Mali mężczyźni - Louisa May Alcott - ebook

Mali mężczyźni ebook

Louisa May Alcott

0,0

Opis

Zapraszamy w niezapomnianą podróż do świata „Małych mężczyzn”, która to książka jest kontynuacją powieści „Małe kobietki” autorstwa amerykańskiej pisarki Louisy May Alcott. W tej fascynującej powieści dla dzieci towarzyszymy postaciom znanym z poprzedniej części – dzieciom Jo March i ich niezwykłemu życiu w Plumfield. Poznajmy ich przygody, radości i wyzwania, jakie niesie dorastanie w otoczeniu mądrych i serdecznych nauczycieli. Louisa May Alcott, za sprawą swojego pióra, przenosi nas w barwny świat dzieciństwa, pełen zabawy, nauki, ale i ważnych lekcji życiowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 398

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Louisa May Alcott

 

Mali mężczyzni

 

 

przełożyła Zofia Grabowska

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1877. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-462-6 

 

 

 

Rozdział pierwszy. Alfred.

 „Proszę pana, czy tu jest Plumfield?” Zapytał obdarty chłopak mężczyzny, otwierającego bramę przed którą stanął omnibus.

 „Tak; kto cię tu przysłał?”

 „Pan Laurence; mam list od niego do samej pani”.

 „Dobrze, mój zuchu! Jdź na górę, i oddaj go tylko, to już cię Pani z pewnością przyjmie”. Żartobliwy ton tego człowieka dodał chłopcu otuchy, więc ośmielony jego słowy, poszedł dalej. Miły, wiosenny deszczyk skrapiał kiełkującą trawkę i rozkwitające drzewa, poza któremi zobaczył Alfred obszerny, czworoboczny dom ze staroświecką bramą, szerokimi wschodami i mnóstwem oświetlonych okien. Ponieważ ani firanki ani okiennice nie przysłaniały światła, więc Alfred stanąwszy na chwilę przed pociągnięciem dzwonka, zobaczył dużo małych cieni poruszających się na ścianach, usłyszał miły szmer młodocianych głosów, i zadumał się, czy to rzecz możliwa, by dom w którym jest tyle światła, ciepła i wygód, stał się schronieniem dla takiego sieroty.

 Rumiana dziewczyna otworzyła mu drzwi, i uśmiechnęła się odebrawszy list, który jej podał w milczeniu. Widocznie była przyzwyczajona do przyjmowania obcych chłopaczków, wskazała mu bowiem krzesło w sieni, i rzekła skinąwszy głową:

 „Usiądź tu sobie i obeschnij trochę na słomiance, a ja tymczasem zaniosę list do Pani”.

 Różne zajmujące rzeczy skracały Alfredowi czas wyczekiwania; rozglądał się ciekawie, bo go wszystko bawiło, i rad był że go nikt nie widzi siedzącego w ciemnym kąciku, przy drzwiach.

 W całym domu roili się chłopcy, na różne sposoby uprzyjemniając sobie dżdżyste popołudnie. Wszędzie ich było pełno, i przez otwarte drzwi ukazywały się zewsząd wesołe gromadki dużych, małych i średnich chłopaków, znajdujących się w różnych stopniach wieczornego ożywienia, a raczej rozswawolenia. Dwa obszerne pokoje na prawo, służyły widocznie za klasę, gdyż pełno w nich było stołów, map, tablic i książek. Przed ogniem płonącym na kominku, leżało na ziemi kilku próżniaczych chłopców, rozprawiając tak zapalczywie o nowym placu do gry w krykieta, że aż butami wierzgali w powietrzu. – W jednym kącie, słuszny młodzieniec grał na flotrowersie, całkiem obojętny na otoczającą go wrzawę; kilku innych skakało przez stoły, zatrzymując się niekiedy by tchu nabrać i uśmiać się z młodego karykaturzysty, który na tablicy rysował całe zgromadzenie.

 W pokoju z lewej strony, ukazywał się długi stół zastawiony do wieczerzy: były tam wielkie dzbanki ze świeżem mlekiem, stosy czarnego oraz białego chleba i pierniki, które są takim przysmakiem dla dzieci. Rozchodziła się też woń smarzonych grzanek i pieczonych jabłek, tworząc prawdziwą męczarnię dla nosków i zgłodniałych żołądków.

 Ale sień przedstawiała najpowabniejszy widok, bo wesoła gra w cztery kąty szła w najlepsze przy drzwiach pierwszego piętra. Na jednym przystanku bawiono się w kręgle, na drugim w arcaby, na wschodach zaś jeden chłopiec czytał, dziewczynka śpiewała do snu lalce, dwom pieskom i kotce, a z poręczy bez ustanku zsuwał się szereg małych chłopczyków, pomimo wielkiej krzywdy dla ubrania i niebezpieczeństwa dla członków.

 Te wyścigi tak zajęły Alfreda, że się wysuwał coraz bardziej z kącika, i gdy jeden raźny chłopak spadł z poręczy z taką siłą, że głowa mniej zahartowana, roztrzaskałaby się z pewnością – Alfred zapomniawszy się, poskoczył do nieszczęśliwego jeźdźca, z obawą czy go zastanie żywym; ale chłopak mrugał tylko przez chwilę mocno oczami, poczem leżał sobie spokojnie, i przyglądając się z zadziwieniem nowej twarzy, zawołał:

 „Hola!”

 „Hola!” odparł Alfred; nie wiedział bowiem coby rzec innego, a ta odpowiedź wydała mu się krótką i łatwą.

 „Czy ty będziesz nowym uczniem?” zapytał nieporuszając się, leżący chłopak.

 „Jeszcze nie wiem”.

 „Jak się nazywasz?”

 „Alfred”.

 „A ja Tomek; wejdź na górę, to się potem zsuniesz z poręczy, dobrze?” Odezwał się żywo, jak gdyby mu się nagle przypomniały obowiązki gościnności.

 „Nie wejdę, póki się nie dowiem, czy to pozostanę”. odrzekł Alfred, coraz więcej pragnąc by go przyjęto.

 „Słuchaj Adasiu, przybył nam towarzysz nowy, chodź go zobaczyć!” zawołał wesoło Tomek, i z niezmordowaną energią wziął się na nowo do swej zabawki.

 Na to wezwanie, chłopczyk czytający na wschodach, spojrzał wielkiem, ciemnem okiem, i zawahał się chwilkę, jak gdyby przez nieśmiałość; poczem włożył książkę pod pachę, i zeszedł poważnie na dół, by powitać nowo przybyłego. Przyjemna twarz jego i miłe spojrzenie od razu pociągnęły Alfreda.

 „Czyś widział Ciocię Ludkę?” zapytał Adaś takim tonem, jak gdyby to był jakiś uroczysty obrządek.

 „Nikogom dotąd nie widział prócz tych chłopców, i czekam właśnie,” odparł Alfred.

 Czy cię przysłał wuj Artur? pytał dalej Adaś grzecznie, ale z powagą.

 „Pan Laurence mię przysłał”.

 „To jest wuj Artur; on nam zawsze przysyła miłych chłopców”.

 Alfred zdawał się uradowany temi słowy i uśmiech ożywił jego wynędzniałą twarz. Nie wiedział coby dalej mówić, więc stali obaj patrząc na siebie w przyjaznem milczeniu, dopóki nie nadeszła owa dziewczynka z lalką na rękach. Bardzo była podobna do Adasia, tylko nie tak duża; miała też okrąglejszą, różowszą tworzyczkę, i niebieskie oczki.

 „To moja siostra, Stokrotka,” odezwał się Adaś z takim naciskiem, jak gdyby przedstawiał jaki rzadki i cenny przedmiot.

 Dzieci ukłoniły się sobie, i dziewczynce z radości porobiły się dołki w twarzy, gdy rzekła uprzejmie:

 „Mam nadzieję że z nami pozostaniesz. Tak się tu dobrze bawimy – prawda Adasiu?”

 „Ma się rozumieć że się dobrze bawimy; Ciocia Ludka umyślnie ma na to Plumfield”.

 „Prawda że tu bardzo ładnie,” zauważył Alfred czując że musi coś odpowiedzieć tym uprzejmym osóbkom.

 „To najmilsze miejsce w świecie! prawda Adasiu?” rzekła Stokrotka, we wszystkiem uważając widocznie braciszka za najwyższą powagę.

 „Zdaje mi się że Grenlandya jest ciekawsza, bo tam są lodniki i cielęta morskie. Ale ja także lubię Plumfield, bardzo tu przyjemnie mieszkać,” odparł Adaś którego zajmowała wówczas książka o Grenlandji. Chciał w niej pokazać i objaśnić Alfredowi ryciny, lecz nadeszła służąca, i wskazując głową na drzwi od bawialnego pokoju, rzekła:

 „Dobrze stoi twoja sprawa, kawalerze – zostaniesz”.

 „Jak mię to cieszy! chodźmy do cioci Ludki,” powiedziała Stokrotka i wzięła Alfreda za rękę z tak opiekuńczą minką, że od razu było mu jak w domu.

 Adaś oddawał się znowu ulubionej książce, podczas gdy siostrzyczka prowadziła nowego przybysza do jednego z tylnych pokoi, gdzie ogromnej tuszy mężczyzna swawolił z dwoma chłopczykami na sofie, a szczupła dama kończyła właśnie list, który znać było, że odczytuje powtórnie.

 „Przyprowadziłam go cioci!” zawołała Stokrotka.

 „Więc to mój nowy chłopiec? miło mi cię widzieć i mam nadzieję że ci się spodoba u nas”, rzekła pani Bhaer przyciągając go do siebie, i delikatnie odgarnęła mu z czoła włosy, z tak macierzyńskim wyrazem twarzy, iż od razu pozyskała sieroce serduszko Alfreda.

 Nie była ona wcale piękną, ale zachowała w ożywionej twarzy i w ruchach coś tak komicznie dziecinnego, że ją to czyniło niezmiernie naturalną, miłą, i łatwą w pożyciu; dla tego też chłopcy nazywali ją, „zuchem”. Gdy poczęła głaskać Alfredowi głowę, zadrgały mu nieco usta, więc bystre jej oczy przybrały zaraz łagodniejszy wyraz, przyciągnęła bliżej znędzniałego chłopczynę i rzekła ze śmiechem:

 „Ja jestem matka Bhaer, ten pan jest ojciec Bhaer, a to są młode Bhaerątka. Chodźcie chłopcy zapoznać się z Alfredem”.

 Trzej zapaśnicy usłuchali natychmiast, i olbrzymi mężczyzna przyszedł powitać nowego ucznia, trzymając po jednem pyzatem dziecku na każdem ramieniu. Robcio i Teodorek wyszczerzyli tylko ząbki, ale pan Bhaer uścisnął się z nim za ręce, i wskazując nizki stołeczek przy kominku, rzekł przyjaźnie:

 „Jest tu gotowe miejsce dla ciebie, mój synu; usiądź i osusz sobie obówie”.

 „Czy mu przemokło? Mój drogi chłopcze, zdejmij buty, a ja ci znajdę suche w mgnieniu oka!” zawołała pani Bhaer, i zajęła się Alfredem tak energicznie, że wkrótce siedział na wygodnem krzesełku, w suchych skarpetkach i ciepłych pantoflach. Z taką wdzięcznością podziękował za to, że oczy pani Bhaer znowu złagodniały, i odezwała się z czemś wesołem, bo zawsze zwykła była to czynić, gdy ją co wzruszyło.

 „To są Tomka pantofle, ale ponieważ nigdy nie pamięta ubrać ich w pokoju, więc mu je odbierzemy. Za duże są na ciebie, lecz tem lepiej, bo trudno byłoby w nich uciec”.

 „Ja nie chcę uciekać,” rzekł Alfred, i z rozkosznem westchnieniem przybliżył posmolone rączęta do ognia.

 „Dobrze, dobrze; teraz będę cię odkarmiać, i leczeć z tego szkaradnego kaszlu. Jak dawno masz go, mój drogi?” Zapytała pani Bhaer, szukając w koszyku kawałka flaneli.

 „Odkąd zima nastała. Zaziębiłem się, i nie mogę jakoś przyjść do siebie”.

 „Nic dziwnego, kiedy mieszkał w wilgotnej piwnicy, i chodzi w łachmanach,” rzekła pocichu pani Ludwika do męża, który przyglądał mu się przez pewien czas doświadczonem okiem, i dostrzegł że ma zapadłe skronie, zgorączkowane usta, ochrzypły głos, i uporczywy kaszel.

 „Robciu, idź do dozorczyni po lekarstwo od kaszlu i plaster”. Rzekł pan Bhaer porozumiawszy się oczami z żoną.

 Alfred patrzył z pewnym niepokojem na te przygotowania, lecz zapomniał o strachu, a nawet parsknął serdecznym śmiechem, gdy pani Bhaer szepnęła z komiczną miną:

 „Słyszysz jak ten mój ladaco, Teodorek, udaje kaszel? Bierze go chętka na ten syrop, bo jest zrobiony z miodem”.

 Gdy przyniesiono lekarstwo, tak się zaczął malec krztusić, że aż mu poczerwieniała twarzyczka; dostał więc łyżeczkę, skoro już Alfred odważnie zażył swoją porcyę, i obwiązane miał gardło flanelą.

 Po niedługiej chwili, rozległ się potężny dzwon, i głośne tupanie w sieni oznajmiło wieczerzę. Nieśmiały Alfred struchlał że się znajdzie wobec tylu nieznanych chłopców, ale pani Bhaer wzięła go za rękę, a Robcio rzekł z opiekuńczą minką: nie bój się, ja będę blizko ciebie”.

 Dwunastu chłopców: sześciu po każdej stronie, stało za krzesłami, podskakując z niecierpliwości, by już dano hasło do jedzenia; a ów wysoki młodzieniec który przedtem grał na flotrowersie, poskramiał ich zapędy. Żaden nie usiadł jednak póki pani Bhaer nie zajęła miejsca za przyrządem do herbaty, mając obok siebie z lewej strony Teodorka, a z prawej Alfreda.

 „To jest nowy nasz wychowaniec, Alfred. Po wieczerzy będziecie się mogli zapoznać. Zwolna chłopcy, zwolna!”

 Wszyscy wpatrzyli się w Alfreda, a potem zaczęli suwać krzesłami, daremnie chcąc się cicho zachować. Wprawdzie państwo Bhaer usiłowali nauczyć ich przyzwoitego zachowania się przy jedzeniu, i wogóle powodziło im się bardzo dobrze, gdyż przepisy ich były nielicznie i rozsądne, a chłopcy widząc że im chcą je ułatwić i uprościć, starali się być ulegli; lecz są chwile kiedy poskramianie zgłodniałych chłopaków, staje się istotnem okrucieństwem, naprzykład w sobotni wieczór po pół wakacyach.

 „Niech że się te drogie dzieciska choć w jeden dzień nakrzyczą, nawrzeszczą, naswawolą do syta. Coż warte święto bez swobody i figli? Trzeba im sprawiać tę uciechę przynajmniej raz w tygodniu”.

 Tak zwykła mawiać pani Bhaer gdy się surowe osoby dziwiły, że w tak przyzwoitem niegdyś Plumfield, są dozwolone takie rozrywki jak naprzykład: ślizganie się z poręczy, i rzucanie na siebie poduszkami.

 Czasem się zdawało że się dom zawali; nigdy jednak do tego nie przyszło, bo ojciec Bhaer umiał jednem słowem nakazać ciszę, i chłopcy wiedzieli że nie mogą nadużywać swobody. Tak więc pomimo wielu złowrogich wróżb, szkoła ta kwitła, i w nieznaczny sposób uczono dzieci dobrego zachowania się i moralności.

 Alfred bardzo był temu rad że go zasłaniają wysokie dzbanki, i że siedzi miedzy Tomkiem a panią Bhaer, która mu napełnia ciągle talerz i kubek.

 „Kto jest ten chłopiec, obok dziewczynki – na drugim końcu stołu?” szepnął Alfred do sąsiada, korzystając z ogólnego śmiechu.

 „Adaś Brooke; siostrzeniec pani Bhaer”.

 „To musi być miły chłopak”.

 „O bardzo! dużo umie, i przepada za czytaniem”.

 „A ten tłusty, obok niego?”

 „To Nadziany; Jerzy mu na imię, aleśmy go tak przezwali z powodu, że dużo je. Ten chłopczyna siedzący przy ojcu Bhaer, to jego synek, Robcio; a ten wysoki, to Franz jego siostrzeniec. On nas trochę uczy i dozoruje”.

 „Wszak ten sam gra na flotrowersie?” Zapytał Alfred, gdy Tomek umilkł, a to z przyczyny że wpakował do ust całe jabłko pieczone.

 Tomek skinął głową, prędko przełknął jabłko, a potem rzekł „o gra! czasem tańczymy i gimnastykujemy się, przy jego muzyce. Ja znów lubię grać na bębnie, i chciałbym się tego uczyć”.

 „Co do mnie, wolę skrzypce; bo i ja także umiem grać”. Powiedział Alfred, któremu ten ponętny przedmiot rozwiązał usta.

 „Umiesz!” zawołał Tomek, i zrobił nań wielkie oczy z ponad Kubka.

 „Pan Bhaer kupił właśnie stare skrzypce, i z pewnością pozwoli ci ich, ile razy zechcesz”.

 „Doprawdy? ach, jakby to dobrze było! bo widzisz, póki ojciec żył, chodziłem po domach grywać na skrzypcach z nim, i jeszcze z drugim muzykusem”.

 „Czy to było przyjemne zatrudnienie?” spytał ciekawie Tomek.

 „Gdzież tam, okropne! Tak było mrozno w zimie, a tak gorąco w lecie! Bywałem często strasznie zmęczony, a w dodatku trzeba było znosić głód i złe obejście”.

 Tu, Alfred umilkł i odgryzł porządny kawał piernika, jak gdyby dla zapewnienia się, że te ciężkie czasy już minęły; potem dodał rzewnie: „Alem ja kochał skrzypki, i tęskno mi do nich. Nikolo zabrał je po śmierci ojca, i nie chciał mię dłużej trzymać, dla tego żem wątły”.

 „Jeżeli dobrze grasz, to będziesz należał do orkiestry, zobaczysz!”

 „Czy wy tu macie orkiestrę?” zapytał Alfred, i oczy mu zabłysły.

 „Ma się rozumieć, i jaką ładną! Sami chłopcy ją składają. Urządzamy koncerta i tym podobne rzeczy. Przekonasz się, co się tu dziać będzie jutro wieczorem”. Po tych słowach mile łechcących ciekawość, Tomek wziął się napowrót do wieczerzy, Alfred zaś wpadł w błogą zadumę nad pełnym talerzem.

 Pani Bhaer słyszała tę ich rozmowę, chociaż się zdawało że cała zajęta nalewaniem w kubki i dozorowaniem Teodorka, który był tak śpiący, że włożył sobie łyżeczkę w oczko, kiwał główką jakby czerwona makówka, i nareszcie usnął na dobre, oparłszy policzek na pulchnem ciastku, w miejscu poduszki.

 Umyślnie pomieściła pani Bhaer Alfreda przy Tomku, bo jego otwarte i łatwe obejście było zawsze pociągającem dla nieśmiałych chłopców. Alfred widocznie uległ także temu wpływowi, zwierzył mu się bowiem z różnych drobiazgów w czasie wieczerzy, a pani Bhaer przysłuchając się, lepiej poznała jego charakter, niż gdyby się była wdała sama w rozmowę.

 Pan Laurence w liście swoim tak się wyraził o Alfredzie:

 „Droga Ludko, posyłam ci chłopca z rzędu tych, co ci najlepiej przypadają do serca: jest on sierotą, chorym, i bez opieki. Dotąd był ulicznym grajkiem, i napotkałem go w piwnicy, gdzie opłakiwał stratę ojca i skrzypków. Zdaje mi się że w nim jest dobry materyał, i że go możemy wyratować wspólnemi siłami. Skoro ty wyleczysz jego nędzne ciało, a Fritz rozwinie zaniedbany umysł, wówczas ja się nim zajmę i zbadam, czy to geniusz, czy tylko utalentowany chłopiec, który będzie mógł zapracować sobie na chleb. Przyjmijcie go na próbę, przez wzgląd na

 waszego

 „Teodorka”.

 „Ma się rozumieć że go przyjmiemy!” zawołała pani Bhaer, a zobaczywszy Alfreda, pomyślała od razu że czy jest geniuszem lub nie – jako opuszczony, schorzały chłopiec, potrzebuje tego właśnie co ona dawać lubi: to jest ogniska domowego i macierzyńskiej opieki. Oboje z mężem przyglądali mu się znienacka, i pomimo obdartej odzieży, niezgrabnego obejścia i brudnej twarzy, z wielu rzeczy im się podobał. Był to szczupły blady, chłopczyk lat dwunastu; miał niebieskie oczy i czoło kształtne pod szorstkim i zaniedbanym włosem. Nieśmiała twarz bywała chwilami tak zalęknioną, jak gdyby się spodziewał ostrych słów lub uderzenia; usta mu drgały jak kto mile spojrzał, a oczy patrzyły wdzięcznie, za każde łagodne słowo. „Niech sobie grywa biedaczek, choćby całymi dniami,” pomyślała pani Bhaer, spostrzegłszy radość jego na wzmiankę o orkiestrze.

 Po wieczerzy zatem, gdy się chłopcy rozproszyli, pani Ludwika ukazała się ze skrzypcami w rękach, i porozumiawszy się krótko z mężem, przystąpiła do Alfreda który z kącika przyglądał się wszystkiemu, z żywą ciekawością.

 „Zagraj co, mój drogi. Potrzebujemy skrzypcy do orkiestry, więc nam się możesz bardzo przydać”.

 Zamiast się ociągać przez nieśmiałość, jak się spodziewała, czemprędzej ujął skrzypce, i dotykał się ich z taką ostrożnością, że widać było, jak namiętnie miłuje muzykę.

 „Będę się starał zagrać jak najlepiej,” rzekł, i natychmiast pociągnął smyczkiem po strunach, jak gdyby mu pilno było usłyszeć znowu drogie sobie tony.

 Wielka była wrzawa w pokoju, lecz Alfred jakby głuchy na wszelkie dźwięki, prócz tych jakie sam wydobywa, grał z cicha dla siebie, przejęty rozkosznem uczuciem. Była to tylko jedna z tych prostych murzyńskich pieśni wykonywanych zazwyczaj przez ulicznych grajków; ale tak się podobała chłopcom, że przestali swawolić, wsłuchując się z zadziwieniem. Zwolna przysuwali się coraz bliżej; pan Bhaer przystąpił także i badawczo śledził młodego muzyka, który grał bez końca, zapomniawszy o otoczeniu. Oczy mu błyszczały, twarzyczka pałała, palce drgały, podczas gdy obejmował czule skrzypki, i przemawiał do serc swym ulubionym językiem.

 Serdeczny poklask wynagrodził go sowiciej, niżby tego dokazał rzęsisty deszcz grosików, skoro umilkł i rozejrzał się dokoła, mówiąc niejako:

 „Starałem się zagrać jak najlepiej, żeby wam sprawić przyjemność”.

 „Prześlicznie grasz!” zawołał Tomek który się uważał za jego opiekuna.

 „Będziesz pierwszym skrzypkiem w naszej orkiestrze,” dodał Franz z uśmiechem.

 Pani Bhaer szepnęła do męża:

 „Teodorek ma słuszność; w tem dziecku jest coś niezwykłego”.

 Profesor skinął na to głową, i klepiąc Alfreda przyjaźnie poramieniu, rzekł:

 „Dobrześ się wywiązał, mój synu. Teraz poprosimy cię o przygrywkę do śpiewu”.

 Była to najzaszczytniejsza, najszczęśliwsza chwila w życiu biednego chłopca, gdy zaprowadzono go do fortepianu, na honorowe miejsce, poczem dzieci go otoczyły, i bez względu na jego nędzną odzież, patrzyły z poszanowaniem, czekając by zagrał.

 Ponieważ znalazła się znana mu pieśń, więc po kilku próbach, zjednoczyły się głosy, a skrzypce, fletrowers i fortepian towarzyszyły tak potężnemu chórowi chłopców, że się aż trząsł stary dach. To wszystko tak wzruszyło biednego Alfreda, że gdy ostatnia nuta ucichła, twarzyczka zaczęła mu drgać, skrzypce wypadły z rąk, i obróciwszy się do ściany, rozpłakał się jak dziecko.

 „Co ci jest, mój drogi?” zapytała pani Bhaer, która zdążając za innymi w śpiewie, powstrzymywała zarazem Robcia, żeby nie tupał do taktu.

 „Wszyscy są dla mnie tacy dobrzy – i tak tu pięknie – żem się nie mógł powstrzymać,” odpowiedział Alfred ze łkaniem, i zakaszlał się okropnie.

 „Chodź zemną, mój drogi; musisz się położyć i wypocząć. Jesteś znużony, więc tu zbyt hałaśliwie dla ciebie,” szepnęła pani Bhaer, i zabrawszy go do swego pokoju, dała się wypłakać w cichości.

 Skoro się uspokoił i zaczął zwolna zwierzać jej się z utrapień, słuchała ze łzami, chociaż wszystkie były jej już znane.

 „Teraz moje dziecko, masz ojca, matkę, i ognisko domowe, więc przestań myśleć o tych smutnych czasach. Staraj się być zdrowym, wesołym, i ufaj, że odtąd będziemy cię zasłaniać wszelkiemi siłami od cierpień. Umyślnie otworzyliśmy ten zakład, aby w nim błogo spływało życie chłopcom, i żeby się uczyli radzić sobie i być pożytecznymi ludziom. Mam nadzieję że dopną tego celu. Co się tyczy muzyki, to będziesz jej miał dowoli, ale wpierwej musisz się wzmocnić. Chodź teraz do dozorczyni żeby cię wykąpała, a jutro ułożymy razem jaki ładny plan”.

 Alfred mocno ściskał jej rękę, i niemogąc zdobyć się na słowa, dziękował spojrzeniem. Wprowadziła go do obszernego pokoju, gdzie się krzątała gruba niemka z twarzą tak okrągłą i wesołą, że wyglądała jak słońce, którego promienie wyobrażała szeroka falbanka u czepka:

 „To Humlowa, dozorczyni; dobrą ci kąpiel przyrządzi, obetnie włosy i posłuży we wszystkiem. Łazienka jest tam oto. Co sobotę w wieczór, kąpiemy najpierw małych chłopców i pakujemy ich do łóżek, a tymczasem starsi kończą śpiewać. No, Robciu, wskakuj”.

 Mówiąc to wszystko, rozebrała pani Bhaer synka, i zanurzyła go w długiej wanience, w pokoiku przyległym do dziecinnej sypialni.

 Były tam dwie wanny prócz miednic, tusz i szafliczków do moczenia nóg. Alfred rozkoszując się w wodzie, patrzył na te dwie kobiety jak myły kilku małych chłopaków, ubierały ich w nocną bieliznę i kładły do łóżek. Ma się rozumieć że się nie obeszło bez psot, któremi wszystkich rozśmieszali, póki ich sen nie zmorzył. Alfreda również dozorczyni umyła, następnie obwinąwszy w kodrę, posadziła przy kominku, i obcinała mu właśnie włosy, kiedy nowi chłopcy wpadli do łazienki, robiąc wrzawę i plusk, jakby gromada rozswywolonych wielorybów.

 „Alfred będzie tu dziś spał, bo jak się zakaszle w nocy, to mu się dasz napić ziółek z siemiena lnianego,” rzekła pani Bhaer, krzątająca się jak kokosz, pośród licznego stada ruchliwych kacząt.

 Dozorczyni chętnie ubrała zaraz Alfreda we flanelowy kaftanik, podała mu jakiś napój ciepły i słodki, a potem umieściła w przyległym pokoju, gdzie stały cztery łóżka. Leżał tam sobie spokojnie jak mumja, czując że mu już nic nie brakuje do przyjemności i wygody. Ochędóztwo sprawiało na nim nowe i roskoszne wrażenie: flanelowy kaftanik był ubraniem nieznanem w jego świecie; ziółka ciepłe tak mile łagodziły kaszel, jak serdeczne słowa rozgrzewały osierocone serce; a uczucie że obchodzi kogoś, czyniło z tego skromnego pokoju, prawdziwe niebo. Przymykał często oczy, żeby się przekonać, czy to nie jest ułudny sen, który się rozwieje, skoro je otworzy i przejęty miłemi wrażeniami, nie mógł usnąć – tembardziej że niezadługo pewien miejscowy zwyczaj uderzył jego zdumiony, lecz trzeźwy wzrok.

 Gdy się uciszyło pluskanie, nagle zaczęły poduszki fruwać na wszystkie strony, a podrzucały je białe szatanki, wyskakując hałaśliwie z łóżek. Bitwa toczyła się w kilku pokojach, w sieni, a nawet niekiedy dostawała się do sypialni dziecinnej, gdzie się chronił niejeden pokrzywdzony rycerz. Nikt nie zwracał jednak uwagi na te wybryki, nikt się im nie dziwił, ani ich zakazywał. Dozorczyni rozwieszała ręczniki, a pani Bhaer przeglądała czystą bieliznę, tak spokojnie, jak gdyby zupełny panował porządek. Co więcej, wypędziła nawet jednego zuchwalca z pokoju poduszką, którą znienacka cisnął na nią.

 „Czy oni sobie nie zrobią krzywdy?” zapytał Alfred, zanosząc się od śmiechu.

 „Bądź spokojny; co sobotę w wieczór, wolno im bić się poduszkami. Powłoczki w każdym razie odmieniłyby się jutro, więc mię to bynajmniej nie gniewa, bo się chłopcy rozgrzewają po kąpieli”. Rzekła pani Bhaer dobierając skarpetki.

 „Jakaż – to miła szkoła!” Zawołał Alfred. „Dziwaczna,” odparła pani Bhaer ze śmiechem, „ale jak widzisz, nie męczy się tu dzieci surowością, ani zbyteczną nauką. Z początku zakazywałam tego figlowania w nocnych koszulach, ale gdy się to na nic zdało, weszliśmy w taki układ: co sobotę w wieczór wolno im ciskać na siebie poduszkami, ale za to w inne dni muszą kłaść się spokojnie. Zrobiłam próbę, i powiodła się; jak nie dotrzymają kiedy słowa, nie ma swawoli; w przeciwnym razie, odwracam zwierciadła, stawiam lampy w bezpiecznych miejscach, poczem mogą figlować dowoli”.

 „To śliczny pomysł!” rzekł Alfred. Brała go chętka należeć także do tej bitwy, ale nieśmiejąc się z tem odezwać pierwszego wieczoru, zdaleka się tylko przyglądał ożywionej zabawie.

 Tomek stanął na czele napastników, Adaś znów bronił swego pokoju z szaloną odwagą, i szybko za sobą układał poduszki, w miarę jak były ciskane; więc nareszcie pozbawieni municyi, rzucili się chłopcy, by ją odebrać. Nie obeszło się bez kilku drobnych wypadków, ale nikt nie zwracał uwagi na to; każdy dawał i odbierał głośne razy z niezamąconą wesołością, a poduszki latały jakby grube płaty śniegu. Nakoniec pani Bhaer spojrzawszy na zegarek, zawołała:

 „Dosyć tego! dalej, do łóżek! który z was nie usłucha, będzie skazany na karę!”

 „Jakoż to kara?” zapytał Alfred, zaciekawiony, co się stanie z przestępcą, który nie ulegnie tej ochmistrzyni dziwacznej wprawdzie, ale przejętej dobrem powszechnem.

 „Nie będzie należał do zabawy, na przyszły raz,” odpowiedziała pani Bhaer. „Daję pięć minut czasu do uspokojenia się, poczem gaszę światło i wymagam porządku. To są honorowe chłopcy, więc dotrzymują słowa”.

 Rzeczywiście: jak się nagle zaczęła bitwa, tak się skończyła. Nastąpiło już tylko parę pożegnalnych strzałów i okrzyków, Adaś rzucił siódmą poduszkę na uciekającego nieprzyjaciela, poczem ład został przywrócony. Po tej sobotniej swawoli nastała już cisza, którą przerywał tylko gdzieniegdzie chichot lub szept przytłumiony, a matka Bhaer po ucałowaniu nowego wychowanka, zostawiła go błogim snom o życiu w Plumfield.

Rozdział drugi. Chłopcy.

 Korzystając z długiego snu Alfreda, opiszę moim młodym czytelnikom chłopców, wśród których znalazł się nazajutrz.

 Zacznijmy od dawnych znajomych.

 Szesnastoletni już Franz, wysoki młodzian, jako prawdziwy Niemiec, miał grubą tuszę i jasnoblond włosy. Zamiłowany był w książkach i w domowem życiu, przytem towarzyski i muzykalny. Wuj sposobił go do kolegium, a ciotka do szczęśliwej przyszłości, przy własnem ognisku. Pilnie rozbudzała zatem łagodność, przywiązanie do dzieci, poszanowanie dla kobiet tak starych jak i młodych, oraz praktyczność. Był jej prawą ręką i kochał tę wesołą ciocię, jakby rodzoną matkę, którą starała mu się zastąpić.

 Emil we wszystkiem różniąc się od niego, był żywy, obrotny i przedsiębiorczy. Marzył o życiu na morzu, i wuj obiecał, że zostanie marynarzem po skończeniu lat szesnastu; nakłaniał go więc do studyi nad żeglugą, dawał książki o sławnych admirałach i bohaterach, a po lekcyach pozwalał, by jak żaba przesiadywał w rzece, w stawie, albo w strumyku. Jego pokój był podobny do żołnierskiej kajuty, bo wszystko przypominało w nim żeglugę, wojnę i okręt, a ulubioną rozrywką było przebierać się za marynarza, i o ile wuj nie wzbraniał, naśladować marynarski taniec, chód, a nawet i sposób mówienia. Chłopcy nazywali go „komandorem”.

 Adaś należał do rzędu tych dzieci, które są dowodem, co może rozumne przywiązanie i pieczołowitość rodziców, bo dusza jego zostawała w cudownej harmonii z ciałem. Skutkiem delikatności, jaką jedynie domowy wpływ zdoła zaszczepić, miał obejście miłe i proste. Matka pielęgnowała w nim niewinne i kochające serce; ojciec wzmacniał siły fizyczne za pomocą zdrowych pokarmów, ruchu i snu; a dziaduś March uprawiał młody umysł, z tkliwą mądrością nowożytnego Pytagoresa. Zamiast go męczyć długiemi lekcyami, którychby się uczył na pamięć jak papuga, dopomagał do rozwijania się tak naturalnie i pięknie, jak słońce i rosa pomagają różom, by zakwitły. Adaś bynajmniej nie był doskonałym, ale miał wady z lepszego gatunku. Nauczony zawczasu panować nad sobą, nie stawał się pastwą żądz i namiętności, jak się to przytrafia niejednemu dziecku, które otrzymuje karę za uleganie pokusom, chociaż go nikt przeciw nim nie uzbroił. Byłto chłopiec spokojny, cichy, poważny, lecz zawsze pogodny. Nieświadomy własnej piękności i intelligencyi, bystre miał oko na urodę i zdolności innych dzieci. Rodzice starali się oddziaływać pożytecznemi wiadomościami i zbawiennem towarzystwem na zbyt wielkie zamiłowanie w książkach, bujną wyobraźnię i gorącą naturę – obawiając się, żeby się nie stał jednem z tych bladych, nad wiek rozwiniętych dzieci, które wprawdzie radują i zdumiewają rodzinę, lecz jak cieplarniane kwiatki więdną, dla tego że ich młoda dusza rozkwitła zbyt wcześnie, i nie ma na posługi krzepkiego ciała, aby mocno wrosnąć w zdrowy grunt tego świata.

 Adaś został więc oddany do Plumfield, co się tak korzystnem okazało w skutkach, że rodzice i dziaduś nacieszyć się nie mogli swym pomysłem. Obcowanie z chłopcami uczyniło go praktyczniejszym, ożywiło umysł i zagłuszyło piękne tkanki pajęcze, które przedtem lubiła snuć jego młoda główka. Wprawdzie gdy ztamtąd przybył pierwszy raz do domu, raziło matkę, że trzaska drzwiami, klnie się na Jowisza i żąda grubych butów, aby tak głośno stąpać, jak „papa”. Ale Jana cieszyło to; uśmiał się z dosadnych wyrazów, kupił mu buty i rzekł z zadowoleniem: „Kiedy okazuje tyle ważnych zalet, pozwól mu być trochę rubasznym. Chciałbym, żeby mój syn miał męzkie usposobienie, i ta chwilowa szorstkość nie wyjdzie mu na złe. Polor nada mu się zwolna, co się zaś tyczy nauk, będzie ich tak spragniony, jak kania deszczu, więc go nie znaglaj”.

 Stokrotka zawsze równie promienna i urocza, zapowiadała różne kobiece przymioty, gdyż podobną była do swej miluchnej mateczki i zamiłowaną w domowych zajęciach. Miała całe grono lalek, które były wzorowo prowadzone. Zawsze nosiła z sobą koszyczek do robót i wykonywała je tak starannie, że Adaś często wydobywał z kieszeni chusteczkę, żeby się popisać jej równym ściegiem. Maleńkiej Józi pięknie także uszyła już flanelową sukienkę. Lubiła krzątać się koło kredensu z porcelaną, ustawiać na stole solniczki, układać prosto łyżki, i codzień obchodziła bawialny pokój z miotełką, okurzając krzesła i stoły. Adaś ją trochę za to prześladował, ale bardzo był rad, że mu utrzymuje rzeczy w porządku, obdarza go ładnemi robotkami i dopomaga mu w lekcyach – stali bowiem zawsze na równi, bez obawy współzawodnictwa.

 Kochali się ciągle z jedną siłą, i nikomu nie wolno było wyśmiewać Adasia, że się tak tkliwie obchodzi ze Stokrotką. Walecznie staczał za nią bitwy i nie mógł zrozumieć, czemuby się chłopcy nie mieli przyznawać do tego, że kochają swe siostry. Stokrotka uwielbiała go: „Mój brat!” i wydawał jej się najznakomitszym młodzieńcem na świecie. Co rano biegła w szlafroczku zapukać do jego drzwi i mówiła z macierzyńską troskliwością: „Wstań, już czas na śniadanie; przyniosłam ci świeży kołnierzyk”.

 Robcio, energiczny malec, musiał odkryć tajemnicze perpetuum mobile, bo nieustannie był w ruchu. Szczęściem nie odznaczał się zbyt wielką odwagą i to go chroniło od szkodliwych wypadków. Bujał między ojcem a matką, jakby kochające wahadło, z przyjemnem dla ucha „tik tak”, bo wielkim był gadułą.

 Teodorek był za młody, żeby brać wielki udział w sprawach Plumfieldu, ale miał swoję sferę i pięknie ją zapełniał. Naprzykład ile razy wzięła kogo chętka do pieszczot „bobo” przepadając za całusami i uściskiem, zawsze się znajdowało na pogotowiu. Ponieważ nie odstępował prawie nigdy od matki, umoczył paluszek w każdej potrawie, jaką przysposabiała, ale to dodawało lepszego smaku.

 Fryderyk i Adolf, czyli Dick i Dolo, mieli po ośm lat. Z początku Dolo bardzo się jąkał; ale się z tego wyleczył stopniowo, bo niewolno było szydzić zeń, a przytem pan Bhaer odzwyczajał go, przymuszając do powolnej mowy. Byłto sobie dobry chłopaczek, wcale niezajmujący i pospolity, ale rozwijał się tam pomyślnie, oddając się tak obowiązkom jak przyjemnościom, ze spokojnem zadowoleniem i z pewną powagą.

 Biedny Dick miał garb na plecach, lecz tak wesoło znosił to kalectwo, że Adaś z właściwą sobie oryginalnością zapytał pewnego razu: „Czy garb wyrabia w ludziach dobry humor? Jeżeli tak jest, to chciałbym także być garbatym”. Dick był zawsze pogodny i starał się podążać we wszystkiem za innymi chłopcami, bo dzielną miał duszę, pomimo wątłego ciałka. Przybywszy do Plumfield, bardzo był drażliwy na swe kalectwo, ale wkrótce zapomniał o niem, gdyż nikt się nie ważył wytykać go, z powodu, że pani Bhaer ukarała jednego z chłopców, gdy się roześmiał raz z tego biedaka.

 „Bóg nie uważa na to, bo chociaż mam plecy garbate, to dusza moja jest prostą,” rzekł ze łkaniem do swego prześladowcy. Państwo Bhaer przy pomocy tej idei zdołali rozbudzić w nim wkrótce wiarę, że ludzie także miłują duszę jego i o tyle tylko zwracają uwagę na ciało, by się litować i dopomagać mu w znoszeniu tej niedoli.

 Pewnego razu, gdy chłopcy bawili się w menażeryę, jeden z nich zapytał: „Dick, jakiem ty będziesz zwierzęciem?”

 „Dromaderem; alboż nie widzisz garbu na plecach?” odparł z uśmiechem.

 „Dobrze, mój drogi, ale zamiast dźwigać ciężary, będziesz tylko postępował zaraz za słoniem, w czasie pochodu,” odezwał się Adaś urządzający widowisko.

 „Mam nadzieję, że kiedyś ludzie będą tak dobrzy dla tego biedaka, jak teraz moi chłopcy,” powiedziała pani Bhaer, zadowolona ze skutku swych nauk, gdy Dick przesunął się koło niej z miną bardzo uszczęśliwionego, choć wątłego dromadera, obok wspaniałego słonia, którego przedstawiał gruby Nadziany.

 Jakubek byłto chłopak bystry, ale i chytry zarazem, którego oddano do tej szkoły z powodu jej taniości. Niejeden nazwałby go sprytnym, lecz ten rodzaj sprytu nie podobał się panu Bhaer. W jego oczach ta chytrość nad wiek i żądza pieniędzy, były zarówno kalectwami, jak jąkanie się Dola i garb Dicka.

 Czternastoletni Antoś takim był, jakich się napotyka tysiące. Nieustawał nigdy w ruchu, w figlach, w psotach. Domowi nazywali go „huraganem” i w ciągłej byli obawie, żeby nie spadł z krzesła, nie uderzył się o stół, lub nie upuścił czego na ziemię. Przechwalał się z różnych umiejętności, ale mało co potrafił zrobić. Względem małych chłopców odgrywał fanfarona, a dużym pochlebiał się znowu. Niebędąc zupełnie złym, należał jednak do rzędu tych dzieci, które łatwo sprowadzić z dobrej drogi.

 Jerzy był zepsuty przez zbyt pobłażliwą matkę, która go tak karmiła słodyczami, że aż stracił zdrowie, a wówczas wydawał jej się znów zbyt wątłym do nauki. Doszedłszy w ten sposób do lat dwunastu, stał się blady, obrzmiały, ociężały, cierpki i leniwy. Ktoś ze znajomych namówił wiec matkę, żeby go wysłała do Plumfield, i tam przyszedł wkrótce do siebie, gdyż dawano mu rzadko łakocie, zmuszano do częstego ruchu, a naukę udzielano w tak przyjemny sposób, że odzyskał zdrowie duszy i ciała. Zdumiona nim matka, nabrała przekonania, że w Plumfield panuje szczególnie skuteczne powietrze.

 Karolek był idyotą, czyli „niewiniątkiem” według rzewnego wyrażenia Szkotów i pomimo lat trzynastu, wyglądał na sześcioletnie dziecko. Niegdyś odznaczał się rzadką intelligencyą, ale go ojciec nadto rozwinął zbyt trudnymi wykładami i trzymaniem przy książkach po sześć godzin dziennie, w nadziei, że tak pochłaniać będzie nauki, jak strasburgska gęś łyka pokarmy wkładane jej w gardziel. Zdawało mu się, że dopełnia w ten sposób obowiązku, tymczasem o mało go nie zabił, wpędziwszy w gorączkową chorobę. Gdy biedne dziecko przyszło nieco do siebie po tych przymusowych i smutnych wakacyach, wysilony jego mózg podobny był do tablicy zmytej gąbką.

 Była to strasznie ciężka nauka dla ambitnego ojca. Niemogąc znosić widoku tak obiecującego niegdyś dziecka, które wyszło na niedołężnego idyotę, wysłał go do Plumfield. Nie miał wprawdzie nadziei, żeby mu co jeszcze pomogło, ale przynajmniej był pewien, że się tam z nim dobrze obchodzić będą. Karolek był potulny i łagodny; litość brała patrzeć, z jakim trudem stara się czegoś nauczyć, jak szuka niejako poomacku utraconych wiadomości, które tak drogo przypłacił. Dzień za dniem ślęczał nad abecadłem, z dumą wymawiając: A, B, w przekonaniu, że zna te litery; lecz nazajutrz rano już ich nie pamiętał i całą pracę rozpoczynał na nowo. Pan Bhaer był dlań nieograniczenie cierpliwym i nie ustawał w wysiłkach, chociaż się zdawały bezskuteczne. Niebiorąc się do książek, powoli starał się tylko usuwać mgłę z zaciemnionego umysłu i przywrócić mu tyle przynajmniej intelligencyi, żeby nie był ciężarem i niedołęgą.

 Pani Ludwika na wszelkie sposoby wzmacniała jego zdrowie, chłopcy zaś przez litość okazywali mu wiele życzliwości. Nie lubiąc ich ruchliwych zabaw, wolał godzinami przyglądać się gołąbkom, kopać dołki dla Teodorka, tego niezmordowanego pracownika, lub chodzić krok w krok za Silasem, który był bardzo dobrym dla niego – Karolek zaś, chociaż zapominał liter, przyjazne twarze zawsze chował w pamięci.

 Tomek, najgorsze ladaco z całego zakładu, psotny był jak małpa; ale miał tak dobre serce, że mu wszystko chętnie wybaczano. Chociaż prędki jak żywe srebro, tak był pokorny, jak co zbroił, tak uroczyście przysięgał poprawę, lub obmyślał tak komiczne kary na siebie, że niepodobna było obchodzić się z nim surowo. Państwo Bhaer żyli w ciągłem oczekiwaniu jakiego wypadku, począwszy od tego, żeby karku nie skręcił, skończywszy na wysadzeniu prochem całego domu. Dozorczyni trzymała zawsze w osobnej szufladce bandaże, plastry i balsamy na jego wyłączny użytek, bo go często przynoszono na w pół żywym; ale nic ważnego nic przytrafiło mu się nigdy, a po każdym wybryku przybywało mu więcej sił.

 Przybywszy do Plumfield, zaraz pierwszego dnia wsunął koniec palca w kosiarkę, a w ciągu tygodnia spadł raz z dachu, o mało nie stracił oczu, bo mu je chciała wydziobać kura, rozsrożona za to, że zaglądał do jej piskląt; i uszy miał w niebezpieczeństwie, gdyż kucharka Azya porwała się na nie, zastawszy go raz wyjadającego śmietanę z garczka. Niezwalczony żadnem niepowodzeniem, obmyślał coraz nowe figle, nie dając nikomu pokoju. Gdy nie umiał lekcyi, zawsze znalazł jaką zabawną wymówkę, a ponieważ był zazwyczaj pilny i tak bystry, że w lot ułożył odpowiedź, więc w szkole dobrze mu się wiodło; ale czegoż ten chłopiec nie dokazywał po za szkołą!

 Pewnego poniedziałku, kiedy najwięcej było do roboty, przywiązał tłustą Azyę do słupa i przez pół godziny skazał ją tam na gniewne szarpanie się. To znów rzucił raz pieniądz rozpalony na plecy Maryi-Annie, gdy ta ładna dziewczyna posługiwała do stołu przy gościach, skutkiem czego biedaczka wylała zupę i zawstydzona wybiegła z pokoju, a wszyscy myśleli, że chyba oszalała. Innego dnia postawił konewkę z wodą na drzewie i wstążeczką przewiązał ucho; skoro Stokrotka zwabiona tym jaskrawym sztandarem, sprobowała go pociągnąć, niechcący wzięła kroplistą kąpiel, zniszczyła świeżą sukienkę i obraziła się bardzo. To znów wsypał do cukierniczki ostrych białych kamyków, gdy babka jego przyszła raz na herbatę, i biedna staruszka dziwiła się w cichości, czemu cukier nie rozpuszcza się w filiżance. Pewnej niedzieli poczęstował kolegów w kościele tabaką i pięciu tak się rozkichało, że musieli wyjść na dwór. W zimię skopywał ścieżki i pokryjomu polewał wodą, żeby ludzie musieli upadać. Biednego Silasa doprowadzał niemal do szału, zawieszając jego ogromne buty w widzialnych miejscach, bo miał olbrzymią nogę i bardzo wstydził się tego. Namówił raz Dola, żeby sobie dał przywiązać nitkę do ruszającego się zęba i nibyto miał mu go wyrwać bez bólu; ale ząb nie dał się wydobyć za pierwszem szarpnięciem; biedny Dolo przebudził się więc z wielkim przestrachem i odtąd już mu nigdy nie ufał. Nareszcie dopuścił się i tej psoty, że dał kurom chleba zmaczanego arakiem i tak się upiły, że całe ptastwo było tem zgorszone, iż szanowne kokosze chwieją się dziobiąc ziarno, i gdaczą nieprzytomnie. Wszyscy zanosili się ze śmiechu na ten komiczny widok, ale Stokrotka zdjęta litością, zamknęła je w kurniku, by się tam otrzeźwiły.

 Wszyscy ci chłopcy, żyjąc w zgodzie, uczyli się, pracowali, figlowali, dopuszczali się błędów i pełnili cnoty, zupełnie po staroświecku.

 W innych szkołach pewno się dzieci uczą więcej z książek, ale mniej nabywają tej mądrości, która wyrabia na zacnych ludzi. Łacina, greczyzna i matematyka, nie były tam zaniedbywane, ale ponieważ profesor Bhaer wyżej stawiał znajomość samego siebie, pomoc własną i panowanie nad sobą – pilnie się starał uczyć ich tego. Ludzie kręcili niekiedy głowami na jego pojęcia, chociaż każdy rad nie rad przyznawał, że chłopcy wiele zyskują pod względem obejścia i moralności. Podobno pani Bhaer słusznie powiedziała do Alfreda, że to było „dziwaczna” szkoła.

Rozdział trzeci. Niedziela.

 Gdy następnego ranka odezwał się dzwonek, Alfred wyskoczył z łóżka i z żywą przyjemnością wziął na siebie odzież leżącą na krześle. Nie była wprawdzie nową, bo ją nosił już jeden z zamożniejszych chłopców, ale pani Bhaer przechowywała zwykle odrzucone pióra dla obnażonych ptaszków, chroniących się do jej gniazda. Zaledwie się Alfred ubrał, wszedł Tomek wystrojony w świeży kołnierzyk i zaprowadził kolegę na śniadanie.

 Słońce oświecało stół zastawiony w jadalnym pokoju i grono zgłodniałych a raźnych chłopaków, którzy go otaczali. Alfred zauważył między nimi daleko więcej ładu, niż poprzedniego wieczoru; każdy stał w milczeniu za swojem krzesłem, a Robcio znajdujący się obok ojca na głównem miejscu, złożył rączki, z pokorą schylił główkę, i dźwięcznym głosikiem wypowiedział krótką modlitwę, na pobożny niemiecki sposób, który pan Bhaer lubił i kazał synkowi szanować.

 Nareszcie wszyscy zasiedli do śniadania, składającego się przy niedzieli z kawy, kotletów wieprzowych i pieczonych kartofli, zamiast codziennego mleka z chlebem. Gawęda szła spiesznie, noże i widelce nie ustawały na chwilę, bo się trzeba było jeszcze nauczyć niektórych niedzielnych zadań, obmyśleć miejsce przechadzki i roztrząsnąć plany na cały tydzień.

 „Dalej, chłopcy! weźcie się do rannych obowiązków, żebyście byli gotowi jechać do kościoła, jak się pokaże omnibus,” rzekł ojciec Bhaer, i dla przykładu poszedł do klasy, przysposobić książki na dzień następny.

 Wszyscy wzięli się do roboty, bo każdy miał jakieś codzienne zatrudnienie, które musiał wiernie spełnić. Jedni nosili wodę i drzewo, drudzy zamiatali wschody, inni byli na posługach u pani Bhaer, karmili ulubione zwierzęta, lub z Franzem urządzali chóry około stodoły. Stokrotka zmywała naczynia, a braciszek je obcierał, gdyż jako bliźnięta lubili pracować wspólnie; przytem w rodzicielskim jeszcze domu przyuczano Adasia, by się starał być pożytecznym. – Nawet maleńki Teodorek miał swoje drobne zajęcia: biegał tu i owdzie, zdejmując ze stołu serwety i ustawiając krzesła na właściwem miejscu. Przez półgodziny panował szmer jak w ulu; nareszcie omnibus nadszedł, i ośmiu ze starszych chłopców pod opieką ojca Bhaer i Franza, pojechało do kościoła.

 Z powodu męczącego kaszlu, Alfred wolał zostać w domu, z czterema młodszymi chłopczykami, i przyjemnie spędził ranek w pokoju pani Bhaer, która czytała mu powieści, uczyła go hymnu, a potem dała mu obrazki do przeglądania.

 „To mój niedzielny gabinet,” rzekła pokazując mu półki, na których leżały książki z rycinami, pudełka pełne farb, łamigłówki architektoniczne i materyały do pisania listów. „Chcę, żeby moi chłopcy lubili niedzielę i żeby to był cichy, przyjemny dzień, w którym wypoczywając po zwykłych pracach i głośnych zabawach, mogą jednak używać spokojnych rozrywek, i w prosty sposób uczyć się daleko ważniejszych rzeczy od tych, jakie bywają wykładane w szkole. Rozumiesz mnie?” zapytała, śledząc uważną twarz Alfreda.

 „To zapewne znaczy, że się uczą być dobrymi,” rzekł po chwilce namysłu.

 „Tak, i mieć w tem zamiłowanie. Przyznaję, że czasami bywa to ciężką pracą, ale wzajemnie dopomagamy i radzimy sobie. Oto jeden z moich sposobów,” rzekła, pokazując mu grubą księgę na wpół zapisaną i otworzyła na stronnicy, gdzie u góry był jeden wyraz tylko.

 „Jakto, moje imię?” zawołał Alfred ze zdumieniem i z ciekawością.

 „Tak, dla każdego z chłopców mam stronnicę, zapisuję cały tydzień jak postępował, a w niedzielę wieczorem pokazuję mu sprawozdanie. Jeżeli złe, jestem smutna i zawiedziona; jeżeli dobre, tom uradowana i dumna; ale w każdym razie chłopcy wiedzą, że pragnę im dopomódz, i usiłują jak najlepiej zachowywać się, przez wzgląd na mnie i na ojca Bhaer”.

 „Spodziewam się!” zawołał Alfred, i zdjęty ciekawością, rzucił okiem na imię Tomka, naprzeciwko swego.

 Pani Bhaer potrząsnęła głową i odwróciwszy kartę, rzekła:

 „Tylko temu pokazuję sprawozdanie, kogo się ono dotyczy. Nazywam to „księgą sumienia” i jedynie nas dwoje będzie wiedziało, co zostanie napisanem pod twem imieniem. Od ciebie zależy, czy będziesz rad lub upokorzony, czytając to w przyszłą niedzielę. Bądź co bądź, będę się starała ułatwiać ci wszystko w tej nowej siedzibie, i tego tylko wymagam, żebyś spełniał nasze nieliczne przepisy, żył zgodnie z chłopcami i nauczył się czegoś”.

 „Będę się starał,” rzekł Alfred, i wychudła jego twarzyczka zarumieniła się pod wpływem silnego pragnienia, by matka Bhaer była z jego powodu „uradowana i dumna”, a nie „smutna i zawiedziona”.

 „Jaka to musi być kłopotliwa rzecz, pisać o tylu chłopcach,” dodał, gdy po zamknięciu książki przyjaźnie poklepała go po ramieniu.

 „Mnie to bynajmniej nie utrudza, bo nie wiem doprawdy, co mi droższe: chłopcy czy pisanie,” rzekła śmiejąc się ze zdumionej twarzy Alfreda. „Wielu osobom chłopcy wydają się plagą, ale to dla tego, że ich nie rozumieją. Ja zaś rozumiem ich, i nie spotkałam dotąd takiego, z którym nie mogłabym sobie doskonale poradzić, gdy mu trafię do serca. Zdaje mi się, że nie umiałabym już żyć bez tych moich drogich, hałaśliwych, psotnych, rozpustnych chłopaków. – Cóż ty na to, Teodorku?” zapytała, ściskając łotrzyka w sam czas, gdyż właśnie zabierał się włożyć sobie do kieszonki, odetkany kałamarz z atramentem.

 Alfred słysząc pierwszy raz w życiu coś podobnego, sam nie wiedział, czy mieć matkę Bhaer za kobietę niezupełnie zdrowych zmysłów, czy też za najmilszą w świecie. Pomimo jej dziwacznych upodobań, skłaniał się jednak więcej ku temu ostatniemu sądowi, bo go to bardzo ośmielało, gdy mu napełniała talerz, nie czekając żeby czego zażądał, gdy śmiała się z jego żartów, ciągnęła delikatnie za ucho, lub klepała po ramieniu.

 „Możebyś chciał teraz pójść do klasy, ćwiczyć się w hymnach, które mamy śpiewać wieczorem?” zapytała, odgadując trafnie to, na co właśnie miał ochotę.

 Spędził więc kilka godzin sam na sam ze skrzypcami, przy słonecznem oknie ukazującem świat pełen powabów wiosennych, ucząc się wśród ciszy starych hymnów, i zapomniał o ciężkiej przeszłości w obec uciech teraźniejszej chwili.

 Gdy pobożne grono wróciło z kościoła i wszyscy razem zjedli obiad, każdy się czemś zajął: jeden czytał, drugi pisał list do domu, trzeci uczył się niedzielnych lekcyi, inni rozmawiali spokojnie z kolegami, tworząc małe gromadki, rozrzucone tu i owdzie.

 O trzeciej, wszyscy się wybrali na przechadzkę, bo młode ciało potrzebuje ruchu; a w czasie wycieczki pan Bhaer uczył wraźliwe umysły widzieć i miłować Opatrzność Boską w cudach przyrody. Zawsze im towarzyszył i prostym ojcowskim sposobem potrafił tak nakierować rozmowę, że znajdowali moralną naukę w kamieniu, książkę w szemrzącym strumyku, a dobro we wszystkiem.

 Pani Bhaer ze Stokrotką i z synkami pojechała do miasta, żeby odwiedzić babunię, gdyż to było jedynem jej świętem i największą przyjemnością, na jaką sobie pozwalała raz w tydzień. Alfred niemając dosyć sił do dalekiej przechadzki, wolał zostać z Tomkiem, który obiecał oprowadzać go po całem Plumfield. – „Jużeś widział dom, więc teraz chodź zobaczyć ogród, szopę i menażeryę,” rzekł tenże, gdy zostali sam na sam z Azyą, która miała pilnować żeby sobie nie wyrządzili krzywdy, gdyż poczciwemu Tomkowi zdarzały się zawsze jakieś dziwaczne i do pojęcia trudne wypadki.

 „Jaką tu menażeryę macie?” spytał Alfred, gdy wyszli z domu.

 „Każdy z nas ma jakie ulubione zwierzę, trzymamy je w szopie i to nazywa się menażeryą. Oto ją masz przed sobą. Może nie piękna moja świnia indyjska?” rzekł, pokazując szkaradne stworzenie.

 „Jeden z moich znajomych posiada ich dwanaście i obiecał mi jedną w czarne plamy, alem jej nie miał gdzie podziać. Jeżeli sobie życzysz, to może ją teraz będę mógł dostać,” odezwał się Alfred, chcąc się delikatnie odwdzięczyć za jego grzeczności.

 „I owszem, bardzobyś mię tem ucieszył. Ja ci za to moją dam i będą mogły mieścić się razem, jeżeli się nie pobiją. Te białe myszki dostał Robcio od Emila, króliki należą do Antosia, a te indory, co tam chodzą po podwórku, to własność Nadzianego. Żółwie są Adasia; przeszłego roku miał ich sześćdziesiąt dwa. Na jednym wyrył swoje nazwisko i bieżący rok, poczem puścił go na wolność. Może kiedyś go odnajdzie i pozna. Czytał on o jednym żółwiu, z napisem świadczącym że żyje od paru set lat. Jaki to dziwny chłopiec z tego Adasia!”

 „A tutaj co się przechowuje?” zapytał Alfred, zatrzymując się przy głębokiej skrzyni, do połowy napełnionej ziemią.

 „Robaki Jakubka; zbiera ich dużo, trzyma tutaj i sprzedaje nam potem do łowienia ryb. Wprawdzie oszczędza nam to wiele trudu, ale je zbyt drogo ceni. Ostatnią razą musiałem zapłacić dwa centy za tuzin, a jednak dał mi sam drobiazg. Jakubek jest szkaradnie chciwy, zapowiedziałem mu więc, że je myślę sam zbierać, jeżeli się tak będzie drożył. Ja mam dwie piękne kury, ot te szare z czubkami; jajka ich sprzedaję pani Bhaer, ale nigdy drożej, jak dwadzieścia pięć centów za tuzin. Wstydziłbym się wziąć więcej!” zawołał, ze wzgardą spoglądając na skład robaków.

 „A te psy do kogo należą?” zapytał Alfred, którego to wszystko bardzo zajmowało.

 „Ten duży jest Emila; pani Bhaer nazwała go ,Krzysztofem Kolumbem‘”, odpowiedział Tomek tonem przewodnika po menażeryi. „Ten biały piesek jest Robcia, a żółty Teodorka. Jakiś człowiek miał je właśnie wrzucić do naszego stawu, kiedy pan Bhaer nadszedł i powstrzymał go. Dla takich malców ujdą, ale w moich oczach nic nie są warte. Nazywają się Kastor i Pollux”.

 „Jabym najlepiej lubił mieć tego osiołka Tobiaszka; taki maleńki, dobry, i tak miło na nim jechać!” rzekł Alfred, pomnąc jak go bolały nogi, gdy się musiał pieszo włóczyć po świecie.

 „Pan Artur Laurence przysłał go dla pani Bhaer, żeby nie potrzebowała dźwigać Teodorka na przechadzce. Wszyscy lubimy Tobiaszka, bo to śliczny osiołek, mój panie. – Gołąbki są własnością całej gromadki; każdy ma swego ulubieńca, i gdy się młode wylęgają, dzielimy je pomiędzy siebie. To bardzo zabawne stworzonka; tutaj ich nie ma, ale idź je zobaczyć pod strychem, a ja tymczasem zajrzę do kur, czy nie zniosły jajek”.

 Alfred wdrapał się po drabinie, wścibił głowę przez okienko i przypatrywał się ładnym gołąbkom, które gruchały i muskały się dziobkiem na obszernem poddaszu. Dużo ich siedziało w gniazdach, inne skakały tu i owdzie, albo zlatywały ze słonecznego dachu na folwarczne podwórko, gdzie sześć połyskujących krówek spokojnie przeżuwało trawę.

 „Ja jeden nic nie mam! Chciałbym dostać przynajmniej gołębia, kurę, albo nawet żółwia – ale na wyłączną własność,” myślał Alfred, bolejąc nad swem ubóstwem, na widok tylu cudzych skarbów.

 „Zkąd wy to bierzecie?” zapytał Tomka, skoro się znów zeszli w szopie.

 „Czasem się coś znajdzie, czasem się kupi, albo się dostanie od kogo. Te kury przysłał mi ojciec, a jak tylko zbiorę dosyć pieniędzy za jajka, nabędę zaraz parę kaczek. Jest tu ładny staw za stodołą, przytem za jaja kacze dobrze ludzie płacą, i młode kaczęta takie są ładniutkie, że zabawnie patrzeć, jak pływają,” rzekł Tomek, strojąc minę miljonera.

 Alfred westchnął, gdyż biedak nie miał ani ojca, ani pieniędzy, ani zgoła nic na całym świecie, prócz pustego pugilaresu i dziesięciu uzdolnionych palców.

 Tomek widocznie zrozumiał, dla czego pytał o to i czemu westchnął po jego odpowiedzi, bo zadumawszy się chwilkę, rzekł żywo:

 „Słuchajno, co ci powiem: jeżeli zechcesz wyszukiwać jajka, czego ja nie lubię robić, to ci dam jedno za każdy tuzin. Będziesz utrzymywał rachunek, a gdy matka Bhaer zapłaci dwadzieścia pięć centów, to będziesz sobie mógł kupić, co ci się spodoba – rozumiesz?”

 „Doskonała myśl! Jakiś ty dobry, Tomku!” zawołał Alfred, olśniony tak świetnemi nadziejami.

 „Niema o czem mówić; weź się zaraz do dzieła i przeszukaj w szopie, a ja tu poczekam na ciebie. Jedna z moich kurek gdacze, więc z pewnością zniosła jajko,” rzekł Tomek i rzucił się na siano z wewnętrznem zadowoleniem, że nietylko zawarł korzystną ugodę, ale i przyjacielowi oddał przysługę.

 Uradowany Alfred zaczął natychmiast poszukiwania i znalazł dwa jajka: jedno pod belką, a drugie w półkorcówce, którą sobie czubata kurka przywłaszczyła.

 „Jedno możesz sobie zachować, a drugie dopełni mi właśnie ostatni tuzin; jutro zaś rozpoczniemy znowu. Zapisuj kredą rachunki obok moich, to będziemy zawsze w porządku,” powiedział Tomek, ukazując szereg niezrozumiałych cyfr na gładkiej stronie starej wialni.

 Ucieszony świetnemi nadziejami, przejęty zdobytem dostojeństwem, dumny posiadacz jednego jajka, otworzył rachunek z przyjacielem, który śmiejąc się, napisał nad cyframi te wspaniałe słowa:

Tomasz i Spółka.

 Biednemu Alfredowi wydało się to czemś tak wielkiem, że z trudnością dał się namówić do złożenia w śpiżarni Azyi, tej pierwszej własności swojej. Wyszedłszy ztamtąd, zaznajomił się z dwoma końmi, sześciu krowami, trzema świniami i jednem cielęciem – poczem zaprowadził go Tomek do starej wierzby, ocieniającej szemrzący strumyk. Z płotu łatwo było wskoczyć do dużej kryjówki pośród trzech grubych konarów, które tworzyły zielone sklepienie. W tej kryjówce przymocowali chłopcy ławeczkę, a głębiej jeszcze złożyli parę książek, łódkę rozebraną i kilka niewykończonych fujarek.

 „To Adasia i moje schronienie; samiśmy je sobie urządzili i bez naszej wiedzy nikomu niewolno korzystać z niego – z wyjątkiem jednej Stokrotki, bo o nią nam nie chodzi”.