Miasto snów - Adam Faber - ebook + książka

Miasto snów ebook

Adam Faber

4,0

Opis

Nowa seria w uniwersum bestsellerowych „Kronik Jaaru”. Poznaj mroczne sekrety magicznej krainy.

 

March Sky jeszcze nie ma pojęcia, kim tak naprawdę jest. Zwykłą dziewczyną z małego, szkockiego miasteczka? A może jednak kimś więcej? Rówieśnicy jej nie oszczędzają, a matka skrywa tajemnice przeszłości, które nie mają ujrzeć światła dziennego. Dodatkowo, życia March nie ułatwiają pojawiające się koszmary i senne wizje, zaczynające spędzać jej sen z powiek.

Ktoś ją śledzi. Tajemniczy chłopak o niebieskich oczach pojawia się wszędzie tam, gdzie nie powinien. Sny zaczynają przekuwać się w rzeczywistość, a w żyłach dziewczyny burzy się krew i budzi moc mogąca doprowadzić ją na skraj katastrofy. Magia, opowieści o wiedźmach, czarne koty?  To nie fantazja, to początek nowej przygody, która rozpoczyna się od niewinnego otworzenia niewłaściwych drzwi. Intrygi, walka ze stworzeniami nie z tego świata i miasto, które tylko na pierwszy rzut oka wydaje się idyllą, bo pod warstwą cudowności czeka podstęp.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 439

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (77 ocen)
30
24
19
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DorciaKu

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka bardzo wciągająca i bardzo fajnie napisana. Polecam najpierw zacząć od serii ,,Kroniki Jaaru" ponieważ jest tu do nich nawiązanie. POLECAM
20
Karina0712

Całkiem niezła

Trochę płaska fabuła ,a bohaterowie nie zachwycają 😥
00

Popularność




Copyright © Adam Faber, 2019

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2019

Redaktor prowadząca: Milena Buszkiewicz

Redakcja: Karolina Borowiec

Korekta: Joanna Pawłowska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: FecitStudio

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-66278-13-4

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

ROZDZIAŁ PIERWSZY

March Sky wcale nie przywykła do przezwisk, mimo że wysłuchiwała ich już od dziesięciu miesięcy spędzonych w tej cholernej szkole w jeszcze bardziej cholernym Finfolk. „Niedorozwój” i „gnida” wcale nie były najgorszymi, ale w ustach Billy’ego Hopkinsa, buca większego od całej reszty chłopaków z jej klasy, nawet zwykłe „Cześć” brzmiałoby jak obelga. Wściekła doskoczyła do niego z nienawistnie płonącymi oczami, wygrażając mu pięścią.

– Spróbuj jeszcze raz mnie tak nazwać! – warknęła.

– I wtedy co? – zadrwił Billy. Jego twarz przybrała swój najbardziej pyszałkowaty wyraz; czarne włosy, potraktowane grubą warstwą żelu, sterczały na głowie niczym igły. Zresztą one zawsze sterczały w tę czy inną stronę, codziennie trochę inaczej i na różne sposoby, co on szumnie nazywał fryzurami. Opierał się teraz o szkolny mural, ozdobiony wygrawerowanymi na złoto imionami dawnych dyrektorów, i wcale nie wyglądał na zbyt chętnego do kłótni. Zebrało mu się na poniżanie innych chyba tylko z nudów.

– Dostaniesz w pysk, właśnie to! – odgrażała się March.

– Jasne – prychnął Billy. – Najpierw spróbuj doskoczyć.

Och, March doskoczyłaby do jego wrednej gęby z wielką przyjemnością i pięścią starła z niej ten pieprzony uśmieszek. Mogłaby to zrobić, zwłaszcza że od dawna nie musiała udawać, że ma w sobie choć resztki dobrego wychowania. Niestety, sęk w tym, że faktycznie miałaby problem z doskoczeniem do Billy’ego, mimo najszczerszych chęci.

Bo rzeczywiście była mała. Bardzo mała. Może wyzwiska tak by jej nie denerwowały, gdyby była po prostu niska i miała te dziesięć czy dwadzieścia centymetrów mniej od przeciętnej szesnastolatki. Ale ona ledwo sięgała Billy’emu do brzucha, a on nie był przecież szczególnie wysoki.

Tak, March Sky była dość… nienormalna. Nie chodziło o żadną chorobę. Wszystkie możliwe zaburzenia mogące spowodować to, że liczyła sobie tylko sto dwadzieścia centymetrów wzrostu, dawno już wykluczono, jedno po drugim. Właściwie to po którymś z kolei spotkaniu z lekarzem wściekła się, że nic jej nie jest. Bo choroba oznaczałaby możliwość leczenia, a skoro choroby nie było, teoretycznie nie było też problemu.

– Taka po prostu jesteś – powtarzała jej matka. – Takie masz DNA. A jeśli chodzi o to, że cię nie lubią… – dodawała szybko – cóż, to może być kwestią twojego charakteru.

Charakter oczywiście mógł być wytłumaczeniem, ale bez przesady. March nienawidziła tylko tych, którzy nienawidzili jej. Tak się akurat złożyło, że była to znaczna większość ludzkości, co przecież mogło się jeszcze zmienić.

– O, idzie maciora – powiedział Billy, wskazując drzwi szkoły, w których pojawiła się Isel Bini, jedyna osoba, która nie uważała, że przebywanie obok March w odległości mniejszej niż dziesięć metrów zepsuje jej wizerunek. Cóż, w zasadzie nie mogło tego zrobić, bo obie cieszyły się mniej więcej tą samą popularnością, i to z dość podobnych powodów. Wyłączając z nich charakter, bo Isel była aniołem.

– Pewnie zeżarła drugi lunch, co? – śmiał się dalej Billy. – Kto wie, może i trzeci? A ty, Sky, jako dobra przyjaciółeczka, postanowiłaś na nią zaczekać.

– Jeszcze jedno słowo, a…

– Dobra, dobra. Już spadam, bo jak ona tu przylezie, to ziemia nie wytrzyma ciężaru.

March zacisnęła pięści i zęby tak, że z wściekłości zaczęła jej drżeć powieka. Miała teraz kilka sekund na zastanowienie: rozkwasić Billy’emu ten wielki, krzywy nochal czy dać sobie spokój. Gdyby go walnęła, musiałaby tłumaczyć się z tego Isel, musiałaby powiedzieć jej prawdę: że poszło o nią. A to nie byłoby przyjemne. Na szczęście Billy podjął decyzję za nią, bo ulotnił się, nim March wykonała jakikolwiek ruch.

Isel podeszła do niej, odprowadzana wyzwiskami podobnymi do tych, które przed chwilą serwował pod jej adresem ten buc Hopkins. A ona jak zwykle je ignorowała. W tym była mistrzynią: w udawaniu, że nie słyszy tego, jak ją poniżają, zupełnie jakby celowe głuchnięcie miało sprawić, że obelgi będą mniej bolały.

– Czego chciał? – spytała, patrząc za oddalającym się Billym.

– Tego samego, co zwykle. – March wzruszyła ramionami. – Pajac chciał pajacować.

Isel odprowadzała chłopaka podejrzliwym wzrokiem do czasu, aż zniknął za szkolną bramą. Potem jakby uleciało z niej całe powietrze. Największe zagrożenie minęło, a wyzwiska miotane w nią przez inne dzieciaki wciąż zdawały się nie trafiać. March dobrze wiedziała, że zdanie Billy’ego dla Isel liczyło się o wiele bardziej niż opinie pozostałych. Idiotka, podobnie jak połowa ich klasy, kochała się w tym kretynie.

– Idziemy? – spytała szorstko March, próbując odwrócić uwagę przyjaciółki od tamtego pajaca.

Isel skinęła głową.

Droga szkolnym autobusem na najbliższy przystanek, gdzie March i Isel mogłyby wysiąść, zajmowała pięć minut. Pięć minut wśród drwin, rozrzucanych okruchów chipsów, dźwięków beznadziejnej muzyki z MP4-ek i słodkiego do obrzydzenia zapachu perfum Belindy Gordon. Dystans lepiej było pokonać pieszo.

March dokładnie pamiętała swoją pierwszą podróż autobusem wraz z innymi dzieciakami. Omal nie zgnietli jej w przejściu. Wmawiała sobie, że wcale nie ignorowali jej naumyślnie. Później, podczas zajęć, starała się nawet uśmiechać, słysząc ich żarty na temat swojego wzrostu. A potem, któregoś dnia, pobiła Billy’ego (po raz pierwszy) – po prostu z rozpędu walnęła go kilka razy w brzuch. Zwijał się i ryczał jak dzieciuch. Szkolna psycholog nazwała jej reakcję na żart o karłach przesadzoną i skierowała dziewczynę na dalsze badania pod okiem specjalisty. Chcieli nawet przepisać jej jakieś leki, wmawiali depresję, a przecież remedium było proste: to nie ona powinna łykać jakieś świństwo, ale świat musiał wreszcie wyleczyć się z kretynizmu.

Potem, ku wielkiej uldze March, do klasy dołączyła Isel. Od samego początku mówiło się tylko o tym, że miała problemy we wcześniejszej szkole – zrezygnowała z niej już po dwóch tygodniach. Nauczyciele w Finfolk próbowali ukryć przyczyny tej decyzji, przed pojawieniem się dziewczyny informując resztę klasy jedynie półsłówkami o tym, jak należy się wobec niej zachowywać. Oczywiście Isel trudno było zakryć blizny na nadgarstkach. Szybko okazało się, że tylko March one nie przeszkadzały.

– Nie będę ci nic mówić – zwróciła się do Isel, gdy szły długą, prostą drogą, po obu stronach mając niekończącą się gęstwinę drzew – ale wydaje mi się, że za dużo ostatnio myślisz o tym dupku.

W pierwszej chwili Isel nie skojarzyła. Potem zaczerwieniła się i mruknęła:

– Skoro miałaś nic nie mówić, to się przymknij. – Jej ton wcale nie sugerował złości. Zwykle mówiła beznamiętnym, obojętnym głosem, jakby lata wysłuchiwania świństw, jakie inni o niej wygadywali, uodporniły ją na świat. March bywała świadkiem zaczepek nawet ze strony dorosłych, którzy pokazywali sobie jej przyjaciółkę palcami. Najgorzej bywało wtedy, gdy Isel publicznie jadła, choćby było to tylko jabłko. Spojrzenia, z jakimi musiała się wtedy mierzyć, były nie do wytrzymania.

– Mówię tylko, że to nie facet dla ciebie – obruszyła się March. Czasami chciałaby, żeby Isel się wkurzyła, pokazała jakieś emocje. Ale ona jedynie od niechcenia zapytała:

– Niby czemu? Bo jestem za gruba?

Wciąż brzmiała spokojnie, podejrzanie spokojnie.

– Tego nie powiedziałam – odparła March.

– Tylko sobie pomyślałaś.

– Co sobie pomyślałam, to moja sprawa.

Kolejną część trasy pokonały w milczeniu. March nie potrafiła go znieść, może dlatego, że oczekiwała od przyjaciółki większej stanowczości, a może to przez to, że sama była wkurzona i miała ochotę na kimś się wyżyć.

– Nienawidzę tego zasranego miasta. Nienawidzę wszystkich, którzy tu mieszkają. Chciałabym ich rozwalić, chciałabym, żeby wszyscy zdechli – wycedziła przez zaciśnięte zęby. Wzrok utkwiła w asfalcie, topniejącym od mocnego słońca. – Kiedyś to zrobię.

Isel się zaśmiała. Jej podejście pozostawało dla March zagadką.

– Oczywiście ciebie to nie obchodzi – rzuciła.

– Obchodzi, nie powiedziałam, że nie…

– Ale nic z tym nie robisz! – krzyknęła March. Jej uniesiony głos sprawił, że ptaki na drzewach na moment przestały śpiewać, ale w żaden sposób nie wpłynął na zachowanie towarzyszki. – Traktują cię jak brudną ścierę, którą mogą sobie wytrzeć buty, a ty i tak masz to gdzieś!

Dopiero teraz Isel wydała się dotknięta. Po kilku chwilach napiętej ciszy, w której próbowała przetrawić te słowa, March usłyszała jej jakby obcy głos.

– Nie mam tego gdzieś…

– Więc dlaczego nie reagujesz? Dlaczego im na to wszystko pozwalasz?

Dlaczego jesteś taką sierotą? To było pytanie, którego zadania była niebezpiecznie bliska. Zdawała sobie sprawę, że każdym kolejnym zdaniem rzuca przyjaciółce wyzwania. Chciała to robić, z nadzieją, że w końcu uda jej się sprowokować Isel.

– Ja po prostu… po prostu nauczyłam się ich ignorować – odparła tamta. – I tobie radzę to samo. Szkoła pewnego dnia się skończy, wyjedziemy z Finfolk do większego miasta, może nawet do Stanów, zaczniemy nowe życie, a to wszystko będzie już nieważne.

March prychnęła.

– Nowe życie, w którym będziemy jeszcze większymi przegrywami niż teraz.

Urwała, tylko po to, by ułożyć sobie w głowie kolejne słowa. Gdy zaczęły cisnąć jej się na usta, przed niczym się już nie hamowała.

– Mam cię gdzieś, Isel, wiesz? – wypaliła. – Wali mnie to, co zrobisz ze swoim życiem. Chcesz ich olewać, proszę bardzo! Które słowa zlewa się najłatwiej? Powiedz mi, to może się czegoś nauczę. Świnia? Tłusta krowa? Grubaska? To ostatnie chyba tak ci spowszedniało, że nie traktujesz go już jak obelgę, ale imię.

Przyspieszała z każdym krokiem. Ze spojrzeniem wbitym w ziemię, która zdawała się sama przesuwać przed jej oczami, początkowo nie zauważyła, że Isel nie ma już obok. Gdy się odwróciła, przyjaciółka stała z zaciśniętymi pięściami. Jej twarz zmieniła się nie do poznania. Poczerwieniała, a usta wykrzywił grymas bólu i wściekłości.

– Nie nazywaj mnie tak! – wrzasnęła.

To był czas, by przestać, by do niej podejść i ją przytulić. March o tym wiedziała, a mimo to nadal pozwalała swojej złości godzić w Isel. Udało jej się, wreszcie się jej udało poruszyć jakąś strunę w sercu przyjaciółki i teraz nie miała już zamiaru odpuszczać.

– No co? – Podbiegła do niej kilkoma susami. Patrząc na łzy cisnące się do oczu Isel, zupełnie jej nie współczuła. – Jeśli naprawdę to zlewasz, to jaka różnica, czy ja tak do ciebie mówię, czy oni?

I stało się. Isel wybuchła niekontrolowanym płaczem. Drżały nie tylko jej usta, cała drżała z bezsilności.

– Gdybyś była choć trochę mądrzejsza, tobyś wiedziała! – zawołała, opluwając March. – Wiedziałabyś, co to za różnica! Największa na świecie!

Wpatrywały się w siebie nawzajem. Żadna nie była w stanie nic zrobić. March zmagała się z chęcią, by wykrzyczeć coś jeszcze, ale co mogła dodać? Bardziej już nie dało się zranić Isel. Przeproszenie jej też nic by teraz nie dało.

– Z drogi! – warknęła Isel. – Z drogi, ty mała suko! – krzyknęła znów, gdy March się nie usunęła. Potem szarpnęła ją z taką siłą, że dziewczyna wylądowała w krzakach. Wybrudzona i z poharatanymi od chwastów rękami March patrzyła za oddalającą się przyjaciółką, chyba już byłą. Dopiero gdy usłyszała zbliżający się samochód, wstała, by kierowcy nie przyszło do głowy zatrzymać się i zapytać, czy wszystko w porządku.

Bo nic nie było w porządku. Było absolutnie do dupy.

– Mała suka? – powtórzyła oburzona, a z tyłu głowy kołatało jej się przeświadczenie, że właściwie Isel miała rację.

Trzasnęły drzwi. March wpadła do domu bez przywitania, nawet bez zwyczajowych narzekań na podły świat. Sylwetka zdumionej matki mrugnęła jej przed oczami, kiedy sama, przeskakując po dwa schody naraz, pobiegła do swojego pokoju. Od chwili, gdy przekręciła klucz w zamku, do usłyszenia pukania minęły jakieś cztery i pół sekundy.

– Mamo, daj mi spokój!

– Co się stało, kochanie?

Tak bardzo nie znosiła tego słodkiego, zatroskanego głosu, że miała ochotę nawrzeszczeć też na matkę. Dobrze wiedziała, co kryło się pod jej spokojem i ciepłem – po prostu Emma Sky uważała własną córkę za wariatkę i bała się, że jeśli nie będzie postępować z nią wystarczająco delikatnie, pewnego dnia obudzi się z nożem na gardle.

– Co się stało? – powtarzała. – Proszę, nie bądź uparta i się wyżal.

March podeszła do drzwi. Nie otworzyła ich – mówiła przez nie, przyciskając twarz jak najbliżej do framugi.

– Chcesz wiedzieć, co się stało? – spytała. – Od czego zacząć? Od tego, że się urodziłam, od tego, że poszłam do tej pieprzonej budy, czy od tego, że Isel jest idiotką?

– Powiedz mi o wszystkim po kolei – poprosiła matka.

– Chyba sobie kpisz! Nic ci nie będę mówić!

To starczyło, by pani Sky zupełnie zmieniła ton.

– Ostrzegam cię, March! Jeśli mi nie otworzysz, pójdę po zapasowy klucz i wejdę do twojego pokoju, czy tego chcesz, czy nie, a potem będziemy rozmawiać i opowiesz mi o wszystkim, co nawywijałaś.

Gdy w powietrzu zawisła groźba zapasowego klucza, który matka dorobiła sobie po którejś wizycie March u psychologa, dziewczyna zacisnęła zęby i otworzyła drzwi. Potem od razu ruszyła na łóżko, by odwrócić się do całego świata plecami i kto wie, może nawet się rozpłakać.

– Trochę prywatności! – zawołała. – Czy kiedykolwiek to dostanę?

– Nie, jeśli będziesz zachowywać się w ten sposób – odparła pani Sky. Po chwili March czuła już na ramionach jej ciepłe dłonie. Ton matki znów się zmienił. – Kochanie, o co chodzi?

Trwała w bezruchu. Powinna coś powiedzieć, tyle że nie miała ochoty się zwierzać. Przyszło jej do głowy, że matka odczepi się, jeśli tylko dostanie jakieś błahe wytłumaczenie.

– Pokłóciłam się z Isel – wyznała. Pani Sky westchnęła. Zacisnęła lekko palce na ramionach córki. Instynktownie musiała wyczuwać, że jeśli między dziewczynami doszło do kłótni, wina leżała po stronie March.

– O co poszło? – zapytała głosem, w którym pobrzmiewała nuda. March podejrzewała, że rodzicielski obowiązek rozmów był tym, którego jej matka nie znosiła najbardziej, może dlatego, że ich dyskusje zwykle nie przynosiły skutków, jakich by oczekiwała.

– O nic. Trochę jej wygarnęłam… I ona mnie też.

Matka się roześmiała. Błahe problemy nastolatek nie robiły na niej wrażenia, March dobrze o tym wiedziała. Gdyby zaczęła się ciąć, łyknęła jakieś tabletki – no, wtedy matka musiałaby odesłać ją na terapię, może nawet zamknąć na pewien czas w szpitalu. Tymczasem nie działo się nic złego.

– Tak czasem bywa między przyjaciółmi, to normalne. – Pani Sky jak z rękawa wyciągnęła kolejny wyświechtany frazes. – Świat się od tego nie zawali.

Świat się od tego nie zawali – lubiła to powtarzać. Jasne, że się nie zawali – pomyślała March. Ludzie mają poważniejsze problemy, a świat też się od nich nie wali. Ale to świadczy tylko o jego obojętności.

– Wiem – odparła cicho. Potem pozwoliła matce się do siebie przytulić, udała, że już jej lepiej, a gdy pani Sky opuściła pokój, zamknęła oczy, z których popłynęło kilka gorzkich łez.

Świat się nie zawali – powtórzyła, kładąc się na łóżku. Ale gdyby do tego doszło, wcale by go nie żałowała.

ROZDZIAŁ DRUGI

Coś mignęło. Para wielkich, błyszczących oczu zdawała się sunąć w mroku samotnie, jakby nie łączyła się z żadną twarzą. March się ich nie bała, raczej ją zaciekawiły.

Słyszała szept. Wytężała słuch, próbując rozpoznać słowa, lecz żadne nie było na tyle wyraźne, by je zrozumieć. To one budowały przestrzeń, a ta stopniowo nabierała kształtów. Tajemnicze zaklęcia tworzyły wokół March ściany, których ona sama wciąż nie była w stanie dostrzec, choć czuła je, jak czuje się czyjąś obecność.

Mrok był gęsty – przypominał maź. Powietrze lepiło się od niej, ciemna substancja osadzała się na włosach i ciele dziewczyny. March wdychała ją, czując, jak wypełnia jej płuca, choć nie powodowała duszności. Pachniała nocą.

Oczy wciąż błyszczały. Wędrowały wokół, zaglądając w każdy kąt, najwyraźniej kogoś szukając. Daleko stąd tykał zegar. Tik-tak, tik-tak. Ciemna przestrzeń pozostawała obojętna na odliczane sekundy – czas jej nie dotyczył, istniała poza nim i mógł stanowić dla niej co najwyżej rodzaj zabawki, którą można do woli dysponować, a gdy się zepsuje, zamienić ją na nową. Szept rozbrzmiewał nieustannie, odbijając się echem od ścian.

Wreszcie oczy się zatrzymały, utkwione wprost w twarzy March, która zdała sobie sprawę, że się unosi. Jej łóżko zniknęło, za to pościel, wijąca się teraz jakby ożywiona czarem obcego szeptu, więziła ją, jednocześnie powstrzymując przed upadkiem. W dole rozciągała się przepastna otchłań – studnia, z której przychodziły wszystkie sny. Kto raz w nią wpadnie, nigdy już nie wyjdzie – March wiedziała o tym, lecz nie miała pojęcia, skąd wie.

Zaklęcie ustało. Ostatni szept rozproszył ciemność, zasiewając w niej setki srebrnych światełek. Każde rozciągało się i kurczyło, oddychając we własnym tempie. Atmosfera się zmieniła, światełka rozcieńczyły gęsty mrok czymś delikatniejszym. Ściany okazały się przezroczyste – za nimi rozciągała się szersza, również usłana ognikami przestrzeń.

Kosmos – pomyślała March, sądząc, że tam właśnie się znalazła. Uświadomiła sobie, jak jest wysoko. Przerażona, była bliska temu, by spaść i bez końca już opadać, mijając po drodze roztańczone galaktyki. Kołdra przypominająca szary całun oplotła ją ciaśniej.

Dopiero po dłuższym czasie oglądania przestrzeni March przypomniała sobie o oczach. Wciąż tam były, wpatrywały się w nią, ale teraz widziała także twarz, do której należały, a przynajmniej jej części. Usta zakrywał wysoko podniesiony kołnierz. Na głowę opadał kaptur.

Ktoś obcy w jej łóżku w środku nocy…

March, którą była za dnia, pewnie dawno kopnęłaby intruza i narobiła wrzasku. Nocna March czuła, że to nie intruz.

– Kim jesteś? – spytała. Jej słowa popłynęły z ust niczym melodia. Zmieniły się w smugę światła, która owinęła się wokół kaptura obcego, po czym zblakła. Nieznajomy pokręcił głową, sugerując, że nie jest w stanie odpowiedzieć, zupełnie jak gdyby coś wiązało mu usta. Jego oczy pozostawały spokojne i spokój ten udzielił się March, więc gdy przybysz podał jej dłoń, pewnie ją pochwyciła.

Ruchliwa kołdra zastygła i opadła, ukazując piżamę dziewczyny. Trochę nią zażenowana March lekko się uśmiechnęła. Nieznajomy nie dbał o jej wygląd. Ruchem głowy zdawał się pytać, czy zechce z nim pójść. Zgodziła się, nieprzygotowana na to, czego miała doświadczyć w kolejnej chwili.

Przestrzeń zadrżała, jakby ktoś zaczął nią potrząsać. Przezroczyste ściany znikły i nagle March zobaczyła pod stopami gonitwę świateł. Jedno za drugim sunęły niczym rozpędzone samochody po autostradzie. Czerwone, żółte, pomarańczowe – mieniły się jasnymi kolorami i zostawiały po sobie ciągnące się smugi.

To czas – pomyślała, wciąż niepewna, skąd bierze wiedzę na temat tego niezwykłego świata. Strumienie czasu przemykały jej pod nogami, gdy biegła za chłopakiem. Ten ściskał jej dłoń. Jako jedyny z ich dwojga wiedział, dokąd zmierzają, a w dziewczynie na myśl o celu tego pościgu mieszały się strach i ciekawość.

Śnię, z pewnością śnię – powtarzała. Takiego snu nigdy przedtem nie doświadczyła. Choć nagle wydało jej się absolutnie niezaprzeczalnym faktem, że jej ciało wciąż leży w miękkiej pościeli, wcale nieprzejawiającej zdolności do wykonywania ruchów, świat, jaki widziała tutaj, sprawiał wrażenie równie prawdziwego co ten pozostawiony w sypialni. To działo się naprawdę.

Doznała gwałtownego wstrząsu. Światła osunęły się spod ich stóp. Chciała krzyknąć i zrobiła to, lecz z jej gardła zamiast głosu wydobyła się wielka jasna smuga, która powędrowała w górę i przylepiła się do przestrzeni, tworząc pajęczynę bezładnie posplatanych pasm. March i chłopak zapadali się. Nieznajomy nie wyglądał na równie przerażonego. Jego oczy wciąż wyrażały ten sam spokój, gdy otchłań rozstępowała się, by ich pożreć.

Znów uderzyli o coś stopami. Coś twardego. March spojrzała pod nogi. Teraz biegli po dachach wysokich budynków, przeskakiwali z jednego na drugi. Delikatny wiatr dmuchał im w plecy, pomagając bez szwanku skakać z budowli na budowlę. Póki chłopak trzymał jej dłoń, March się nie bała. Na samą myśl o tym, że w którymś momencie mógłby ją puścić, serce zaczynało jej kołatać.

Czy we śnie można umrzeć? Gdyby spadła…

Wreszcie chłopak się zatrzymał. I ona stanęła, ze zdumieniem odkrywając, że bieg ani trochę jej nie zmęczył. Ich oczy ponownie się spotkały. Miała wrażenie, że nieznajomy przekazywał wzrokiem każdą myśl, której nie był w stanie wypowiedzieć. Teraz zdawał się pytać, czy wszystko jest w porządku, na co ona skinęła głową.

Usiadł na krawędzi budynku. March przykucnęła nieco dalej, wciąż bojąc się wysokości. Dach ginął w chmurach, a w dole migotało więcej świateł, ledwo przebijających się przez nocną mgłę. Siedzieli tak przez kilka chwil. Nieznajomy głęboko oddychał. Nie patrzył już w jej stronę, lecz skupił wzrok na przestrzeni. Ta znów zaczęła się poruszać jak żywa – ponownie wypełnił ją gęstszy mrok, pochłaniający blaski, które nieśmiało próbowały go rozproszyć.

To wszystko jest dziwne – uznała March. A najdziwniejszy z tego wszystkiego wydawał jej się ten chłopak.

Nagle ręka nieznajomego powędrowała ku niebu, wskazując odległy punkt. March spojrzała tam, by zobaczyć coś, co już chwilę później zaparło jej dech w piersiach bardziej niż cokolwiek, co dotąd w życiu zobaczyła.

To była burzowa chmura. A może nie? Tak ogromnej chmury March nigdy jeszcze nie widziała. Sunęła po niebie niczym potężny statek po morzu. Nie, jak setki statków połączonych ze sobą lub jak samotna wyspa, skrawek kontynentu oderwany od lądu i uniesiony w przestrzeń. Zasnuwała ją mgła barwy fioletu, którą raz po raz rozświetlały błyskawice. Ciskały blask w przestrzeń i gdyby tylko mogły, pewnie by ją zapaliły. Mimo to wcale nie odganiały mroku. Zdawało się wręcz, że wędrująca wyspa – zaklęta powietrzna kraina – jeszcze zagęszczała ciemność swoją obecnością.

Lęk? Niepewność? Urzeczenie? March trudno było rozpoznać, co właściwie czuła, przyglądając się wyspie. Jej hipnotyczna aura przyciągała ją, zarazem wysyłając ostrzeżenie, by lepiej nie podchodzić zbyt blisko, może nawet nie patrzeć. Dziewczyna odwróciła więc wzrok, uświadamiając sobie, że nieznajomy znów jej się przygląda. Tylko jej.

Pokiwał głową. Miała po raz kolejny domyślić się, o co mu chodzi. Tym razem nie zrozumiała.

Świat March miał się skończyć. Mimo to sobota przyszła jak co tydzień i nawet przyniosła ze sobą trochę słońca, jak gdyby tylko po to, by poprawić dziewczynie humor. Ta, nieszczególnie doceniając jego wysiłek, od razu po przebudzeniu zerwała się z łóżka i zasłoniła okno. Sen minionej nocy tak ją wymęczył, że choć spała do późna, czuła się, jakby wcale nie zmrużyła oka.

Położyła się z powrotem i zamknąwszy powieki, usiłowała sobie przypomnieć, co takiego jej się śniło. Nie pamiętała dokładnej historii. W głowie pojawiały się jedynie migające obrazy: czyjaś dłoń, odległe światła, jakby neony wielkich miast, i te błyszczące oczy wpatrujące się w nią bez ustanku, śledzące każdy jej ruch.

Dopiero po kilku minutach usilnych prób odtworzenia snu uznała, że to na nic. Sny nie miały większego sensu, choć nawet najgorsze z nich wydawały się w tej chwili przyjemniejsze od jej nowej codzienności. Codzienności, która miała zacząć się od poniedziałku. Do tej pory, z Isel u boku, życie w pełnej kretynów szkole wydawało się March znośne. Mimo szczerych chęci nie miała w sobie dość siły, by im wszystkim dokopać.

Zwlekła się z łóżka i unikając spojrzenia w lustro, w którym zobaczyłaby twarz kogoś, kto zasługiwał na porządny wpieprz za to, jak potraktował najlepszą przyjaciółkę, zeszła na dół.

– Źle wyglądasz – rzuciła matka. Jej twarz była ledwo widoczna przez dym unoszący się z patelni. Nie po raz pierwszy przypaliła jajecznicę i niestety nie po raz pierwszy się upierała, że ciągle można ją zjeść.

– Dzięki, mamo – mruknęła March. – Zawsze wiesz, jak pocieszyć człowieka.

– Dalej ci źle po kłótni z Isel?

Ponieważ pani Sky niebezpiecznie przełączyła się na tryb opiekuńczo-wychowawczy, March była zmuszona znowu ją czymś zbyć.

– Już mi lepiej.

– Świetnie, no to jemy.

Matka nie wyglądała na szczególnie zachwyconą, nakładając jajecznicę na talerze. March, jakby za karę za wczorajsze zachowanie, dostała większą porcję.

– Smacznego – powiedziała pani Sky bez ironii, najwyraźniej szczerze wierząc, że tym razem przypalone jajka będą smakować lepiej niż zwykle. Po chwili sama ledwo przełykała kolejne kęsy. Uśmiechała się, próbując zamaskować kwaśną minę. – A tak poza tym co tam w szkole?

– Jak zwykle – odparła March, zasępionym wzrokiem patrząc w swój talerz. Trudno było się spodziewać, że jej odpowiedź ucieszy panią Sky. „Jak zwykle” oznaczało „źle”, a tym razem nawet „jeszcze gorzej”, bo koniec roku zbliżał się wielkimi krokami i na poprawę wyników zostało już tylko kilka tygodni.

– Tak też sądziłam – przyznała matka po chwili namysłu, ze zrozumieniem kiwając głową. – Będziemy musiały wspólnie usiąść nad angielskim. Dysleksja nie…

– …jest wymówką – dokończyła za nią March. – Wiem.

Matka znów kwaśno się uśmiechnęła. Nie była w stanie długo ukrywać tego, co naprawdę sądzi o własnoręcznie przygotowanym śniadaniu.

– Nie, tego jednak nie da się zjeść. – Zerwała się z krzesła i sprzątnęła talerze. March zdążyła odłożyć widelec w ostatniej chwili, nim jajecznica zniknęła jej sprzed nosa. – W lodówce jest mleko – dodała pani Sky. – Zrób sobie płatki.

To nie była propozycja, ale rodzaj polecenia. March nie miała zamiaru go wykonać.

– Wychodzisz? – zapytała. Dopiero teraz zauważyła, że matka miała na sobie elegancki kostium. Zwykle wkładała go do pracy.

– Tak, wzięłam dodatkowe godziny.

Przeprowadziły się do Finfolk dokładnie rok temu. Matka, zmęczona zgiełkiem Londynu, w którym mieszkały wcześniej, poszukiwała ustronnego miejsca i znalazła je tutaj, a ściślej mówiąc: na ulicy Księcia Geralda 24. Bez trudu dostała pracę w urzędzie miejskim i zdawało się, że – z dala od swych dawnych problemów – już nie będzie chciała się stąd ruszyć. March za to nienawidziła miasteczka. Wszyscy się tu znali, a ona wyróżniała się na ich tle o wiele bardziej niż w wielkim mieście, gdzie nawet jeśli ludzie rzucą na ciebie okiem, po kilku sekundach nie będą już pamiętać, że w ogóle patrzyli.

Poza tym Finfolk było obrzydliwe: zawsze schludne, niemal sterylne, pełne podobnych, niskich domków z kolorowymi ogródkami. Miało własną szkołę, szpital, nawet żółte busy z logo miasteczka (zielonym smokiem wyglądającym, jakby dusił się oparami z własnego pyska), a burmistrz spędzał tu już chyba dziesiątą kadencję, jakby ktoś przykleił mu zadek do krzesła. Za każdym razem, gdy March przechodziła obok przykładnych sąsiadów, miała ochotę zwymiotować.

Nie spoglądając na córkę, pani Sky w pośpiechu opuściła kuchnię. March odwróciła się za nią. Na jej ustach zastygło pytanie: Uciekasz ode mnie? Dobrze znała odpowiedź.

– Powinnaś pogodzić się z Isel! – zawołała matka z korytarza. – Lepiej do niej zadzwoń!

– Tak zrobię – odparła March bardziej sama do siebie, gdy za panią Sky zamknęły się drzwi.

Isel nie odbierała, czego właściwie trzeba było się spodziewać. March zrozumiała, o co jej chodziło z tą największą różnicą na świecie. Od chwili, gdy tylko obrzuciła ją wszystkimi tymi ohydnymi obelgami, wiedziała, że zraniła ją bardziej niż ktokolwiek do tej pory. Bądź co bądź spośród całej klasy je dwie łączyła największa przyjaźń. Właściwie nie miały innego wyboru – musiały się zakumplować. Jako dwa największe dziwadła w całej klasie od razu przypadły sobie do gustu. Może bardziej dlatego, że żadna nie miała nikogo innego… Tak czy inaczej, ich przyjaźń była prawdziwa, a March najpewniej ją przekreśliła. Żałowała tego tak bardzo, że nawet gdyby Isel odebrała, nie umiałaby ubrać tego żalu w słowa. Nie miała też nic na swoje usprawiedliwienie.

Przepraszam, wiesz, że nie chciałam powiedzieć wszystkich tych rzeczy, nie myślę o tobie w ten sposób. Zależy mi na naszej przyjaźni. Te słowa wydawały się jej najbanalniejszymi, jakie mogła wymyślić. A mimo to zapisała je i wysłała SMS-a, bo były też najprawdziwsze i nic lepszego nie przychodziło jej do głowy.

Oczekując na odpowiedź, która przypuszczalnie miała nigdy nie nadejść, March znów się położyła. Gdyby matka była w domu, pewnie zagoniłaby ją do sprzątania albo nauki, a skoro zniknęła, można było nadrobić źle przespaną noc.

Promienie słońca wślizgiwały się do jej pokoju jak niechciany wścibski sąsiad. Zaglądały pod firanki, unosząc je lekko, i padały na łóżko równie zmęczone, co leżąca na nim nastolatka. March przymykała oczy, wpatrując się w ścianę, na której blaski i cienie zmagały się ze sobą w powolnej walce. Ich widok działał na nią usypiająco. Ciało stawało się lekkie, poduszki zmieniły się w puch, kołdra poruszyła się niczym morska fala.

Cały pokój nagle się ożywił. Okiennice trzasnęły, gdy podmuch wiatru kazał im się rozstąpić przed ciekawskim słońcem. Wściekła March wstała, by je zamknąć. Za każdym razem, gdy próbowała ich dotknąć, jakoś nie mogła trafić. Czyżby była tak rozespana, że nie kontrolowała już własnych ruchów?

– Co, do cholery?! – zawołała. A przynajmniej chciała to zrobić, bo nie usłyszała własnego głosu, jak gdyby nagle ogłuchła.

Zrezygnowana odwróciła się znów w stronę łóżka. Tyle że już w nim leżała…

Nie miała pojęcia, co w tamtej chwili pomyślała – i czy w ogóle coś. To nie mogło dziać się naprawdę. Stała tuż przy oknie, a mimo to widziała, że jej ciało nie opuściło łóżka. Leżało tam, pogrążone we śnie. A może było martwe?

Ta myśl poraziła ją strachem. Nagle March poczuła, jak coś ją wsysa, ciągnie z powrotem ku ciału. Opierała się temu z trudem, lecz nie długo. Siła była zbyt potężna. Pchnęła dziewczynę z powrotem na łóżko, gdzie ta zderzyła się ze swoim ciałem. Na nowo z nim połączona, w jednej chwili zerwała się ze snu, próbując opanować przyspieszony oddech. Wydzierał się z jej ust tak gwałtownie, jak gdyby płuca nie nadążały z ruchem.

Okiennice były zamknięte.

Za bardzo się bała, by pozostać w łóżku. Nie rozumiała tego doświadczenia, co nie oznaczało, że mogła bezczynnie czekać, aż się ono powtórzy. Odpaliła laptop i wstukała pierwsze słowa, jakie przyszły jej do głowy:

Sen, w którym wszystko czujesz.

Wyniki nie wydawały się zbyt obiecujące. Oprócz odnośników do kilku stron z interpretacją snów zobaczyła wywiad z profesorem o fryzurze Einsteina. Nie ufała takim facetom.

– Więc inaczej… – mruknęła i napisała: Nocna świadomość. Ale nie, przecież drugi sen, ten realniejszy, miała za dnia, więc może… Zachowanie świadomości w trakcie spania.

Wyszukiwarka przekierowała ją do opisu poszczególnych faz snu. Nic z nich nie wynikało. Może tylko tyle, że w początkowych stadiach zasypiania istniała większa możliwość omamów słuchowych. Jej sen nie wydawał się jednak początkowym stadium. Wręcz przeciwnie – musiała spać bardzo głęboko, skoro zorientowała się, że coś nie gra, dopiero gdy zobaczyła siebie leżącą na łóżku.

A może… – zastanowiła się. Kolejna myśl sprawiła, że od palców stóp po czubek głowy przeszył ją lodowaty dreszcz.

Może była nienormalna? Może wszyscy dotąd mieli rację i tylko ona tego nie dostrzegała?

Odruchowo wyłączyła komputer, jakby wszystko, co mogła w nim znaleźć, mogło ją porazić, dać odpowiedzi na wątpliwości, ale takie, których wolała nie poznawać. Dawno nie potrzebowała obecności przyjaciela równie mocno jak dziś.

ROZDZIAŁ TRZECI

– Więc… No, tego… Chciałam…

March próbowała, naprawdę próbowała ze wszystkich sił, tyle że szło jej bardzo kiepsko. Isel stała z rękami wspartymi na biodrach, oczekując kolejnych słów. Wreszcie wyręczyła przyjaciółkę.

– Przeprosić mnie, tak? – spytała. Zaciętość na jej twarzy nie zelżała nawet w najmniejszym stopniu.

Stały teraz w pustym korytarzu, już dwie minuty po dzwonku wzywającym na pierwszą lekcję. Za drzwiami klasy trwały już zajęcia z angielskiego, na które nie warto było się spóźniać. Pan Clifford, ich nauczyciel, maniakalnie dbał o punktualność. Ale March bardziej martwiły teraz inne rzeczy: czuła się jeszcze mniejsza niż zwykle, gdy górowała nad nią wściekła i zraniona Isel. Wyraźnie oczekiwała dobrych, porządnych przeprosin, takich jakie ofiarują sobie skłócone bohaterki młodzieżowych filmów; filmów, za którymi March nie przepadała.

– No tak – mruknęła. Szybko zaczęła szukać w głowie kolejnych słów. Coś jeszcze wypadało dodać, coś szczerego, a jednocześnie bez patosu, coś zwyczajnego. – Wiesz, że ja…

– Jesteś kretynką – dokończyła znów Isel. – Wiem o tym od dawna, a w piątek dałaś tego niezły pokaz. Nie sądziłam, że jesteś tak dwulicowa i podła, może nawet gorsza od innych, bo oni przynajmniej nie udają, a ty? Albo może jesteś psycholką, to też by mnie nie zdziwiło.

Rzucała kolejnymi obelgami, najpewniej z nadzieją, że którąś z nich trafi przyjaciółkę prosto w serce, tak samo jak jej słowa trafiły ją. Nic z tego. March wiedziała, że zasłużyła sobie na takie traktowanie. Właściwie chciałaby, żeby Isel zraniła ją w podobny sposób – wtedy byłyby kwita i nie musiałaby nosić w sobie tego uciążliwego poczucia winy.

– Źle się zachowałam, to tyle – stwierdziła.

– Bo powiedziałaś, co o mnie myślisz? – obruszyła się Isel. – Bardzo dobrze się zachowałaś. Szanuję twoją szczerość.

– Nie bądź idiotką! – March nie zdążyła w porę się powstrzymać. Na twarzy jej towarzyszki pojawiły się kolejne wypieki złości. – To znaczy… Przecież dobrze wiesz, że nie o to mi chodziło. Ja wcale tak o tobie nie myślę, nigdy nie myślałam. Problem w tym, że to ty myślisz, że ja tak myślę.

Zatrzymała się, analizując ostatnie wypowiedziane przez siebie zdanie. Brzmiało wyjątkowo idiotycznie jak na próbę przeprosin, a w dodatku chyba jeszcze bardziej się pogrążyła. Nic już nie dodając, wykonała prosty gest, wierząc, że język ciała załatwi sprawę za nią: wyciągnęła w kierunku Isel rękę.

Patrzyły sobie w oczy. Pioruny, jakimi do tej pory miotała Isel, uspokoiły się, ustępując miejsca chłodnej zaciętości.

– Wal się! – rzuciła dziewczyna i wparowała do klasy, nie przepraszając nauczyciela za spóźnienie. Musiał trzy razy się do niej zwracać, za każdym razem podnosząc głos, by wreszcie odpowiedziała mu ze wściekłością:

– Raz w życiu nie mogę się spóźnić na zajęcia?!

Jej gwałtowność wprawiła całą klasę w osłupienie. Nikt się nie spodziewał, że gruba, poczciwa Isel kiedykolwiek odezwie się w podobny sposób do nauczyciela. Pan Clifford uniósł brwi tak wysoko, że niemal sięgnęły jego zmierzwionej, siwej grzywki. Wciąż stojąca w drzwiach March nie zrobiła ani kroku dalej. Nauczyciel szybko otrzeźwiał, przypominając sobie, kim tu jest i co do niego należy.

– Panno Bini – zaczął ostro, przewiercając Isel spojrzeniem. – Ten sposób mówienia do pedagoga nie był i nie będzie akceptowany w tej placówce. Bądź pewna, że porozmawiam z opiekunem klasy.

Korzystając z faktu, że wszyscy skupiali teraz uwagę na czymś innym, March postanowiła wreszcie przemknąć w głąb sali niezauważona. Niski wzrost niewiele jej pomógł. Wzburzony pan Clifford i tak ją spostrzegł, a gdy do tego doszło, zagrzmiał jeszcze mocniej:

– O proszę, następna!

March aż podskoczyła. Dudniący głos niemal zwalił ją z nóg.

– Przepraszam, byłam…

– Nie obchodzą mnie wasze wymówki – przerwał jej nauczyciel. – O was wszystkich będę musiał porozmawiać. Najwyraźniej ta klasa potrzebuje wyjątkowego traktowania.

Ze złością sięgnął po pióro i zaczął zapisywać coś w swoim kalendarzu. Gdy ciszę wypełniło jego uporczywe skrobanie po kartce, March wyczuła na sobie nieprzychylne spojrzenia pozostałych uczniów. Odprowadzali ją wzrokiem do ustawionej w kącie pustej ławki, z pewnością poprzysięgając zemstę. Z jej winy – no, ściślej mówiąc, o wiele bardziej winna była Isel – wszyscy będą mieli teraz przechlapane. Opiekunka ich klasy, pani Drew, dbała, by jej uczniowie nieustannie wykazywali się perfekcyjnym zachowaniem. I nieustannie ponosiła na tym polu porażkę, często powtarzając, że nie przydzielono jej dotąd gorszego rocznika.

March nie odważyłaby się usiąść obok Isel, która wbijała teraz obrażony wzrok w niezapisaną jeszcze tablicę. Zajmując swoje nowe miejsce, przeklinała samą siebie. Tym razem nie mogła wszystkiego zwalić na los.

Wyładowawszy swoją złość na kartce, pan Clifford oparł się o fotel i przechylił głowę, by wykonać kilka relaksacyjnych oddechów. Potem westchnął:

– Szekspir…

Powtórzył to słowo kilka razy, wyraźnie i przeciągle, jakby sądził, że nie wszyscy dosłyszeli nazwisko. Wreszcie spytał:

– No, słyszeliście o tym gostku czy nie?

Niestety, pan Clifford należał do nauczycieli sądzących, że jeśli od czasu do czasu będą używać słów w ich mniemaniu brzmiących młodzieżowo, zostaną lepiej zrozumiani.

Kilka osób od niechcenia przytaknęło. March uznała to pytanie za zbyt obrażające jej inteligencję, by w ogóle zareagować. Nauczyciel wstał i powolnym krokiem podszedł do tablicy. Zapisał na niej słowa: Sen nocy letniej.

– To o elfach – powiedział. – Coś w stylu Władcy Pierścieni, ale lepsze, bo starsze i klasyczne… Nie, nie będę was pytał, czy przeczytaliście tekst. Nie lubię, jak się mnie oszukuje. Ale trudno, popiszecie się swoją wiedzą na teście końcowym i bądźcie pewni, że wam nie popuszczę. Nieznajomość Szekspira to wstyd.

Mówiąc to wszystko, nie patrzył na klasę, łaskawie pozwalając uczniom oglądać tył swojej wyprasowanej w kant koszuli. Zapisał jeszcze kilka ważnych dat i imion, po czym wrócił na fotel, zamknął oczy i przeniósł siebie i tych, którzy wciąż mieli ochotę go słuchać, do innego świata.

Pan Clifford malował słowem. Gdy zapominał o klasie, wychodziła z niego nieco przykurzona pasja do nauczania. Przez wszystkie te lata spędzone z „niewdzięczną młodzieżą”, z każdym kolejnym siwym włosem nauczyciel coraz głębiej zakopywał swój talent do snucia opowieści. Za każdym razem, gdy wreszcie z niego korzystał, ten zdawał się lśnić niczym cenny skarb, a do pana Clifforda wracała odległa młodość. Właśnie to March uwielbiała w nauczycielu, choć nigdy by się do tego nie przyznała, bo w szkole niechęć do niego uchodziła za niepisaną regułę.

Nie wszyscy słuchali, choć na szczęście nikt nie przeszkadzał, rozumiejąc, że należy traktować opowieść z rodzajem nabożnego szacunku. Ktoś bawił się telefonem, ktoś inny niewprawnie rysował w zeszycie obrazki. A March słuchała, pozwalając sobie odpłynąć, co – zważywszy na jej ostatnie problemy – było przyjemniejsze niż zazwyczaj. Wpatrywała się w okno, choć oczy miała otwarte na inną rzeczywistość. Ludzie wchodzili i wychodzili przez szkolną bramę, po sąsiedniej ulicy mknęły samochody – wszystko to odbijało się w jej umyśle jak w obojętnym lustrze. Tak naprawdę widziała jedynie Oberona i Tytanię kłócących się o indyjskiego chłopca. Królowa wymachiwała rękami, a król już obmyślał spisek.

W tle rozciągał się las. Drzewa, żywsze w zaklętym przez elfy świecie marzeń, poruszały drobnymi gałązkami i szeptały między sobą, komentując rozgrywającą się przed nimi sztukę. March wchodziła głębiej w las, aż krzyki królewskiej pary stłumił szum lśniącej wody. Tu lała się spokojnie, choć swe źródła miała w gwałtownym wodospadzie, ryczącym w odległych górach. Nad strumieniem przelatywał właśnie Puk, różowiutki niczym noworodek, choć z twarzą wykrzywioną diabelskim grymasem. Przez chwilę obserwował March, jakby się zastanawiał, jakiego spłatać jej psikusa, aż wreszcie machnął ręką, rozumiejąc, że dziewczyna nie przynależy do tej historii – jest jedynie niemą obserwatorką.

Głos pana Clifforda tworzył zdarzenia. Historia malowana jego słowami ciągnęła się nie tylko głównym nurtem, ale i pobocznymi wątkami, pełnymi postaci, które jedynie przez zbieg okoliczności nie weszły na pierwszy plan. Wreszcie opowieść zaczęła zbliżać się do szczęśliwego końca. Oberon i Tytania stali ręka w rękę, błogosławiąc młode pary. March skryła się za drzewem i przyglądała się ich czarom. Z palców króla i królowej płynęło błękitne światło, gdy kładli dłonie na czołach uradowanych zakochanych. Niedaleko rozległo się rżenie osła. Słysząc je, bohaterowie historii szczerze się roześmiali. March podeszła bliżej, by móc lepiej przyjrzeć się elfiej magii. Natrafiła stopą na gałązkę, która trzasnęła tak prawdziwie, jakby dziewczyna naprawdę tam była.

Naraz atmosfera się zmieniła. Oberon i Tytania odwrócili się w stronę nieznajomej, która wtargnęła w ich opowieść. Inni bohaterowie przelękli się na widok obcej bohaterki, lecz królowa z zagniewaną twarzą ruszyła ku March. Machała przy tym ręką, jak gdyby jej wygrażając.

Odejdź stąd, odejdź! – zdawała się mówić, choć z jej ust nie padło żadne słowo.

Dziewczyna poczuła się zagrożona. Las nie życzył sobie jej obecności, chciał ją przepędzić. Piękna dotąd wizja zaczęła przypominać koszmar – March utknęła w nim, nie będąc w stanie wrócić do świata, który był jej domem. Cofnęła się, widząc białą twarz Tytanii skąpaną w srebrzystej poświacie. Jednym ruchem palca królowa mogłaby wyrządzić jej krzywdę, stała się najgroźniejszą istotą w tym lesie.

– Nie chcemy cię tu! Nie chcemy cię! – powtarzał jakiś głos. Nagle March poczuła, jakby ktoś ją popchnął. Jęknęła, pewnie prowokując tym szydercze szepty w klasie, ale teraz szkoła wydawała się odległa. Ona zaś naprawdę czuła pod palcami ziemię, na którą upadła.

– Dlaczego wy, ludzie, nie rozumiecie? – dodał inny głos. – Wy nigdy nie rozumiecie!

Odwróciła się w stronę głosu, by zobaczyć stojące nad sobą elfy. Jeden z nich miał błękitną skórę, a w ręku trzymał ostry sztylet, skóra drugiego – z pewnością kobiety-elfa – była jasnoróżowa. Oboje mieli piękne skrzydła motyli, ale w ich wspaniałych ciałach kryło się coś zwierzęcego, coś, co kazało March się odsunąć.

– Wynoś się – syknęła różowa elfka.

– Ludzkie ścierwo, nie waż się kalać świętego lasu! – warknął błękitny.

Odsuwała się, a oni zmierzali w jej kierunku. Chciała krzyczeć, gdy ręka elfa ze sztyletem uniosła się w górę, a potem gwałtownie opadła, wbijając ostrze w jej ciało.

Nie poczuła bólu.

Nagle się ocknęła. Las znikł, a pan Clifford, wciąż usadowiony w fotelu, ogłosił zakończenie opowieści. Poruszył ramionami, sam próbując wrócić do twardej rzeczywistości i – już znów stary i zmęczony – podszedł do tablicy, gdzie drobnym maczkiem obok imion psotnego ducha Puka i zakochanych błądzących po elfim lesie dopisał treść zadania domowego.

March czuła, jak wali jej serce. Rozejrzała się po klasie, w obawie, że ktoś dostrzegł, że działo się z nią coś dziwnego, ale wszyscy wydawali się znudzeni albo zniechęceni. Co się dzieje? – myślała uporczywie. To nie mogło być normalne, zbyt głęboko weszła w historię o elfach, wszystko wydawało się tak realne. Z każdym uderzeniem serca krew niemal gotowała się jej w żyłach. Coś było nie tak, z pewnością coś się działo…

– Wypracowanie ma być gotowe za tydzień – oświadczył pan Clifford. – Nie akceptuję żadnych wymówek. Jeśli umrzecie, to proszę bardzo, ale wtedy na dowód wraz z zadaniem macie mi dostarczyć akt zgonu i zaświadczenie od zakładu pogrzebowego, podpisane przez opiekuna.

Zaśmiał się sucho z równie suchego dowcipu, gdy klasa przepisywała polecenie z tablicy. March wciąż trwała w niezmienionej pozycji. Z trudem dochodziła do siebie. Czyżby zasnęła, gdy nauczyciel opowiadał? Ale jeśli tak, to dlaczego po wybudzeniu się nie leżała na ławce, a zamiast tego nadal wpatrywała się w okno? Znów w nie spojrzała. Za szybą wciąż przesuwali się ludzie. Tłum uczniów wyjątkowo szybko kończących dziś zajęcia opuszczał klasę. Wśród nich wolnym krokiem szedł ktoś niski w czarnej bluzie, z kapturem zarzuconym na głowę. March mimowolnie skupiła uwagę na tej osobie. Dziecko? – pomyślała. Skąd by się tu wzięło?

W istocie, postać nie wyglądała na wiele wyższą o niej, a dotąd March nie słyszała, by w tej szkole uczyła się inna osoba z podobną, nierozpoznaną przypadłością. Ba, sądziła, że tylko ona jedna w całym świecie cierpi na ten dziwaczny rodzaj karłowatości. Ale to nie mogło być dziecko. Tutaj uczyli się tylko licealiści.

Osoba w czarnej bluzie, jakby wyczuwając na sobie wzrok March, obróciła się i spojrzała wprost w okno, z którego ta wyglądała. Dziewczynę przeszył nagły, chłodny dreszcz.

Te oczy… Błyszczące oczy.

Wpatrywała się w nieznajomego jak sparaliżowana. Dopiero po chwili dostrzegła, że nie tylko jego wielkie oczy były niezwykłe. Nie miała wątpliwości, że to chłopak, ale z trudem zgadywała jego wiek. Z pewnością nie był dzieckiem, choć do mężczyzny też wiele mu brakowało. Jego skóra była nienaturalnie biała, przez co oczy odznaczały się jeszcze mocniej. Spod czarnego kaptura wysuwały się blond włosy. Mimo tajemniczej aury i niespotykanej bladości chłopak wydawał się całkiem przystojny. Spoglądał na March przez chwilę, nie zauważając innych ludzi, którzy – co dziwniejsze – sprawiali wrażenie, jakby również go nie zauważali. Potem nagle się obrócił i zniknął tak szybko, że trudno było powiedzieć, w którą właściwie ruszył stronę.

– Ostrzegam, że jeśli ktoś będzie czerpał swoją wiedzę jedynie ze streszczeń, bez trudu to rozpoznam. – Głos pana Clifforda rozbrzmiał tak wyraźnie, że March, chcąc nie chcąc, spojrzała w jego stronę. – Siedzę w tym zawodzie już ponad czterdzieści lat i znam na pamięć wszystkie możliwe opracowania.

Rozbrzmiał dzwonek, co sprawiło, że nauczyciel musiał przekrzyczeć najpierw jego metaliczny dźwięk, a potem hałas przesuwanych krzeseł i wrzucanych do toreb książek.

– I bądźcie pewni, że nie zawaham się wystawić najgorszych stopni, jeśli będziecie olewać moje… – Niemal wszyscy już wyszli. – Zresztą nieważne – dodał, machając ręką. Z rezygnacją opadł na fotel, który zaskrzypiał pod ciężarem zmarnowanego życia właściciela.

Klasę wypełniła senna cisza. Za oknami dudniły odległe, wesołe głosy. March trwała w bezruchu jeszcze przez kilka chwil, po czym spokojnie pozbierała swoje rzeczy, nie myśląc o niczym innym, jak tylko o nieznajomym chłopaku, który dziwnym trafem zachowywał się, jakby rozpoznał jej twarz w oknie, jakby jej w nim szukał i od razu ją znalazł.

Przeszła obok obojętnego na jej „Do widzenia” pana Clifforda i gdy tylko przekroczyła próg klasy, zaatakowały ją rozbrzmiewające w korytarzu głosy.

– Kurduplu, coś jesteś niewyraźna – powiedział ktoś, na kogo nie zwróciła żadnej uwagi. Najpewniej była to Belinda Gordon, bo słodki zapach na moment wytrącił March z rozmyślań.

– A co z twoim kaszalotem? – spytał ktoś inny. – Chyba się obraziła, co? Może w końcu powiedziałaś jej, jaką wielgachną ma dupę?

Tym razem głos zdawał się należeć do Billy’ego Hopkinsa. Jego też zignorowała. Podążając korytarzem, czuła się odrealniona, jakby płynęła zamiast iść. Chciała jeszcze raz zobaczyć tego chłopaka. Chciała się dowiedzieć, kim był.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Historia i łacina przepłynęły jakby obok March. Niczego nie zanotowała, nie zwróciła uwagi na żadne ze słów nauczycieli, mimo że pierwszy z przedmiotów, którego uczył zresztą uwielbiany przez wszystkich pan Kinley, zwykle ją ciekawił, a drugie zajęcia prowadziła sama wychowawczyni.

– Ile zna pan koniugacji, panie Hopkins? – pytała pani Drew Billy’ego. Kręciła przy tym palcem swoje czarne loki, co w jej przypadku nie miało nic wspólnego z zalotnością. Bawiła się włosami zwykle wtedy, gdy zaczynała się niecierpliwić.

– Żadnej – odparł Billy, obojętnie wzruszając ramionami. Ręce trzymał w kieszeniach i chyba już bardziej nie mógł zlekceważyć nauczycielki.

Pani Drew uniosła brwi. Jej ręka zastygła nad niedopieszczonymi lokami.

– A wiesz chociaż, ile ich jest?

March śledziła tę rozmowę jedynie kątem oka. Od czasu do czasu zerkała też na Isel. Wyczuwała na sobie jej spojrzenia, lecz za każdym razem, gdy na nie odpowiadała, przyjaciółka odwracała głowę, dając upust kolejnym falom niewyczerpanego żalu.

Złość się, ile chcesz, idiotko – pomyślała March. Odnotowała przy okazji, że musi się powstrzymać, by nie użyć tego słowa w kolejnej rozmowie z Isel. Właściwie czuła większą niż zwykle potrzebę, żeby z kimś pogadać: o tych snach, o dziwnym chłopaku, o tym, w jaki sposób te dwie sprawy się ze sobą łączyły. Bo chyba jakoś musiały, choć wydawało się to niedorzeczne. Im dłużej o tym myślała, tym bardziej była przekonana, że sama niepotrzebnie próbuje je powiązać. Przecież nie mogła śnić o tym samym chłopaku, którego potem spotkała na jawie.

Chyba że – no, to było jedyne wytłumaczenie – chyba że zetknęła się z nim już wcześniej, nie pamiętała o tym, ale podświadomie zarejestrowała spotkanie, po czym przypomniała sobie o nim podczas snu. Choć to rozwiązanie brzmiało wiarygodniej, nie bardzo w nie wierzyła. Wydawało jej się niemożliwe, by mogła spotkać kogoś o tak nietypowym wyglądzie, a później o tym zapomnieć.

– Dies irae, wiecie, co to znaczy? – rozbrzmiał znów głos pani Drew. Klasa milczała. – Dzień gniewu – odpowiedziała więc nauczycielka. – I to was czeka, jeśli na teście w przyszłym tygodniu nie będziecie znali przynajmniej dwóch koniugacji.

Sądząc po znudzonych westchnieniach, mało kto przejął się tą groźbą.

– Isel i March – rzuciła nauczycielka tuż przed dzwonkiem. Obie spojrzały na nią niepewnie. – Zostaniecie na chwilę po lekcji.

Wyrok wiszący nad głową March oprzytomnił ją. Dopiero wtedy przypomniała sobie o porannym spóźnieniu. Nie wierzyła, by można wyciągać konsekwencje z podobnej błahostki. Tyle że pani Drew podchodziła do tematu w zupełnie inny sposób.

– Pan Clifford powiedział mi o waszym zachowaniu. – Mówiła głównie do Isel, która spuszczała głowę. Być może pod burzą jasnych włosów, które opadały na jej twarz, kryły się łzy, lecz nikt ich nie dostrzegł. Chyba tylko Isel potrafiła się rozpłakać jak mała dziewczynka z powodu ochrzanu.

March też się oberwało.

– Koniec roku szkolnego, nie najlepsze oceny, a przy tym zupełnie… jak wy to mówicie…? Olewający stosunek do nauki. Czy myślicie, że my tutaj naprawdę nie chcemy wam pomóc?

Patrzyła na nie, licząc na odpowiedź.

– No, chcemy czy nie chcemy?

Isel i March tylko pokiwały głowami.

– A więc właśnie – ciągnęła pani Drew. – Nie wiem, co jest między wami dwiema. Mam wrażenie, że zachowujecie się jakoś inaczej. Mimo wszystko… – Westchnęła i wyjrzała przez okno. Patrzyła na własne odbicie, niejasno rysujące się w szybie. Sprawiała wrażenie, jakby gadała sama do siebie. – Mimo wszystko muszę wam wybaczyć.

March uniosła na nią zdumione spojrzenie. Zastanawiała się, czy to możliwe, by wychowawczyni mogła nie wybaczyć im tak strasznego przewinienia jak dwuminutowe spóźnienie. No i – w przypadku Isel – lekkie zdenerwowanie się na pana Clifforda. Słuszne, jak sądziła March, choć na razie nie miała zamiaru informować Isel o swojej opinii.

– Jesteście… jak by to powiedzieć… – Pani Drew przygryzła wargę, obmyślając pedagogiczną formułkę, którą nie uczyni im krzywdy. – Trudną młodzieżą. Młodzieżą z doświadczeniem… życiowym i… i…

Gdy zastanawiała się nad kolejnymi słowami, March postanowiła się wtrącić.

– Zgadza się – odparła szybko, czując rosnące zniecierpliwienie. – My jesteśmy trudne. Ci, którzy codziennie nas gnębią, są łatwi. Są normalni. Są… są tacy jak pani.

Usta pani Drew wykrzywił grymas oburzenia.

– Co przez to rozumiesz? – Powieka lekko jej zadrgała.

– Pytanie, co pani przez to rozumie. – March wzruszyła ramionami. – Chyba nie potrzebuje pani encyklopedii, żeby się domyślić, o co mi chodzi.

Isel odsłoniła oblepioną włosami twarz, czerwoną i ze zdumioną miną. Wiedziała oczywiście, że March nie da sobą pomiatać, ale podobnej bezczelności by się po niej nie spodziewała.

Wyglądało na to, że i pani Drew świetnie rozumie, o co chodzi. Zapisała coś w grubym, czerwonym notesie, który nosiła ze sobą od początku roku szkolnego. Wszyscy nazywali go „księgą oburzenia”.

– Doskonale – oznajmiła, zatrzaskując okładkę. – Pomyślę o karze. Jutro po zajęciach stawicie się u mnie. Obie.

– I co? Zadowolona?!

To były pierwsze słowa, jakie wypowiedziała Isel zaraz po tym, jak opuściły klasę. Pospieszyła przed siebie, nie czekając na odpowiedź. March, sądząc, że może teraz uda im się pogodzić, ruszyła za nią.

– Jasne. Chyba ją zatkało – stwierdziła. – Ale to teraz nieważne. Posłuchaj…

– Nieważne? – Wściekła Isel odwróciła się w jej stronę. Stały już przy samych drzwiach szkoły. Pan Clifford, który właśnie wychodził, patrzył na nie wilkiem. – Przez ciebie zarobiłam szlaban.

– Do widzenia – zwrócił się do nich nauczyciel, ostentacyjnie pociągając za klamkę. Na jego twarzy czaił się wstrętny uśmieszek. Clifford musiał być z siebie bardzo dumny, słysząc o karze.

Isel mu odpowiedziała, za to March zmierzyła go od stóp do głów, choć dopiero wtedy, gdy obrócił się do niej plecami – nienawistne spojrzenie mógłby potraktować jako kolejny powód, by pójść na skargę. Potem spojrzała na towarzyszkę.

– Musimy pogadać.

– Nie mamy o czym. Przynosisz mi ostatnio same kłopoty.

Po tych słowach Isel otworzyła drzwi i szybkim krokiem podążyła ku szkolnej bramie. March nie dawała za wygraną. Na krótkich nogach biegła za przyjaciółką.

– Więc masz zamiar już wiecznie łazić obrażona, tak? – spytała, poniewczasie uświadamiając sobie, że gdyby zamieniła „łazić” na „chodzić” i użyła nieco innego tonu, Isel być może nie przyspieszyłaby jeszcze bardziej.

– Odczep się ode mnie – warknęła. – I tak będę musiała znosić cię jutro podczas szlabanu. Tylko wszystko chrzanisz.

Tym razem to Isel przegięła. March od razu zapomniała o swojej wcześniejszej chęci pojednania.

– Mam ci przypomnieć, dlaczego mamy szlaban? – spytała. Wyszły już na ulicę, którą zwykle wracały do domu. March za każdym razem doskakiwała do Isel i podnosiła głos, chcąc mieć pewność, że każde jej słowo do niej dotrze.

– Mamy go przez ciebie! – prychnęła Isel.

– To nie ja się wyrwałam z chamską odzywką w stronę Clifforda! – przypomniała jej March.

Isel ponownie stanęła. Zrobiła to tak nagle, że March odbiła się od jej pleców i prawie upadła.

– Nie rozumiesz, dlaczego tak się do niego odezwałam? – Na twarz Isel wstąpił grymas podobny tamtemu, z którym słuchała obelg z ust March. – To twoja wina! Byłam zła, chciałam komuś przywalić, wyżyć się! Wkurzyłaś mnie, Sky, ty wredna, podła krowo. Nikt nie będzie mną pomiatał, a zwłaszcza ty.

Ta deklaracja brzmiała obiecująco. Gdyby tylko Isel szukała wrogów tam, gdzie powinna…

– A ty nazwałaś mnie suką, no i co? – obruszyła się March.

Isel dała sobie chwilę na zastanowienie, jak gdyby próbowała ocenić, czy jej słowa były sprawiedliwe, czy nie. Potem pokiwała głową.

– Zasłużyłaś sobie.

March uniosła wysoko brodę. No, przynajmniej wyżej niż zwykle musiała to robić, chcąc spojrzeć komuś w oczy.

– Niech ci będzie, miałaś rację – powiedziała. – Więc skoro już to sobie wyjaśniłyśmy, możemy wreszcie pogadać?

Isel sprawiała wrażenie, jakby walczyła sama ze sobą. Wreszcie, niechętnie, zgodziła się.

Dalej szły obok siebie, tak jak zwykle, choć nic nie było takie samo. Między ich ciałami wytworzył się dystans, prawie niemożliwa do pokonania przepaść. Zaczęła się zmniejszać, gdy Isel stopniowo opowiadała March o swoich ostatnich dniach. Okazało się, że słowa przyjaciółki zraniły ją jeszcze mocniej, niż tamtej się wydawało.

– Za każdym razem, gdy inni mieszali mnie z błotem – mówiła – zastanawiałam się, czy to prawda, że… No wiesz, jestem ohydna i tak dalej. Łatwo było mi to zbyć, kiedy oni to robili, bo ich mam gdzieś, ale jak usłyszałam to od ciebie… Tak szczerze, to trochę się podłamałam.

Chwilę zajęło, nim March przetrawiła każde słowo Isel. Wyrzuty sumienia pękły w niej jak nadęty balon. Przeprosiła jeszcze raz. Nadal brzmiało to tak samo banalnie jak przedtem, ale może w jakiś sposób… pełniej, prawdziwiej?

Isel gorzko się zaśmiała.

– Wiem, że nie chciałaś – powiedziała już całkiem poważnie. – I to mi wystarcza. Chyba nadal jesteśmy kumpelami, co?

– Pewnie, kretynko! – zawołała March. – I nigdy nie waż się tak o sobie myśleć. Ohydni są ci, co gadają o tobie wstrętne rzeczy. Ja też byłam ohydna, ale tylko na chwilę i w nerwach. I nie naprawdę, więc się nie liczy.

Zamiast rozejść się do domów, skręciły w stronę parku. Musiały nadrobić stracony weekend. Teraz, gdy załatwiły już problem Isel, March czuła się gotowa, by zwierzyć się ze swojego. Po kolei opowiedziała przyjaciółce o wszystkim, co się działo. Zaczęła od snu, a w miarę jak posuwała się dalej, przypominała sobie jego kolejne szczegóły.

– Wiem, to wydaje się dziwne – przyznała – ale mam wrażenie, że to ten sam chłopak. Czułam w nim coś znajomego, jakby… jakby…

– Jego aurę? – podsunęła Isel. March zdumiała się, że akurat to słowo przyszło jej do głowy. Coś w tym jednak było.

– Tak… Chyba można tak powiedzieć – stwierdziła, po czym zadała najprostsze pytanie. Właściwie było to pytanie podsumowujące: – Czy jestem nienormalna?