazębiły się jakoś i chyba tego nie zauważył. Pewnie zasnął nad notowaniami forex future. No, no, kanclerz zacznie zbierać minusy, nie ma zmiłuj! Bo już prawie pół godziny spokoju, od kiedy wyszli tamten Holender z tłumaczką, i nic się nie dzieje. Zimno, cicho. Nikogo. Jakby wszystkie pomieszczenia naokoło wypełniała stężała wata. Można zanurzyć się, zniknąć, pogrążyć głęboko. Tylko zza niedomkniętych drzwi dalekie komputerowe świsty i wybuchy. Ochroniarze wyczuli luz, walą sobie w Counter-Strike. Nie widzą nawet szpary w drzwiach, ciule. Zaraz wezwie Bogatyna. Każe polecieć po pensjach! Ale może nie, diabli tam… Może lepiej trochę jeszcze przedłużyć ten boski półletarg: prawdziwą rozkosz martwoty i obojętności. Potem się rozwścieczy, jak przystało. Zdąży.

Plecy drętwieją. To też nie powinno się zdarzać w fotelu od Kleina & Hornetta za jedenaście tysięcy euro, z regulowanym poziomem miękkości, aparatem do masażu, rozpylaczem czystego tlenu i rzędem przycisków pod mahoniową poręczą, których funkcje zawsze mylił.

Bezmyślnie założył ręce na kark, przeciągnął się, wstał, rozprostował nogi, odruchowo narzucił marynarkę.

Okrągły gabinet w wieży był przestronny, prawie pusty. Żadnych roślin, bibelotów, barków z butelkami. Chrom, chłód, poler i biały kamień, echo zgłuszone przez sufit z cedrowych belek. Podłoga lśniła, jak polana mlekiem. Odpoczynek dla oczu. Tylko nad kominkiem, jedyną pozostałością po dawnych właścicielach — długie niemieckie nazwisko z von, z herbem, szponiastym ptasiorem, też powleczonym białą emalią — kłujący, kolorowy kleks, bohomaz jakiegoś malarza, o którym pamiętał, że jest stary, niedawno okrzyknięty geniuszem i piekielnie drogi. Wszyscy przychodzący po raz pierwszy, ci z Warsiawki szczególnie, najbardziej okrzesani oraz trendy, obowiązkowo potykali się w tym samym miejscu i mdleli: „Och, pan prezes nawet w gabinecie ma tego… Oblińca… Kudlińca… czy jak mu tam…!”. Nieważne zresztą — to Bogatyn musi znać szczegóły; on nie ma czasu się przyglądać. Poza tym jeszcze dwie szafy naprzeciw siebie, specjalnie zrobione u Bruna Tocchiego w Modenie i dopasowane do okrągłych ścian, no i biurko z tej samej firmy — do nazw firm pamięć miał fenomenalną. Blat czarny, szklisty, rozległy jak zatoka, bez śladu papierów, piór, telefonów i innych potrzebnych tu rzeczy. Na środku — samotny laptop, otwarty, świecący lazurowo-trawiastą tapetą Idylla z jedną jedyną ikoną w lewym, górnym rogu.

Znienacka zalegającą wszędzie zimną błogość przebił znajomy, napastliwy rytm jakby dwóch młoteczków bijących o kamienie — coraz szybciej, głośniej i bliżej. Do gabinetu wtargnęła Gabrycha w kwiecistych legginsach i fioletowych szpilkach. Jak zwykle skopcona, z wściekłą twarzą; jedną ręką zawzięcie kręciła w powietrzu koła, drugą przytrzymywała pod żakietem małego pieska.

— Jaki jest dress code na wieczór!? — wrzasnęła od progu.

Usłyszał, że w głębi, w recepcji za salonem i pokojem sekretarek, dopiero teraz zrywają się ochroniarze. Ich buciory na polerowanej posadzce piszczały i chrzęściły w biegu. Zaraz też, speszeni, stłoczyli się w drzwiach i patrzyli głupio. Trzech napakowanych, z łbami jak cebry.

— Natychmiast mi stąd! — syknął w ich stronę. — O co ci chodzi?

Gabrycha potrząsnęła balejażowaną grzywką dragon hair od Willervala, spojrzała wodniście spod włosów i raptownie wyciągnęła palec, o mało nie trafiając go w oko. Zabrzęczały bransoletki. Maleńki chihuahua wysunął mordkę zza pazuchy i błysnął wilgotnymi ślepkami.

— O to chodzi, co mam dziś w wieczór na grzbiet oblic, ty kutasie! Nic mi nie mówisz, nic nie wiem! Jak mi któryś z tych głąbów czego nie chlapnie albo baba z kuchni, to w ogóle nie wiem, co tu jest grane, jak głupia jakaś! To w końcu kim ja tu, kurwa, jestem? No, kim?!

Odwrócił się do okna.

— Nigdy więcej tak! — wycedził. — Wyrzucę.

— Kutas złamany, i tyle! Tandeta ludzka! — usłyszał w odpowiedzi.

Tupała, krzyczała coś o gangrenie, buractwie, skurwysynach i kryminalistach. Nawet nie drgnął, patrzył w okno, jakby nie słyszał. Zamknęła się wreszcie, znienacka zaczęła chlipać i pociągać nosem. Wariatka. Ohydne. Pali, na pewno bierze jeszcze jakieś prochy. Lekarze podejrzewają, ale nie daje się zbadać. Wyrzucił nawet dwóch ochroniarzy, którzy mogli jej dilować, nic to jednak nie pomogło. Nie odwracając się, podał chustkę. Uspokoiła się jakoś, odpuściła, nie krzyczała więcej. Stukot młoteczków, już bez rytmu i energii, z powrotem wypłynął do przyległych pomieszczeń, chihuahua zaszczekał jeszcze z daleka zrezygnowanym falsecikiem.

W dole, przez dziedziniec wysypany białym hiszpańskim żwirem, człapał znudzony goryl w bojówkach i panterce, potykając się i depcząc po rozwiązanych sznurówkach batesów. Damian, Niuniek czy Derni, albo inny z całej dwudziestki. Armia Bogatyna! Tak kanclerz ubiera tych swoich fighterów do bramy, na lądowisko i do oszklonej budki na murze, dodając każdemu miniuzi ze ślepakami na czarnym pasie. Do salonu, spotkań, wyjazdów — ciemne garnitury i obowiązkowo zapach paczuli. Szczególny sentyment! Nie rozróżniał ich, wszyscy jednakowi, nalani, kolebiący się jak tłuste pingwiny. Dla kogoś tam może groźni, dla niego — rozmiękli, gąbczaści, obrzydliwi. Dobrze tak czuć. Bo wtedy łatwo bez oporów mieszać z błotem, a jeżeli trzeba — wywalić na zbity pysk. Zresztą boją się i nienawidzą jeden drugiego. Można rzucać kości albo padlinę — pozagryzają się jak głodne basiory.

Na wprost było jezioro, którego brzeg kazał odgrodzić czterometrowym murem, a przystań szklanymi płytami, z wejściem dla jachtów, zawsze zamkniętym. Przez okno wieży widział szary albo srebrny pas wody z przecinkami żaglówek i rozmazaną linią lasu pod horyzontem. Bliżej — wymierzone co do centymetra rabaty ogrodu włoskiego, tuje wystrzyżone w kule, labirynt z krzewów, nie pamięta jakich, i kutą bramę wjazdową, małpującą tę ze Świętej Lipki, tyle że pomalowaną na biało, ku której brnął na służbę rozmemłany wartownik. Teraz wlókł się już różaną alejką od głównego gazonu, ukradkiem zgasił papierosa pod krzakiem. Trzeba kazać Bogatynowi dać mu stówę w tył. Dwie stówy — za palenie i śmiecenie. Nie. Trzy stówy. Za jaranie, śmiecenie i lekceważenie zakazów.

Na lądowisku, niewidocznym zza skrzydła budynku, siadał właśnie mały, czerwony robinson. Maszyna zaświeciła w słońcu rudym kręgiem wirnika i zsunęła się bezgłośnie w dół, znikając za wysokim, spiczastym dachem. Ściany i szyby gabinetu tłumiły wszystkie dźwięki. Zaraz też z podziemi wyjechał Kurzawski wyświeconym jak lustro starym bentleyem, jakby przybywający nie mogli się przespacerować tych kilkaset metrów. Działał regulamin bezpieczeństwa, podpatrzony przez Bogatyna w rezydencji Dangermontów koło Dallas.

A dalej, po prawej, za murem z jupiterami, pomostem dla ochrony i potrójnym monitoringiem, leżała już Polska. Ten twór kartoflano-bagienny, przez który czasem przejeżdżał, nie patrząc na boki, ale częściej nad nim przelatywał, nie patrząc w dół. Przy którego przedstawianiu malarzowi pędzel wariuje i zostawia na płótnie skłębione chachmęty, a pisarzowi brakuje języka w gębie i ucieka w bełkot albo idiotyzm. Warłajmy, wieś mazurska popegeerowska. To Gabrycha wynalazła to miejsce, dawno, jeszcze jakby w innych czasach, dziesięć czy dwanaście lat temu; myliły mu się daty. Raczej nie wynalazła — wróciła, spełniła marzenia dzieciństwa. Kiedyś, może za Gomułki, gdy były tutaj jeszcze szkoła, ośrodek zdrowia i stacja doradztwa rolniczego, przyjechała tu na kolonie z PZGS-u. Nawet kilka razy, bo bardzo chciała, zadręczała ojca i matkę. Potem latami śniło się jej po nocach zaczarowane zamczysko w lesie, nad jeziorem Kadelno, szerokim, ciemnym nawet przy słonecznym niebie. Tak długo suszyła mu głowę, aż ugiął się wreszcie i w to wszedł.

Pierwszy raz kazał się tu przywieźć w przerwie między jakimś wylotem a kolejnym forum gospodarczym Polska – Wschód, typowym dla tamtych czasów gigantycznym ochlajem w strzeżonym jak twierdza hotelu niedaleko Giżycka. Na cyplu, do którego prowadziła rozkisła droga, zastał kompletną ruinę. Budowle bez okien, rozkradzione wszystko — nawet deski z podłóg, nie mówiąc o kaflach, rurach, futrynach i kamiennych gzymsach. Ani jednej dachówki, zgnilizna, zacieki, kałuże. Nawet pozostałości tynku w środku wyglądały tak, jakby ktoś go specjalnie łupał i zdrapywał. Wieża bez hełmu, ze zwaloną południową ścianą. W oknie — tym, przez które teraz patrzył — brzózka samosiejka, trawa między cegłami. Kominek z herbem właścicieli ocalał tylko dlatego, że wcześniej tutejszy lud porąbał na opał wiodące w górę kręcone schody, podobno zrobione z czarnego drewna. Zaśniedziała, mosiężna krata i marmurowy okap zwisały więc sobie ze dwadzieścia lat nad pustym, wypatroszonym wnętrzem wieży, szczęśliwie za wysoko dla wiejskich drabin. Te schody! Co za bydło! Szlachetnym hebanem palić w piecu, może obierki dla świń parować na hebanie! Zastanawiał się, co naprawdę powoduje motłochem w takich sytuacjach? Bezmyślność? Wściekłość? Nieuświadomiony ból pogardzanych? Może genetyczna żądza zemsty na wyższej kulturze, której się nie rozumie, w której odruchowo węszy się poniżenie? Nie. Skąd. Praktyczność i racjonalność. Przecież wiedział o tym doskonale. Praktyczność i racjonalność posunięte do absurdu. Im człowiek praktyczniejszy, tym bardziej prymitywny i zdolny do wszystkiego.

Wszędzie też góry śmieci zwożonych z całej wioski, przegniłe szmaty, rozprute opony, szkło, papiery, pordzewiałe żelastwo. Na dodatek jeszcze w dawnej wozowni, tam gdzie dziś kręgielnia i oranżeria, ostatnia zachowana tu instytucja: Bacutil — składowisko zdechłych zwierząt do przerobu na mączkę. Smród, od którego powietrze zmieniało się w galaretę. Kierowca mało nie zemdlał, rzygał przez całą drogę, musiał za niego prowadzić. Rzecz jasna, zwolnił go potem natychmiast. Nie cierpiał ludzi nieprzewidywalnych.

No — kosztowało. Na dzisiejsze pieniądze lekko osiemdziesiąt baniek, może więcej, jeśli brać pod uwagę różnice kursów, opodatkowań, stóp procentowych. Najpierw trzeba było wynająć najbardziej kreatywnych prawników, blatować gminę, województwo, dochodzić do konserwatorów zabytków, bratać się z wąsiorami z urzędów, prawie samymi niedawnymi esbekami i lektorami partyjnymi.

Samochody słynnego Kułaka, który skończył w kryminale, ale wówczas gwiazdy medialnej, pokazywanej w telewizji jako wzorzec nowej przedsiębiorczości, przez półtora miesiąca wywoziły gruz i kilometry sześcienne ziemi. Ułożono betonowe płyty na drodze dojazdowej, ściągnięto maszyny, rusztowania, kontenery mieszkalne dla robotników. Ekipy z różnych stron kraju karczowały dzikie zarośla, wycinały drzewa dawnego parku, czyściły, suszyły, odgrzybiały. Naokoło cypla wyrósł biały mur, za którym można już było spokojnie prowadzić właściwe prace. — Szwaby wracają! — szeptała miejscowa ludność. — To na pewno Balcerowicz pałac sobie stawia! — dopowiadali pod sklepem emerytowani pracownicy pegeeru i współcześni bezrobotni. — A wczoraj na budowie to był ten Kuroń z tym Kwaśniewskim, sam widziałem! Zapalić wyszli. Stali tak, jarali, zupełnie, cholera, do siebie niepodobni!

Architekci, styliści wnętrz, elektrycy oraz fachowcy od wodociągów, ogrzewania i kanalizacji musieli projektować na bieżąco pod dyktando Gabrychy. Inżynierowie, kierownicy — zmieniać wszystko, zależnie od kaprysu. Na nieśmiałe protesty czy sugestie słyszeli nie znoszące sprzeciwu: „Panie, a kto tu, kurwa mać, ma komu zrobić dobrze? Ja panu czy pan mnie?”. Zwalniała w ciągu dziesięciu sekund, zaraz zatrudniała następnych, zrywała umowy, podpisywała nowe. Nie wtrącał się, zajmował własnymi interesami. Gabrycha rządziła.

Roboty trwały trzy, prawie cztery lata. Na miejscu zasypanego stawu powstało lądowisko dla śmigłowców, w parku kort, ścieżki rowerowe, niezliczone i nikomu niepotrzebne altany, pole golfowe i oczyszczalnia ścieków. W rodowym, pseudogotyckim grobowcu nad jeziorem, skąd jeszcze za komuny zniknęły resztki trumien, a pegeerowskie dzieciaki kopały po podwórzu zmumifikowane czaszki, umieszczono agregaty cieplne. Lochy przerobiono na podziemne garaże, znalazły się tam również basen i termy, do których można było zjechać windą prosto z garderoby Gabrychy. Po zakończeniu odbudowy, na polecenie pani, wszystkie ściany pokryła farba śnieżnego koloru, wszystkie podłogi — białe, polerowane płyty. Z zewnątrz cały zamek — od podcieni aż po szczyt wieży — otrzymał elewację białą jak śmietana. „Mazurskie igloo!” — kpili za plecami rozmaici lizidupnicy, na co dzień przymilni i oficjalnie zachwyceni. W oknach zawisły białe zasłony, wnętrza rozświetlały białe lampy. Trzydzieści kilka sal, apartamentów, living roomów, pokojów gościnnych i recepcyjnych, kaplicę zamienioną na salkę koncertową — wypełniły meble białe, na pierwszym piętrze w odcieniu bladoróżowym, na drugim — błękitnym, tak jak sufity, ozdobione ponadto srebrną Drogą Mleczną. Meble zwożono tirami z całej Europy, a wybór był prosty — palcem w katalogu najmodniejszych firm, które wynajdywała asystentka. Maroso, Zanotta, Miyake, Driade, Tobias Grau. Krzesła od Aisslingera, takie same, jakie kupił Brad Pitt do rezydencji w Hollywood. Aby tylko miały extra design, były drogie i pokryte białą skórą, gładką jak papier kredowy.

— Ale bajowo! Ja tak kocham ten kolor niewinności — zwierzała się Gabrycha, gdy jeszcze spędzali razem noce w wielkiej sypialni od strony parku. — Co to będzie, Michu, gdy pokocham inny?

W języku rodzinnych stron ich obojga „wybielić” znaczyło tyle, co „odnowić”. Z trudem uległ presji Gabrychy, aby przenieść się tutaj na stałe wraz z siedzibą zarządu holdingu. Gest dla niej — czasem trzeba; sprawiło mu to nawet chwilową przyjemność. Zaciskając zęby, zignorował protesty wiceprezesów i kanclerza Bogatyna, podarł przygotowane przez niego memorandum, wytykające bezsens takiej decyzji, wtedy też jeden jedyny raz zagroził mu zwolnieniem, gdy tamten znacząco i przy świadkach popukał się w głowę. Ostatecznie na zamku ulokowano tylko gabinet prezesa wraz z sekretariatem i działem studyjnym, a resztę pozostawiono w Financial Center przy Emilii Plater 53. Personel biurowy musiał zmieniać się na tygodniowych turnusach, a prokurenci, wysocy urzędnicy i goście — wielokrotnie pielgrzymować w tę i we w tę z Warszawy na Mazury.

Gabrycha początkowo była szczęśliwa, nie chciała stąd nigdzie wyjeżdżać. Rozpoczęła życie wielkiej damy według wzorców z grubych, błyszczących magazynów dla pań. Urządzała przyjęcia, akcje ekologiczne, zbiórki dla niepełnosprawnych i chorych dzieci, zapraszała artystów znanych z „Vivy” i „Życia na Gorąco”, orkiestrę filharmonii wojewódzkiej, na jej życzenie piłującą Taniec z szablami, Marzenie miłosne i koniecznie Serenadę Schuberta, przy której płakała. On natomiast z trudem znosił niezręczności i niewygody. Tęsknił za zamkniętym teraz na głucho domem w Komorowie.

Prawie codziennie rano wylatywał śmigłowcem do Warszawy albo na lotniska w Gdańsku lub Szymanach, jeśli wybierał się gdzieś dalej. Wtedy dyspozycyjny hawker beechcraft czekał już z rozgrzanymi silnikami. Drzemka w kabinie przypominającej wnętrze mikrobusu, kawa, lądowanie i uderzenie obcego powietrza po otwarciu drzwi, a potem świat — zza przyciemnionych szyb zawsze taki sam. Wielogodzinne nasiadówki w cichych, dyskretnie oświetlonych salach, przy wodzie mineralnej wydobywanej ze studzien w dnie oceanu wokół Hawajów. Języki, których nie rozumiał, szept tłumaczącego Bogatyna — nigdy nie słuchał — albo dla powagi słuchawka do ucha — zawsze wyłączał. Własne referaty, sylabizowane po angielsku z opracowanej w Warłajmach kartki, a po nich small talkings w kuluarach, z Bogatynem u boku, jeśli trzeba, przedstawiającym go matowym, zmodulowanym głosem: — Mister president of CLIN BC, Poland, Czesław Żegiesta!

Od czasu do czasu — decyzje, rzucane niedbale za siebie, przez lewe ramię, do sekretarki albo czuwającego tam asystenta o wygolonej, nijakiej twarzy i za ich sprawą natychmiast przekazywane na biurowe ekrany w Warłajmach. Dinnery i koktajle, rauty i five o’clocki. Trufle i siekana wołowina wagyu, jakieś robactwo na zielsku z wodorostów, szampan, od którego gula w brzuchu i strach przed publicznym bekaniem, tłumy przestępujące z nogi na nogę z kieliszkami w rękach. No i hotele. Najdroższe. Sprzedające nudę w najlepszym gatunku. Kempinski, De Crillon, Draycott, przereklamowany, kiczowaty Burj Al Arab w Dubaju, ponoć cud dwudziestego pierwszego wieku, gdzie cienka afternoon tea kosztuje sto siedem dolarów za imbryk i trzeba obowiązkowo nosić kołnierzyk i kryte obuwie. Częściej jednak Warszawa. Godzina pracy w gabinecie, jakieś podpisy, spotkania, jakieś uzgodnienia z kimś tam, wymęczone obiadziska z ministrami i innymi, z którymi należało. W sejmowej restauracji, śmierdzącej wciąż jeszcze przypalonym tłuszczem PRL-u, wśród tych rozwydrzonych żarłaczy i hien, nigdy na uboczu, zawsze transparentnie, frontem do kamer, dla zasady. Za to wieczorami otwarte nie dla każdego zaciszne knajpki na wysokich piętrach, wypełnione miodowym światłem i delikatnym pluskaniem muzyki. Kilka krótkich, modnych przygód, kilka nieskazitelnie zrobionych przyjaciółek na raz, dwa razy, prosto z www.plejada.pl, rozpoznawalnych przez zwykłych ludzi na tyle, że tylko tam mogły swobodnie zdjąć ciemne okulary, i zawsze skłonnych znaleźć dla niego czas, mimo natłoku showbiznesowych zajęć.

Chętnie więc korzystał z każdego powodu, aby nie wracać do mazurskiego białego zamku. Ochroniarzom kazał pilnować paparazzich, a sam zostawał i budził się rano w jednym czy drugim strzeżonym apartamencie w Milanówku, na Wzgórzu Słowików, w Zalesiu Górnym, obok tego czy innego, w każdym przypadku perfekcyjnego ciała. Zawsze o lekkim, migdałowym zapachu i jasnej poświacie wydepilowanej skóry. Zawsze też zaspanej, nerwowo wstukującej numer do wizażystki i wściekłej, bo zawsze spóźnionej — na wywiad do „Gali”, na próbę tańca w TVN-ie, do baraku pod Piasecznem, gdzie kręci się serial. Do swojej alterrzeczywistości, do której trzeba uciekać co tchu, z wywieszonym językiem, z kroplami potu rozmazującymi makijaż, szybko, jak najszybciej, choć można połamać obcasy.

Takie życie nieoczekiwanie zaczęło się zmieniać już po kilku miesiącach, może po roku. Przede wszystkim znudzona, rozczarowana Gabrycha szybko straciła impet towarzyski i społeczny. Zbrzydła jej rola szlachetnej pani na włościach, zbrzydły zamkowe imprezy i pomysły na aktywność salonowych dam, szeroko opisywane przedtem przez „Twój Styl” czy „Sukces”. Nagle i bez wyjaśnienia wycofała się z własnej fundacji „Żyj Sercem”, a tym samym doprowadziła ją do upadku, zerwała umowy na finansowanie koncertów, przepędziła dziennikarzy, obrzucając publicznie wyzwiskami znanego prezentera telewizyjnego, autora nakręconego później z zemsty skandalicznego reportażu Oblicze Księżnej Prezesowej. Razem z Teresą Sarną, starszą, roztyłą i zapomnianą piosenkarką bigbitową, którą fascynowała się jako nastolatka, a potem wytropiła na łódzkim blokowisku i wzięła pod skrzydła, wyrywały się ciągle do słynnego fryzjera w Paryżu, po ciuchy do Londynu czy Mediolanu albo do pewnego SPA w Szwajcarii, gdzie masaże wykonują prawdziwi Aborygeni tasmańscy, o łapskach gorących i ogromnych jak łopaty do chlebowego pieca. Oglądały wieczorem Travel Channel, a następnego dnia kazały się wieźć tam, gdzie im się najbardziej spodobało. Zobaczyć głęboką na trzysta metrów dziurę w ziemi koło Ciudad Valles w Meksyku, księżycowy pejzaż i zielone wodospady krainy Scabland niedaleko Seattle albo wiszące cmentarze na Filipinach. To też wkrótce jej się znudziło, tak jak smakowanie wytwornych win, jednakowo dla niej kwaśnych i skręcających język, przymierzanie ubrań kupowanych od ręki całymi kolekcjami, wielogodzinne dyskusje, jakie torebki fajniejsze — zwykłe od Vuittona, odważne od Louboutina, czy może zakręcone od Yasmine Lejaby. Człowiek, który może mieć wszystko, naprawdę nie ma nic i z tego powodu bliżej mu do szaleństwa.

Pewnego dnia zatem urządziła nagle swojej dawnej idolce piekielną awanturę, wcisnęła jej na pamiątkę telefon komórkowy, inkrustowany osiemnastokaratowym złotem, i odprawiła ją z powrotem do Łodzi. Podminowana, rozdrażniona, snuła się odtąd po białych pokojach, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Piesek chihuahua o imieniu Golondrinas, które wszyscy przekręcali, ślizgał się jej pod nogami i ujadał piskliwie, a ona deptała pety na białych polerach i łajała kogo popadnie gwarą z rodzinnej miejscowości. Piła, histeryzowała; przed kucharkami i sprzątaczkami wykrzykiwała wtedy, że ją okradziono, oszukano, odepchnięto od interesów. W pobliskim miasteczku, do którego pojechała kompletnie pijana, zgubiła samochód. Zostawiła gdzieś subaru z kluczykami w stacyjce i nie mogła potem trafić. Auto przepadło oczywiście jak kamień w wodę. Szczęściem stare, czteroletnie. Trzeba też było uciszyć komendanta, blatować policjantów — znaleźli przy niej jakieś pigułki. W końcu Żegiesta nakazał ochroniarzom nie wypuszczać jej nigdzie samej, choć wyrywała się każdego dnia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki