Mądrość i cuda świata roślin - Jane Goodall, Gail Hudson - ebook

Mądrość i cuda świata roślin ebook

Jane Goodall, Gail Hudson

4,0

Opis

„Jane Goodall wprowadziła nas kiedyś w skomplikowany i fascynujący świat szympansów. Pokazała nam ich prywatne życie przez dziurkę od klucza. Mądrość i cuda świata roślin to jej bardzo osobista i znakomita opowieść o roślinach, najważniejszych organizmach na naszej planecie, bo od nich zaczyna się życie”.
Adam Wajrak

Jane Goodall przygląda się naszej zależności od roślin jako pożywienia, lekarstw dla ciała i ducha. Mówi, jak można pomóc przy naprawianiu szkód, które wyrządziliśmy przyrodzie. Opowiada o skomplikowanych sposobach komunikacji wśród roślin i o tym, że pewne nasiona, uśpione przez tysiące lat, mogą wykiełkować. Pisze o partyzantce ogrodniczej, GMO, ginących gatunkach i o roślinach, które leczą, oraz o tych, które zabijają.
Przedstawia także botaników i przyrodników, którzy czasem ryzykują życie, by ratować zagrożone rośliny i lasy. O pierwszych botanicznych odkrywcach i ich niesamowitych przygodach.

Goodall daje nam nadzieję na przyszłość i opisuje sposoby, dzięki którym wszyscy możemy chronić i wspierać świat roślinny. Z perspektywy odkrywcy, naukowca, a zarazem kogoś duchowo zestrojonego z przyrodą, Jane Goodall przedstawia zdumiewającą i pouczającą opowieść o cudach królestwa roślin. Od kogo można się dowiedzieć najwięcej, jeśli nie od kogoś, kto całe życie poświęcił przyrodzie i jej ratowaniu?


Jane Goodall (ur. 1934) wygłasza wykłady na całym świecie. Jest wysłannikiem pokoju ONZ, założycielką Jane Goodall Institute, globalnej organizacji non profit, która wspiera zaangażowane i świadome działania na rzecz poprawy środowiska życia wszystkich żywych istot. Otrzymała nagrodę J. Paula Getty’ego „za pomoc milionom ludzi w zrozumieniu wagi ochrony dzikiej przyrody naszej planety”, Medal Tanzanii, Medal Hubbarda (National Geographic Society), prestiżową Nagrodę Kyoto, Medal Life Science Benjamina Franklina, Medal UNESCO, nagrodę Alberta Schweitzera i dziesiątki innych wyróżnień. W Polsce ukazały się trzy jej książki: Zabójcy bez winy (1973), W cieniu człowieka (1974) oraz Przez dziurkę od klucza. 30 lat obserwacji szympansów nad potokiem Gombe (1997).

Gail Hudson pisze dużo o rozwoju człowieka i naszym powołaniu do tworzenia bardziej świadomych i czułych relacji z innymi ludźmi, z sobą samym i z przyrodą. Wspólnie z Jane Goodall napisała Harvest for Hope i Hope for Animals and their World.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 581

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (37 ocen)
18
8
5
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału:SEEDS OF HOPE. WISDOM AND WONDER FROM THE WORLD OF PLANTS
Przekład: DOMINIKA CIEŚLA-SZYMAŃSKA
Redaktor prowadzący: ADAM PLUSZKA
Konsultacja: IWONA KOŁODZIEJSKA-DEGÓRSKA
Redakcja: EWA KANIOWSKA
Korekta: MAŁGORZATA KUŚNIERZ, MARIOLA HAJNUS
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne: ANNA POL
Opracowanie typograficzne, łamanie: | manufaktu-ar.com
Zdjęcie na okładce © AFP / East News
Copyright © 2014 by Soko Publications Limited with Gail Hudson Foreword © 2014 by Michael Pollan This edition published by arrangement with Grand Central Publishing, New York, New York, USA. All rights reserved. Copyright © for the translation by Dominika Cieśla-Szymańska Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2015
Warszawa 2015 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-64700-15-6
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a, 01-540 Warszawa tel./faks: 48 22 839 91 27, 48 696 451 127 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Książkę tę dedykuję Danny, Olly i wujowi Ericowi, którzy stworzyli magiczny ogród z czasów mojego dzieciństwa, oraz Judy, Pip i Wayne’owi, bo dzięki nim ów ogród nadal żyje; naukowcom, przyrodnikom i zielarzom, których fascynacja Zielonym Królestwem pomaga mi rozumieć wiele jego tajemnic; a także wszystkim tym, którzy mają odwagę przeciwstawić się „konwencjonalnemu” rolnictwu, modyfikacjom genetycznym i zatruwaniu naszej planety; dedykuję ją wreszcie samym roślinom, w całej ich wspaniałej różnorodności.

Przedmowa

Michael Pollan

Gdy dowiedziałem się, że Jane Goodall porzuca na razie zwierzęta, by napisać książkę o roślinach, pomyślałem przede wszystkim, że to naprawdę świetna wiadomość dla roślin. O roślinach pisze się znacznie mniej i cieszą się dużo mniejszym szacunkiem niż zwierzęta, co zawsze uważałem za głęboko niesprawiedliwe, choć zupełnie zrozumiałe. Ludziom jest się dużo łatwiej identyfikować ze zwierzętami, gdyż łączą je z nami takie cechy jak świadomość, emocje, zdolność poruszania się oraz komunikacji. O zwierzętach można opowiadać historie mające podobną dramaturgię jak historie o ludziach, gdzie są bohaterowie i łajdacy, wyprawy i konflikty. Nie jest łatwo mówić w ten sam sposób o roślinach, które w porównaniu ze zwierzętami wydają się proste i raczej nieprzeniknione.

Warto pamiętać, że zanim pojawiła się Jane Goodall i wprowadziła nas w społeczeństwo szympansów z Gombe w Tanzanii, nawet naczelne wydawały nam się dużo bardziej proste i nieprzeniknione – było nam więc znacznie trudniej się z nimi identyfikować. To dzięki starannej obserwacji i opisywaniu losów Mike’a i Humphreya, Flo, Gigi i Froda – wszystko to szympansy – Jane Goodall udowodniła nam raz na zawsze, że zwierzęta są do nas podobne dużo bardziej, niż to sobie wyobrażaliśmy czy byliśmy gotowi przyznać. Okazało się, że one także robią narzędzia, którymi się posługują, że się uczą, przekazują informacje kulturowe i tworzą społeczności jednostek o wyraźnych „osobowościach” – słowo to w świetle jej pracy wymaga ponownego przemyślenia. W stopniu większym niż jakikolwiek inny naukowiec czy autor, który przychodzi mi do głowy, Jane Goodall poszerzyła sferę ludzkiej empatii, tak by objęła również życie uczuciowe innych stworzeń.

Nie jestem pewien, czy rośliny mają dokładnie życie uczuciowe, każdy jednak, kto przeczyta tę książkę, z pewnością nabierze przekonania, że są to istoty dużo bardziej złożone i interesujące, niż się powszechnie uważa. Podejrzewam, że nawyk ich niedoceniania bierze się z naszej antropocentrycznej definicji złożoności czy wyrafinowania. Cenimy samoświadomość, abstrakcyjne rozumowanie czy język po prostu dlatego, że takie właśnie cele osiągnęliśmy w naszej własnej ewolucyjnej podróży, takie szczególne narzędzia wytworzyliśmy, by pomogły nam radzić sobie z życiem na tym padole. Rośliny jednak mają za sobą dużo dłuższą ewolucję niż my i wytworzyły własne narzędzia do życia, niewątpliwie równie skomplikowane jak nasze, tylko inne. Podczas gdy my ciężko pracowaliśmy nad zdolnością poruszania się czy świadomością, one zyskały biegłość w dziedzinie biochemii, łącznie z opanowaniem zdumiewającej sztuczki, jaką jest pochłanianie światła i zamienianie go w pożywienie. Być może trudno nam się identyfikować z taką umiejętnością jak fotosynteza, ale – musicie to przyznać – stawia to osiągnięcia takie jak przeciwstawny kciuk czy nawet trygonometria na właściwym miejscu. Świat mógłby sobie poradzić bez tych drobnych sztuczek, ale bez fotosyntezy byłby zdecydowanie nudniejszym miejscem, w którym – pośród wielu innych rzeczy – nie byłoby nas.

Jane Goodall przedstawia nam rośliny zdolne do najbardziej niezwykłych biochemicznych wyczynów. Niektóre drzewa ostrzegają się nawzajem, że w pobliżu pojawiły się groźne owady. Cały las zaczyna wtedy wytwarzać substancje, za sprawą których liście stają się dla szkodnika niesmaczne. (Kto powiedział, że rośliny nie potrafią się komunikować?) I chociaż być może same rośliny nie mają świadomości, przynajmniej w naszym rozumieniu, wiedzą, jak manipulować świadomością innych, rzekomo „wyższych”, stworzeń. Wytwarzają związki chemiczne, które w zdumiewający sposób mogą wpłynąć na umysły zwierząt – i tym samym skłonić je, by zrobiły to, czego chcą rośliny. W tej książce napotkamy rośliny będące mistrzami kamuflażu: rośliny „padliny”, które imitują odór zepsutego mięsa, by zwabić owady, i orchidee, które przystrajają się tak, że przypominają odwłok pszczół. W jakim celu? By skłonić naiwne trutnie do pseudokopulacji, podczas której, nieświadomie, zapylają kwiat. W istocie w tej książce znajdziemy tyle historii o roślinach biorących górę nad zwierzętami, że można się naprawdę zacząć zastanawiać, które królestwo istot żywych faktycznie tu rządzi, nawet w przedsięwzięciu tak z pozoru skupionym na człowieku jak rolnictwo. Lektura niniejszej pracy z pozycji przedstawiciela królestwa zwierząt to doświadczenie uczące pokory.

W swojej gawędzie o roślinach Goodall łączy swojskie tradycje angielskiego pisania o ogrodach – epistolarną swobodę i znajomość ogrodnictwa – z pewnością siebie nieustraszonego naukowca, który spędził wiele nie dni czy tygodni, lecz lat, mieszkając wśród drzew. Jane Goodall praktykuje ten sposób bycia w przyrodzie (i z przyrodą), który miał na myśli Edward Osborne Wilson, kiedy ukuł pojęcie biofilii. Chociaż jej książka jest przesiąknięta nauką, więź łącząca ją z roślinami jest głęboko duchowa, a jej troska o ich los we współczesnym świecie – otwarcie polityczna.

Mądrości i cuda świata roślin to niewątpliwie list miłosny do świata roślin, ale nie tylko. To także wezwanie do walki, bicie na alarm z powodu niszczenia siedlisk, brutalności przemysłowego rolnictwa i zagrożeń inżynierii genetycznej. Zdaniem Goodall w naszych czasach długa, piękna i dobroczynna dla obu stron wspólna ewolucyjna podróż roślin i zwierząt dotarła do kolejnego krytycznego punktu, i to nadaje tej książce jej naglącą aktualność. Jane Goodall pragnie ni mniej, ni więcej, tylko znów poszerzyć sferę naszego zaangażowania emocjonalnego, tak by objęła również zjadaczy światła. Oby jej się udało – i dla ich dobra, i dla dobra nas wszystkich.

I

Miłość do natury

To ja, mniej więcej trzyletnia, gotowa na wyprawę do lasu.

1

Dzieciństwo wyrosłe z przyrody

„Jane Goodall napisała książkę o roślinach? Na pewno nie – przecież ona jest od szympansów w Afryce”. Już słyszę te uwagi. W istocie słyszałam je przez kilka ostatnich lat, kiedy gromadziłam materiały do tej książki. Oczywiście jestem najbardziej znana – zwłaszcza dzięki artykułom w „National Geographic” oraz filmom przyrodniczym – z moich badań nad szympansami w Gombe. W 2010 roku świętowaliśmy pięćdziesięciolecie prowadzonych tam prac. Ale bez roślin nie byłoby szympansów – ani też ludzi, jeśli już o tym mowa. I być może nigdy w życiu nie spotkałabym szympansa, gdybym jako dziecko nie pasjonowała się opowieściami o dzikich obszarach naszej planety, a zwłaszcza o afrykańskiej dżungli.

Kiedy piszę te słowa, z okna mojego domu w Bournemouth w Anglii widzę drzewa, po których łaziłam jako dziecko. Usadowiona wśród gałęzi jednego z nich, buka, czytałam o doktorze Dolittle i o Tarzanie, marząc o tym, że sama kiedyś zamieszkam w lesie.

Gdy w Europie wybuchła wojna, mój ojciec wyruszył, żeby walczyć o swój kraj przeciwko Hitlerowi i nazistowskiej pladze. Wtedy właśnie wraz z siostrą i matką zamieszkałyśmy u jej dwóch sióstr, Olly i Audrey, i naszej babci – nazywanej przez wszystkich Danny (ponieważ gdy byłam mała, nie umiałam powiedzieć granny, babcia), w tym zbudowanym w 1872 roku wiktoriańskim domu z czerwonej cegły, o ogromnych, pionowo otwieranych oknach i wysokich sufitach. W domu zwanym The Birches, Brzozy.

Pieniędzy było mało – poza tym podczas wojny żywność racjonowano, trzeba było zaciskać pasa i tak dalej. Miałyśmy jednak wielki ogród (czy też podwórze) z trawnikiem, który uparcie zarastał mchem, i wieloma drzewami. Był tam mój buk, a obok rosły trzy wspaniałe brzozy o gładkich srebrzystych pniach i wdzięcznych gałązkach. Była też jarzębina, która jesienią oblekała się w piękne czerwone korale, i dwa kasztany jadalne – jeden co roku rodził tak maleńkie owoce, że właściwie nie warto było otwierać kolczastych łupinek, natomiast drugi, który nazywaliśmy Nooky, został okaleczony. Górną połowę jego pnia i gałęzi obcięto, tak że został z niego trochę ponadsześciometrowy pniak. Z tego kikuta wyrastały jednak liczne gałęzie, które wyciągały się do nieba na wysokość kilku metrów, jakby chcąc zrekompensować brakujący kawałek pnia. Nooky nigdy nie kwitł, nie mówiąc o rodzeniu kasztanów.

Ogród otaczał wysoki żywopłot z ligustru i ostrokrzewu. Nie był to ogród słoneczny, ponieważ ocieniały go dwie wysokie jodły i pięć sosen, wszędzie rosły też rododendrony i bluszcz. Chociaż więc w okresie wojny Danny i Olly bardzo się starały wyhodować tam warzywa, z powodu cienia i piaszczystego gruntu (z domu jest zaledwie dziesięć minut nad ocean) oraz zakwaszenia gleby przez rododendrony i sosny udawały się tam tylko fasola oraz pietruszka i mięta Danny.

Coś w naszym ogrodzie jednak rosło. Przez cały rok, oprócz najzimniejszych miesięcy, trawnik był pełen stokrotek. Wszędzie rosły też mlecze – których z powodu długaśnych korzeni nie dawało się wykopać. Każdej wiosny wypatrywałyśmy przebiśniegów, przepychających się przez wciąż zmrożoną ziemię. Po nich pojawiały się krokusy, a potem, gdy ziemia nieco się nagrzała, pierwiosnki, naparstnice, hiacyntowce, jaskry oraz, jak u Wordswortha, „tłum tańczących żonkili”. Pąki na drzewach nabrzmiewały i pękały, wypuszczając maleńkie listki. Później otwierały się wspaniałe białe i różowawo-czerwone kwiaty głogu, jaskrawożółte złotokapu i fioletowe bzu. A potem, co najbardziej lubiłam, konwalie z ich odurzającym zapachem, który jeszcze dziś budzi we mnie żywe wspomnienia tamtych dni dzieciństwa.

Później, gdy wiosna przechodziła w lato, zaczynały kwitnąć róże Olly, jedna po drugiej, a także azalia, rosnąca obok jej ukochanego rabarbaru, oraz wyjątkowe ciemnoczerwone peonie Danny, otoczone przez cenną fasolę. Zasilane krążącymi sokami liście rozwijały się w pełni, by każdego dnia zmieniać światło słoneczne w pożywienie dla drzewa czy krzewu, na którym wyrosły.

Rusty i ja spędzaliśmy w ogrodzie tyle czasu, ile tylko mogliśmy.

Moją miłość do roślin i drzew podsycały długie wędrówki z psem Rustym po dzikich klifach wznoszących się nad piaszczystą plażą. Urwiska te przecinają wyschnięte koryta strumieni, nazywane tutaj starym francuskim słowem – chine. Nasz dom stoi przy Durley Chine Road. Każdej wiosny na niższych zboczach naszego wąwozu rozkwita żółta burza krzaków kolcolistu, pojawiają się tam także maleńkie, słodko pachnące fiołki. Zwykle szukałam pierwszych fiołków, żeby zanieść je Olly, która je uwielbiała.

Kiedy latem zakwitają rododendrony, strome zbocza Middle Chine wyglądają wspaniale w różowawym fiolecie porastających je egzotycznych kwiatów – krzewy te rosły gęsto także na terenie naszej szkoły. Danny miała swój ulubiony rododendron, o intensywnie czerwonych kwiatach, pod oknem kuchennym.

Bardzo lubiłam jesień. Bujna zieleń lata zmieniała się w blade żółcie i złoto, naznaczone tu i ówdzie czerwienią. Liście stopniowo opadały, pokrywając ziemię jaskrawym dywanem, aż zgniły na gliniastym piasku albo zostały zmiecione z trawnika i spalone na tyłach ogrodu, gdzie w gorącym popiele piekliśmy ziemniaki.

Na klifach rosło trochę buków i brzóz, ale głównie mnóstwo sosen zasadzonych na miejscu dawnego wrzosowiska w ramach ogromnego projektu kształtowania krajobrazu, który wdrożono na początku XIX wieku. Rosły też dwa kasztany jadalne, których owoce, choć nie tak duże jak te, które zwykle się kupuje, były i tak dwa albo trzy razy większe niż z kasztana w naszym ogrodzie. Uwielbialiśmy piec je przy kominku w saloniku.

Kiedy byłam dzieckiem, wuj Eric, jedyny syn Danny, przynosił nam jabłka, a także orzechy z wielkiego starego orzecha rosnącego w jego ogrodzie. Zbieraliśmy rosnące na klifie czarne jagody, a Danny piekła jagodowo-jabłeczne placki. Robiła także wino z czarnego bzu, z kiści czarnych owoców z naszego własnego krzaka. Nie zawierało alkoholu, ale samo to, że nazywało się je winem, sprawiało, że my, dzieci, czuliśmy się jak dorośli, kiedy na Boże Narodzenie piliśmy je z prawdziwych kieliszków.

Jestem pewna, że dorastanie w tym idyllicznym domu i w otoczeniu angielskiego krajobrazu było gruntem, na którym wyrosła moja miłość do świata roślin i w ogóle przyrody. Pewnego dnia, kiedy przeglądałam pudełko z dziecięcymi skarbami przechowywane z czułością przez moją matkę, trafiłam na „Notatnik przyrodnika”, w którym dwunastoletnia Jane, z wielką dbałością o szczegóły, rysowała i malowała wiele spotykanych w okolicy roślin i kwiatów. Wszystkie rysunki i akwarele zostały przeze mnie opatrzone dokładnym opisem roślin opartym na uważnej obserwacji i zapewne na wiadomościach zaczerpniętych z książek.

Obrazek, który namalowałam jako dziecko w „Notatniku przyrodnika”. To pierwiosnek, jeden z moich ulubionych kwiatów w naszym ogrodzie.

To nie był szkolny zeszyt. Nie robiłam tego jako zadania domowego. Po prostu uwielbiałam malować i rysować rośliny i o nich pisać. W pewnym sensie zaczęłam tę ksiażkę sześćdziesiąt lat temu!

Oczywiście, w miarę jak rosła moja świadomość roślin – a właściwie drzew – jako odrębnych istot – dowiadywałam się coraz więcej o zwierzętach. Lubiłam zwłaszcza sowy płomykówki odzywające się czasem w nocy niesamowitymi głosami, gile o czerwonoróżowych brzuszkach, a także mewy srebrzyste i mewy śmieszki, które latały nisko nad ogrodem, krzycząc i czekając, aż ktoś z nas wyjdzie i rzuci im kawałki chleba. Kosy, drozdy śpiewaki, rudziki i wiele gatunków sikorek gnieździły się w otaczającym dom wysokim splątanym żywopłocie i w gałęziach drzew. Na klifie mieszkało wtedy jeszcze kilka rudych wiewiórek, ale przybysz z zewnątrz, wiewiórka szara, szybko obejmował teren w posiadanie. Od czasu do czasu jechaliśmy autobusem do Parku Narodowego New Forest, do lasów przetykanych wrzosowiskami, gdzie biegały kuce rasy new forest i jelenie, a jeśli mieliśmy szczęście, mogliśmy zobaczyć lisa.

Z moich „Notatników przyrodnika”. Kiedy miałam mniej więcej dwanaście lat, często zbierałam kwiaty podczas spacerów z psem Rustym. Zanosiłam je do domu i malowałam – nie dlatego, że było to zadanie domowe, tylko dlatego, że bardzo to lubiłam. Obrazki przedstawiają dziki ślaz (różowy kwiatek) oraz kolcolist (żółty).

Muszę też wspomnieć o owadach. W tamtych czasach pełno było bzyczących, brzęczących, cykających owadów wszelkiego rodzaju. Za dnia widać było błyszczące furkoczące skrzydła motyli (motyle, butterflies, czyli dosłownie maślane muchy, z pewnością musiały się kiedyś nazywać flutterbys, trzepotki, dopóki jakiś średniowieczny uczony nie zamienił „f” na„b”). Wieczorem pojawiał się wysoki denerwujący brzęk komarów, a w nocy przybywały ćmy, zwabione przez białe kwiaty i nocny zapach jaśminowca oraz białego bzu, a także, niestety, przez światła domu.

Były też znienawidzone przez Olly i Danny pomrowy, śliniki i inne ślimaki. Moja siostra Judy i ja uwielbiałyśmy ślimaki i często je hodowałyśmy, żeby potem urządzać wyścigi. Wiele lat później dowiedziałam się, że niegdyś wyścigi ślimaków były ulubioną rozrywką starszych Francuzów! W naszym ogrodzie nie brakowało też nieocenionych małych pomocników, czyli dżdżownic. Dżdżownice odgrywają istotną rolę w ekosystemie, ponieważ zjadają glebę i ją napowietrzają. Kiedy miałam zaledwie półtora roku, któregoś razu wzięłam do łóżka całą ich garść. Moja mądra mama, zamiast mnie skarcić, powiedziała mi, że dżdżownice umrą, bo potrzebują ziemi, więc razem odniosłyśmy je z powrotem na rabatkę.

W naszym ogrodzie były też pszczoły, absolutnie niezbędne dla ogrodnika owady zapylające rośliny. Przyglądałam im się godzinami – patrzyłam, jak latają pracowicie od kwiatka do kwiatka, a „koszyczki” na ich nóżkach stopniowo napełniają się jasnożółtym pyłkiem, kiedy wykonują swoją jakże ważną pracę zapylania. Duże włochate trzmiele, całe czarne oprócz dwóch jasnożółtych pasków na odwłoku, przelatujące chwiejnie z kwiatka na kwiatek, wydawały się niemal ospałe w porównaniu z pszczołami. Fascynowało mnie, jak wpychają się do kwiatów naparstnicy, które całe się trzęsły, gdy ukryty w nich gość szukał nektaru.

Kiedy dostałam pierwszą pracę – zostałam sekretarką w Oksfordzie – miałam szansę poznać inny rejon Anglii. W każdy weekend wyruszałam na rowerze na wyprawę po okolicy, odkrywając nowe ścieżki i dróżki obsadzone żywopłotami, w tamtych cudownych czasach połowy lat pięćdziesiątych mieniącymi się od kwiatów. Zostawiałam rower i wędrowałam polami obok pasących się krów (lecz czujnie wypatrując byków), zawierając znajomości z trybulą leśną (po angielsku zwaną też koronką królowej Anny), lepnicą, przetacznikiem, firletką poszarpaną i różowawą, słodko pachnącą koniczyną, którą uwielbiały pszczoły, a także krowy i konie.

Czasem wieczorami pożyczałam na godzinę małą kanadyjkę i płynęłam cicho, mijając pałki wodne i kępy trzcin, a potem przybijałam dziobem do brzegu w miejscu, gdzie mogłam się ukryć w zielonej jaskini, którą tworzyły zwisające gałęzie wielkiej wierzby płaczącej, i obserwować kaczki krzyżówki. Pamiętam, że prześladowało mnie wtedy w denerwujący sposób kilka wersów z jednej z ulubionych książek mojego dzieciństwa – O czym szumią wierzby.

Hen, daleko w cichej wodzie.

Kędy szumią trzciny,

Tam kaczuszki się pluskają

I ogonki zadzierają.

Ogon kaczki, ogon smoka,

Żółte nóżki zamiast wioseł,

Żółte dzióbki wciąż nurkują,

Pilnie wodę przeszukują.[1]

Mogłam dopłynąć tylko jakieś półtora kilometra w górę rzeki – po części dlatego, że stać mnie było tylko, by wypożyczyć kanadyjkę na godzinę, ale też dlatego, że na następny fragment rzeki panie nie miały wstępu. Zwano go Parson’s Pleasure [Uciecha Pastora] i zarezerwowany był dla panów, którzy zapragnęli rekreacji w stroju Adama. Niektóre dziewczęta godzinami czaiły się w gęstych krzakach, by zerknąć na pewne części męskiego ciała, podejrzewam też, że panowie doskonale wiedzieli o tych nieskromnych spojrzeniach!

Matka przechowała nie tylko moje „Notatniki przyrodnika”, lecz także ocaliła jedyne trzy egzemplarze czasopisma „Aligator”, które prowadziłam mniej więcej w tym samym czasie, kiedy malowałam rosnące w okolicy kwiaty. Czasopismo powstało dla czterech członkiń Klubu Aligatora – należałam do niego ja, Judy oraz Sally i Susie, dwie nasze przyjaciółki, które przyjeżdżały do nas niemal w każde wakacje. Ja byłam najstarsza, więc rozstawiałam pozostałe dziewczęta po kątach, decydowałam, w co będziemy się bawić i co będziemy robić.

Sally (młodsza ode mnie o rok) i ja byłyśmy prawdziwymi chłopczycami. Sue i Judy – „Małe” (jedna trzy, druga cztery lata młodsza ode mnie) – wcale nie miały aż takiej ochoty łazić po drzewach i bawić się w Robin Hooda i jego wesołą kompanię. Ale dobrze nam było razem. A kiedy miałam jakieś jedenaście lat, założyłam Klub Aligatora. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego postanowiłam właśnie tak go nazwać.

To był klub miłośników przyrody. Obserwowałyśmy rośliny i zwierzęta, a potem pisałyśmy o nich historyjki w naszych notatnikach. Tak szczerze mówiąc, to ja się tym zajmowałam i starałam się, jak mogłam, przekonać do tego pozostałe dziewczynki. Jakoś to szło, kiedy byłyśmy wszystkie razem, ale kiedy Sue i Sally po wakacjach wracały do domu, już się nie udawało.

Założyłam więc czasopismo. Pisałam – ręcznie, bo wtedy nie było innej możliwości – artykuły na różne tematy i prosiłam innych, żeby dostarczali mi swoje teksty. Oczywiście pismo powstawało w jednym egzemplarzu, więc Sally i Sue musiały mi go zwrócić po przeczytaniu. W kolejnym numerze zadawałam pytania o artykuły, które zamieściłam w poprzednim. Członkinie klubu miały wkładać swoje odpowiedzi do „skrzynki na listy”, czyli koperty przyklejonej na trzeciej stronie kartonowej okładki. Po trzech „numerach” zmęczyło mnie wydawanie tego magazynu, ponieważ nie udawało mi się namówić nikogo do współpracy i jedynie Judy odpowiadała na moje pytania, a i to tylko dlatego, że ją zmusiłam! To doświadczenie wiele mnie jednak nauczyło.

Być może właśnie moje doświadczenie z Klubem Aligatora pozwoliło mi doprowadzić do stworzenia czegoś, co obecnie stanowi organizację dla młodych ludzi, od przedszkola aż po uniwersytet, działającą w stu trzydziestu krajach – Jane Goodall’s Roots & Shoots. Klub Aligatora liczył tylko cztery członkinie. Roots & Shoots zachęca setki tysięcy dzieci i nastolatków do działania na rzecz tego, by nasz świat stał się lepszym miejscem dla wszystkich żywych istot.

Gdy patrzyłam na swoje notatniki, pełne starannie narysowanych i namalowanych roślin, i przeglądałam czasopismo, przechowane przez tak wiele lat, powróciły do mnie żywe wspomnienia magicznych czasów dzieciństwa. Przypomniałam sobie zimne, mokre zimowe dni, kiedy wieczorami czytałam, zwinięta przed kominkiem, a potem w wyobraźni wraz z Mary, Colinem i Dickiem wędrowałam do tajemniczego ogrodu. Oczarowała mnie Perelandra C.S. Lewisa, w której tak żywo opisuje on kwiaty i owoce, smaki, kolory i zapachy nieznane na planecie Ziemi. Frunęłam przez niebo z małym Diamondem, skulonym w rozwianych włosach Pani Północnej Wichury, gdy pokazywała mu, co się dzieje na świecie, jego piękno, smutek i radości. I oczywiście darzyłam wielką miłością Kreta, Szczura Wodnego i Borsuka z O czym szumią wierzby. GdybyWładca pierścieni istniał już, kiedy byłam dzieckiem, niewątpliwie zachwyciłby mnie Drzewiec i prastary las Fangorn i pokochałabym Lothlórien, zaczarowane lasy elfów.

Oczywiście w tym samym okresie czytałam coraz więcej o zwierzętach żyjących w dzikich miejscach. Bardzo się cieszę, że telewizja nie była w tamtych czasach rozpowszechnionym wynalazkiem, bo dzięki temu musiałam ćwiczyć i rozwijać wyobraźnię.

Te dwa światy mojego dzieciństwa – świat wyobraźni i świat przyrody – były, jak sądzę, równie ważne dla mojego rozwoju. Ale chociaż te wspomnienia są piękne i cenne, jest w nich także gorycz. Od tamtych czasów większość pól, po których biegałam, sprzedano deweloperom. Te, które się ostały, zostały zniszczone przez pestycydy, nawozy, środki chwastobójcze i grzybobójcze, a żywopłoty ścięto, by uzyskać więcej miejsca pod uprawy. Z pól zniknęły dzikie kwiaty, a ptaków śpiewających, których głosy słyszałam jako dziecko, jest coraz mniej. Oczywiście zawsze trwała wojna między rolnikami a zwierzętami, które chciały się pożywić owocami ich trudu, strzelano do królików i gołębi, ale niszczenie dzikiej przyrody na masową skalę zaczęło się dopiero po drugiej wojnie światowej. Od tego czasu dziko rosnących kwiatów (a wraz z nimi wielu stworzeń) zaczęło ubywać, są miejsca, gdzie już zupełnie ich nie ma.

Podobnie dzieje się w wielu częściach świata. Zdrowie gleby stopniowo nadwerężano, a czasem zupełnie zniszczono. Obecnie całymi hektarami ciągną się pola uprawne, na których nic nie wyrośnie bez potężnych dawek nawozów sztucznych. A chemiczna trucizna zatruwa wody gruntowe, strumienie i rzeki, niosąc śmierć zwierzętom i roślinom. Lasy tropikalne i pierwotne puszcze, te magiczne miejsca, po których wędrowałam w wyobraźni, znikają w przerażającym tempie. To samo dzieje się z innymi rodzajami krajobrazu – lasami, mokradłami, preriami, stepami i wrzosowiskami. Na tej liście są wszystkie typy środowisk, jakie tylko występują na Ziemi.

Gdziekolwiek spojrzeć, świat przyrody z jego wielką różnorodnością istot żywych ugina się pod naporem przyrostu ludzkiej populacji, budownictwa, rolnictwa przemysłowego, zanieczyszczenia i kurczących się zasobów wody. Zanikanie siedlisk to wciąż powracający temat, zjawisko zmniejszające różnorodność biologiczną i powodujące, że w kolejnych miejscach wymierają lokalne gatunki. A na tym wszystkim kładzie się cień zmiany klimatu. Z biegunów południowego i północnego oraz ze szczytów gór znikają lody.

Lecz tutaj, w Bournemouth, niektóre rzeczy mało się zmieniły. Ogród w Brzozach nadal jest czarodziejskim miejscem zabaw dla dzieci – najpierw był nim dla Judy i dla mnie, potem dla naszych dzieci, a teraz bawią się w nim nasze wnuki. Judy przejęła rolę ogrodniczki, a pomaga jej córka Pip i nasz dobry przyjaciel Wayne Caswell. Teraz rośnie tu więcej gatunków kwiatów i warzyw – nawieźliśmy lepszej ziemi i wiele roślin uprawiamy w donicach. Mamy więc groszek pachnący i wilec, pelargonie, bratki i wiele innych roślin. Rosną pomiędzy grochem, pomidorami, szpinakiem, ziemniakami i cukinią. Jaskrawoczerwone kwiaty fasoli wielokwiatowej nadal rozświetlają ogród w szary dzień, a teraz są jeszcze błyszczące biało-czarne kwiaty bobu, tak egzotyczne jak białe włoski, które można zobaczyć, kiedy otworzy się strąk. Pod oknem kuchennym wciąż rośnie pietruszka Danny, a różowe kwiatki, którym wydała wojnę, nadal plenią się uparcie, choć już nie tak bujnie jak kiedyś. Moich ukochanych konwalii już prawie nie ma – kury, które uratowaliśmy z fermy przemysłowej, zachwycone swobodą grzebania w ogrodzie, wydziobały prawie wszystkie kłącza! W szklarni Olly nie brakuje ogórków i rozmaitych sadzonek czekających na wysadzenie do gruntu. Nadal są tu sosny, jodły i kasztany jadalne, ale nasze brzozy uschły podczas suszy panującej tu w latach 1975–1976, a ostatnie bardzo suche lato przetrwała tylko jedna z trzech brzóz, które zasadziliśmy na ich miejsce. Nooky został przycięty przez chirurga drzew – gałęzie wyrastające ze starego pnia stały się za duże i za ciężkie. Co zdumiewające, w efekcie po raz pierwszy dał nam obfity plon kasztanów – oczywiście maleńkich.

Okolica – ulice, klify, koryta strumieni – wygląda w dużej mierze tak samo jak w czasach mojego dzieciństwa. Dokonano pewnych zabiegów „pielęgnacyjnych” – roślinność na zboczach wąwozów została w niektórych miejscach przerzedzona, głównie dlatego, że dawała schronienie pijaczkom i narkomanom. Przycięto gałęzie, a niektóre drzewa ścięto, żeby jakaś gałąź nie spadła na przechodnia, który mógłby pozwać władze miejskie. Jednak cały teren jest pod ochroną. Nikt nie może ściąć drzewa bez zgody władz, więc ogrody wciąż są zielone i bujne. Kiedy tu przyjeżdżam pomiędzy niekończącymi się cyklami wykładów, które wygłaszam na całym świecie, podczas moich codziennych wędrówek do ulubionych miejsc z dzieciństwa towarzyszy mi pies. Teraz akurat jest to Charlie, mieszaniec boksera, przed nią był Astro, który nastąpił po Whiskey, przed którym była Cida – w Brzozach zawsze mieszkały psy.

Kiedy zastanawiam się nad swoim dzieciństwem i doświadczeniami, które ukształtowały moje myślenie, nie widzę nic dziwnego w tym, że napisałam tę książkę. Dziwne jest to, że początkowo planowałam napisać coś zupełnie innego – miał to być po prostu dodatek do Hope for the Animals and Their World [Nadzieja dla zwierząt i ich świata], do którego napisałam cały rozdział na temat królestwa roślin. Ale maszynopis Hope for the Animals... był za długi i niemal całą część o roślinach trzeba było wyrzucić. Było mi przykro z tego powodu – mnóstwo osób hojnie obdarowało mnie historiami o roślinach i ogromnie się cieszyło, że piszę o ich pracy. Postanowiłam więc napisać krótką książkę, po prostu trochę rozwinąć ten pierwotny rozdział o roślinach. Miała być o gatunkach roślin ocalonych przed wyginięciem. Ale stało się inaczej.

To tak, jakby same rośliny chciały, żebym napisała inną książkę, i zapuściły delikatne korzonki głęboko w moim mózgu. Chciały, żebym w pełni doceniła ich znaczenie dla historii człowieka, ich zdumiewające właściwości lecznicze, wartość jako pożywienia i to, że mogą nas skrzywdzić, jeśli będziemy źle z nich korzystać. I wreszcie, bym zdała sobie sprawę, jak bardzo jesteśmy od nich zależni. Rośliny pragnęły, żebym podzieliła się ze światem moim rozumieniem ich istotowości, tak by ludzie mogli je bardziej docenić jako ważnych wspólników w tak wielu swoich przedsięwzięciach.

Im dalej szłam za tymi podszeptami, im więcej otwierało się przede mną ścieżek, im częściej rozmawiałam z botanikami, specjalistami w dziedzinie ogrodnictwa i ekologami, tym bardziej byłam zafascynowana i przerażona tym, jak krzywdzimy i niszczymy rośliny.

Dzieci wydają się szczególnie oczarowane królestwem roślin. Issac ma dwa latka i w przedszkolu wyhodował z cebulki narcyz – właśnie odkrył, że zakwitł. To zdjęcie, na którym udało się uchwycić jego zdumienie i zachwyt, żywo przypomina mi moje własne dziecięce doświadczanie cudów przyrody.

A zarazem wiele się dowiedziałam o staraniach, jakie podejmują ludzie na całym globie, by chronić i odtwarzać świat przyrody. O gatunkach roślin, które w ostatniej chwili ocalono przez wyginięciem i którym dano drugą szansę. O pracy ogrodów botanicznych, które pokazują milionom ludzi cudowny świat roślin i zarazem prowadzą pionierskie badania nad najlepszymi sposobami ochrony zagrożonych gatunków. O pasjonatach, którzy hodują lokalne rośliny w swoich ogrodach, tworząc ostoje dla dzikich zwierząt i owadów. O coraz liczniejszej grupie tych, którzy są gotowi walczyć o kwiaty i drzewa, trawiaste równiny i lasy. W tym wszystkim jest nadzieja.

I tak napisałam książkę, która ma pokazać, jak ogromny dług mamy wobec roślin, a zarazem jest hołdem dla ich piękna, tajemnic i złożoności ich świata. Byśmy mogli ten świat ocalić, zanim będzie za późno.

Korzenie tego figowca bengalskiego są teraz integralną częścią starożytnej świątyni Angkor Wat w Kambodży. Wrażenie wędrówki w przeszłość, zachwyt nad tymi niezwykłymi ruinami w głębi lasu na zawsze zapadły mi w pamięć.

2

Królestwo roślin

Nauka dzieli świat przyrody na sześć królestw, w tym królestwo zwierząt i królestwo roślin. W obu mamy do czynienia z ogromną różnorodnością kształtów, rozmiarów i kolorów, w obu też można znaleźć wiele fascynujących i złożonych społeczności. Większości z nas lepiej znani są mieszkańcy królestwa roślin, ponieważ otaczają nas niemal bez przerwy. Przez całe życie kochałam rośliny, chociaż nigdy nie zajmowałam się nimi naukowo. I przez lata ludzie dawali mi cudowne książki – albumy zdjęć z rozmaitych miejsc, fotografii egzotycznych owoców, nasion i kwiatów, jakie mogłyby zrodzić się w wyobraźni artysty pod wpływem LSD.

Wędrowałam po lasach w wielu częściach świata i podziwiałam prastare drzewa porośnięte festonami pnączy, paprocie rozpościerające pierzaste liście nad wartkimi strumieniami i głazy odziane w mech. Szczególnie bliskie memu sercu są puszcze z ich bogactwem wzajemnie powiązanych form życia – zawsze czuję się tam, jakby to było moje miejsce. Ale w królestwie roślin jest dużo więcej cudów. Często używam zoomu w aparacie, by sfotografować pięknie kwitnące maleńkie roślinki, które większość ludzi omija albo depcze, w ogóle ich nie zauważając.

Kiedy po raz pierwszy znalazłam się w tundrze na Grenlandii, poczułam pokorę na widok niewielkich roślin, które na nowo budziły się do życia po ośmiu miesiącach spędzonych pod śniegiem i lodem. Byłam zdumiona, kiedy się dowiedziałam, że w istocie są to drzewa – ale chociaż udaje im się przetrwać w tych surowych warunkach, nie zdołały osiągnąć rozmiarów typowych dla swojego gatunku. Jakże odmienne jest to arktyczne środowisko od egzotycznego bogactwa kolorów, czystego uroku alpejskiej łąki wiosną, z miriadami kwiatów, brzęczeniem, bzyczeniem i buczeniem, gdy mnóstwo owadów pożywia się nektarem, zapylając kwiaty, by mogły za rok rozkwitnąć na nowo.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam dywan wiosennych kwiatów na zboczach wzgórz w Kalifornii, zapragnęłam pójść między łubin, maki i gorczycę i po prostu położyć się wśród nich, patrząc w bardzo niebieskie niebo. Ktoś jednak mnie powstrzymał, ostrzegając, że wśród kwiatów są węże, musiałam się więc zadowolić wdychaniem ich słodkiego zapachu i syceniem oczu kolorami.

Rośliny suchych części świata – stepów i pustyń – także są fascynujące. Tamtejsze sukulenty zaadaptowały się do długich okresów suszy – gromadzą wodę w liściach, łodygach i korzeniach. Ostatniej wiosny przez kilka godzin chodziłam po półpustyni w okolicach Santa Fe w Nowym Meksyku, urzeczona osobliwymi kształtami kaktusów. Miałam szczęście, bo większość z nich kwitła, a ich żółte i ciemnopurpurowe kwiaty były niczym dary Matki Natury w suchym pejzażu. Z zachwytem patrzyłam też, jak po długim okresie suszy dzięki pierwszym deszczom równina Serengeti we wschodniej Afryce pokrywa się dywanem białych i złotych kwiatów lśniących wśród suchej zdeptanej trawy. Tu i ówdzie z tych pastelowych barw wyglądają też kwiaty aloesu o żywo koralowej barwie.

Kiedy ostatnio jechałam z Johannesburga do Nelspruit w RPA, bardzo chciałam się zatrzymać i poszukać rośliny z gatunku Elephantorrhiza elephantina, która najwyraźniej zdolna do przetrwania zimnych suchych zim typowych dla tego surowego środowiska na wyżynach, rośnie niemal w całości pod ziemią. Przechadzka między gałęziami przypominającymi niewielkie krzewy, osiągające najwyżej metr wysokości, to w istocie spacer wśród korony ogromnego prastarego drzewa, w większości ukrytego pod powierzchnią ziemi.

Próba opisania w tej książce całej fantastycznej różnorodności roślin, od maleńkich mchów po potężne sekwoje, byłaby porywaniem się z motyką na słońce. Jeden z najnowszych spisów podaje 298 tysięcy gatunków roślin (i 611 tysięcy gatunków grzybów).[2] Zdaniem autorów nawet 86 procent wszystkich gatunków roślin i zwierząt na Ziemi, a także 91 procent w oceanach pozostaje nienazwanych. Mogę więc jedynie podzielić się tym, co uważam za szczególnie frapujące w rozległym i pełnym cudów królestwie roślin.

Korzenie

Czy nie byłoby fantastycznie mieć oczy, które mogą widzieć pod ziemią, i obserwować wszystko, co się pod nią znajduje, tak samo, jak oglądamy gwiazdy na niebie? Gdy spoglądam na wielkie drzewo, podziwiam sękaty pień, rozłożyste gałęzie, mnogość liści. Ale to tylko połowa jego jestestwa – reszta skrywa się głęboko pod ziemią. Korzenie. Centymetr po centymetrze przeciskają się przez podłoże, odpychając kamyki, oplatając głazy, splątując się ze sobą nawzajem, czerpiąc z gleby wodę i minerały potrzebne partnerowi na górze i tworząc dla niego mocną kotwicę. U wielu gatunków drzew korzenie docierają tak głęboko pod ziemię, jak wysoko dochodzą gałęzie drzewa, a rozpościerają się nawet trzy razy szerzej niż one. System korzeniowy pewnego drzewa, odkryty podczas kopania fundamentów pod budowę domu w Arizonie, sięgał około sześćdziesięciu metrów w dół.

Również korzenie niektórych z tak zwanych chwastów, pojawiających się w naszych ogrodach jako niepożądani goście, sięgają bardzo głęboko. Mniszek lekarski ma tak długie korzenie, że prawie niemożliwe jest wydobycie ich z ziemi w całości. Mam przed oczami moją babcię Danny, jak klęcząc na gumowej podkładce, obkopuje jednego mniszka po drugim, po czym próbuje wyrwać je z ziemi za pomocą narzędzia przypominającego końcówkę młotka, którą wyciąga się stare gwoździe. Nigdy jednak nie udało się jej usunąć całego korzenia.

Jest tyle różnych rodzajów korzeni. Korzenie powietrzne rosną nad ziemią, tak jak u porośli (epifitów), które żyją na drzewach albo niekiedy na budynkach, czerpiąc wodę i substancje odżywcze z powietrza i deszczu. Należy do nich wiele storczyków, paproci, mchów i tak dalej. Korzenie powietrzne są niemal zawsze przybyszowe (kiedy byłam mała, nazywałam je korzeniami „przygodowymi”), co oznacza, że wyrastają z gałęzi, zwłaszcza z tych, które zostały uszkodzone, albo z czubków łodyg. Korzenie palowe, takie jak u marchwi, pełnią funkcję organów spichrzowych. Małe korzenie przybyszowe niektórych roślin pnących, takich jak bluszcz i dzikie wino[1*], pozwalają łodygom wspinać się po pniach drzew albo ścianach budynków, których czepiają się żelaznym uściskiem.

Na przybrzeżnych bagnach porośniętych namorzynami w Afryce i Azji widziałam drzewa, których korzenie były całkowicie zanurzone w wodzie. Ponieważ korzenie te potrafią nie pobierać soli, mogą przetrwać w słonej wodzie, nawet dwukrotnie bardziej zasolonej niż woda w oceanie. Niektóre namorzyny wypuszczają szczudlaste korzenie z najniższych gałęzi; inne wystawiają przez muł i wodę podobne do rurek struktury, by przez nie oddychać (są to pneumatofory, korzenie oddechowe).

Dalej mamy rośliny pasożytnicze, takie jak znana wszystkim jemioła, uwielbiana przez zakochanych podczas świąt, za to znienawidzona przez leśników. Zapuszczają one ssawki lub haustoria głęboko w swojego żywiciela, by skraść jego soki. Najbardziej rozwinięte pasożyty całkowite już dawno zrezygnowały z prób zapewnienia sobie pokarmu samodzielnie – ich liście stały się podobne do łusek albo zupełnie zanikły.

Figowiec bengalski jest jeszcze bardziej złowrogi. Jego nasiona kiełkują w gałęziach innych drzew i wypuszczają korzenie, które stopniowo rosną w kierunku ziemi. Kiedy czubek korzenia dotknie gleby, wnika w nią. Korzenie zwisające wokół drzewa gospodarza stają się coraz grubsze, zmieniając się w podpory, które ostatecznie go duszą. Oniemiałam z wrażenia, kiedy zobaczyłam słynną świątynię Angkor Wat w Kambodży, całkowicie pochłoniętą przez sękate korzenie gigantycznego prastarego figowca bengalskiego. Drzewo i budowla są teraz tak ze sobą splecione, że żadne z nich nie utrzymałoby się bez wsparcia drugiego. Zauważyłam, że figowce rosną też na wielu ruinach budowli Majów w Meksyku.

Tak zwane drzewa klonalne mają niezwykłe systemy korzeniowe, które rozrastają się przez setki tysięcy lat. Najsłynniejsze z nich – Pando albo Drżący Olbrzym (kolonia topoli osikowej rosnąca w stanie Utah) – ma system korzeniowy rozciągający się na ponad czterdzieści hektarów i podobno liczy od osiemdziesięciu tysięcy do miliona lat! Liczne łodygi (czyli pnie drzew) tej kolonii topoli osikowej starzeją się i umierają, ale wciąż wyrastają nowe. To właśnie korzenie tej rośliny są tak stare.

Jedną z ważniejszych rzeczy, jeśli chodzi o korzenie, jest to, że trzymają glebę. Kiedy pierwsi osadnicy przybyli na amerykańską prerię, ścinali rosnące tam drzewa i orali ziemię, niszcząc miejscowe gatunki traw, by uprawiać zboża. Tymczasem trawy te przez tysiące lat utworzyły systemy korzeniowe, które wnikały bardzo głęboko w ziemię, przytrzymując glebę. Dzięki temu nie poddawała się ona nieustannemu naporowi wiatru. Człowiek naruszył ten prastary system, co w latach trzydziestych doprowadziło do katastrofy ekologicznej zwanej Dust Bowl (dosłownie: kula pyłu), kiedy gleba została zdmuchnięta i w postaci wielkich chmur w większości zwiana do odległego oceanu. Coś podobnego dzieje się obecnie w Chinach, gdzie chmury pyłu są zdmuchiwane przez wiatr z wylesionego centrum kraju, po czym przez wiele dni zakrywają niebo nad znajdującym się setki kilometrów dalej Pekinem.

Korzenie zawsze mnie intrygowały. Na bagnie mangrowym w Abu Zabi widać wznoszące się nad wodę korzenie powietrzne, które pozwalają roślinie czerpać z powietrza wodę i substancje odżywcze.

Liście

Uwielbiam spacerować o zmierzchu wśród drzew, kiedy zachodzące słońce podświetla liście od spodu. Każdy pojedynczy liść jest piękny, z wyraźnymi żyłkami, które tworzą niewiarygodnie misterne rozgałęziające się wzory. Te żyłki są ostatnim ogniwem systemu przenoszącego wodę i substancje odżywcze w górę, od korzeni do liści. A zarazem pierwszym ogniwem systemu, który transportuje soki, z rozpuszczoną w nich sacharozą, w odwrotnym kierunku, by dostarczyć drzewu substancje odżywcze.

Kiedy byłam dzieckiem, całymi godzinami szukałam pod drzewami szkieletów liści – takich, których miękkie części wygniły i zostały tylko żyłki. Rzadko zdarza się idealny liść, bez rozdarcia czy dziur, ale warto pilnie szukać, bo taka koronka bez skazy to prawdziwe dzieło sztuki. Wciąż ich wypatruję, kiedy chodzę po lasach Gombe.

Rozmaitość liści wydaje się niemal nieskończona. Zazwyczaj są zielone dzięki chlorofilowi, który pochłania światło słoneczne, a często duże i płaskie, by złapać jak najwięcej światła. Liście niektórych roślin tropikalnych są tak ogromne, że ludzie używają ich jako parasoli, i jak się przekonałam któregoś razu podczas lokalnej uroczystości na Tajwanie, gdzie złapała nas tropikalna ulewa – doskonale sprawdzają się w tej roli.

Orangutany także nauczyły się używać dużych liści podczas ulewnego deszczu. Bardzo lubię opowieść o orangutaniątku uratowanym z rąk kłusowników, którym opiekowano się w azylu. Pewnego dnia w czasie ulewy mała siedziała pod daszkiem swojej zagrody, ale potem wyjrzała, wybiegła na deszcz, zerwała duży liść, pobiegła z powrotem i znów usiadła bezpiecznie pod dachem, trzymając go nad sobą!

Niektóre liście są delikatne, inne twarde i uzbrojone w kolce, a jeszcze inne długie i sztywne jak igły. Kłujące kolce kaktusa to w istocie zmodyfikowane liście – u tych roślin to łodygi wchłaniają energię słoneczną. Sądziłam kiedyś, że jaskrawoczerwona poinsecja i różnobarwne bugenwille zawdzięczają kolory swoim kwiatom, ale oczywiście kolorowe są liście, które zaadaptowały się tak, by przyciągać zapylające owady do bardzo małych, niepozornych kwiatków w środku. Są też liście przystosowane do chwytania owadów, niekiedy pokryte wydzielającymi lepki śluz włoskami. Liście te zwijają się, więżąc swoją ofiarę. Niektóre potrafią zamknąć się w jednej chwili, kiedy jakiś owad dotknie porastających je włosków, co działa jak pociągnięcie za cyngiel.

Najbardziej niezwykłe liście ma pewna dziwaczna roślina, zwana zresztą welwiczją przedziwną. Każdy dorosły okaz ma tylko dwa liście. Kiedy nasiono kiełkuje, wytwarza dwa liścienie – liście zarodkowe. Żyją one tylko dopóki pierwsze prawdziwe liście nie urosną wystarczająco. Te długie liście wyglądają dość zwyczajnie, ale wcale nie są zwyczajne. Rosną bowiem – wciąż te same dwa liście – tak długo, jak długo żyje roślina, zdarza się, że ponad tysiąc lat.

Żeński okaz Welwitschia mirabilis w Namibii jest wysokości człowieka, a jego wiek szacuje się na 1500 lat. Nigdy nie widziałam welwiczji na jej rodzimej pustyni Namib, ale oglądałam młodsze okazy rosnące w ogrodach botanicznych.

Welwiczję odkrył na pustyni Namib doktor Friedrich Welwitsch w 1859 roku. Podobno na jej widok padł na kolana i bardzo długo wpatrywał się w nią w milczeniu. Wysłał okaz do sir Josepha Hookera do Królewskich Ogrodów Botanicznych w Kew – a on przez wiele miesięcy obsesyjnie badał tę roślinną osobliwość, pisał o niej i wygłaszał wykłady. W istocie jest to jedna z najbardziej niezwykłych roślin na Ziemi, żyjąca skamielina, relikt roślin iglastych, które dominowały na naszej planecie w okresie jurajskim. Wyobraźcie sobie – ta słaniająca się roślina, którą Darwin porównał do dziobaka świata roślinnego[3], jako gatunek przetrwała niezmieniona przez jakieś 135–205 milionów lat. Pierwotnie żyła w środowisku bujnego wilgotnego lasu, ale teraz przystosowała się do zupełnie innego środowiska – surowej pustyni Namib.

Na fotografii na kolorowej wkładce widać coś, co wygląda jak zwykła kupa liści, ale w rzeczywistości liście są tylko dwa. Pojawiają się, kiedy nasiono kiełkuje – i w miarę upływu lat robią się coraz bardziej skórzaste i poszarpane, bo nadgryzają je zwierzęta i targa nimi wiatr – ale nie są nigdy zastępowane nowymi. Najwyższa znana roślina tego gatunku ma tylko półtora metra wysokości; większość mierzy nie więcej niż pół metra. Niektóre welwiczje rosnące na pustyni zostały poddane datowaniu metodą radiowęglową i ich wiek oceniono na pięćset–sześćset lat, ale uważa się, że największe okazy mogą mieć nawet dwa tysiące lat.

Łapanie światła

W szkole na lekcjach biologii musiałam się uczyć o fotosyntezie – co dosłownie znaczy synteza za pomocą światła. Kiedy jakieś trzydzieści lat później zajrzałam do podręcznika do biologii mojego syna, byłam zdumiona – a właściwie wstrząśnięta tym, jak złożony proces chemiczny musi poznać obecnie uczeń szkoły podstawowej. Tego rodzaju wiadomości zarezerwowane były kiedyś dla studentów specjalizujących się w botanice – coś takiego mogłoby mnie zupełnie zniechęcić do cudownego świata roślin. W istocie jest to czysta chemia.

Rzecz w tym, że rośliny mogą łapać energię ze światła słonecznego. Uwielbiam opis tego procesu autorstwa niemieckiego chirurga Juliusa Roberta Mayera z początku XIX wieku. Przyroda, jego zdaniem, rozwiązała „kwestię tego, jak schwytać w locie światło płynące na Ziemię i przechować tę najbardziej ulotną ze wszystkich energii w stałej formie”[4].

Rośliny dokonują tego dzięki niezwykle złożonym reakcjom chemicznym, które jednak można dość prosto opisać. Zwykle w liściach znajdują się specjalne komórki, w których zmagazynowane są cząsteczki chlorofilu. Stąd właśnie bierze się zielona barwa roślin. Owe cząsteczki chlorofilu wchodzą w interakcję z dwutlenkiem węgla (CO2), który wchłaniają z atmosfery, i wodą, dostarczaną przez korzenie rośliny, by zsyntetyzować glukozę i tlen. Glukoza albo jest zużywana od razu, przeobraża się w energię potrzebną roślinie, albo zmienia się (za sprawą kolejnego złożonego procesu chemicznego) w skrobię, którą roślina magazynuje na później. Tymczasem tlen, uważany właściwie za „produkt odpadowy”, wydzielany jest do atmosfery i oddychają nim rośliny oraz zwierzęta. Kiedy o tym przeczytałam, rozbawiła mnie myśl, że tak cenny dla nas tlen może być „odpadem” – taki jest język chemii. Niewielka ilość dwutlenku węgla wytwarzana przez rośliny podczas ich procesu oddychania (to, co wydychają) jest szybko zużywana przez bieżący proces fotosyntezy.

Pomyślcie o tym przez chwilę. Tym, co my wydychamy, karmią się rośliny, które pochłaniają dwutlenek węgla, a z kolei to, co one wydychają, pozwala oddychać nam (i im samym). To absolutnie zdumiewające – i naprawdę budzi podziw. Szklanka CO2, kilka łyżek H2O i promień światła: niebywały i jedyny przepis na pożywienie podtrzymujące przy życiu wszystkie rośliny, w tym algi i inne podobne organizmy. A ponieważ my jesteśmy zależni od roślin – albo bezpośrednio, ponieważ je zjadamy, albo niebezpośrednio, gdy zjadamy zwierzęta zależne od roślin – proces fotosyntezy podtrzymuje niemal całe życie na Ziemi.

Rośliny mięsożerne

Nie jestem wielbicielką fantastyki naukowej, ale opublikowany w 1951 roku Dzień tryfidów Johna Wyndhama całkowicie zawładnął moją wyobraźnią. Tryfidy mają od dwóch do trzech metrów wysokości, trzy podobne do nóżek wyrostki, które mogą niczym korzenie zapuścić w ziemię, coś w rodzaju pnia oraz przypominającą komin głowę wypełnioną lepką substancją. Przyciąga ona i unieruchamia owady, które roślina następnie trawi. W kominie jest także wić, która rozciągnięta na pełną długość może mierzyć trzy metry. Czasem tryfid pełznie po ziemi na swoich „odnóżach”, a kiedy natknie się na człowieka, celuje w jego twarz jadowitą wicią. Ofiara szybko umiera, a tryfid zapuszcza korzenie w pobliżu rozkładającego się ciała, by się nim pożywić.

To fantastyka, ale Matka Natura także wymyśliła potwory – są co prawda mniejsze i nie mogłyby zaszkodzić człowiekowi, jednak opis zachowania niektórych mięsożernych roślin byłby koszmarną lekturą do poduszki dla ich maleńkich potencjalnych ofiar. Weźmy na przykład taką darlingtonię kalifornijską, po angielsku zwaną cobra lily. Ma ona wydatną, przypominającą język węża, rozwidloną wypustkę na krawędzi przekształconego liścia tworzącego podłużną tubę, która stanowi pułapkę na owady. Wypustka ta jest wygodnym miejscem do lądowania dla owada przywabionego paskudnym zapachem z wnętrza komory – paskudnym dla nas, ale najwyraźniej nieodparcie pociągającym dla owadów.

Nieszczęsna ofiara ześlizguje się po ściankach tuby, do czego przyczyniają się nawilżające liść wydzieliny oraz skierowane w dół włoski, i wpada do zawiesiny pełnej enzymów. Niewielkie wyjście jest sprytnie podwinięte ku dołowi i w ten sposób ukryte przed schwytanym owadem, który traci siły, na próżno wspinając się ku wielu przezroczystym fałszywym wyjściom. W końcu utopi się w wodzie z enzymami, gdzie będzie się stopniowo rozkładał wchłaniany przez roślinę. Inaczej niż u innych roślin owadożernych, na przykład dzbaneczników, ta nie gromadzi deszczówki w swoim liściu pułapkowym, lecz pompuje ją z korzeni, a następnie wchłania, jeśli jest jej za dużo.

To tylko jedna z roślin, które stały się mięsożerne i chwytają muchy oraz inne owady na wiele przemyślnych sposobów, po czym trawią je specjalnymi sokami. Istnieje około trzystu sześćdziesięciu gatunków należących do sześciu rodzin, z pięcioma różnymi rodzajami pułapek: wilczy dół, lep na muchy, potrzask, pułapka zapadkowa i pułapka typu więcierz. Zdaniem naukowców tego rodzaju rośliny pojawiły się około dwustu milionów lat temu na bagiennych, mało żyznych terenach, gdzie brakowało niezbędnych substancji, zwłaszcza azotu. Żeby przetrwać, musiały znaleźć sposób na zdobywanie potrzebnych substancji odżywczych. Czytanie o tych przebiegłych roślinach bardzo mnie wciągnęło – z łatwością można by im poświęcić cały rozdział.

Najbardziej znane spośród nich są dzbaneczniki, rosiczki, muchołówki i pływacze. Pamiętam, jak mój nauczyciel biologii przyniósł na lekcję rosiczkę. Nie wiem, czemu wyobrażałam sobie coś dużo bardziej imponującego, rozczarował mnie więc widok maleńkiej roślinki, choć byłam zafascynowana jej zachowaniem. Każdy jej liść pokrywają liczne wydzielające lepki śluz włoski, które wabią i unieruchamiają małe owady. Nauczyciel położył na tej pułapce jakąś nieszczęsną muchę i patrzyliśmy, jak liść powoli owija się wokół niej.

Inny ciekawy rodzaj roślin mięsożernych, tuliłezkowate (Roridula), obejmuje tylko dwa gatunki. Są to niewielkie krzewy o liściach pokrytych lepkimi włoskami ze śluzem. Roślina nie może strawić owadów, które chwyta, ma jednak partnera, owada podobnego do przedstawiciela drapieżnych pluskwiaków z rodziny zajadkowatych (Reduviidae), który naprawdę należy do rodzaju Pameridea. Owad ten jest odporny na działanie śluzu dzięki swojej grubej natłuszczonej powłoce. Czai się wśród liści i szybko wyskakuje na pechowe owady, po czym sadowi się na nich, żeby wyssać ich wnętrzności. Następnie wydala odchody, które wchłania roślina.

Jedna z tych roślin, rosnąca w ogrodach botanicznych Uniwersytetu w Lejdzie, schwytała kiedyś sójkę! Mój przyjaciel Rogier van Vugt, holenderski botanik, opowiadał mi, jak z wielkim trudem ją uwalniał! Oczywiście, jak mówi Rogier, „ani roślina, ani owady nie zjadłyby ptaka, ale to pokazuje, jak mocno trzyma ten śluz”.

Te mięsożerne rośliny wytworzyły wiele przemyślnych sposobów, by schwytać swoje ofiary. Muchołówka (Dionaea muscipula) fascynowała mnie, kiedy byłam dzieckiem – i nadal mnie fascynuje! Ten okaz rośnie w ogrodzie botanicznym w Lejdzie.

Nasiona i owoce

Gdyby rośliny miały zdolność rozumowania, z podziwem mówilibyśmy o przemyślnych sposobach przekupienia albo omotania innych stworzeń, by spełniały ich wolę. Podobne odczucia budzą ich strategie rozsiewania nasion. Jedna z nich polega na pokryciu nasiona pysznym owocem, w nadziei że zostanie przetransportowane w żołądkach zwierząt, a następnie wraz z odchodami trafi do gleby daleko od rodzica.

Karol Darwin był zafascynowany metodami rozsiewania (cóż, oczywiście jego wszystko fascynowało) i w jednym z listów zanotował: „Hurra! Właśnie wykiełkowało nasiono, które spędziło dwadzieścia jeden i pół godziny w żołądku sowy”[5]. Niektóre nasiona wręcz nie wykiełkują, jeśli najpierw nie przejdą przez przewód pokarmowy jakiegoś zwierzęcia, którego soki trawienne zmiękczają twardą łupinę. Antylopy z równiny Serengeti oddają tę przysługę nasionom akacji.

W Gombe szympansy, pawiany i inne małpy są wspaniałymi rozsiewaczami nasion. Kiedy zaczynałam swoje badania, szympansy często były zbyt daleko ode mnie, żebym mogła mieć pewność, co dokładnie jedzą, więc poza długimi godzinami bezpośredniej obserwacji szukałam też resztek jedzenia – nasion, liści, fragmentów owadów i innych zwierząt – w ich odchodach. Wielu biologów prowadzących badania terenowe na całym świecie robi to samo.

Niektóre nasiona mają łuski pokryte drobnymi haczykami (a jak myślicie, skąd wziął się pomysł rzepów stosowanych w ubraniach?) albo wyposażone są w ostre haki, tak że przechodzące zwierzę, chcąc nie chcąc, staje się ich sługą. W Gombe mnóstwo jest takich nasion, które godzinami wyskubuję z włosów i ubrania. Moje skarpetki są czasem tak pełne różnych zadziorów, że kiedy już wszystko z nich wyskubię, nadają się do wyrzucenia. Niektóre nasiona utykają w błocie, które ptaki wodne przenoszą z miejsca na miejsce na nogach.

Ileż to „zegarów” dmuchawca zrywają zakochane dorastające dziewczęta: „kocha, nie kocha, kocha, nie kocha”, tak celując z ostatnim dmuchnięciem, żeby skończyć na triumfalnym „kocha”[2*]. Nasionka dmuchawca, każde zawieszone na idealnym spadochronie, niesione są tysiącami przez letnie i jesienne wiatry, a potem opadają na ogrody i parki – i w inne miejsca, z których wiele nadaje się dla roślin – i często wyrastają tam, gdzie są najmniej pożądane.

Nasiona drzewa kapokowego (puchowca pięciopręcikowego) unoszą się w powietrzu, przyczepione do mięciutkiego białego puszku. Przyglądałam się kiedyś pewnemu małemu szympansowi, który wpatrywał się w nie, urzeczony tym widokiem, a potem wyciągnął rękę, próbując złapać nasionko. Czasem sama tak robię! Zawsze też uwielbiałam przyglądać się podobnym do nasion klonu nasionom sykomor rosnących w Bournemouth, kiedy parami wyruszały w podróż, przyczepione między dwoma skrzydełkami, które obracały się niczym śmigła miniaturowego helikoptera, opadając spiralnym lotem ku ziemi.

Inne nasiona, pozbawione takich przydatnych mechanizmów, muszą liczyć na to, że owoce, na przykład strąki, wystrzelą je tak daleko, jak tylko się da. W szkole słyszałam za oknem ciche puknięcia strąków żarnowca, które otwierają się, kiedy nasiona są już dojrzałe i grzeje słońce. Nasionka leciały na odległość kilku metrów – a niekiedy mrówki niosły je jeszcze dalej, z korzyścią tylko dla tych, które nie zostały zjedzone. Strąki niektórych roślin są tak napięte, kiedy nasiona dojrzewają, że dosłownie eksplodują pod wpływem najlżejszego dotyku – tak jak torebka niecierpka. W Gombe jest też roślina, której owoce pękają z głośnym trzaskiem i wyrzucają nasiona na wszystkie strony, gdy tylko spadną pierwsze krople deszczu. Kiedyś, gdy mój syn był mały, zbierałam te owoce, a potem robiłam dla niego pokaz.

Nasiona bywają wszelkich kształtów i rozmiarów. Zazwyczaj są małe, ale niektóre nie, na przykład kokos. Ten gigant może przepłynąć wiele kilometrów niesiony przez morze, co pozwoliło palmom kokosowym skolonizować niemal wszystkie wyspy tropikalne.

Edukacja seksualna

Rośliny rozmnażają się zarówno płciowo, jak i bezpłciowo. Każdy ogrodnik wie, że sadzonka podarowana przez przyjaciela może zapuścić korzenie i przetrwać. W ten sposób wraz z moim drugim mężem Derekiem Brycesonem stworzyliśmy nasz ogród w Dar es Salaam. Niektóre rośliny, takie jak jeżyna, wypuszczają korzenie przybyszowe, kiedy czubek łodygi wygina się łukowato i dotyka ziemi. W tym miejscu urośnie nowa roślina. Są też takie, które wypuszczają specjalne łodygi – zwane rozłogami, kiedy rosną nad ziemią, tak jak u truskawek, albo kłączami, kiedy rosną pod ziemią, tak jak u jaskrów. Kiedy rozłóg albo kłącze jest wystarczająco daleko od rośliny macierzystej, końcówka wypuszcza korzenie, które dają początek nowej roślinie.

Nie ma wątpliwości, że tego rodzaju bezpłciowe, czyli wegetatywne rozmnażanie może być niezwykle skuteczną strategią. A kiedy rośliny wprowadza się do nowego środowiska, może się także okazać bardzo szkodliwe. Hiacynt wodny to pływająca roślina o ładnych lawendowych albo różowych kwiatach. Pochodzi z Ameryki Południowej, ale rozpowszechniła się w tropikalnych i subtropikalnych rejonach Ameryki Północnej, Azji, Afryki, Australii i Nowej Zelandii. Rozmnaża się bezpłciowo dzięki kłączom i jest jedną z najszybciej rosnących roślin – może podwoić swoją populację w ciągu zaledwie dwóch tygodni. Zatyka szlaki wodne i jeziora. Pozbawia wodę tlenu, zabijając w ten sposób ryby, żółwie i inne stworzenia. Podczas drugiej wojny światowej sadzono ją na jeziorach, by zmylić japońskich pilotów szukających dogodnego miejsca do lądowania. Rządy wydają ogromne sumy na opanowanie hiacynta wodnego.

Jednak chociaż rozmnażanie bezpłciowe może być skuteczne, nie pozwala na zróżnicowanie genetyczne, więc wszystkie rośliny potrafią także rozmnażać się płciowo. O tym, jak ludzie uprawiają seks, wiemy wszystko (a czasem stanowczo za dużo). Większość z nas widziała, jak robią to psy (koty są dużo bardziej dyskretne i zwykle załatwiają te sprawy w nocy). Ludzie na wsi wiedzą, jak to wygląda u zwierząt hodowlanych, a przyrodnicy zgromadzili ogromną wiedzę na temat rozmnażania się niezliczonych żyjących dziko ssaków, ptaków i owadów. W większości przypadków rozmnażanie obejmuje zaloty, które bywają bardzo rozbudowane. Gdy cała ta intymność została obnażona dzięki cierpliwości, lornetkom i analizie DNA, zaczęliśmy też zdawać sobie sprawę, ile w tym bywa oszustwa.

Ale co z roślinami? Trudno przypuszczać, żeby rośliny czerpały z seksu przyjemność – ale kto wie? Może pewnego dnia naukowcy odkryją coś podobnego do endorfin, które wydziela ludzki organizm podczas przyjemnych doznań (takich jak podniecenie, uprawianie miłości i orgazm), również u roślin, kiedy pszczoły łaskoczą ich pręciki albo ocierają się o słupek podczas zapylania. W świecie roślin nic mnie nie zdziwi – ale to wydaje się mało prawdopodobne. Na razie więc będę się trzymać gołych faktów.

Morszczyn pęcherzykowaty, pospolity glon, był nam dobrze znany, gdy byliśmy dziećmi. Bardzo lubiliśmy chodzić po plaży w porze odpływu, kiedy sztorm wyrzucił na plażę dużo wodorostów. Wyszukiwaliśmy pasma morszczynu i nadeptywaliśmy na częściowo wyschnięte pęcherzyki, które pękały z rozkosznym trzaskiem (takim samym jak przy strzelaniu z folii bąbelkowej). Właśnie obok tych pęcherzyków znajdują się lęgnie z komórkami jajowymi i plemnie z plemnikami. Są morszczyny żeńskie i męskie, a do rozmnażania dochodzi tylko raz w roku, kiedy komórki jajowe i plemniki są jednocześnie uwalniane do wody. Zapłodnione komórki jajowe opadają na dno morza i po niedługim czasie przyczepiają się do jakiejś stałej powierzchni.

Oczywiście w najbardziej skomplikowany sposób rozmnażają się rośliny kwiatowe. I to właśnie ich oszałamiająca różnorodność kształtów, kolorów i rozmiarów oczarowuje ludzkość od wieków. Największy pojedynczy kwiat na świecie to kwiat bukietnicy Arnolda (Rafflesia arnoldii), zwanej inaczej trupim kwiatem z Sumatry – może mieć metr średnicy i ważyć osiem kilogramów. Kwiaty rzeczywiście wyglądają i pachną jak gnijące mięso. Najmniejszy jest za to kwiat maleńkiej rośliny wodnej zwanej Wolffia, który mierzy zaledwie dwa i pół milimetra. Są też zapachy, czasem oszałamiające aromaty, zwłaszcza te wydzielane nocą, by przyciągnąć ćmy i inne nocne stworzenia zapylające, nawet nietoperze.

Kwiaty mają organy żeńskie i męskie, słupek i pręciki. Pręciki wytwarzają pyłek, który musi jakoś dotrzeć do słupka, tak żeby czekające zalążki mogły zostać zapłodnione. Dzieje się to, kiedy ziarna pyłku dostaną się do znamion na czubku słupka i podążą szyjką słupka do komórki jajowej na dnie zalążni.

Szwedzki botanik Karol Linneusz opisał to w słynnym dziele na temat klasyfikacji roślin.[6] Był skonsternowany, kiedy dowiedział się, że jeden z jego artykułów, przełożony na angielski, został zdjęty przez cenzurę, ponieważ uznano go za „sprośny i nieobyczajny” – „pręciki” i „szyjka słupka” przetłumaczono jako „mąż” i „żona”. W ten sposób jedna roślina miała czterech mężów, dwóch wyższych niż pozostali, a inna dwudziestu, poślubionych jednocześnie! W każdym razie, niezależnie od liczby mężów, jeśli zapylanie się powiedzie, powstaje nasiono.

Bukietnica Arnolda (Rafflesia arnoldii) z Sumatry ma największy kwiat na świecie. Może mieć metr szerokości, ważyć do trzynastu kilogramów i wydziela wyraźny zapach gnijącego mięsa – stąd jego złowroga angielska nazwa „trupi kwiat”. Ten okaz rośnie w Ogrodzie Botanicznym Stanów Zjednoczonych w Waszyngtonie.

Niezliczone przebiegłe sposoby, jakie wytworzyły rośliny, by ziarna pyłku z żywymi gametami męskimi przedostały się z pręcików do słupka, są absolutnie zdumiewające. Niektóre uwalniają pyłek w wielkich ilościach, czasem w formie eksplozji, w powietrze lub do wody, tak by wiatr albo nurt zaniosły go do czekających słupków. Kiedy piszę te słowa, wiatr unosi żółte chmury pyłku z sosen w naszym ogrodzie. Ziemia, samochody, nasze ubrania – wszystko pokrywa delikatny żółty pył. Zła wiadomość dla alergików.

Inne rośliny wybrały sobie na nosicieli pyłku rozmaite zwierzęta, które wabią kuszącymi zapachami, pysznym nektarem i przyciągającymi kolorami. W zapylaniu uczestniczy nie tylko wiele gatunków owadów – także ptaki takie jak kolibry, niekiedy nietoperze, a nawet, jak twierdzą niektórzy badacze, małe gady. Bywają rośliny, jak choćby wiele gatunków storczyków, o bardzo szczególnych potrzebach – na przykład może je zapylić tylko jeden gatunek osy.

Gdy myślimy o zapylających owadach, pewnie jako pierwsza przychodzi nam na myśl pszczoła. Już pisałam o tym, jak lubiłam przyglądać się pszczołom we wspaniałe letnie dni mojego dzieciństwa, kiedy bzycząc, fruwały od kwiatu do kwiatu w poszukiwaniu nektaru i pyłku, który zbierały na tylnych nóżkach w czymś, co nazywaliśmy kobiałkami. Pszczoła korzystała w ten sposób z kwiatu, zbierając składniki, które miała później przekształcić w miód i pierzgę, służącą jako pokarm dla młodych owadów w ulu. Ale zarazem, kiedy pszczoły przemieszczały się od kwiatu do kwiatu, pyłek osadzał się na sterczących słupkach. Zatem kwiaty również osiągały swój cel.

Nie wszystkie owady przyciąga wspaniały zapach albo kuszący nektar – niektóre kwiaty zaspokajają gusty tych, którzy wolą wonie odrażające dla naszych zmysłów. Dziwidło olbrzymie, mierzące około metra osiemdziesięciu centymetrów, oraz bukietnica Arnolda z Sumatry, która jak już wspominałam, szczyci się największym kwiatem na świecie, wydzielają zapach, któremu nie mogą się oprzeć muchy i żuki żywiące się gnijącym mięsem albo składające w nim jaja. Doskonale pamiętam, że kiedy dziwidło kwitło w Królewskich Ogrodach Botanicznych w Kew, ustawiały się do niego kolejki ludzi pragnących zakosztować wątpliwej przyjemności, jaką jest zetknięcie z jego ohydnym odorem.

Strategie obronne

Któregoś dnia przyglądałam się krowie pasącej się na łące. Zjadała trawę i mnóstwo różnych ziół. A rośliny oczywiście nic nie mogły na to poradzić. A może jednak? Na łące rosło kilka kęp rośliny zwanej starcem jakubkiem i zauważyłam, że krowa je omija. Najwyraźniej w jakiś sposób wiedziała (na podstawie niedobrych doświadczeń albo dzięki instynktownej reakcji na toksyny zawarte w zapachu), że ta roślina jest trująca.

Rośliny nie potrafią uciec ani odfrunąć, więc jeśli nie wytworzą jakiegoś sposobu obrony, takiego jak trucizna, łatwo mogą stać się czyimś śniadaniem, obiadem albo kolacją. Rośliny rozwinęły jednak mnóstwo strategii obronnych. Niektóre mają po prostu paskudny smak, a część z tych paskudnych jest trująca, tak jak starzec jakubek dla krów. Zabójcza wilcza jagoda, która tak często pojawia się w starych książkach dla dzieci, jest dla człowieka jeszcze bardziej trująca niż starzec jakubek – dziecko może umrzeć po zjedzeniu trzech owoców – ale ptaki mogą się nimi żywić bez żadnej szkody.

Pechowo dla starca jakubka gąsienice motyla z gatunku proporzycy marzymłódki stały się odporne na tę truciznę i żywią się jego liśćmi. Tak się oczywiście dzieje, kiedy spryskujemy uprawy czy ogrody pestycydami – niektóre owady się na nie uodparniają, więc trzeba wymyślać nowe trucizny. W przyrodzie zazwyczaj panuje równowaga, kiedy zatem żerujący na roślinie owad zanadto się rozmnoży, nie wystarczy pożywienia, by taka liczba osobników mogła przetrwać. A kiedy spadnie liczba owadów, rośliny będą mogły się odrodzić. I cały cykl żywiciel – roślinożerca zacznie się od nowa.

Trucizna nie jest jedynym sposobem obrony – rośliny wytworzyły ogromną różnorodność innych metod. Wiele z nich poznałam jako dziecko na własnej skórze. Liście ostrokrzewu mają kłujące kolce, co uświadamialiśmy sobie w każde Boże Narodzenie, kiedy zrywaliśmy gałązki, by ozdobić pokoje. Wtykaliśmy gałązkę z jaskrawoczerwonymi jagodami za każdy obrazek, i jedną w świąteczny pudding. Kiedy latem szliśmy na jeżyny, wracaliśmy z nogami i ramionami podrapanymi przez kolczaste łodygi, tak samo było, kiedy zbierałam dzikie róże, bo bardzo chciałam zabrać ich zapach do domu.

Rośliny wytworzyły rozmaite imponujące sposoby obrony. Jakim cudem tej maleńkiej werwecie udaje się przemieszczać po drzewie akacji, wśród jego straszliwych cierni? Jeszcze bardziej nieprawdopodobny widok stanowią zjadające je żyrafy. Zdjęcie zrobiono w Parku Narodowym Lake Manyara w Tanzanii.

Liście pokrzywy pokryte są drobnymi parzącymi włoskami. Parzą boleśnie – moja matka opowiadała mi, że kiedy chodziła do szkoły, banda starszych dziewczynek prześladujących młodsze (należała do niej niestety także jej starsza siostra Olly) wrzuciła ją w kępę pokrzyw. Pięćdziesiąt lat później wciąż ze zgrozą wspominała tamten ból. Nawet ludowy sposób – przykładanie do poparzonych miejsc liści szczawiu – nie pomógł na tak dotkliwe poparzenia.

Moje dzieciństwo było wolne od dwóch plag amerykańskich lasów: sumaka pnącego zwanego trującym bluszczem i Toxicodendron diversilobum zwanego potocznie trującym dębem. Tylko raz przeżyłam bliskie spotkanie z sumakiem pnącym – na szczęście mało mi zaszkodził, za to mój towarzysz mocno ucierpiał. Miałam jednak wiele przykrych doświadczeń z małą i bardzo niepozorną rośliną w Gombe, której maleńkie listki pokryte są tak jak u pokrzywy parzącymi włoskami. A kiedy, chcąc przyjrzeć się szympansowi, przez nieuwagę usiądzie się na jednej z tych roślin w porze deszczowej, palące szczypanie nie ustępuje przez ponad dobę – jest to bardzo bolesne. W jaki sposób te maleńkie parzące włoski atakują przez dwie warstwy ubrania, nie umiem sobie wyobrazić.

Wiele dowiedziałam się o strategiach obronnych roślin występujących w wąwozie Olduvai w Tanzanii, kiedy pracowałam tam przez trzy tygodnie w porze suchej w 1957 roku. W ciągu dnia kopałam w poszukiwaniu skamieniałości wraz z Mary i Louisem Leakeyami. Ale co wieczór Gilliam (druga Brytyjka uczestnicząca w ekspedycji) i ja mogłyśmy wędrować po wąwozie i otaczających go równinach. Tam właśnie nabrałyśmy respektu dla zdradliwych cierni akacji – i zdumiewałyśmy się widokiem żyrafy bezkarnie objadającej cierniste gałązki.

Natknęłyśmy się także na roślinę z gatunku Sansevieria ehrenbergii