Marek Jackowski. Głośniej! Historia twórcy Maanamu - Anna Kamińska - ebook

Marek Jackowski. Głośniej! Historia twórcy Maanamu ebook

Anna Kamińska

4,6

Opis

Biografia giganta polskiego rocka!

To on rozpalał na scenie muzyków Maanamu i kreował zespół legendę, mimo że pozostawał w cieniu. Bez Marka Jackowskiego – tak samo jak bez Kory – nie byłoby Maanamu. A bez nich polski rock brzmiałby i wyglądał zupełnie inaczej, również dzisiaj.

Anna Kamińska, autorka wielu bestsellerowych biografii, wzięła tym razem na warsztat życiorys jednej z najważniejszych postaci w historii polskiej muzyki: Marka Jackowskiego – założyciela i lidera Maanamu, wieloletniego męża i partnera artystycznego Kory, kompozytora i gitarzysty.

Oto reportersko-biograficzna historia wędrowca – chłopca z warmińskiej wioski, który wyruszył na podbój świata, a jego szlak wiódł przez krakowską Piwnicę pod Baranami, zespoły Anawa i Osjan po gigantyczny sukces z Maanamem, za który przyszło mu jednak zapłacić bardzo wysoką cenę. Biografia Marka Jackowskiego to nie tylko success story prawdziwego rockmana i wybitnego twórcy muzyki, ale również opowieść o Marku jako mężu i ojcu, a wreszcie dramatyczna historia człowieka głęboko skrzywdzonego, zmagającego się z uzależnieniami, poszukującego domu, bliskości i wewnętrznego spokoju.

„Jeśli Maanam był tajemniczym, czasami rozpustnym, czasami pełnym pokory i zadumy domem, a Kora główną architektką wnętrz, to Marek Jackowski stanowił uzbrojenie terenu, na którym całość się opierała. Oto historia prawdziwego Elektro Spiro, który żył w niezwykłej symbiozie z Zanzarą i jasnymi gwiazdami wokół. Czyta się tak, jak słucha się ich muzyki – z ogromnymi emocjami”.

Piotr Stelmach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 501

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (31 ocen)
23
4
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KasiaIrena

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna książka tej autorki napisana bardzo ciekawie. Lubię słuchać piosenek Maanamu, ale zupełnie nie znałam historii zespołu. Warto przeczytać, wciąga.
10
Malaczarna23
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Książka rzetelnie napisana. Autorka wiarygodnie przedstawiła postacie i wydarzenia. Potwierdził to również syn głównego bohatera. Polecam 🙂
00
marzenajozefiak

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna! Nie sposób się oderwać...
00
Marynia60

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka o wspaniałym człowieku.
00
blapak

Całkiem niezła

Zachwyca ogrom pracy, ciekawe fotografie i ciekawa postać. Niestety książka staje się z jednej strony pomnikiem Marka Jackowskiego, ale jednocześnie wiadrem pomyj na Korę i Kamila Sipowicza. Gdyby nie te, często niepotrzebne wtręty, czytałoby się ją o wiele lepiej.
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: KA­TA­RZYNA KRZY­ŻAN-PE­REK
Re­dak­cja: ANNA RUD­NICKA
Ko­rekta: WOJ­CIECH ADAM­SKI, BAR­BARA GÓR­SKA, PAU­LINA OR­ŁOW­SKA-BAŃDO
Opra­co­wa­nie gra­ficzne: OL­GIERD CHMIE­LEW­SKI, MA­REK PAW­ŁOW­SKI
Pro­jekt okładki: OL­GIERD CHMIE­LEW­SKI
Fo­to­gra­fie wy­ko­rzy­stane na okładce: Ja­nusz So­bo­lew­ski / Agen­cja FO­RUM (przód) Ja­cek Szmuc (tył)
© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07909-6
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie bar­dzo dzię­kuje wszyst­kim oso­bom, które wy­po­wia­dają się w książce. Ich pry­watne wspo­mnie­nia przy­bli­żają po­stać Marka Jac­kow­skiego i, wy­do­by­wa­jąc ar­ty­stę z cie­nia, nie po­zwa­lają o nim za­po­mnieć. Dzięki tym opo­wie­ściom jego por­tret jest tak wy­ra­zi­sty, przej­mu­jący, bo­gaty w róż­no­rodne to­na­cje i dźwięki.

W gar­de­ro­bie przed kon­cer­tem ze­społu Ma­anam sie­dzą Kora, Olga Jac­kow­ska, pierw­sza żona Marka Jac­kow­skiego, oraz Ewa Jac­kow­ska, jego trze­cia żona, dwa­dzie­ścia trzy lata młod­sza od Kory. „Ma­anam. Ma­anam!” – krzy­czą lu­dzie, któ­rzy cze­kają przed sceną na ze­spół. Kora w gar­de­ro­bie ma na so­bie spód­nicę z fal­ba­nami. W pew­nej chwili, spo­glą­da­jąc na Ewę, chwyta swoje oku­lary prze­ciw­sło­neczne i wy­krzy­wia­jąc usta w pod­kowę, wy­ciera je o ko­szulę Marka, która wisi na wie­szaku i którą ten ma za­miar wło­żyć na kon­cert. – Co ty ro­bisz?! – Ewa zwraca się do Kory, zdu­miona, że nie wy­ciera oku­la­rów wła­snymi fal­ba­nami, tylko o ubra­nie Marka. – A co, trzy­ma­łam te oku­lary w du­pie?! – od­po­wiada jej Kora. Ewa na to: – Nie wiem, czy w du­pie, czy w pi­pie, skoro już tak roz­ma­wiamy. Za­bie­raj ręce od ko­szuli Marka! – stro­fuje Korę. – Spier­da­laj! – krzy­czy. Kora za­styga. Nie wie, co od­po­wie­dzieć. Nikt w eki­pie Ma­anamu nie śmie zwró­cić jej uwagi, wszy­scy przed kon­cer­tem cho­dzą wo­kół niej na pal­cach. „Ma­anam. Ma­anam!” skan­duje pu­blicz­ność. Po sło­wach Ewy Kora wścieka się, chwyta za krze­sło i wali nim z ca­łej siły o pod­łogę, tak że roz­la­tuje się ono na ka­wałki tuż pod no­gami Ewy. A po­tem trza­ska drzwiami i wy­cho­dzi z gar­de­roby. „Ma­anam. Ma­anam!” Na sce­nie Kora śpiewa: „Mi­raż two­rze­nia, złuda ist­nie­nia. Im wy­żej ska­czesz, tym bli­żej dna. Fa­lo­wa­nie i spa­da­nie, fa­lo­wa­nie i spa­da­nie...”.

JEZUS

Gdy Ma­rek, jak ko­le­dzy, za­kłada na kon­certy Osjana białe szaty – chudy i wy­soki, z dłu­gimi wło­sami i brodą, o de­li­kat­nych ry­sach twa­rzy, przy­po­mina Je­zusa. Po­zuje na­wet do ob­razu Chry­stusa, który jedna z ar­ty­stek ma­luje w kra­kow­skim ko­ściele.

Na co dzień ubiera się jed­nak jak dzieci kwiaty, za­kłada swe­try, ko­lo­rowe ko­szulki albo pod­ko­szu­lek zro­biony na dru­tach przez Korę, ko­ra­liki, dżinsy czy spodnie w ko­lo­rze ró­żo­wym, a do tego ka­pe­lusz. Gdy idzie uli­cami Kra­kowa z gi­tarą, wy­gląda tak barw­nie, że na­wet Kora, która szyje so­bie su­kienki i robi, co może, by wy­róż­nić się w tłu­mie, pre­zen­tuje się przy nim skrom­nie – „jak żona ba­żanta” – żar­tują zna­jomi.

Kie­dyś Ma­rek zmie­rza w stronę kra­kow­skiego Rynku, trzy­ma­jąc pod ręką The Way of Zen, pu­bli­ka­cję o bud­dy­zmie zen i fi­lo­zo­fii Wschodu. Przy­ciąga jak zwy­kle wzrok prze­chod­niów. Książkę zdo­był dla Jacka i Tomka, któ­rych tak bar­dzo in­te­re­suje zen, że z cza­sem po­dej­mują prak­tykę i za­czy­nają jeź­dzić na me­dy­ta­cje do mi­strza i twórcy pierw­szej wspól­noty bud­dyj­skiej An­drzeja Urba­no­wi­cza. To, czego oby­dwaj się uczą, sta­rają się prze­kła­dać na spo­sób roz­wi­ja­nia Osjana, na uważ­ność w na­wią­zy­wa­niu kon­taktu z pu­blicz­no­ścią, dba­łość o sie­bie na­wza­jem w ze­spole czy au­to­dy­scy­plinę. Re­zy­gnują z wszel­kich uży­wek. Ma­rek, mimo za­in­te­re­so­wań Wscho­dem, nie prak­ty­kuje zen. Co­raz bliż­szy staje mu się ka­to­li­cyzm, in­te­re­suje się kul­tem ma­ryj­nym; opo­wiada też, że pod Wa­we­lem uka­zała mu się Matka Bo­ska. Mówi, że ta­kie wi­dze­nie miała rów­nież jego żona. Kora nie prze­pada, po­dob­nie jak Ma­rek, gdy ich wspólni zna­jomi na­wet na­wią­zują do zen. Osta­szew­scy, przyj­mu­jąc zna­jo­mych, któ­rym bli­ski jest zwy­czaj bud­dyj­ski, zo­sta­wiają u sie­bie w domu okruszki dla głod­nych du­chów. Kora osten­ta­cyj­nie robi po ka­to­licku znak krzyża.

Ma­rek roz­ma­wia z Tom­kiem i Jac­kiem o bud­dy­zmie zen, przy­wo­łuje to, co wie z ksią­żek, ale od­rzuca prak­tykę, która mo­głaby otwo­rzyć go na wgląd w sie­bie. Nie chce przejść do po­zy­cji ucznia i zre­zy­gno­wać z my­śle­nia o so­bie w usta­lony spo­sób, nie chce się zmie­niać.

– Kie­dyś, gdy na­le­ża­łem do grupy bud­dy­zmu zen, spo­tka­łem Marka i na­ma­wia­łem go, by za­czął prak­ty­ko­wać, bo pa­mię­ta­łem, że się tym in­te­re­so­wał – opo­wiada Eu­ge­niusz Ma­kówka. – Za­czy­ty­wał się w książce Wpro­wa­dze­nie do Bud­dy­zmu Zen Da­isetza Te­itaro Su­zuki. Uzna­łem, że je­śli już są ośro­dek zen w Pol­sce i mistrz, to może Ma­rek ze­chce do nas do­łą­czyć. Ma­rek mi wtedy od­po­wie­dział: „Ale czy może być więk­szy na­uczy­ciel niż Je­zus?”.

Ma­rek z Korą przy­jaź­nią się w tym cza­sie z Lesz­kiem Czar­nec­kim i jego żoną Elż­bietą, parą ze Szcze­cina, którą po­znali la­tem 1972 roku, prze­by­wa­jąc na FAM-ie w Świ­no­uj­ściu. Ma­rek mó­wił, że Czar­neccy za­py­tali go o me­da­lik z ce­ra­miki z Matką Bo­ską z na­pi­sem „Mut­ter­got­tes­berg” (Góra Matki Bo­żej), który za­uwa­żyli u niego na rze­myku na szyi. Mut­ter­got­tes­berg to na­zwa cze­skiego klasz­toru znaj­du­ją­cego się na gó­rze o tej sa­mej na­zwie, miej­sca kultu ma­ryj­nego, do któ­rego cią­gnęły piel­grzymki. Me­da­lik do­stał w pre­zen­cie od Kory, która, jak mó­wił Ma­rek, „zwi­nęła” go ze swo­jego domu ro­dzin­nego. Czar­neccy są ludźmi głę­boko wie­rzą­cymi i prak­ty­ku­ją­cymi ka­to­li­kami, stu­diują wni­kli­wie Ewan­ge­lię i gdy od­wie­dzają Jac­kow­skich w Kra­ko­wie, roz­ma­wiają z nimi o du­cho­wo­ści.

– To były na­sze te­maty – mówi Le­szek Czar­necki – które bu­do­wały mię­dzy nami więź.

Kora i Ma­rek, po­czą­tek lat 70. XX w.

Czar­neccy opo­wia­dają Mar­kowi o ich przy­ja­cielu pu­stel­niku, bra­cie Bo­gu­mile z za­konu fran­cisz­ka­nów, który cho­dzi w worku i za­miesz­kuje skały w Ju­rze Kra­kow­sko-Czę­sto­chow­skiej. Pod­rzu­cają Mar­kowi książki, na przy­kład My­ste­rium mor­tis wę­gier­skiego teo­loga Bo­rosa, za­chę­cają, by czy­tał Nowy Te­sta­ment; dys­ku­tują o Apo­ka­lip­sie Świę­tego Jana.

– Wpły­nę­li­śmy na po­stawę Marka, który po­rzu­cił zen, i zbli­żył się do Ko­ścioła – przy­znaje Czar­necki.

Elż­bieta i Le­szek mó­wią dziś o przy­jaźni z Mar­kiem, że była dla nich przy­godą.

– Kora w miesz­ka­niu przy Kar­me­lic­kiej po­tra­fiła po­da­ro­wać mi swoją suk­nię, którą do­stała od ko­goś pro­sto z Pa­ryża – opo­wiada Czar­necka. – Uczy­li­śmy się od nich, że pie­nią­dze nie są naj­istot­niej­sze, bo oni raz je mieli, a raz nie – zwie­rzali nam się, że je­dli kie­dyś su­chy chleb ze śmiet­nika – tylko ważni są lu­dzie, at­mos­fera, jaką wo­kół sie­bie two­rzymy, i w ogóle twór­czość. I że ta­kie ży­cie, gdy do domu, otwar­tym na lu­dzi, tak jak ich, w któ­rym rze­czy prze­pły­wają w spo­sób na­tu­ralny ni­czym wy­miana my­śli, może być frajdą.

– Ma­rek z Korą spę­dzali z nami wa­ka­cje w Mrze­ży­nie, gdzie mie­li­śmy do­mek na kem­pingu – wspo­mi­nają Czar­neccy. – Kie­dyś oby­dwoje wy­stą­pili spon­ta­nicz­nie w tam­tej­szym ko­ściele. Ma­rek skom­po­no­wał ja­kiś utwór do tek­stu z Ewan­ge­lii, a Kora go za­śpie­wała. Za­ło­żyła wtedy białą su­kienkę i lu­dzie z obo­zo­wi­ska, któ­rzy wi­dzieli ją cią­gle ro­ze­braną, gdy się opala, w ogóle jej wtedy nie po­znali. Kora lu­biła opa­lać się nago w tra­wie na wy­dmach. W domu też cho­dziła przy nas nago, a na ze­wnątrz w prze­świ­tu­ją­cej halce bez biu­sto­no­sza. To na po­czątku nas za­dzi­wiało, ale jed­no­cze­śnie uczy­li­śmy się od niej żyć swo­bod­nie.

Kora ubiera się w tym cza­sie skąpo i jak za­uwa­żają Czar­neccy, chce mieć cią­gle ad­o­ra­to­rów. Kie­dyś na ulicy sły­szy: „Ty, ko­pu­la­torko!”. Ma­rek re­aguje na­tych­miast i staje w jej obro­nie, przy­wo­łu­jąc prze­chod­nia do po­rządku. Kora po­trafi wejść nago o po­ranku do kuchni i po­wie­dzieć do zdzi­wio­nego tym wi­do­kiem Czar­nec­kiego: „Le­szek, weź za­parz mi her­baty”. Albo przy­po­mi­nać czę­sto w to­wa­rzy­stwie, jak nie­prze­ciętną jest osobą.

Ma­rek nie mówi tak ni­gdy o so­bie, nie musi so­bie ni­czego do­da­wać.

– Im­po­no­wał nam spo­ko­jem i wy­ro­zu­mia­ło­ścią, z jaką zno­sił różne uwagi Kory. „Ty bru­da­sie!”, kar­ciła go cią­gle, a to za plamę na spodniach, a to, że uty­skuje na swoje zdro­wie. Zno­sił to wszystko z po­korą – mó­wią Czar­neccy.

A wszy­scy prze­cież wi­dzą, że to on pra­cuje, zaj­muje się dziec­kiem czy go­śćmi w domu, karmi wszyst­kich, po­lewa, a o sie­bie trosz­czy się na końcu, i dzi­wią się, że ona też nie po­trafi tego do­strzec.

– Kora lu­biła się ba­wić, była pełna po­lotu i głodna ży­cia – pod­su­mo­wują Czar­neccy, nie chcąc brnąć da­lej w opo­wie­ści o za­cho­wa­niu jej wo­bec męża – a Ma­rek był osobą za­in­te­re­so­waną mu­zyką i du­cho­wo­ścią, roz­wi­jał się jako mu­zyk, czy­tał to, co mu pod­rzu­ca­li­śmy, i szu­kał sensu ży­cia.

– Kiedy za­cho­ro­wała moja czter­dzie­sto­trzy­let­nia mama – wspo­mina Czar­necki – Ma­rek skie­ro­wał mnie do ro­dziny Dzie­du­szyc­kich do Wro­cła­wia, któ­rzy z ko­lei skon­tak­to­wali mnie z pro­fe­so­rem Sta­ni­sła­wem Tołpą. Pro­fe­sor pra­co­wał nad pre­pa­ra­tem tor­fo­wym o dzia­ła­niu prze­ciw­no­wo­two­ro­wym i bez sta­nia w ko­lejce do­sta­łem od niego wtedy próbny lek. Ma­rek na­tych­miast przy­szedł mi z po­mocą i zor­ga­ni­zo­wał po­byt we Wro­cła­wiu, był kimś, kto jest nie­zwy­kle lo­jalny w przy­jaźni i wraż­liwy na los in­nych lu­dzi. Mó­wił do mnie „bra­cie” i to nie było na po­kaz, po­tra­fił w przy­jaźni trak­to­wać ko­goś, tak jakby ten był z jego naj­bliż­szej ro­dziny.

Z cza­sem w Osja­nie do­cho­dzi do zło­żo­nego kon­fliktu mię­dzy człon­kami ze­społu. Oka­zuje się, że każdy z mu­zy­ków jest nie­za­do­wo­lony z roz­woju grupy i ma na nią inny po­mysł. Ja­cek za­uważa, że jego idea, by ko­le­dzy roz­wi­jali się, po­szu­ku­jąc dźwię­ków, i wra­cali do ko­rzeni mu­zyki, się nie spraw­dza. To­mek i Ma­rek nie chcą nad sobą pra­co­wać, bo przy­nosi im sa­tys­fak­cję to, że mają pu­blicz­ność, kon­certy i nie czują po­trzeby ćwi­czyć tak jak on. Za­chęca ich, by wró­cili do tej idei, ale oni wolą albo me­dy­to­wać jak To­mek, albo od­ma­wiają współ­pracy jak Ma­rek. Ja­cek od­nosi wra­że­nie, że ma do czy­nie­nia z dwoma ama­to­rami, z któ­rymi nie da się nic zro­bić. To­mek z ko­lei wi­dzi pro­blem w tym, że Ma­rek nie do­trzy­muje kroku jemu i Jac­kowi, bo oni we dwóch chcą po­głę­biać swoją prak­tykę zen, prze­no­sząc ją na grę, a Ma­rek tego nie robi. Na do­da­tek Ja­cek scho­dzi ze sceny, gdy Ma­rek gra solo co bu­dzi nie­po­kój Tomka o losy ze­społu. Ma­rek z ko­lei ubo­lewa nad tym, że nie może do­ga­dać się z Jac­kiem, bo uważa, że ten naj­pierw nie chciał, by w ze­spole był li­der, choć sam ma cią­goty do by­cia mi­strzem. Nie może w nim tego znieść. Poza tym pró­buje prze­ko­nać ko­le­gów, by w Osja­nie zna­la­zło się miej­sce dla Kory, która pod­śpie­wuje w domu. Wielu zna­jo­mych, w tym To­mek, mówi, że Kora po­winna śpie­wać, bo z jej apa­ry­cją, pew­no­ścią sie­bie i spo­so­bem po­ru­sza­nia się na pewno od­naj­dzie się na es­tra­dzie. Ja­cek uważa jed­nak, że jej obec­ność na stałe, a nie oka­zjo­nal­nie, w ta­kim ze­spole jak Osjan do­pro­wa­dzi­łaby do cał­ko­wi­tego roz­padu grupy i jest to zły po­mysł. I tak ście­rają się, od­da­la­jąc się od sie­bie i tra­cąc na­dzieję na za­że­gna­nie tego sporu.

Kie­dyś Ja­cek i To­mek czy­tają pro­gram w wer­sji an­giel­skiej za­po­wia­da­jący kon­cert Osjan, który przy­go­to­wał Ma­rek, i nie mogą uwie­rzyć. Do­strze­gają przy na­zwi­sku Marka okre­śle­nie spi­ri­tual ad­vi­sor. Krew ich za­lewa, bo mają prze­cież zu­peł­nie in­nego mi­strza du­cho­wego i wszy­scy wie­dzą, że jest nim Urba­no­wicz. Ma­rek nie jest dla nich au­to­ry­te­tem, ni­czego nie prak­ty­kuje, na­wet nie pró­buje, nie jest ni­czyim mi­strzem ani mu­zycz­nym, ani du­cho­wym, poza tym, że sam się tak okre­śla! I ten za­pi­sek staje się wi­sienką na tor­cie ich zło­żo­nych nie­po­ro­zu­mień w Osja­nie.

Do eska­la­cji na­pięć w ze­spole do­cho­dzi la­tem 1975 roku we Wro­cła­wiu.

Tak za­pa­mię­tał ten mo­ment To­masz Ho­łuj. Osjan daje se­rię kon­cer­tów w jed­nym z wro­cław­skich te­atrów i przed każ­dym z nich Ja­cek i To­mek tre­nują zen. Ma­rek z ko­lei cho­dzi w tym cza­sie z Korą na ba­sen i co­dzien­nie przy­cho­dzi z pły­walni pro­sto na wy­stęp. Ja­cek z Tom­kiem za­uwa­żają, że gra zu­peł­nie ina­czej niż oni, od­czu­wają cał­ko­wi­cie od­mienne wi­bra­cje i nie ma mię­dzy nimi po­ro­zu­mie­nia. Szcze­gól­nie Ja­cek ma tego dość i po se­rii kon­cer­tów pyta Tomka, czy zga­dza się, żeby roz­stali się z Mar­kiem, na co ten przy­staje. Ja­cek zo­bo­wią­zuje się po­wia­do­mić o tym Marka.

Z ko­lei Ja­cek Osta­szew­ski za­pa­mię­tał to tro­chę ina­czej. W pew­nym mo­men­cie sy­tu­acja mię­dzy Tom­kiem a Mar­kiem staje się nie do znie­sie­nia. Iskrzy mię­dzy nimi bez prze­rwy i nie ćwi­czą, a on ma przy tym po­czu­cie klę­ski idei Osjana. Ma­rek cią­gle do­ku­cza Tom­kowi, bo jest za­zdro­sny, że to nie on jest jego mi­strzem, i To­mek, który nie może już tego wy­trzy­mać, mówi do Jacka: „Albo Ma­rek, albo ja”. Ja­cek pró­buje ich po­jed­nać, ale wie­dząc, że to Ma­rek jest nie w po­rządku, po­dej­muje de­cy­zję o roz­sta­niu z Jac­kow­skim.

Tak czy ina­czej, w po­ło­wie 1975 roku Ma­rek do­wia­duje się, że ko­le­dzy nie chcą z nim współ­pra­co­wać, i opusz­cza grupę. Po na­gra­niu wio­sną tam­tego roku de­biu­tanc­kiej płyty Osjan, za­ty­tu­ło­wa­nej Ossian (tak mu­zycy za­pi­sy­wali przez jaki czas na­zwę swo­jej grupy), szybko prze­staje być człon­kiem ze­społu. Ma­rek przyj­muje de­cy­zję ko­le­gów z god­no­ścią. Kora z ko­lei ob­raża się na Jacka i Tomka i zrywa z nimi kon­takt.

Ma­rek i Kora, zgod­nie z wy­zna­waną od za­wsze za­sadą – nie mó­wimy o so­bie pu­blicz­nie nic złego – ni­gdy w wy­wia­dach nie po­wie­dzą o tym, że ko­le­dzy wy­rzu­cili Marka z Osjana. Zby­wają to wy­da­rze­nie, tłu­ma­cząc, że jego drogi z grupą ro­ze­szły się, bo nie tre­no­wał zen. Nie skarżą się też, że po­zba­wiono ich środ­ków do ży­cia.

Ma­rek zo­staje te­raz bez pracy i za­czyna roz­glą­dać się za za­ję­ciem, które po­zwoli mu utrzy­mać ro­dzinę. Z mu­zyką świata bę­dzie jesz­cze eks­pe­ry­men­to­wał, a po­tem za­tę­skni za rock and rol­lem.

KORA

W 1975 roku Jac­kow­scy z dziec­kiem opusz­czają Kra­ków i jadą za chle­bem do sto­licy. „Mu­sie­li­śmy wy­emi­gro­wać z dwu­let­nim Ma­te­uszem do War­szawy [...], sy­tu­acja była dra­ma­tyczna, bo nie było pie­nię­dzy i w Kra­ko­wie nikt nie chciał nam wy­na­jąć miesz­ka­nia”[51] – Ma­rek wspo­mi­nał po la­tach tę prze­pro­wadzkę. Wcze­śniej za­trzy­mują się w War­sza­wie w miesz­ka­niu Mał­go­rzaty Ku­biak przy ulicy Freta na Sta­rym Mie­ście. Małga zaj­muje duży po­kój z córką, Ma­rek z Korą i dziec­kiem – jej sy­pial­nię.

– Prawda jest taka, że miesz­kali u mnie całą ro­dziną około dwóch mie­sięcy – mówi Ku­biak. – Kora ni­gdy nie wspo­mniała o tym, opi­su­jąc swoje losy w War­sza­wie w książ­kach czy w wy­wia­dach, usu­nęła mnie ze swo­jej bio­gra­fii. My nie by­li­śmy już wtedy ze sobą z Mar­kiem. Przy­gar­nę­łam ich, bo nie mieli gdzie się po­dziać. Prze­sia­dy­wali u mnie w kuchni przy buł­kach i ma­ślance, które ku­po­wa­łam dla Kory co­dzien­nie rano, i pró­bo­wali od­na­leźć się w War­sza­wie.

Ma­rek z Korą za­trzy­mują się też przez ja­kiś czas w Śród­mie­ściu przy ulicy No­akow­skiego w miesz­ka­niu Jo­anny Bo­raw­skiej, za­przy­jaź­nio­nej z Osja­nem. Zaj­mują lo­kal wraz z in­nymi ro­dzi­nami, który Kora na­zwie kie­dyś koł­cho­zem.

Stopka re­dak­cyjna „Jazz Fo­rum”, a w niej re­dak­tor działu ak­tu­al­no­ści – Ma­rek Jac­kow­ski, 1976, nr 1.

Stają na nogi, gdy Ma­rek, zna­jący an­giel­ski, do­staje pracę jako re­dak­tor w „Jazz Fo­rum”, an­glo­ję­zycz­nym biu­le­ty­nie Pol­skiego Sto­wa­rzy­sze­nia Jaz­zo­wego, pi­śmie jaz­zo­wym, które uka­zuje się po pol­sku, an­giel­sku i nie­miecku.

– Ma­rek zo­stał za­trud­niony w re­dak­cji w 1976 roku jako news edi­tor – mówi Pa­weł Bro­dow­ski, wtedy za­stępca re­dak­tora na­czel­nego pi­sma. – Lu­dzie przy­sy­łali nam wia­do­mo­ści z ca­łego świata na te­mat jazzu, Ma­rek je czy­tał i re­da­go­wał, pro­wa­dząc dział Co­un­try by Co­un­try. Od­po­wia­dał też na­szym in­for­ma­to­rom na ko­re­spon­den­cję, pod­trzy­mu­jąc z nimi kon­takt. To było świetne za­ję­cie, dzięki któ­remu wie­dział na bie­żąco, co się dzieje w mu­zyce. W pracy był przy­ja­ciel­ski, spo­kojny i bez­kon­flik­towy. Z za­pa­łem od­pi­sy­wał na li­sty. A po za­mknię­ciu nu­meru, gdy ce­le­bro­wa­li­śmy nowe wy­da­nie, sie­dział z nami w re­dak­cji przy wó­deczce.

„Jazz Fo­rum” pu­bli­kuje nie­raz zdję­cia, na któ­rych Ma­rek, ro­ze­śmiany, sie­dzi z ko­le­gami w re­dak­cji albo jako je­dyny, pod­czas mię­dzy­na­ro­do­wego zjazdu ga­zety, ma na so­bie swe­ter we wzory, a nie ma­ry­narkę.

– Z oka­zji dzie­się­cio­le­cia „Jazz Fo­rum” mie­li­śmy w 1976 roku zjazd w pa­łacu w Nie­bo­ro­wie pod War­szawą, na któ­rym za­grał Adam Ma­ko­wicz – tłu­ma­czy Bro­dow­ski.

Kiedy Ma­rek za­czyna za­ra­biać w re­dak­cji, wy­naj­mują z Korą miesz­ka­nie w bloku na trze­cim pię­trze przy ulicy Ogro­do­wej 49, na war­szaw­skiej Woli, ale nie urzą­dzają się szcze­gól­nie, żyją po hi­pi­sow­sku. „Nic tam nie mają, krze­seł czy stołu, za­miast łóżka je­dy­nie ma­te­rac, bieda!” – Ta­de­usz Ko­zoń, ko­lega Marka z Łę­gajn, usły­szy od jed­nego z ich wspól­nych ko­le­gów, który od­wie­dził Marka z Korą w War­sza­wie.

Na Ogro­do­wej Jac­kow­scy pro­wa­dzą jak daw­niej ży­cie to­wa­rzy­skie. Za­pra­szają do domu ar­ty­stów, zna­jo­mych czy są­siada Ka­mila Si­po­wi­cza, stu­denta Aka­de­mii Teo­lo­gii Ka­to­lic­kiej. Mieszka on z mamą w tym sa­mym bloku na siód­mym pię­trze. Si­po­wicz, który od­ci­śnie mocne piętno na ży­cio­ry­sie Marka, zaj­muje się w tam­tym cza­sie fi­lo­zo­fią i działa ak­tyw­nie w ru­chu hi­pi­sow­skim. „Chcia­łem stu­dio­wać na ATK, bo tam stu­dio­wali pol­scy hi­pisi [...] – po­wie po la­tach – lu­dzie, któ­rzy in­te­re­so­wali się fi­lo­zo­fią, teo­zo­fią, ezo­te­ryką, jogą”[52].

Ka­mil cho­dzi w tam­tym cza­sie na kon­certy War­szaw­skiej Je­sieni, robi hap­pe­ningi w klu­bach stu­denc­kich, ogląda spek­ta­kle Ha­nusz­kie­wi­cza, czyta Nie­tz­schego. Za­nim za­czął stu­dia na ATK, uczył się w war­szaw­skim Tech­ni­kum Me­cha­niki Pre­cy­zyj­nej, gdzie zaj­mo­wał się ob­róbką skra­wa­niem i pracą na fre­zar­kach, to­kar­kach czy w kuź­niach. Uro­dził się w Otwocku pod War­szawą, a wy­cho­wy­wał w Świ­drze z mamą urzęd­niczką i dziad­kiem, au­to­rem bro­szury 101 wy­na­laz­ków Ka­rola Si­kory. Dzia­dek był wy­na­lazcą mię­dzy in­nymi ocie­pla­nych bu­tów i przed­wo­jen­nym pro­du­cen­tem „Pierw­szego chrze­ści­jań­skiego środka prze­ciwko plu­skwom”, a po woj­nie han­dla­rzem – sprze­da­wał ak­ce­so­ria do za­kła­dów fry­zjer­skich: spinki, szpilki, wsuwki. W Świ­drze Ka­mil za­da­wał się z miej­sco­wymi chu­li­ga­nami, po­dob­nie po wy­pro­wadzce z matką do War­szawy. W jego szkole pod­sta­wo­wej rzą­dziła „praw­dziwa chu­li­ga­nerka war­szaw­ska” – jak wspo­mni po la­tach. „Tam de­cy­do­wała siła, wul­gar­nie mó­wiąc, była hie­rar­chia siły, czę­sto było tak, że [ucznio­wie] po­tra­fili za­stra­szyć na­uczy­ciela, że mu­siała przy­jeż­dżać mi­li­cja [...], albo gro­zili na­uczy­cielce, że ją zgwałcą, więc to nie były prze­lewki. Zresztą były tak silne walki mię­dzy po­dwór­kami czy dziel­ni­cami, że [chło­paki] po­tra­fili ko­muś wy­bić oko czy na­wet za­bić, bo się rzu­cało ce­głami, ka­mie­niami, strze­lało się z procy [...]. Mu­sia­łem od­na­leźć się w rze­czy­wi­sto­ści ta­kich praw­dzi­wych war­szaw­skich ban­dzio­rów – po­wie o swoim dzie­ciń­stwie i mło­do­ści. – Za­akli­ma­ty­zo­wa­łem się, przy po­mocy pię­ści wy­wal­czy­łem so­bie ja­kąś tam po­zy­cję. [...] Wie­sza­li­śmy się z okna na dzie­wią­tym pię­trze, je­den dru­giemu palce przy­pa­lał. Jeź­dzi­li­śmy do Pa­łacu Kul­tury, pi­li­śmy tam wino, rzu­ca­li­śmy bu­telki na dół, z tego chu­li­gań­stwa wy­cią­gnął mnie ruch kontr­kul­tu­rowy hi­pi­sow­ski”[53].

Ma­rek z Korą utrzy­mują w tam­tym cza­sie rów­nież kon­takt z Ja­nem Żabko-Po­to­po­wi­czem i jego żoną Jo­anną. „Mój mąż pra­cuje ni­czym urzęd­nik, wy­cho­dzi co­dzien­nie do pracy do re­dak­cji, a ja sie­dzę sama z dziećmi” – żali im się Kora.

– My miesz­ka­li­śmy na Bie­la­nach, a Jac­kow­scy na Ogro­do­wej i przy­jeż­dżali do nas tram­wa­jem, gdzie cho­dzi­li­śmy co­dzien­nie do La­sku Bie­lań­skiego na spa­cery z dziećmi – opo­wia­dają Po­to­po­wi­czo­wie. – Ro­bi­li­śmy so­bie w le­sie pik­niki. Gra­li­śmy w bad­min­tona, roz­ma­wia­li­śmy o mu­zyce. Kora była wtedy otwartą, fajną, ra­do­sną dziew­czyną, nie zma­nie­ro­waną, jaką stała się z cza­sem. Ma­rek z ko­lei był nie­zwy­kle za­mknię­tym czło­wie­kiem. Nie wie­dzie­li­śmy tak do końca, jaki on jest. Nie zwie­rzał się, jak mu jest w mał­żeń­stwie, nie spo­sób go było roz­gryźć, uży­wał sen­ten­cji jak mistrz, po­zo­sta­wał dla nas za­gadką.

Kora (nie­sie Ma­te­usza), Ma­rek oraz An­gelo Cu­tuli, chło­pak Gi­ne­vry Sa­rego Ali­ghieri, War­szawa, lata 70. XX w.

Ma­rek nie musi nic mó­wić. Ma­te­usz, jego syn, na­śla­duje wtedy, jak ro­dzice roz­ma­wiają ze sobą w domu. Na spa­ce­rach, które Kora od­bywa z nim po War­sza­wie, rzuca mię­sem i różni war­szaw­scy zna­jomi Jac­kow­skich sły­szą od chłopca, że w ich mał­żeń­stwie nie dzieje się do­brze. Z tego, co wy­krzy­kuje Ma­te­usz, wy­nika, że Ma­rek za­rzuca Ko­rze, że ma in­nych męż­czyzn, i w ich domu czę­sto wy­bu­chają o to awan­tury.

Gra w bad­min­tona w La­sku Bie­lań­skim. Kora, Jo­anna Osiecka, żona Jana Żabko-Po­to­po­wi­cza, i Ma­rek, War­szawa 1976.

Re­dak­cja, w któ­rej pra­cuje Ma­rek, znaj­duje się przy ulicy No­wo­grodz­kiej 49 w Śród­mie­ściu. W pew­nym mo­men­cie Ma­rek za­czyna po­ja­wiać się w „Jazz Fo­rum” wraz z Korą.

– Przy­cho­dzili, przy­no­sili ze sobą wodę oli­go­ceń­ską. Byli jej mi­ło­śni­kami i jeź­dzili po nią na drugi ko­niec War­szawy. Po­pi­ja­li­śmy ją albo zie­loną her­batę, którą długo pa­rzyli, i roz­ma­wia­li­śmy o mu­zyce – opo­wiada Bro­dow­ski. – To były świetne dys­ku­sje, głów­nie o rock and rollu, któ­rym Ma­rek się in­te­re­so­wał. Ma­rek był spo­kojny, Korę w prze­ci­wień­stwie do niego roz­sa­dzało, mó­wiła emo­cjo­nal­nie, czuć było, że tkwi w niej wy­bu­chowy po­ten­cjał, że to jest ko­bieta dy­na­mit. Kiedy wcho­dzili do re­dak­cji, aż za­pie­rało nam dech, bo sta­no­wili nie­zwy­kle ory­gi­nalną parę i wszyst­kim było miło nie tylko ich po­słu­chać, ale też na nich po­pa­trzeć. Ona była wtedy czar­no­włosą szczu­płą dziew­czyną try­ska­jącą hu­mo­rem, a Ma­rek, wy­soki i dłu­go­włosy, były mu­zyk z Osjana, który in­te­re­so­wał się Wscho­dem, ema­no­wał spo­ko­jem. Była mu wtedy bli­ska mu­zyka świata i lu­bił ro­bić dla prasy jaz­zo­wej wy­wiady z in­stru­men­ta­li­stami, któ­rzy ją grali, na przy­kład z ze­spo­łem Shakti. To grupa łą­cząca ele­menty mu­zyki hin­du­skiej z jaz­zroc­ko­wymi. Kiedy grali w War­sza­wie w Sali Kon­gre­so­wej, Ma­rek prze­pro­wa­dził wy­wiad ze skrzyp­kiem z tego ze­społu Lak­sh­mi­na­ray­aną Shan­ka­rem.

Pen­sja, jaką Ma­rek do­staje w re­dak­cji, po­pra­wia stan jego port­fela, ale nie wy­star­cza na do­stat­nie ży­cie z ro­dziną w War­sza­wie. Dla­tego za­czyna roz­glą­dać się za mu­zy­kami, z któ­rymi mógłby stwo­rzyć ze­spół i utrzy­my­wać się jak kie­dyś z kon­cer­tów, do czego za­chęca go też Kora. A Żabko-Po­to­po­wicz, sły­sząc o jego po­trze­bach, po­leca mu na­wią­zać kon­takt z mul­tiin­stru­men­ta­li­stą Milo Kur­ti­sem.

„Żabko po­wie­dział mi: «Milo Kur­tis gra na ce­gle w Skła­dzie» – Ma­rek wspo­mi­nał o tym w wy­wia­dach. – To wy­gląda tak, że on gra chwilę na ce­gle, to zna­czy kła­dzie ją na kla­wia­tu­rze, po­tem leci do Hop­fera na winko [war­szaw­ska re­stau­ra­cja U Hop­fera], ce­gła leży, dźwięk ja­kiś jest, ze­spół gra, gra, gra, lu­dzie sza­leją, on wraca po kilku głęb­szych win­kach i ude­rza w kla­wi­sze parę razy, po­tem wkłada wy­ka­łaczki, za­pałki mię­dzy kla­wi­sze i znowu bie­gnie do Hop­fera na winko, bar­dzo mi się to spodo­bało”[54].

– To jest le­genda, że ja kła­dłem ce­głę, gra­jąc w ze­spole Grupa w Skła­dzie, i bie­głem do Hop­fera na wino, wy­my­ślona przez Marka hi­sto­ria – pro­stuje Milo Kur­tis. – Lu­bił two­rzyć ta­kie przy­po­wiastki. Jest w tej hi­sto­rii je­dy­nie ziarno prawdy. To zna­czy, kiedy za­kła­da­li­śmy ze­spół z Mar­kiem, gra­łem bli­sko U Hop­fera w War­sza­wie, ale nie bie­ga­łem tam w prze­rwach, tylko po wy­stę­pie!

Kur­tis to syn grec­kich uchodź­ców, hi­pis, który gra na róż­nych in­stru­men­tach et­nicz­nych, ta­kich jak hin­du­ski in­stru­ment stru­nowy si­tar czy grecki bu­zuki. Ma­rek chce z nim zro­bić te­raz coś po­dob­nego do tego, co ro­bił w Osja­nie.

– Gdy Ma­rek do mnie za­dzwo­nił, za­py­ta­łem go, kiedy ro­bimy próbę, a on mi od­po­wie­dział: „Co ty, Milo, prze­cież ja wiem, jak ty grasz! I co ty umiesz” – wspo­mina Kur­tis. – Wie­dzie­li­śmy o so­bie na­wza­jem jako mu­zycy. „Gramy kon­cert po­ju­trze”, za­ko­mu­ni­ko­wał mi. Pierw­szy raz wy­stą­pi­li­śmy wspól­nie w ja­kimś klu­bie stu­denc­kim w War­sza­wie. Je­den z ko­lej­nych od­był się w szpi­talu psy­chia­trycz­nym na od­dziale dla mło­do­cia­nych nar­ko­ma­nów w Gar­wo­li­nie.

Ma­rek z Milo na­zy­wają na po­czątku swój duet Sen­sa­cyjna Grupa Oka­zjo­nalna. Ma­rek gra na gi­ta­rze, Milo na bu­zuki, na si­tar, bę­ben­kach, ma­ra­ka­sach czy dzwo­necz­kach; wy­stę­puje z nimi też go­ścin­nie Jan Bur­nat, który to­wa­rzy­szy im na bračy.

– Ma­rek twier­dził, że grał wtedy na dzie­się­cio­stru­no­wej gi­ta­rze – opo­wiada Kur­tis – ale była to dwu­nastka, bez dwóch strun. Grał także na bračy, śpie­wał, ra­czej uży­wał głosu, obaj zresztą uży­wa­li­śmy głosu. W jaki spo­sób? A w taki: Mhmmm... – Kur­tis wy­daje ni­ski tu­balny dźwięk, nie­mal nie otwie­ra­jąc ust. – Ja jako ro­do­wity Grek uży­wa­łem po pro­stu me­li­zma­tów, czyli me­lo­dii śpie­wa­nych na jed­nej sy­la­bie tek­stu, i Ma­rek ro­bił tak samo. Nie sie­dzie­li­śmy pod­czas wy­stępu na dy­wa­nie jak Osjan. Ktoś o nas tak na­pi­sał, mu­szę to spro­sto­wać! Gra­łem na si­tar, sie­dząc na krze­śle, bo w ten spo­sób ła­twiej mi było utrzy­mać in­stru­ment.

Sen­sa­cyjna Grupa Oka­zjo­nalna kon­cer­tuje w klu­bach stu­denc­kich w Kra­ko­wie, Po­zna­niu, Gdań­sku czy w War­sza­wie, na przy­kład w Te­atrze Stu­dio lub w Ga­le­rii Współ­cze­snej. Ma­rek zna te miej­sca z wy­stę­pów w Osja­nie.

– Ze wspól­nych kon­cer­tów pa­mię­tam spo­kój i to, jak Ma­rek od­wra­cał się do mnie, pod­pusz­cza­jąc: „Jesz­cze wię­cej daj z sie­bie, jesz­cze wię­cej. Da­waj czadu!” – wspo­mina Kur­tis. – To Ma­rek trzy­mał nasz ze­spół, bo miał drive gi­ta­rowy, czyli ta­kie bu­ja­nie i trzy­ma­nie wszyst­kich w ry­zach, jak ma na pol­skiej sce­nie je­dy­nie Woj­tek Wa­glew­ski.

Ma­rek i Milo ra­zem im­pro­wi­zują na sce­nie tak jak grupa Osjan, ale ma­te­riał pod im­pro­wi­za­cję wy­biera Ma­rek.

– Ma­rek miał do mnie dużo cier­pli­wo­ści – mówi Kur­tis – bo wie­dział, jak ma wy­glą­dać każdy nasz kon­cert, a ja da­wa­łem się cza­sem po­nieść temu, jak gramy.

Z cza­sem Ma­rek oraz Milo, dwóch mu­zy­ków z dłu­gimi bro­dami, któ­rzy nie tylko mu­zyką, ale swoją ory­gi­nalną urodą przy­cią­gają na kon­certy co­raz więk­szą pu­blicz­ność, po­sta­na­wiają zre­zy­gno­wać z na­zwy Sen­sa­cyjna Grupa Oka­zjo­nalna.

– Ma­rek stwier­dził, że ta na­zwa jest za długa, nie brzmi to jed­nak zbyt do­brze i mu­simy ją zmie­nić – mówi Kur­tis. – Uży­wa­li­śmy przez chwilę na­zwy M’M, to zna­czy M & M, M and M, od pierw­szych li­ter na­szych imion, czyli Ma­rek i Milo. Oka­zało się jed­nak, że Po­lacy w tam­tym cza­sie nie ro­zu­mieli ję­zyka an­giel­skiego i wy­ma­wiali tę na­zwę z apo­stro­fem jako MaM albo mieli z tym inny kło­pot.

Idą po radę do Żabko-Po­to­po­wi­cza, nie tylko me­lo­mana i czło­wieka zo­rien­to­wa­nego w mu­zyce na świe­cie, ale też gra­fika i ma­la­rza, li­cząc na to, że jako osoba wy­jąt­kowo kre­atywna wpad­nie na ja­kiś po­mysł.

– Spa­ce­ro­wa­li­śmy z Mar­kiem i na­szymi dziećmi po parku Ujaz­dow­skim i Ma­rek opo­wia­dał mi, że szu­kają z Mi­lem na­zwy ze­społu. Cho­dziło o to, by po­łą­czyć ja­koś to „M” i „M” – wspo­mina Żabko-Po­to­po­wicz. – Tam, gdzie mie­ści się dzi­siaj Cen­trum Sztuki Współ­cze­snej, rzu­ci­łem na­zwę „ma­anam”, wy­my­śli­łem to tak po pro­stu, by im po­móc i zna­leźć coś, co bę­dzie się do­brze wy­ma­wiać. Te słowa nic nie zna­czyły, ani „ma nam... być tak albo ina­czej”, ani niby po sta­ro­per­sku „ja je­stem”, jak ktoś to po­tem tłu­ma­czył. Zdaje się Kora. Miały je­dy­nie uczy­nić tę na­zwę przy­stępną. W ten spo­sób po­wstała na­zwa Ma­anam.

Ma­anam na prośbę Marka re­je­struje w Pol­skim Sto­wa­rzy­sze­niu Jaz­zo­wym Te­resa Hryn­kie­wicz, która wcze­śniej była ma­na­gerką Osjana, i ze­spół za­czyna kon­cer­to­wać pod egidą i wraz z aku­sty­kami z PSJ.

– Z kon­certu ro­bili mi­ste­rium – Do­mi­nik Kuta, mul­tiin­stru­men­ta­li­sta i aku­styk z PSJ, wspo­mi­nał pracę z Mar­kiem i Milo. – Wcho­dzili boso na scenę, sia­dali w ci­szy obok in­stru­men­tów i do­piero wtedy, gdy za­czy­nali grać, ła­pali kon­takt z pu­blicz­no­ścią. Kie­dyś po­je­cha­li­śmy z Ma­ana­mem volks­wa­ge­nem bu­sem z PSJ na kon­cert do El­bląga. Po wy­stę­pie po­szli­śmy do or­ga­ni­za­to­rów pod­pi­sać do­ku­menty i oka­zało się, że już ktoś pod­pi­sał je za nas i wziął pie­nią­dze. Do­wie­dzie­li­śmy się, że zro­bił to nie­jaki Mar­cin Ja­cob­son z Gdyni. Wku­rzy­li­śmy się jak nie wiem, bo nie mie­li­śmy na­wet na ben­zynę, żeby wró­cić do domu. Stwier­dzi­li­śmy, że je­dziemy do tego Ja­cob­sona do domu po na­sze ho­no­ra­rium. Zna­leź­li­śmy go w Gdyni i oka­zało się, że on nie ma jed­nak tych pie­nię­dzy. Do­szło wtedy do awan­tury, za­gro­zi­łem, że wy­rzucę mu te­le­wi­zor z domu, jak one się nie znajdą. Ma­rek wku­rzył się tak samo jak ja. Ja­cob­son miał sporą pły­to­tekę, dał nam wtedy kilka płyt i po­wie­dział, że one są warte wię­cej niż te pie­nią­dze, które po­win­ni­śmy do­stać za kon­cert, i obie­cuje, że odda to ho­no­ra­rium. Po­ra­dzi­li­śmy so­bie, chyba po­ży­cza­jąc od ko­goś in­nego w Gdyni na ben­zynę, i wró­ci­li­śmy do domu. Ja­cob­son od­dał nam te pie­nią­dze, wie­dział, że mu nie od­pu­ścimy. Tak so­bie wła­śnie ra­dzi­li­śmy w ze­spole Ma­anam.

Mar­cin Ja­cob­son mówi dziś, że nie wziął wtedy pie­nię­dzy dla sie­bie. Nie mógł też wy­pła­cić ich Ma­ana­mowi jako or­ga­ni­za­tor, bo któ­ryś z urzęd­ni­ków nie przy­go­to­wał ho­no­ra­rium. Pa­mięta tę sy­tu­ację ina­czej – Ma­rek za­cho­wał wtedy spo­kój, awan­tu­ro­wał się tylko Kuta. Przy­znaje jed­nak, że rze­czy­wi­ście „dał” gru­pie płyty z do­mo­wej pły­to­teki, a w tym mię­dzy in­nymi al­bum Ab­bey Road Be­atle­sów, który wy­brał Ma­rek.

Z cza­sem do Ma­anamu do­łą­cza Kora. „W pew­nym mo­men­cie Milo po­sta­no­wił wy­ko­ny­wać pio­senkę o czter­dzie­stu grec­kich he­ro­sach. Kiedy do­cho­dził do siód­mego, mia­łem do­syć”[55] – Ma­rek żar­to­wał na te­mat wy­miany wo­ka­li­stów w Ma­ana­mie. Mó­wił też o de­cy­zji za­pro­sze­nia Kory, że „wcią­gnął ją” do Ma­anamu, żeby mo­gła ode­rwać się tro­chę od do­mo­wych obo­wiąz­ków i śpie­wała to, czego on sam nie po­trafi za­śpie­wać[56]. Po­mysł na po­ja­wie­nie się w ze­spole Kory tak na­prawdę wziął się stąd, że Ma­rek chciał wró­cić do rock and rolla i wy­ko­rzy­stać eks­pre­sję żony, by two­rzyć prze­boje. Chciał pi­sać pio­senki, które zo­staną z ludźmi na lata. „Zda­łem so­bie sprawę, że do hi­sto­rii prze­cho­dzą pio­senki – wy­ja­śni to z cza­sem. – Nie­ważne, czy Je­rzego Wa­sow­skiego z Ka­ba­retu Star­szych Pa­nów, The Rol­ling Sto­nes, czy Franka Si­na­try”[57]. Miał am­bi­cje, by po­ry­wać tymi utwo­rami tłumy, two­rzyć rze­czy uni­wer­salne o mi­ło­ści, przy­jaźni czy zdra­dzie, które będą prze­ma­wiały do lu­dzi na ca­łym świe­cie, nada­wać im au­tor­ski sznyt i stwo­rzyć ze­spół le­gendę.

„Do śpie­wa­nia tak na­prawdę za­chę­cił mnie Ma­rek – po­wie Kora – czyli to była pro­po­zy­cja oso­bi­sta, bar­dzo pry­watna, i gdyby nie Ma­rek, który miał cier­pli­wość to­le­ro­wa­nia tych mo­ich pier­wo­cin i gdzieś wi­dział coś wię­cej poza tym, ten po­ten­cjał, który we mnie był, to pew­nie bym nie śpie­wała i nie by­ła­bym tym, kim je­stem”[58].

– Po­mysł na to, by do Ma­anamu do­łą­czyła Kora, po­ja­wił się u mnie w domu w kuchni na Żo­li­bo­rzu – opo­wiada Kur­tis. – Ma­rek chciał, żeby Ma­anam szedł w stronę rocka, co ja nie do końca czu­łem. Za­pro­po­no­wał więc Ko­rze: „Kora, to może ty bę­dziesz śpie­wać rocka?”. A Kora na to: „Ja nie umiem śpie­wać”. A Ma­rek: „Kora, ty masz być wo­ka­listką roc­kową, nie mu­sisz umieć śpie­wać, ty mu­sisz umieć krzy­czeć!”. I w ten spo­sób do nas do­łą­czyła. Na po­czątku śpie­wała jed­nak de­li­kat­nie, wzru­sza­jąco, pięk­nie, bo to przej­ście z Ma­anamu nie od­było się tak od razu, że już na hura ro­bimy inną mu­zykę. Ma­rek szu­kał po­my­słu na to, w którą stronę ma iść Ma­anam. Kora naj­pierw je­dy­nie wspie­rała wo­kal­nie nasz ze­spół.

Ma­rek za­czyna te­raz kom­po­no­wać, jak daw­niej w Ło­dzi, wpro­wa­dza żonę na scenę, ma­rzy, by prze­stać kon­cer­to­wać w do­mach kul­tury dla garstki pu­blicz­no­ści, i ma am­bi­cję, by pi­sać pio­senki i przejść do hi­sto­rii, za­ra­bia­jąc god­nie na ży­cie. W trasy jeż­dżą już wspól­nie z Korą.

– Kiedy do Ma­anamu do­łą­czyła Kora, w bu­sie sły­chać było za­wsze ją, a nie Marka, mimo że to on był mo­to­rem wszyst­kiego w ze­spole, ro­bił mu­zykę, wy­stę­po­wał i or­ga­ni­zo­wał kon­certy – wspo­mina Do­mi­nik Kuta. – Kora się świet­nie ba­wiła, a Ma­rek nie brał udziału w ży­ciu to­wa­rzy­skim, w ogóle nie pa­mię­tam go ba­lan­gu­ją­cego, od­po­wia­dał za wszystko, trzy­mał dy­stans i za­su­wał. Wszy­scy ży­li­śmy z tych kon­cer­tów, ale pra­co­wa­li­śmy okrop­nie dużo kosz­tem zdro­wia, hi­gieny czy snu. To, co za­ra­bia­li­śmy, to nie były wiel­kie pie­nią­dze, ale dało się z tego żyć, a na pewno im z Korą, tym bar­dziej że Ma­rek nie był roz­rzutny.

Kuta przed współ­pracą z Ma­ana­mem był wo­ka­li­stą Czer­wo­nych Gi­tar.

– To ja na­uczy­łem Korę, jak trzy­mać mi­kro­fon – chwali się. – Kora nie miała wtedy o tym po­ję­cia. Trak­to­wała scenę jak ob­raz, mi­kro­fon miał jej nie za­sła­niać twa­rzy, ta­kie miała na po­czątku do tego po­dej­ście, mu­siała do­piero na­uczyć się trzy­ma­nia go w od­po­wied­niej od­le­gło­ści; była kom­pletną ama­torką.

Korę ad­o­rują męż­czyźni w tra­sie, wszę­dzie tam, gdzie się po­ja­wia z ze­spo­łem.

– Ma­rek zło­ścił się z tego po­wodu, ale w to­wa­rzy­stwie nic na ten te­mat nie mó­wił – wspo­mina Kuta. – Na pewno był bar­dzo za­ko­chany w Ko­rze, co dało się za­uwa­żyć na pierw­szy rzut oka. Do­my­ślam się, że to mu­siało być dla niego trudne jako dla męż­czy­zny, gdy pa­trzył, jak ktoś ją cią­gle pod­ry­wał. A ona wcho­dziła w te flirty i nic so­bie z tego nie ro­biła [...], wy­da­wała mi się w tam­tym cza­sie ko­bietą kom­plet­nie po­zba­wioną taktu.

Z cza­sem roz­cho­dzą się drogi mu­zyczne Jac­kow­skich i Milo.

– Ja chcia­łem zo­stać przy mu­zyce świata i oprócz Ma­anamu za­czą­łem wy­stę­po­wać z Osja­nem, do któ­rego mnie za­pro­szono – mówi Kur­tis. – Ma­rek nie miał z tym pro­blemu, bo już wtedy wie­dział, że chce grać rocka. I w ten spo­sób prze­sta­li­śmy ra­zem kon­cer­to­wać, bo wy­je­cha­łem w trasę z Osja­nem do NRD.

Kur­tis mówi, że roz­sta­nie ich trójki prze­bie­gło w at­mos­fe­rze spo­koju, przy­jaźni i zro­zu­mie­nia.

– By­li­śmy od po­czątku ist­nie­nia ze­społu w za­ży­łych re­la­cjach – tłu­ma­czy. – Ma­rek z Korą od­wie­dzali moją mamę, śpie­waczkę ope­rową. Przy­cho­dzili do mo­jego domu ro­dzin­nego na No­wym Mie­ście i mama, która świet­nie go­to­wała, kar­miła ich, bo u nich była bieda i to po­ważna, za­nim za­częli w miarę za­ra­biać. Lu­bili naj­bar­dziej go­to­waną rybę. A gdy we trójkę wy­jeż­dża­li­śmy z Ma­ana­mem na kon­certy, mama przy­go­to­wy­wała mi ja­rzyny na drogę i Kora z Mar­kiem mi je wy­ja­dali. Moja mama mó­wiła też Ko­rze, jak ma usta­wić głos, czy ostrze­gała ją: „Nie pij wina przed kon­cer­tem”. Kora od­po­wia­dała: „Ale ja się mu­szę roz­luź­nić!”. A mama: „Kie­li­szek ko­niaku albo brandy roz­luź­nia struny gło­sowe, ale nie wino, bo ono je wy­su­sza!”. Ja mam dom w gó­rach na wy­spie Na­xos, naj­więk­szej na Cy­kla­dach, Kora kie­dyś tam po­je­chała i tak jej się spodo­bało, że na­pi­sała tekst i Ma­anam na­grał po­tem pio­senkę Cy­kady na Cy­kla­dach.

Gdy Kur­tis jest w tra­sie z Osja­nem, Ma­rek po­znaje w War­sza­wie gi­ta­rzy­stę Johna Por­tera, Wa­lij­czyka, który od nie­dawna mieszka w Pol­sce, i tak jak te­raz Ma­rek kom­po­nuje roc­kowe pio­senki. John jest mę­żem Mał­go­rzaty Gey­smer-Por­ter, le­karki, która pra­cuje na od­dziale dla mło­dych uza­leż­nio­nych od nar­ko­ty­ków w szpi­talu w Gar­wo­li­nie. Kie­dyś Ma­rek z Milo wy­stą­pili tam z Ma­ana­mem. Ma­rek za­przy­jaź­nia się z Mał­go­sią. Gey­smer po­cho­dzi z ro­dziny zie­miań­skiej, zna świet­nie an­giel­ski i orien­tuje się w świa­to­wych tren­dach mu­zycz­nych. Jest pełna ikry, za­przy­jaź­nia się z pa­cjen­tami i nosi jak hi­pi­ska. Dużo czyta, in­te­re­suje się sztuką, że­gluje, jeź­dzi na nar­tach, po­dró­żuje. Gdy z od­działu w Gar­wo­li­nie wy­od­ręb­nia się dom Mo­naru pro­wa­dzony przez Marka Ko­tań­skiego, za­czyna tam pracę. Ma­rek bywa w domu ro­dzin­nym Mał­go­rzaty na Sa­skiej Kę­pie. Spo­tyka się z jej pa­cjen­tami – ozdro­wień­cami z Mo­naru czy ko­le­gami z pracy. Jest tam pia­nino, na ścia­nie Kos­saki, me­ble w stylu art déco, ale też bi­be­loty ro­dem z In­dii, Chin czy Ty­betu. „Mar­golka”, jak mó­wią o niej zna­jomi, pro­wa­dzi bo­gate ży­cie to­wa­rzy­skie; pod wie­loma wzglę­dami przy­po­mina sio­strę Marka, Kry­stynę, i tak jak ona nie­raz po­może Mar­kowi.

Któ­re­goś dnia Por­ter gra Mar­kowi i Ko­rze swoją bal­ladę Black Day Fe­eling, kiedy od­wie­dza ich w miesz­ka­niu na Ogro­do­wej. Po­sta­na­wiają, sie­dząc przy pi­wie i ka­szy, że po­łą­czą wspól­nie siły i za­łożą ra­zem nowy ze­spół roc­kowy.

– Gdy wró­ci­łem do Pol­ski, nie było już Ma­anamu, tylko nowy ze­spół z Por­te­rem – mówi Kur­tis – więc zo­sta­łem na stałe z Osja­nem, z czego się cie­szy­łem, bo za­czą­łem re­gu­lar­nie za­ra­biać na ży­cie. A Ma­rek miał w końcu roc­kową ka­pelę i też był za­do­wo­lony. Ży­czy­li­śmy so­bie wszyst­kiego do­brego i już na za­wsze roz­sta­li­śmy się mu­zycz­nie w po­koju, mi­ło­ści i przy­jaźni.

Ma­rek, za­czy­na­jąc kon­cer­to­wać z Por­te­rem i z Korą, re­zy­gnuje z pracy w „Jazz Fo­rum”.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

INFOR­MA­CJA O AU­TO­RACH I ŹRÓ­DŁACH FO­TO­GRA­FII ORAZ DO­KU­MEN­TÓW

ar­chi­wum Ma­te­usza Jac­kow­skiego: s. 150, 159 (fot. Pino Gu­ido­lotti)

fot. Jan Żabko-Po­to­po­wicz: s. 160

Po­li­sh­jaz­zarch – Home: s. 156

PRZY­PISY

[51] Agnieszka Ba­rań­ska, An­toni Krupa, Tak było [au­dy­cja ra­diowa], Ra­dio Kra­ków, 2010, www.youtube.com/watch?v=ueFC­Py­Of80U (do­stęp: 12.02.2023).
[52] Ka­mil Si­po­wicz, Bo­gu­miła Prządka, Ka­mil Si­po­wicz [au­dy­cja ra­diowa], Re­dak­cja Li­te­racka, Pol­skie Ra­dio, Pro­gram 2, na­grane: 2.02.2012, emi­sja: 05.03.2012.
[53] Tamże.
[54] A. Ba­rań­ska, A. Krupa, Tak było, dz. cyt.
[55] Ro­bert San­kow­ski, Po dru­giej stro­nie rzeki, „Ga­zeta Wy­bor­cza”, 1.06.2013, https://clas­sic.wy­bor­cza.pl/ar­chi­wumGW/7746869/Po-dru­giej-stro­nie-rzeki (do­stęp: 6.06.2022).
[56] Cyt. za: Wie­sław Kró­li­kow­ski, Idole. Ma­anam, War­szawa 1985, s. 15.
[57] R. San­kow­ski, Po dru­giej stro­nie rzeki, dz. cyt.
[58] Cyt. za: Ro­bert Pa­to­leta, „Co­ol­turka” 2004, www.youtube.com/watch?v=ngU­fl­FXU­if8 (do­stęp: 7.03.2023).