MDS. Antologia tematyczna Grupy La Noir - Grupa La Noir - ebook

MDS. Antologia tematyczna Grupy La Noir ebook

Grupa La Noir

3,0

Opis

Co może łączyć niewierną małżonkę, anioła, seryjnego mordercę, kobietę po przejściach i niedoszłego samobójcę? By poznać odpowiedź na to pytanie, wyrusz z nami w podróż po meandrach erotyki w opowiadaniach zawartych w niniejszej antologii. Wspólnym mianownikiem dla wszystkich tekstów niech będzie skrót MDS, którego rozwinięcie pozostanie tymczasowo naszą słodką tajemnicą. Jesteście ciekawi czym jest ów sekret? Cóż, przekonajcie się sami, smakując przy okazji mieszanki: słodyczy pierwszych uniesień, pikanterii zakazanych uczuć, goryczy utraconej miłości.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 497

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




La Noir

MDS

Antologia tematyczna Grupy La Noir

© Copyright by Grupa La Noir

Anna Tuziak, Katarzyna „Kami” Batko, Wioletta Szulc,

Ada „Dev” Kroll, Katarzyna Greń, Er & Luca,

Monika Bochenko, Agnieszka Biardzka, Margo Shaw,

Er. A. Holden, Magdalena Rewers, Jessica Smeet, Sienna Adell, Magdalena Mroczkowska, Renata „Rain” Kamińska, Anonim

Grafika na okładce: Monika Bochenko

Projekt okładki: Anna Tuziak

 

 

Antologię dedykujemy wszystkim autorom Ailes.

Jeżeli macie marzenia, nie bójcie się ich spełnić, nasza grupa jest przykładem tego, że nie ma rzeczy niemożliwych.

 

AUTORZY TEKSTÓW WCHODZĄCYCH W SKŁAD

ANTOLOGII ZYSK Z JEJ SPRZEDAŻY PRZEZNACZAJĄ NA ZASILENIE KONTA FUNDACJI PAJACYK.

 

ISBN 978-83-7859-595-3

 

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

 

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2015

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Grupa La Noir powstała kilka lat temu jako inicjatywa zrzeszająca początkujących autorów, dla których pisanie jest prawdziwą pasją. Choć zrzesza ona bardzo różne osoby, które na pierwszy rzut oka nie mają z sobą wiele wspólnego, wszystkich łączy jedno: miłość do pisania. Naszym celem jest przede wszystkim rozwijanie warsztatu pisarskiego każdego z uczestników, jak i grupy jako całości. Stąd też narodziła się potrzeba warsztatów literackich, wyzwań, prac skojarzeniowych. One zaś doprowadziły do tego, że postanowiliśmy napisać antologię tematyczną. Dziś mamy ich już kilka na koncie, a MDS jest pierwszą, którą chcemy zaprezentować szerszej grupie czytelników. Jednak La Noir to nie tylko przedsięwzięcie mające na celu samodoskonalenie jej członków. Przyczyniło się także do założenia profilu Ailes, na którym wielu młodych, zdolnych autorów publikuje swoje powieści i opowiadania, a także Ailes_Writers, gdzie odbywają się warsztaty literackie dla autorów z powyższego profilu.

Co może łączyć niewierną małżonkę, anioła, seryjnego mordercę, kobietę po przejściach i niedoszłego samobójcę? By poznać odpowiedź na to pytanie, wyrusz z nami w podróż po meandrach erotyki w opowiadaniach zawartych w niniejszej antologii. Wspólnym mianownikiem dla wszystkich tekstów niech będzie skrót MDS, którego rozwinięcie pozostanie tymczasowo naszą słodką tajemnicą. Jesteście ciekawi czym jest ów sekret? Cóż, przekonajcie się sami, smakując przy okazji mieszanki: słodyczy pierwszych uniesień, pikanterii zakazanych uczuć, goryczy utraconej miłości.

Niespodzianka

La Noir: Anna Tuziak

Gdy otworzył oczy, oślepiło go jasne światło. Zacisnął pospiesznie powieki, chroniąc się przed niepożądanym oddziaływaniem. Poczuł nagły niepokój. Starł się zebrać myśli w logiczną całość, ale przychodziło mu to z ogromnym trudem. Miał wrażenie, że w jego głowie znajduje się jedna ogromna luka i czuł się z tym bardzo niekomfortowo. W ustach miał jakiś cierpki posmak. Leżał na twardej podłodze i nie docierały do jego uszu żadne dźwięki, które mogłyby mu cokolwiek powiedzieć. Gdzie do jasnej cholery był?

Ostrożnie uchylił powieki i od razu zorientował się, że nie zna miejsca, w którym się znajdował. To nie wróżyło niczego dobrego. Całkiem dużych rozmiarów pokój pomalowany był na biało, przez co wszystko wydawało się być jeszcze bardziej przestronne niż w rzeczywistości. Na wszystkich ścianach wisiały liczne kinkiety, a na środku sufitu ogromny żyrandol z tysiącami kryształków. Oprócz tego w pomieszczeniu nie było niczego. Żadnych mebli, żadnych dekoracji, absolutnie żadnego wyposażenia. Jedynie cztery jasno oświetlone ściany, w których nie było ani jednego okna.

Spróbował usiąść, ale dokonał kolejnego niepokojącego odkrycia. Jego dłonie były skrępowane w nadgarstkach. Teraz wystraszył się nie na żarty. Co się stało? Kolejne odkrycie zupełnie go zdezorientowało. Miał rozpięty rozporek, a spodnie lekko zsunięte. Przez chwilę zbierał myśli i coraz bardziej drażniła go ta niewiadoma. Jasna koszula pobrudzona była czerwoną szminką, a obolały członek i resztki spermy na ubraniu jasno dawały mu do zrozumienia, że czyjeś usta sprawiły mu ogromną rozkosz.

– Co tu się dzieje? – mruknął sam do siebie.

Musiał koniecznie przypomnieć sobie, co takiego się wydarzyło. Pamiętał, że był na zebraniu zarządu, z którego wyszedł dość pospiesznie, nie chcąc, aby ktoś wciągnął go w niepotrzebną rozmowę. Dzisiejszy dzień był zbyt uciążliwy i meczący. Jedyne, na co teraz miał ochotę, to oderwać się od tego całego zgiełku.

Złapał taksówkę, ale nie pojechał o domu. Kazał kierowcy zawieźć się do Queens1, a tam wszedł do pierwszego lepszego baru. Miał na sobie elegancki garnitur i wyglądem różnił się od typowych bywalców tej dzielnicy. Wszystkie spojrzenia od razu skierowały sie w jego stronę i otaksowały go z zainteresowaniem, jednak nikt długo mu się nie przyglądał.

Usiadł przy kontuarze i zamówił whisky. Był siódmy czerwca, międzynarodowy dzień seksu. Dość specyficzne święto. Wiedział, że jego narzeczona przygotowała dla niego specjalną kolację, ale w tym momencie starł się nie myśleć o powrocie do domu, chciał trochę odetchnąć od wiecznie uwieszonej na nim Stelli.

Była śliczna. Niebieskooka, wysoka blondynka, której zazdrościli mu wszyscy koledzy. Pracowała kiedyś jako modelka i nadal utrzymywała nienaganną figurę, była ozdobą każdego firmowego bankietu na który ją zabierał. Pomimo, że kochał w niej dosłownie wszystko, to czasem miał po prostu dość jej ciągłych huśtawek nastroju. Była młodziutka i rozpieszczona. Jako jedynaczka była zawsze oczkiem w głowie rodziców, a talent i uroda sprawiły, że nie miała w sobie za grosz samokrytyki i wydawało jej się, że cały świat powinien być na jej usługach. Początkowo właśnie to w niej najbardziej mu się spodobało. Uwielbiał ją rozpieszczać i czuł dumę, kiedy na jej drobnej twarzyczce pojawiał się promienny uśmiech, gdy dostawała kolejny klejnot. Ten zachwyt w jej oczach, który gościł na widok kolejnych bukietów róż, jakimi ją obsypywał, sprawiał, że czuł się wyjątkowy, potrzebny, doceniony. Pięknie wykrojone, różowe usta Stelli rozciągały się w bajecznym uśmiechu odsłaniając białe zęby, a w policzku ukazywał się czarujący dołeczek.

Spoglądał teraz na swoje krocze i myślał ze zgrozą, że Stella nigdy by tak nie zaszalała, a krwista czerwień szminki nie była odcieniem, jakim malowała swe usta jego narzeczona. Opadł na podłogę i zaczął gorączkowo myśleć. Wychodziło na to, że ją zdradził. To nie ulegało wątpliwości. Ale dlaczego wcale nie czuł się z tym źle, było wręcz przeciwnie. Miał w sobie jakieś nieznane mu dotąd podekscytowanie. Kim była dziewczyna, z którą to zrobił?

Zaczął gorączkowo przeszukiwać myśli, ale nie mógł skojarzyć żadnych faktów. Pamiętał, że w barze były dwie nieznajome kobiety, obie wyglądały raczej na prostytutki i były totalnym przeciwieństwem Stelli. Jedna z nich była blondynką, na oko mogła mieć trzydzieści lat. Jej pokaźnych rozmiarów bujna fryzura sprawiała wrażenie jakby było w nią wczepionych aż nadto wiele doczepek. Karykaturalny makijaż raczej odstraszał niż przyciągał, z czego owa dama nie zdawała sobie chyba sprawy. Zbyt wiele tuszu sklejało rzęsy, a cienka kreska nad okiem maskowała brak brwi. Obfita warstwa fluidu jaką nałożyła na skórę, sprawiała, że jej twarz przypominała raczej maskę. Kobieta była dość pulchna i niezbyt wysoka, miała na sobie bardzo obcisłą i krótką sukienkę z połyskującego czarnego materiału. Na pulchnych palcach miała przyczepione długie, czerwone tipsy, które dopełniały wizerunek sztuczności. Wzdrygnął się na myśl o tym, że mógłby odbyć z nią stosunek.

Druga dziewczyna była o wiele młodsza i, prawdę mówiąc, wyglądała na nieletnią. Średniej długości czarne włosy były naturalne i zdrowe, a makijaż nie był przesadny, również jej ubranie było bardziej stonowane. Co prawda na twarzy nie była zbyt ładna. Blisko osadzone oczy niezbyt pasowały do dużych rozmiarów nosa, a usta były wąskie i ściągnięte w cienką kreskę. Jednak z dwojga złego wolałby, aby to ona była jego partnerką w „zbrodni”. Niestety za cholerę nie mógł sobie przypomnieć koloru szminki obu pań. Pamiętał, że obserwował je, później wymienił kilka zdań z jakimś facetem, który siedział obok niego, zamówił kolejnego drinka, napisał sms’a do Stelli, że spotkanie się przeciągnęło i spóźni się na kolację, a potem już niewiele pamiętał. Ile wypił? Nieprzyjemny smak w ustach upewnił go, że zbyt wiele. Jak się tu znalazł, z którą z nich spędził te upojne chwile i po jakiego diabła dał się związać? Chociaż z drugiej strony było to nieco ekscytujące.

Leżał z przymkniętymi oczyma i zastanawiał się, jak ma wybrnąć z tej sytuacji. Musiał się przecież jakoś stąd wydostać, a nie wiedział nawet, gdzie jest. Skrepowane ręce bardzo mu to wszystko utrudniały. Czy ta dziewczyna powróci? Nie mógł się oszukiwać. Chciał tego i nie było to spowodowane jedynie chęcią wydostania się stąd. Część jego miała ochotę na ciąg dalszy. Na myśl o tym, co mogło się dziać czuł mrowienie między nogami i był świadomy tego, że dziewczyna musiała się bardzo postarać, aby doprowadzić go do takiego stanu. Jego ciało było nadal pobudzone i gotowe na dalsze ekscesy.

W tym samym momencie usłyszał otwierające się drzwi i spojrzał w tamtą stronę. Czarne szpilki. To ukazało się jego oczom jako pierwsze, nogi odziane w czarne pończochy, na które zareagował dość emocjonalnie. Jednak gdy tylko zapoznał się z resztą postaci, jego podniecenie znikło jak za dotykiem czarodziejskiej różdżki.

Powolnym, miarowym krokiem szedł w jego stronę facet, z którym pił drinka w barze. Teraz przyjrzał mu się lepiej. Mężczyzna był dość wysoki, szczuły i raczej dobrze zbudowany. Mógł mieć jakieś czterdzieści lat, może trochę więcej. Miał na sobie damskie szpilki i czarne pończochy, które były porwane w kilku miejscach, co w innych okolicznościach uznałby za seksowne. Grafitowy gorset ciasno opinał jego brzuch, a z pod ciemno fioletowego, obszytego koronką materiału wystawała dość mocno owłosiona klatka piersiowa.

Spojrzał na twarz nieznajomego i ze zgrozą zauważył na jego ustach krwistoczerwoną szminkę, którą rozmazaną miał również na policzkach i brodzie. Taką samą, jakiej ślady widniały na jego białej koszuli.

Facet szedł w jego stronę, patrząc na niego wymownym spojrzeniem intensywnie zielonych oczu i uśmiechał się z zadowoleniem, a on był zbyt przerażony, żeby jakkolwiek zareagować. Zjechał wzrokiem jeszcze raz w dół sylwetki nieznajomego i zatrzymał się na jego członku, który dumnie sterczał w pełnym wzwodzie. I wtedy to do niego dotarło. Ten dziwny posmak w jego ustach to wcale nie był alkohol.

Nie-boskie stworzenie

La Noir: Katarzyna „Kami” Batko

Ogromne, złocone podwoje... Stałam przed nimi pełna obaw i ciekawości pomieszanej z ekscytacją. Wezwano mnie, a to oznaczało misję. Otrzymam przydział. Pierwszy... Nareszcie...

Czułam podniecające mrowienie na całym ciele i nijak nie byłam w stanie utrzymać skrzydeł w bezruchu, na baczność. Całkiem serio obawiałam się, że nie uda mi się normalnie wkroczyć do środka i wysłuchać spokojnie tego, co Szef ma do powiedzenia. Wpłynę tam po prostu, unosząc się nad podłożem, podrygując i podfruwając z podniecenia, i zrobię z siebie kompletną idiotkę.

Och, dość...! Zrugałam się w myślach za tę dziecinadę. Wzięłam głęboki oddech, zdyscyplinowałam niesforne skrzydła, strzepnęłam z ramienia jakiś niewidoczny pyłek, wyprostowałam się i pchnęłam delikatnie wielkie podwoje. Uchyliły się natychmiast, oczywiście bezszelestnie, a ja wsunęłam się do gabinetu, stąpając pewnie po posadzce.

Szef siedział za biurkiem, z nosem zanurzonym w stercie papierów. Postąpiłam do przodu ze dwa kroki, chrząknęłam lekko dla zaznaczenia swojej obecności. Przełożony podniósł wzrok znad okularów, po czym podsunął je z czubka nosa w górę i odchylił się w fotelu.

– O, Amelio, dobrze, że jesteś – zagaił.

Uśmiechnęłam się skromnie, splotłam dłonie, jak do modlitwy i dygnęłam zgodnie z protokołem.

– Siadaj, dziecko. – Wskazał mi krzesło naprzeciw biurka. – Jak się zapewne domyślasz, mamy dla ciebie przydział.

– Tak jest. – Mój głos przypominał radosny pisk, więc chrząknęłam ponownie i tym razem udało mi się przyjąć normalniejszy ton. – Tak jest – powtórzyłam nieco spokojniej, chociaż w środku wszystko we mnie skakało i wrzeszczało w euforii.

– To nie będzie standardowa robota, moja droga. – Usłyszałam. Czyżby próbował studzić mój entuzjazm? – Twoja misja będzie polegała na nauczeniu podopiecznego, czym jest miłość.

Jejku! Dostanę coś, znaczy kogoś, do kochania! Gęba mi się uśmiechnęła od ucha do ucha i natychmiast zobaczyłam oczyma wyobraźni takie malutkie, słodziutkie, różowe, kochane...

– Nie jest noworodkiem, jest dorosły. – Głos Szefa wyrwał mnie z euforii, a uśmiech, który chwilę wcześniej przylepił się do twarzy, raptownie zgasł. To było coś nowego... Zdarzało się, że czasem ktoś dostawał nietypowy, dorosły przydział, ale takie przypadki dawano wyłącznie doświadczonym, a ja, co? Ledwo skończyłam studia. Byłam pełna zapału, owszem, ale nie miałam żadnej praktyki, doświadczenia. Czy coś takiego, znaczy kogoś takiego, będę umiała kochać? No, niby kochanie powinno być w moim przypadku z urzędu. Jednak w tych okolicznościach, wyobraźnia mi się zawiesiła. Miłość? Yyyy... No, tak. Były jakieś wykłady na ten temat, ale większość, jak większość, przespałam. Nudne były i tyle. Zagryzłam wargę, starając się nie dopuszczać rodzących się obaw do głosu.

– I jak mówiłem, nie będziemy tym razem działać standardowo – kontynuował tymczasem Szef, nie dając mi czasu na zbyt dokładne przerobienie podawanych informacji. – Po pierwsze, nasi przeciwnicy już zdążyli podjąć działanie i wykonać pewne kroki. Konieczne jest zrównoważenie ich poczynań z naszej strony. Po drugie, zapadła decyzja, że tym razem pobijemy wroga jego własną bronią.

– Czyli? – wykrztusiłam niepewnie.

– Czyli będziemy działać tak samo jawnie, jak oni.

– Eee...

– Otrzymasz materialne ciało, Amelio i będzie ono twoim narzędziem.

– Ale...

– Niestety, materialne, oznacza pewne ograniczenia. Sądzę jednak, że poradzisz sobie z nimi. Jesteś bystra i inteligentna.

– Ale...

– Zaczynasz natychmiast.

– Ale... – zdążyłam wyjąkać, gdy pstryknął palcami i tyle Go widziałam.

* * *

Było mi zimno i mokro... Chyba... Na zajęciach praktycznych uczyli nas, jak odczuwa się różne stany, emocje i takie tam. Na przykład ból... Ból zwykle oznaczał jakąś usterkę na ciele... W pośpiechu dokonałam inspekcji swojej nowej, materialnej powłoki. Nic mnie nie bolało, więc na moje szczęście, chyba trafiło mi się niewybrakowane opakowanie. Ostrożnie otworzyłam oczy i w jedno ciapnęło coś zimnego, nieprzyjemnego, co sprawiło, że powieka natychmiast się zatrzasnęła z powrotem. Aż się zdziwiłam, że nie z hukiem. Za to huknęło gdzieś w pobliżu i błysnęło tak, że nawet przy zamkniętych oczach, blask dotarł do źrenic.

Poderwałam się na równe nogi, bo leżałam na... albo raczej... w kałuży błota. Zlustrowałam swoją nową postać, poczynając od stóp. Bose. Poruszyłam zmarzniętymi palcami, a błotko nieprzyjemnie prześlizgiwało się pomiędzy nimi. Fe, nie podobało mi się to, ale cóż, służba nie drużba. Wróciłam do oględzin... Co to ja na sobie mam? Pomijając tonę błota, jakąś dziwną szmatę... szatę znaczy, przypominającą trochę nocną koszulę, długą do kostek, przy szyi rozciętą i ściągniętą troczkami. Pomacałam się przez mokry materiał po pośladkach. Bielizny nie dali. No, wiecie, co? Że butów pożałowali, to jeszcze jakoś da się przeżyć, ale żeby majtek?! Skrzywiłam się z niesmakiem. Dobrze chociaż, że ta... to... giezło dość długie, żeby porządnie zasłoniło tyłek.

Pomacałam znów, tym razem plecy w okolicach łopatek... Czy aby skrzydła nie uszkodzone i... Było tam gładziutko, jak na desce, skrzydeł ani śladu. Prawie sobie skręciłam kark (i to zabolało), próbując zerknąć do tyłu i obejrzeć plecy. Kątem oka widziałam skrzydła, całe, choć nieco ubłocone. Znów pomacałam, ale ku memu niepomiernemu zdumieniu, dłoń nie zawadziła o nic. Jednak, gdy próbowałam poruszać skrzydłami reagowały normalnie. Prawie normalnie, bo nijak nie mogłam oderwać się od ziemi. Wreszcie do mnie dotarło... No, przecież... Ograniczenia cielesnej powłoki. Miałam swoje skrzydła, ale one w przeciwieństwie do reszty nie były materialne, co za tym idzie nie mogły unieść rzeczywistego, fizycznego ciała. Nie powiem, żeby mi się ten fakt spodobał, ale trudno, nie będę narzekać. Mam jeszcze nogi, z nich zrobię użytek.

Mimo to z pewnym wyrzutem spojrzałam w niebo. Nie zobaczyłam niestety zbyt wiele, bo było szczelnie zasnute czarnymi chmurzyskami, z których lała się woda. Zimna. I stało się jasne, dlaczego mnie jest zimno i mokro. Westchnęłam ciężko, rozejrzałam się wokół. Beznadzieja... Las, a w tym lesie ja na czymś, co przy sporej dozie wyobraźni, można było uznać za drogę. Żadnego utwardzenia, asfaltu, bruku, szutru, nic z tych rzeczy, ale koleiny były, więc chyba czasem ktoś tędy przejeżdżał. A zatem niech będzie, droga. Błoto po kolana, ale droga...

Zaraz, zaraz... Mnie tu przecież przysłano (nie wiem czemu, ale bardziej mi się to wszystko kojarzyło z zesłaniem) z konkretną misją. Przydzielono mi Obiekt... Tylko, gdzie on w takim razie jest? I dlaczego wylądowałam w lesie? Jakiś błąd w obliczeniach, czy jak? I co ja niby teraz mam począć?!

Ogarnęła mnie irytacja tak wielka, że po raz pierwszy w życiu zapragnęłam wypowiedzieć przekleństwo... i to na głos. Zaczerpnęłam powietrza i... Z gardła wydobyło się bełkotliwe jęczenie. Co znów? Spróbowałam jeszcze raz:

– Yeeyy...

Chciałam wrzasnąć: dlaczego?! Ale znów wyszło tylko:

– Aeeyy...?!

Nie odebrano mi głosu, o nie. Mogłam sobie jęczeć, kwiczeć, skamleć, wrzeszczeć i tylko tyle. Odebrano mi zdolność artykułowanej mowy! To było podłe! Jak w tym stanie miałam nauczyć kogokolwiek czegokolwiek?! Jak miałam zacząć szukanie Obiektu, jeśli nie mogłam nikogo o nic spytać?! Inna rzecz, że tu i tak nie było, kogo pytać. W koło drzewa i krzaki. I deszcz, urozmaicany od czasu do czasu hukiem piorunów i błyskawicami. A ja sama, porzucona na pastwę losu, pozbawiona możliwości latania i mowy. Ręce mi opadły. Zniechęcona i sfrustrowana osunęłam się w błoto, na kolana i rozpłakałam jak dziecko, błagając w myślach jakiś piorun, żeby mnie miłosiernie trzasnął i odesłał z powrotem...

Oszczędzono mi powyższego... To znaczy, trzaśnięcia piorunem i zapewne niemiłej rozmowy z Szefem. Zaś tutejsze okoliczności oszczędziły samodzielnego szukania Obiektu, przy niemożności zadawania pytań. Otóż, Obiekt znalazł się sam...

* * *

Był ostatni dzień maja, wyjątkowo zimnego i deszczowego, tego roku. I oczywiście diabli nadali burzę. Jakby nie mogła sobie poczekać do wieczora, kiedy bezpiecznie znajdziemy się w domu. A tak wlekliśmy się noga za nogą, mokrzy i zziębnięci. Wozy grzęzły w błocie i co rusz trzeba było, któryś z niego wyciągać. Lało jak z cebra, od kilku godzin. Przemoczeni byliśmy do suchej nitki. Woda ściekała mi z kaptura i w irytujący sposób kapała na nos, wprawiając w wyjątkowo paskudny nastrój. Mowy nie mogło być, żebyśmy dotarli na miejsce przed zmrokiem. Pocieszałem się jedynie tym, że posłałem przodem gońca, żeby uprzedzić o powrocie. Koiłem teraz złość wizją gorącej kąpieli i równie gorących objęć Marisy, mojej nowej niewolnicy. Taak, Marisa stanowczo była najlepszą rzeczą, jaka mi się przytrafiła ostatnio. I to zupełnie przez przypadek.

Wracałem z jednego ze swoich licznych wojaży. Nocowaliśmy w gospodzie. Ostro daliśmy w gardła z wieczora, było bardzo wesoło, bo przysiadł się do nas jeden taki obcokrajowiec, arystokrata, jak i my w podróży, ale dysponujący całkiem niezłym inwentarzem. I tak, kiedy następnego ranka obudziłem się w wynajętej izbie, ona była obok. Zapytana, co tu robi, wyjaśniła, iż należy do mnie, została podarowana na pamiątkę wczorajszego spotkania przy winie. Wymieniła nawet imię darczyńcy, ale że obcokrajowiec, to jakieś takie trudne do wymówienia było i zapomniałem. Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, więc nie zaglądałem. Choć zamroczony kacem od razu miałem okazję przekonać się, że Marisa nie jest wybrakowanym towarem pod żadnym względem. Zatrzymałem ją, bo czemu nie. Piękna, ognista kobieta, z której miałem dotąd wiele uciechy i wiele jeszcze spodziewałem się mieć, nim mi się znudzi. Przy tym, trzeba przyznać, była inteligentną bestią, potrafiła nie tylko doprowadzić mnie do wrzenia w łóżku, ale i zabawić rozmową przy posiłku.

Poleciłem, żeby była gotowa dla mnie dzisiejszego wieczora. Goniec z pewnością dotarł już na miejsce i wyobrażałem sobie jej boskie ciało w kąpieli... teraz pewnie namaszczane wonnościami... i jej cudownie zwinne palce, tu i tam na moim ciele, i usta gorące, namiętne, i... Z błogostanu marzeń wyrwał mnie dziwny odgłos, wcinający się w szum deszczu, ni to jęk, ni płacz... Coś jak szloch, albo skomlenie psa, miauczenie kota i rechot ropuchy razem wzięte. Dobiegał z dołu, znaczy z drogi tuż przed moim koniem. Odchyliłem odrobinę kaptur, żeby lepiej widzieć w szarudze i moim oczom ukazało się coś dziwacznego usmarowanego błotem, tkwiącego w samym środku wielkiej kałuży. Przerośnięta żaba?

Czymkolwiek było owo stworzenie, właśnie ono wydawało z siebie te nieokreślone, nieartykułowane dźwięki. Teraz zaś uniosło kończynę i próbowało otrzeć błoto z twarzy. Żaba z twarzą? Trąciłem konia piętą, zmuszając, by wlazł w kałużę i zbliżył się do tego czegoś. Zaintrygowany, chciałem się temu przyjrzeć z bliska, szczególnie, że nie uciekało to na widok ludzi, tylko siedziało uparcie w kałuży, bełkocząc coś po swojemu. Nagle podniosło ku mnie twarz i dostrzegłem dwoje jasnych, chyba błękitnych, oczu. Pewności, co do koloru nie miałem, ale na pewno nie były żabie. Spojrzały na mnie i stworzenie umilkło raptownie...

* * *

Postanowiłam zrobić wszystkim na złość i się rozpłynąć. W czymkolwiek. Miałam do wyboru strugi deszczu, błoto i łzy. Dla lepszego efektu użyłam wszystkiego naraz. Siedziałam w ulewie, w błotnistej, obrzydliwej kałuży i płakałam jak bóbr. Nigdy nie widziałam płaczącego bobra, żadnego bobra nie widziałam, ale podobno tak się mówił, więc ja płakałam jak bóbr. Lało mi się z oczu, z nosa, na łeb mi się lało, próbowałam opanować rękawem strumienie płynące z oczu. Niestety z marnym skutkiem, bo był ubłocony i mokry... Zamilkłam, gdy zdałam sobie sprawę, że ktoś lub coś przede mną stoi. Dwie włochate nogi wyrastały z błota tuż przed moim nosem, spojrzałam górę i szloch zamarł mi gardle...

Najpierw zobaczyłam wielki łeb, a zaraz potem dwoje płonących oczu w cieniu kaptura. Byłam zziębnięta, a zrobiło mi się jeszcze zimniej, bo przebiegło mi przez myśl, że oto stoi przede mną sam Pan Piekieł. Przełknęłam głośno ślinę i najchętniej uderzyłabym w krzyk, ale głos nijak nie chciał wydobyć się z gardła i tylko gwałtownie zachłysnęłam się powietrzem, a wtedy on odrzucił kaptur i zaśmiał się głośno. Odetchnęłam z niemałą ulgą. To tylko człowiek... A guzik. Żadne tam tylko... Poczułam delikatne wibracje płynące od niego i już wiedziałam. TO BYŁ MÓJ OBIEKT! Mój podopieczny...

– To jakaś sierota! – krzyknął w stronę ludzi, którzy podążali za nim. Sierota?! No, też coś! Chwilę później gromadka ciekawskich otoczyła mnie i przyglądali mi się wyraźnie rozbawieni.

– Wygląda jak nieboskie stworzenie! – Zarechotał ktoś gardłowo.

Nieboskie?! Wbiłam gniewny wzrok w delikwenta, z zamiarem zwalenia go z konia i unurzania w błotku. Niestety... ludzkie ciało, ludzkie ograniczenia. Moje piorunujące spojrzenie wywołało tylko większą wesołość.

– Chyba nie spodobało się jej to określenie. – Śmiał się bezczelnie mój Obiekt. – Uważaj, bo może czarownica i rzuci na ciebie jakiś niecny czar.

Co?! Czarownica?! Ja?! I wtedy uświadomiłam sobie, że oni przecież nie widzą moich skrzydeł. Nie mogą przecież zobaczyć tego, co niematerialne. Nie miało to jednak wpływu na to, kim byłam. Kim nadal jestem. Wyprostowałam się z godnością i wstałam. Błoto spłynęło malowniczo po kiecce, kiedy wbiłam wyzywające spojrzenie w twarz mojego podopiecznego. Spoważniał, a jego wzrok zsunął się z mojej twarzy w dół i zawisł nieruchomo, wbity w... mój biust. Spojrzałam i ja... Było mi zimno i sutki sterczały sztywno, napierając na materiał, żenująco wyraźnie pod nim zarysowane. Zaczerwieniłam się jak burak, choć pewnie i tak nikt nie zauważył rumieńca pod warstwą błota. Odruchowo zasłoniłam się przed ludzkim wzrokiem, krzyżując ramiona, on zaś roześmiał się znów i rzucił do swoich ludzi:

– Wyciągnijcie ją z tej kałuży i wsadźcie na wóz!

Potem zawrócił konia i nie patrząc już na mnie, ruszył dalej drogą.

Nie powiem, żebym była usatysfakcjonowana tą prezentacją, ale ostatecznie nie robiąc nic, znalazłam Obiekt, wydostałam się z lasu i nawet dano mi jakąś suchą derkę, żebym nie zamarzła całkiem. Trochę śmierdzącą, ale co tam. Siedziałam na wozie, pod plandeką, nie lało mi się z nieba na głowę i szczękając zębami (nawiasem mówiąc zabawny dźwięk wtedy wydają) usiłowałam się rozgrzać. Zastanawiałam się, co dalej robić? I jak? Chcąc nie chcąc pocieszałam się, może nie będzie tak źle. Na okrutnika i bezdusznego potwora nie wyglądał. Nie wiedząc, kim jestem, okazał litość i nie porzucił na pastwę losu w lesie, gdzie pewnie sczezłabym marnie. Z drugiej strony, to, co miało oznaczać to jego palące spojrzenie? Czułam się jakby mnie palcami obmacał. Powinnam to uznać za dobry znak, czy za zły? Ostatecznie uznałam za dobry, żeby się na początku misji nie dołować wizją niepowodzenia. Oczy mi się kleiły i choć, mimo suchej derki, nadal trzęsłam się z zimna, nie mogłam opanować senności. Wcisnęłam się pomiędzy jakieś worki i powoli zapadłam w sen...

* * *

Kazałem wyciągnąć tę kupkę nieszczęścia z błota. Mało mnie obchodzą żebracy i biedota, ale jakoś tak żal mi się zrobiło sieroty, więc zabrałem ją ze sobą. Reszta drogi minęła bez niespodzianek. Zaczynało się na dobre ściemniać, gdy dotarliśmy na miejsce. Deszcz lał w dalszym ciągu, ale przestało to mieć znaczenie. Nareszcie w domu, z rozkoszą wciągnąłem w nozdrza znajomy zapach mojej ukochanej willi. Ponieważ zgodnie z poleceniem, służba czekała z kolacją i kąpielą, od razu mogłem się rozgrzać, zanurzając zziębnięte ciało w gorącej wodzie z dodatkiem nardu. Rozpostarłem ramiona i wsparłszy głowę na krawędzi, przymknąłem powieki, rozkoszując się spokojem i ciepłem. Dwie drobne, kobiece dłonie przesunęły się po mojej piersi i zanurzywszy się w wodzie, sunęły niżej, na brzuch... i dalej. Uwielbiałem kochać się z nią w kąpieli, a ona doskonale o tym wiedziała. Uśmiechnąłem się, gdy poczułem delikatne ukąszenie w ucho.

– Na co czekasz? – zapytałem, nie otwierając oczu.

– Na pozwolenie, mój panie...

Zmysłowy, głęboki tembr jej głosu działał jak afrodyzjak, nawet gdyby mnie nie dotykała, starczyło, że się odezwała. Potrafiła najbardziej banalne słowa nasączyć taką namiętnością, że byłem gotowy do akcji natychmiast.

Jej ręce zniknęły. Uniosłem powieki i spojrzałem w górę. Uśmiechała się zalotnie, jak zawsze. Ciemne oczy płonęły tym niezwykłym ogniem, który tak mnie podniecał. Powoli odpięła klamrę, przytrzymującą na ramieniu delikatną tkaninę sukni. Ale nie pozwoliła szacie opaść. Droczyła się ze mną, obnażając się nieśpiesznie, cal po calu. Cudowna, doskonała... i moja. Weszła po stopniach do basenu i zanurzyła się po szyję, skrywając się przed moim wzrokiem.

– Ty i pozwolenie? – zadrwiłem. W łóżku i tak robiła, co chciała, pozwalałem jej, bo zawsze umiała mnie zadowolić. I nie było z nią nudno.

– Jestem tylko twoją pokorną niewolnicą...

Zbliżała się powoli, ręce pieściły mój brzuch, ześlizgując się coraz niżej, ale wciąż z rozmysłem omijały, wyczekującą pieszczoty jej dłoni, męskość, czym doprowadzała mnie do wrzenia. Podciągnęła w górę ciało, piersi otarły się o moją skórę, a usta wpiły w moje, drapieżnie i namiętnie zarazem... Przyciągnąłem ją i zaciskając palce na jędrnych pośladkach nadziałem na siebie...

* * *

Ktoś szarpał mnie za ramię. Wcale nie delikatnie, w pierwszej chwili myślałam, że chce mi urwać rękę. Chciałam pogonić intruza, bo tak dobrze mi się spało, ale jęknęłam tylko cicho i przypomniałam sobie, że mowa jest dla mnie niedostępna. Pomrukując coś niezrozumiałego pod nosem, pozwoliłam się poprowadzić do budynku. Weszliśmy jakimś bocznym wejściem, w korytarzyku było ciemno, ale nie był długi i po chwili człowiek wepchnął mnie do pomieszczenia, w którym było rozkosznie ciepło.

– Dajcie się jej osuszyć przy piecu i coś jeść – polecił, krzątającym się tutaj kobietom ten, który mnie przyprowadził.

– A ona, kto? – zapytała jedna z nich, lustrując mnie surowym wzrokiem.

– Znajda. Siedziała w błocie na drodze, jak jaka żaba. Lucjusz kazał ją zabrać. Chcesz wiedzieć, kto ona, to się pytaj, ja nie mam czasu – stwierdził i poszedł sobie. Kobieta obeszła mnie wokoło i cmoknęła głośno.

– Jak ty wyglądasz, dziecko? – użaliła się nagle. – Jak nieboskie stworzenie...

Zmarszczyłam gniewnie czoło. Tylko nie nieboskie, zagulgotało mi gniewnie w gardle, na co kobieta uniosła zdziwiona brwi.

– Jak się nazywasz?

Odruchowo otworzyłam usta, ale wydobyło się z nich tylko ciche:

– Eep...

Spuściłam wzrok i dałam spokój dalszym próbom wymówienia własnego imienia. Zachciało mi się płakać. No, bo jak ja mam działać w takich warunkach i przy takich ograniczeniach? Nawet nie mam jak się przedstawić. Po policzkach spłynęło kilka łez. Nie żebym miała chęć urządzać jakieś melodramatyczne, płaczliwe sceny. Ot, samo jakoś tak wyszło. Kobiecie chyba zrobiło się mnie żal. Zmoczyła kawałek płótna i otarła mi nim twarz.

– Całkiem ładna buzia skrywa się pod tym błotem. – Uśmiechnęła się łagodnie. – Głodna jesteś?

Jestem głodna? A tak, to też jedna z rzeczy, które odczuwają materialni śmiertelnicy. Zastanowiłam się chwilkę, bo musiałam sobie przypomnieć, co mówiono o głodzie na wykładach w Akademii. Ściągnęłam brwi, wsłuchując się uważnie w żywy organizm, którym teraz byłam i... poczułam silne ssanie w żołądku. Tak, byłam głodna, więc potwierdziłam, gwałtownie kiwając głową.

Posadzono mnie w pobliżu pieca, od którego biło takie przyjemne ciepło. Wetknięto w jedną dłoń kawałek chleba, w drugą kubek z jakimś płynem. Widziałam, że to chleb, bo wykładowca od powszedniości pokazywał nam, jak wygląda, i że ludzie go jedzą, tylko że ten, który on przynosił na pokaz na wykłady, był twardy jak kamień. Zachodziliśmy wtedy w głowę, jak można coś takiego jeść. Ten, który teraz dostałam, był miękki i ładnie pachniał. Ugryzłam... Nawet smaczny. Wykładowca pewnie miał tylko atrapę. Płyn w kubku był biały. Kobieta powiedziała – mleko. Jak zwał tak zwał, też było dobre. Zjadłam, wypiłam, zrobiło mi się ciepło i błogo, brudna szmata, którą na sobie miałam, prawie wyschła i zrobiła się sztywna jak zbroja...

* * *

Odesłałem w końcu Marisę, by zarządziła dla nas kolację. Sam jeszcze chwilę odpoczywałem, relaksując się w kąpieli. Skinąłem na niewolnika, by podał ręcznik. Owinąłem biodra. Przypomniała mi się ta ubłocona żaba, którą znaleźliśmy na drodze. Z jakiegoś powodu w pamięci utkwiły mi jedynie jej niezwykłe oczy i... bardzo wyraźnie zarysowane pod suknią, piersi. Chętnie obejrzałbym ją sobie dokładniej...

– Gdzie ta dziewczyna, którą przywieźliśmy?

– Podobno zaprowadzono ją do kuchni, żeby się ogrzała i osuszyła.

– O... osuszyła? Była cała w błocie. Powinno się ją porządnie wyszorować.

Niewolnik wzruszył ramionami.

– Majordomus powiedział, że jak błoto wyschnie, to samo się wykruszy...

– Co za durnie... – prychnąłem z irytacją. – Przyprowadzić ją tutaj, niech się wykąpie. I dajcie jej jakieś czyste ubranie, przecież to, co ma na sobie nadaje się tylko na śmietnik – dorzuciłem, opuszczając łaźnię. – Wykruszy się... Kretyn...

* * *

Nakarmiona, ogrzana i senna... Lecz niedane mi było zaznać spokoju. Do kuchni, bo w końcu odkryłam, w jakim to pomieszczeniu się znalazłam, wpadł jakiś człowiek i bezczelnie wytykając mnie palcem, poszeptywał z kobietą, która się mną tutaj zaopiekowała. Ona coś mu odszepnęła, a potem oboje podeszli do mnie.

– Idź z nim – powiedziała kucharka, wskazując na towarzysza. – Zabierze cię do łaźni. Umyjesz się i dostaniesz czyste ubranie.

Wcale nie miałam ochoty nigdzie iść, ale i tak nie mogłam im o tym powiedzieć. Pozostawało mi jedynie słuchać pleceń. Podreptałam więc posłusznie za przewodnikiem. Kiedy przechodziliśmy przez elegancki hol z rozbawieniem zauważyłam, że moje bose stopy zostawiają ciemne ślady na białej, marmurowej posadzce.

W łaźni nie było ani wanny, ani prysznica. Tam był basen. I to taki wielki, że mógłby się w nim kapać jednocześnie cały zastęp niebieski. Na wodzie unosiły się płatki róż. Sam basen nie był głęboki, na jego dnie ułożono z malutkich, kolorowych kamyczków obraz, jakieś postaci i zwierzęta. Postanowiłam się później temu przyjrzeć. Później.

Człowiek, ten, co ze mną przyszedł, wskazał basen i powiedział:

– Masz się wykąpać.

I nie ruszył się z miejsca. Ja też nie. Jeśli sądził, że się przy nim rozbiorę do naga, to się przeliczył. Gapił się na mnie, a ja na niego. Wywrócił oczyma.

– Ubranie – pouczył mnie, jakbym mogła tego nie wiedzieć, cymbał. – Ściągnij brudne ubranie i wskakuj do wody.

Jeszcze czego! Niecierpliwie i z irytacją przytupywałam bosą stopą. Ramiona zaplotłam przed sobą i nadal mierzyłam go spojrzeniem, teraz już gniewnym. Chyba wreszcie zrozumiał. Wzruszył ramionami i poszedł sobie. Co za bezczelny typ!

Z niemałym trudem ściągnęłam z siebie sztywną od błota kieckę, koszulę, giezło, jak zwał tak zwał. Bielizny w sorcie nie było, więc po uporaniu się z nią, byłam gotowa do kąpieli. Ostrożnie zanurzyłam stopę, sprawdzając temperaturę wody. Była idealna. Szybciutko zanurzyłam się po szyję, wdychając zapach róż i nardu. Osobiście wolę lawendę, ale trudno, jak się nie ma, co się lubi, lubi się, co się ma. Z rozkoszą zmyłam brud z włosów, z twarzy i ogólnie z całej reszty mojego materialnego ciała. Kąpiel była wielką przyjemnością. Było mi ciepło i błogo. Usiadłam na schodkach, a potem ułożyłam się na nich. Było trochę niewygodnie, bo uwierały w kręgosłup, lecz ciepła woda koiła zmęczenie i rozleniwiała. Zamknęłam oczy i czułam, że za chwilkę zasnę...

– Nie zasypiaj w kąpieli, bo się utopisz...

Rozbawiony głos wyrwał mnie z błogostanu. Na wprost mnie, po drugiej stronie, stał mój podopieczny i przyglądał mi się. Przez moment musiałam sobie przypomnieć, gdzie jestem, a zaraz potem przypomniało mi się też, że jestem całkiem naga. Skuliłam się natychmiast, podciągając kolana pod brodę, by możliwie najdokładniej się osłonić. Zaśmiał się, odrzucając głowę.

* * *

Patrzyłem na nią. Teraz, kiedy znikła warstwa brudu mogłem w pełni ocenić, z czym mam do czynienia. Była... Nie potrafiłem znaleźć właściwych słów... Była śliczna. Marisa była piękną kobietą, a ta była po prostu śliczna. Zupełnie inna niż moja faworyta. Delikatna, dziewczęca, nie dostrzegałem w niej ani śladu tej zachłannej drapieżności, którą emanowała tamta. Ta tutaj sprawiała wrażenie uosobienia łagodności i uległości. Drobna i krucha, a przy tym idealnie zbudowana, krągłe biodra, długie nogi i te cudne, nie za duże, piersi. Jędrne, sterczące. Poczułem mrowienie w opuszkach palców i miałem ochotę jej dotknąć. Zapatrzyłem się na usta, nie tak pełne jak Marisy, ale ładnie ukształtowane, rozchylone w lekkim uśmiechu. Kuszące obietnicą słodyczy... Kąpiel rozleniwiła ją rozkosznie. Ułożyła się na stopniach. Miała zamknięte oczy, ramiona rozłożone szeroko, co znakomicie wyeksponowało te doskonałe, kuszące piersi. Piersi Marisy były obfite, wylewały się z moich dłoni. Ciekawe, jak te by się w nie wpasowały? Właściwie nic nie stało na przeszkodzie to sprawdzić. Jej głowa przechyliła się lekko. Zasypiała.

– Nie zasypiaj w kąpieli, bo się utopisz – odezwałem się głośno. Spojrzała na mnie trochę nieprzytomnie, a w następnej sekundzie skuliła się, zasłaniając mi fantastyczny widok, czym wprawiła mnie w niezadowolenie. Obszedłem basen, zgarniając po drodze ręcznik. Wyciągnąłem do niej rękę.

– Wyjdź, skoro już jesteś czysta – poleciłem, ale ona nawet nie drgnęła, uroczo zarumieniona siedziała skulona na schodkach, do pasa zanurzona w wodzie. Zirytowało mnie nieposłuszeństwo.

– Wyjedziesz sama, albo wyciągnę cię siłą – zagroziłem i groźba poskutkowała.

Podniosła się i zbliżyła posłusznie, ale gdy tylko znalazła się blisko, odwróciła się tyłem. Pewnie sądząc, że z tej strony prezentuje mniej atrakcyjny widok. Tymczasem z trudem powstrzymałem się przed zaciśnięciem rąk na doskonałych biodrach. Miałem ochotę przycisnąć ją ciałem do najbliższej ściany, wbić się w nią i pieprzyć do utraty tchu...

Otrząsnąłem się... Mnie samego zaskoczyło to nagłe pragnienie. Podniecała mnie przecież inna kobieta, tak odmienna od tej. A może po prostu w tej odnajdywałem to, czego w tamtej nie było? Albo jeszcze inaczej... W tej wszystko było wyważone, nie nachalne, delikatne i śliczne. Marisa zaś była chodzącą namiętnością, była wyrazista, wszystko w niej było wyraziste i podniecające, lecz nie było w niej delikatności, którą miała ta dziewczyna. Co dziwniejsze, tej wcale nie brakowało ognia. Widziałem ów żar skryty w błękitnych oczach. Trzeba to było jedynie umiejętnie w niej rozpalić.

– Zbierz włosy...

Gdy to zrobiła, owinąłem ją płótnem, równocześnie odwracając twarzą do siebie. Straciła równowagę, oparła się o moją pierś i spojrzała w oczy. Było w niej coś kuszącego. Nie potrafiłem ustalić, co. Intrygowała mnie.

– Jak ci na imię?

Potrząsnęła tylko głową w nieokreślony sposób, ale nie udzieliła odpowiedzi. Zdałem sobie sprawę, że dotąd ani razu się nie odezwała. Tam, na drodze, siedząc w błocie, płakała na głos, ale nie wypowiedziała ani jednego słowa.

– Umiesz mówić? – zapytałem.

Znów potrząsnęła głową, tym razem, jednoznacznie potwierdzając moje obawy. Była niema. Dziwne... Pod każdym innym względem zdawała się doskonała. Cóż, skoro jest niema, raczej nie dowiem się, co sprawiło, że tkwiła w błocie na gościńcu, ale przestało to mieć znaczenie. Miałem irracjonalne uczucie, że znalazła się tam z mojego powodu i dla mnie. A skoro tak...

Pocałowałem ją...

* * *

I jak tu się nie irytować! Kolejny bezczelny typ! Stał tam i gapił się na mnie! I jeszcze bawił go fakt, że poczułam się zawstydzona. A jak niby miałam się czuć?!

Kazał mi wyjść z wody, grożąc, że mnie wywlecze siłą. Co miałam zrobić? Gdybym mogła mówić... Posłałabym go do diabła...! Eee... tego to akurat chyba nie powinnam robić. No dobra, nie posyłałabym go do diabła, ale kazałbym wyjść! Albo przynajmniej się odwrócić, albo chociaż zamknąć oczy. Dziwnie się czułam, omacywana ciekawskim, gorącym wzrokiem mężczyzny. Skóra, której dotykało jego spojrzenie mrowiła i paliła, a ciepło rozlewało się po całym ciele i wbrew wszystkiemu, to było bardzo przyjemne uczucie, choć jednocześnie wywoływało rumieniec wstydu.

Otulił mnie płóciennym ręcznikiem i znienacka przyciągnął do siebie, tak blisko i tak mocno, że czułam teraz nie tylko żar jego wzroku, ale żywego, materialnego ciała. I to też było przyjemne, ale prawdziwe zaskoczenie przyszło dopiero, gdy mnie pocałował...

To nie jest tak, że nigdy w swoim istnieniu nie doświadczyłam pocałunku. Nieustannie całowaliśmy się na powitanie, na pożegnanie, ale to, co on zrobił... To zupełnie nie przypominało niczego, co było mi znane. Przede wszystkim jego usta dotykały nie mojego policzka, czy czoła, ale ust. Mało tego... Jego wargi ogarniały moje, jego język wciskał się we mnie, badał, poszukiwał. I nawet przez chwilę wystraszyłam się, że chce mnie albo połknąć, albo zmusić, żebym ja połknęła jego. Ale ta niemądra myśl niemal natychmiast została zagłuszona przez to, co działo się ze mną. Było mi niezwykle dobrze i zrozumiałam, że to, co robił, z całą pewnością, nie było żadną próbą pożarcia mnie na surowo, lecz pieszczotą, która wywołała pragnienie jej odwzajemnienia. To było słodkie, czułe i rozkoszne, i po prostu musiałam okazać mu, że tak waśnie to odczuwam. Zarzuciłam ramiona na jego szyję i tak samo, jak on, muskałam wargami jego usta. Mój język tańczył z jego językiem, wyczuwałam jego smak. I ów, subtelny z początku, taniec stawał się coraz intensywniejszy, gwałtowniejszy i przelewał się kolejnymi falami rozkoszy przez moje ciało, kumulując się w dość dziwnym miejscu...

Ale mniejsza o to. Całowałam Lucjusza tak, jak on mnie. Kochałam go i nie mogłam o tym powiedzieć, za to mogłam okazać, więc to robiłam. Kogoś dziwi, że kochałam? A nie powinno. Przecież jestem aniołem, znaczy anielicą, a on jest moi podopiecznym, więc naturalne, że go kocham. Choć miałam odrobinę wątpliwości, pokochałam w chwili, w której dowiedziałam się, że dostałam przydział. Tak, wiem, nie jest słodkim, różowym, maleństwem. Chociaż, co do tej słodyczy, to teraz byłam skłonna się spierać. Ale reszta... Nie mogłam nie kochać go tylko dlatego, że nie spełniał moich wstępnych wyobrażeń o jego osobie i nie był ani różowy, ani malutki. Nie kochać, nawet w takich okolicznościach, byłoby z mojej strony nieuczciwe, w końcu miłość jest bezinteresowna. Podobno... Tak wciskali na wykładach i jeszcze kilka innych rzeczy, dokładnie nie pamiętam, bo to ogólnie nudne było.

Teraz krew w moich żyłach krążyła coraz szybciej, serce coraz szybciej biło, a oddech stał się głośniejszy i też przyśpieszył. I chciałam więcej, więcej... Więcej czegoś... Eeee... No, nie wiedziałam czego, ale chciałam. Niestety nie dostałam, co chciałam, cokolwiek miałoby to być, bo on nagle odsunął mnie od siebie na odległość wyciągniętych ramion i mierzył teraz spod ściągniętych brwi...

* * *

Przerwałem to. Przerwałem, bo... To wszystko było jakieś dziwne... Ona była dziwna. W zasadzie nie robiła nic, nawet się nie odzywała, tylko była. Jedynie tyle i aż tyle. Kusiła samą swoją obecnością, emanowało z niej coś, czego nijak nie byłem w stanie określić, co przyciągało do niej, jak magnes i wystraszyłem się, że jeśli temu ulegnę, zostanę wchłonięty i ubezwłasnowolniony.

– Kim ty jesteś? – Musiałem zadać to pytanie, nawet jeśli ona nie mogła na nie odpowiedzieć. Musiałem głośno wyrazić swoje obawy. – Co chcesz mi zrobić?

Ogień w jej oczach przygasł, jakby nagle stłumił go smutek, a potem ten przesłoniła frustracja, a zaraz po niej pojawiła się tkliwość i... sam już nie wiem, co.

– Będę musiał sam dać ci jakieś imię, skoro nie możesz powiedzieć, jakie naprawdę nosisz.

– O tak. – Głos Marisy, nasączony niezrozumiałą zjadliwością, rozległ się tuż za uchem. – Nazwij ją: Przybłęda. Zawsze będzie wiadomo o kogo chodzi, kiedy o nią spytasz.

Jawna zazdrość mojej faworyty rozbawiła mnie tak, że nie zdołałem powstrzymać się od śmiechu.

– Nie ma się z czego śmiać – syczała dalej – nie masz pojęcia kim ona naprawdę jest.

– Nikt nie ma pojęcia – śmiałem się – przecież nie mówi, więc nikt nie miał możliwości wycisnąć z niej tej informacji. Jesteś najzwyczajniej w świecie zazdrosna, Mariso.

– Zazdrosna? Ja? – Wydęła pełne, rozkoszne usta z wyraźną pogardą i oburzeniem. – O nią niby? Też coś... Jak w ogóle możesz porównywać ją ze mną?

– Jesteś – stwierdziłem. – Ale to nie wpłynie na moją decyzję. Zamierzam ją zatrzymać i radzę ci nie okazywać zazdrości.

Dałbym głowę, że w oczach Marisy błysnęła nienawiść. Nie, nie względem mnie. Patrzyła na znajdę, a jej oczy zapłonęły zielono-żółtym ogniem. Przez ułamek sekundy zdawało mi się, że w miejscu kobiety stoi coś mrocznego, demonicznego, ale wrażenie zniknęło niemal natychmiast, gdy roześmiała się beztrosko.

– Miałabym być zazdrosna o to... coś?

Lecz zielony płomień w jej oczach wcale nie zgasł, a śmiech nie zabrzmiał szczerze. Uznałem jednak, że nie odważy mi się sprzeciwiać, przy tym nagle zapragnąłem trochę ją przytemperować.

– Dopilnujesz, by dano jej odpowiednie ubranie i niech przygotują dla niej komnatę obok twojej. Chcę mieć was obie pod ręką.

Przysiągłbym, że zgrzytnęła zębami ze złości.

– Będziesz tego żałował. Nie wiesz, kim jest...

Dlaczego miałem dziwne wrażenie, że Marisa wie coś, o czym ja nie mam pojęcia? Nie wiedziałem, kim jest znajda, to prawda. Ale z drugiej strony, czy wiem, kim jest Marisa?

– Nie wiem, kim ty jesteś – odparłem na jej słowa.

Natychmiast zmieniła taktykę. Podeszła bliżej i zaczęła się do mnie łasić z zalotnym uśmiechem. Jej dłoń wsunęła się w rozcięcie tuniki przy szyi i pieściła skórę.

– Mnie znasz doskonale, mój panie. Każdej nocy poznajesz mnie... dogłębnie...

– Owszem – zgodziłem się – i w takim razie przyjmij do wiadomości, że i ją mam chęć poznać równie dogłębnie. A ty, nie wtrącaj się, byś nie straciła tego, co już masz.

Pocałowała mnie, a potem odsunęła się, wciąż się uśmiechając.

– Nigdy do tego nie dopuszczę... – Nie wiem czemu, ale zabrzmiało jak groźba.

– Tymczasem dopilnuj, co nakazałem – skwitowałem chłodno. – A ona... – Spojrzałem na znajdę, stała obserwując nas swoimi wielkimi, błękitnymi oczyma. Zdawała się trochę zaskoczona, przestraszona nawet. Uśmiechnąłem się do niej łagodnie i już widziałem:

– A ona będzie nosiła imię Amelia...

* * *

Wyszedł i zostawił nas same. Czułam się kompletnie bezradna, bezbronna. Wyczuwałam bijącą od niej wrogość. Wzbudzała niepokój w moim sercu. Zbliżyła się do mnie z szyderczym uśmieszkiem na twarzy.

– Amelia... Coś podobnego. Ciekawe jak on na to wpadł? – syknęła.

A skąd miałam wiedzieć? Przecież ja mu nie powiedziałam.

– Mnie nie oszukasz... Amelio. Widzę twoje skrzydła, ty niebiański pomiocie. Jeżeli myślisz, że uda ci się go omotać i wyrwać z moich ramion... Niedoczekanie twoje. Byłam tu pierwsza i zgarnęłam jego duszę. I ciało też należy do mnie. Ty beznadziejna, anielska cnotko.

Wszystko stało się jasne. Oto wiedziałam już, z kim mam do czynienia. Diablica z piekła rodem, która zagięła parol na m o j e g o podopiecznego! Moje niedoczekanie?! O nie, nie! Twoje, demonico z piekielnych czeluści! Nie sądź, że ustąpię ci pola, że oddam bez walki ludzką duszę, na wieczną poniewierkę. Będę walczyć i wygram. Mam pozwolenie na niestandardowe działanie, zatem wszelkie chwyty dozwolone. Tylko, o co jej chodzi z tą anielską cnotką? Nie mogłam jej odpowiedzieć, ani zapytać, więc posłałam jedynie spojrzenie. Wyzywające, bardzo wyzywające i gniewne, ale chyba nie wypadło najlepiej, bo zaczęła się śmiać.

– W dodatku niemowa. Naprawdę, twój zwierzchnik ma poczucie humoru.

Jędza... Ale czegóż by innego się spodziewać po wysłanniczce piekieł. Odwróciłam wzrok i zdarłam dumnie brodę. Jeszcze zobaczymy. Wieczorem urządzę sobie medytację i zmuszę się do przypomnienia sobie wszystkiego, co tam gadali w Akademii o miłości i jej aspektach. Skoro kazali mi nauczyć go miłości, musi w tym być jakiś klucz i znajdę go. Wprawdzie spałam na wykładach, ale przecież byłam na nich obecna, a podświadomość zawsze robi jakieś notatki.

* * *

Mimo sceny, którą urządziła w łaźni, noc spędziłem z Marisą. Bo niby dlaczego fochy niewolnicy miałyby psuć mi dobrą zabawę? Początkowo próbowała udawać obrażoną i urażoną, ale szybko ją udobruchałem. Było gorąco i bardzo, bardzo namiętnie. Niemowa całkowicie wywietrzała mi z głowy. Aż do rana, gdy opuszczałem komnatę Marisy i natknąłem się, na wychodzącą z sypialni obok, Amelię. Popatrzyła na mnie i natychmiast spuściła wzrok, odwróciła się i ruszyła w kierunku pomieszczeń dla służby. Nie wiem dlaczego, ale zrobiło mi się jakoś tak nieprzyjemnie i przykro. Nawet głupio.

– Amelio! – zawołałem za nią. Zatrzymała się posłusznie, ale nie odwróciła. Stała i czekała na dalsze polecenia. I dopiero kiedy kazałem się jej zbliżyć, podeszła kilka kroków.

– Dobrze spałaś? Jesteś wypoczęta? – zapytałem.

Skinęła jedynie głową. Nie patrzyła na mnie, wzrok miała wbity w podłogę. Ręce mnie świerzbiły, żeby jej dotknąć, więc ująłem jej podbródek i podniosłem twarz. Nadal unikała mojego wzroku i nawet próbowała wykręcić się z uścisku.

– Spójrz na mnie! – rozkazałem, a ona zgodnie z poleceniem spojrzała.

Spodziewałem się zobaczyć w jej oczach zawód, smutek, rozczarowanie, sam nie wiem co jeszcze, tymczasem, aż wstrzymałem oddech. W źrenicach płonął gniewny ogień. Ona była na mnie zła i to bardzo. Buntowniczka... Czyżby miała mi za złe noc spędzoną z inną?

Pożądanie wybuchło nagle, niczym ogień. Pchnąłem ją na ścianę, przycisnąłem ciałem i wpiłem się jej usta, uniosłem odrobinę w górę, a ona straciwszy oparcie oplotła nogami moje biodra. Całowałem ją zachłannie, prawie brutalnie. Nie broniła się... Oddawała pocałunki, ramiona owinęły się wokół mojej szyi, palce wplotły we włosy... Dobiegły jakieś głosy z sąsiedniego pomieszczenia i opamiętałem się. Postawiłem ją na ziemi, oparłem czoło o jej czoło... W oczach nadal miała ogień, ale już nie gniewny, inny... Taki, że z trudem powstrzymałem się przed zaciągnięciem jej do sypialni.

– Idź już – powiedziałem, a ona wciąż jeszcze zarumieniona i z falującą piersią wyplątała się z moich ramion i pobiegła w stronę pomieszczeń kuchennych. Oparłem się plecami o ścianę i zamknąłem oczy. Czy Marisa miała rację, ostrzegając mnie przed nią? Bo jednego byłem teraz pewien. Amelia nie była jakąś tam, niemą wieśniaczką, którą ktoś ot tak porzucił na gościńcu. Kim w takim razie była? I czego chciała ode mnie?

– Lucjuszu?

Drgnąłem na dźwięk tego głębokiego, zmysłowego głosu. Nie miałem ochoty otwierać oczu. Ciepłe, miękkie dłonie wsunęły się za pasek spodni... Nie potrzebowała mnie pobudzać. Byłem pobudzony. Poczułem jej usta na szyi. Miałem ogromną ochotę zanurzyć się... Ale nie w niej! Odsunąłem ją, zupełnie ignorując gniewne spojrzenie ciemnych oczu.

– Nie teraz, Mariso.

Oddaliłem się, pozostawiając ją kipiącą gniewem i rozczarowaniem. Wyczuwałem je, ale naprawdę nie miałem ochoty się z nią kochać, choć w spodniach wciąż czułem irytującą ciasnotę i płomień. Sam siebie nie mogłem zrozumieć.

* * *

Czy ja byłam na niego zła? Zadawałam sobie pytanie. Oczywiście, że tak! Wieczorem musiałam nakryć głowę poduszką, żeby nie słyszeć odgłosów dochodzących zza ściany, inaczej nie zdołałabym zasnąć! Przerwali mi koncentrację, a już prawie sobie wszystko przypomniałam. Jednym z aspektów miłości jest seks...

Podręcznikowa definicja była dość... lakoniczna. Seks to fizyczny kontakt materialnych ciał. A podobno ludzie, to nawet mają jakieś związane z tym święto. Cóż, ludzie świętują róże dziwne rzeczy, więc na dobrą sprawę, nic w tym niezwykłego, że świętują także seks. Wracając do rzeczy... Seks wyzwala pożądanie (albo na odwrót, dokładnie nie pamiętam), namiętność, ale też czułość i troskę. Seks rodzi rozkosz... Hm... Kiedy Lucjusz mnie całował, dotykał, było mi dobrze, chciałam, żeby to robił i sama chciałam go dotykać. Czy to był seks? Czy raczej rozkosz? A może wszystkiego po trochu? Koniecznie będę to musiała jakoś przetestować...

Teraz, rankiem na korytarzu, nadziałam się na rozczochranego Lucjusza. Wyszedł z komnaty Marisy... Więc słuch mnie nie mylił, spędził noc z tą piekielnicą. I pewnie robili seks. I rozkosz... Jestem przekonana, że ta jędza specjalnie zachowywała się tak głośno, żeby mi dokuczyć. A ten głupek pozwalał jej wodzić się na pasku. Pewnie, że byłam zła! Wściekła byłam! Z poduszką na głowie usiłowałam nie myśleć o Lucjuszu, a nie potrafiłam się pozbyć wspomnienia dotyku jego dłoni, ust... Nawet przyłapałam się na tym, że pragnęłam znaleźć się na miejscy diablicy i przekonać się jak to jest z tym seksem i rozkoszą... Opamiętałam się, ale tęsknoty i tak nie umiałam się pozbyć. Było mi źle... A jak już w końcu zasnęłam to... To, co mi się śniło, nie nadaje się do tego, żeby o tym opowiadać na lewo i prawo... Podsumowując, miniona noc była okropna, a wcale nie zanosiło się, że kolejne będą lepsze.

W dodatku on zatrzymał mnie i głupio się zapytał, czy się wyspałam. Ciekawe, czy sam by się wyspał, gdyby mu za ścianą ktoś wrzeszczał, jęczał i stękał przez pół nocy! I gdyby musiał tęsknić, tak ja, za odrobiną czułości! Wolałam na niego nie patrzeć, żeby nie zobaczył wściekłości w moich oczach. Podobno oczy są zwierciadłem duszy, a moja w tej chwili była bardzo, ale to bardzo... wściekła. Na Lucjusza, na tę jędzę Marisę, na cały świat!

Zmusił mnie, żebym na niego spojrzała i... przez chwilę wyglądał na skonsternowanego, a potem po prostu rzucił się na mnie... Dobra, już wiedziałam, że mnie całuje, a nie próbuje zeżreć. W dodatku znów podobało mi się, kiedy to robił. Przyciśnięta do ściany oplotłam go udami i naprałam na niego biodrami. W spodniach miał coś bardzo twardego, co ocierało się o mnie, wywołując obezwładniającą przyjemność. Chwyciłam go za szyję i też całowałam. Tak, jak on wpychałam mu język w usta i poznawałam jego smak. Szumiało mi w uszach, chyba przygryzłam mu wargę, zrobiło mi się ciemno w oczach, albo je zamknęłam, pojęcia nie mam. Świat dookoła mógłby się walić, nie miało to żadnego znaczenia i tak bym nie zauważyła. Liczyły się tylko jego usta na moich, ramiona, które mnie oplatały, męskie ciało, przyciskające mnie do ściany i ocierające się o mnie z pożądliwą gwałtownością. I znów chciałam więcej. I znów nie wiedziałam, czego więcej... I znów nic więcej nie dostałam, bo tak jak wczoraj w łaźni, on nagle oderwał się ode mnie i postawił na powrót na ziemi. Miałam mętlik w głowie... To wszystko zaczynało być frustrujące... Gdzie tu niby było miejsce na miłość, której miałam go uczyć?

Odeszłam, bo kazał mi odejść. Bez protestu, bo zaprotestować i tak nie mogłam. Za to z powodu nakazu poczułam się odtrącona i zlekceważona, i to wcale nie było przyjemne uczucie. Zrobiło mi się przykro, ale cóż. Poszłam zająć się tym, co mi wyznaczono. Czyli szorowaniem garów. Ot, materialna rzeczywistość... Czy każdy w swoją ma wpisaną jakąś tęsknotę? Tego nie wiem, ale w moją chyba zaczynała się jakaś wpisywać... Aż bałam się pomyśleć, za czym... albo raczej, za kim...Zaczynałam wątpić, czy aby wiem na pewno, jak to jest z prawdziwą miłością, bezinteresowną, cierpliwą, skłonną do poświęcenia, pełną wiary i tego, no... seksu. Coś mi się w tym wszystkim nie zgadzało. No, bo jeśli chodzi o cierpliwość i poświęcenie... to da się robić na odległość. Ale tęsknota i seks dotyczą fizyczności... Chciałam fizycznego Lucjusza, takiego, którego będę mogła dotykać, całować i pieścić. Który mnie będzie całował i pieścił... Coś jeszcze mi się przypomniało. Podsłuchałam kiedyś w toalecie, jak rozmawiały dwie starsze studentki. Okropnie przy tym chichotały i nie wszystko udało mi się zrozumieć, ale mówiły coś o kochaniu... eee... nie, nie o kochaniu, a zakochaniu... Hmm... niby to samo, a jednak nie to samo. Czułam coraz większą dezorientację... Co się właściwie ze mną dzieje?

* * *

Przez cały tydzień nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Noce spędzałem oczywiście z Marisą. Było jak zawsze, szaleńczo, gorąco i namiętnie. Jednak coś się zmieniło... Nie umiałem sprecyzować, co, lecz nie było jak dawniej.

Amelii nie widziałem od tamtego ranka. Nie zaglądałem do jej komnaty. W sumie, to gdyby mnie spytano, nie wiedziałbym nawet, czy w niej sypiała. Tęskniłem za jej widokiem, ale równocześnie bałem się go. Ona działa na mężczyznę jak narkotyk. Uzależniała. Mnie uzależniała. Może jednak powinienem posłuchać rad Marisy i odesłać Amelię do wszystkich diabłów? Najlepiej wsadzić ją na powrót w tę kałużę, z której ją wyciągnąłem, albo w niej utopić?

Boże, o czym ja myślę?! Utopić?! Chcę zobaczyć ogień w jej oczach... Taki jak wtedy, kiedy była na mnie wściekła. Ale ona chyba mnie unikała. Może się bała? Marisa śmiała się ze mnie i twierdziła, że Amelia jest po prostu beznadziejną, nudną cnotką, która w życiu nie miała do czynienia z prawdziwym mężczyzną. I kochać się z nią, byłoby jak kochać się z drewnianą kłodą. Doprawdy? Jak to się miało do faktu, że starczało bym jej dotknął, a zapalała się jak trzaska? Marisa, nie zdając sobie sprawy, rozbudziła moją ciekawość, co do tego, chyba bardziej niż sama Amelia. Naprawdę była cnotliwa?

Postanowiłem sobie rzecz spokojnie przemyśleć i podjąć decyzję. A do tego, nie ma jak polowanie. Tylko las, zwierzyna, ja i mnóstwo świętego spokoju na dumanie.

* * *

Wredna