Mój syn - Mikutel Magdalena - ebook + książka

Mój syn ebook

Mikutel Magdalena

4,7

Opis

Przejmująca opowieść o tym, że aby zacząć naprawdę żyć, czasem potrzebujemy potężnego huraganu, który zburzy nasze pozornie idealne życie.

Witek, syn i wnuk znanych wrocławskich adwokatów, od dłuższego czasu czuje, że świetlana przyszłość, którą ze szczegółami zaplanowała dla niego rodzina, w jego oczach wcale nie rysuje się w jasnych barwach. Uwikłany w sieć zależności i wpływów ojca oraz dziadka, od lat posłusznie próbuje znaleźć w niej miejsce dla siebie. Dopiero dzwonek do drzwi w pewien lutowy wieczór zmusza go do szybkiego wyplątania się z tej na pozór bezpiecznej sieci i wypłynięcia na życiową głębię. Czy wystarczy mu odwagi, by rozpocząć życie od nowa?

Debiutancka powieść Magdaleny Mikutel opowiada historię tak nieprawdopodobną, jak nieprawdopodobne mogą być tylko prawdziwe ludzkie losy. To, co słabe i ułomne, staje się w niej źródłem odwagi i siły, a to, co na pozór idealne i bez skazy, okazuje się kruchą konstrukcją, którą zburzyć może jedno słowo prawdy. Zarówno Witek, jak i ludzie, którzy w najtrudniejszych dla niego chwilach stają na jego drodze, przekonują się, że szczęście to nie idealne życie bez przeszkód, lecz zdolność przechodzenia przez nie z wiarą, że za nimi czekają nowe szanse i możliwości.

"Mój syn" to jednak przede wszystkim wzruszająca, pełna ciepła i humoru, świetnie napisana opowieść o kiełkującej miłości, która zanim dojrzeje, musi przetrwać życiowe huragany, nawałnice, a czasem nawet potężne gradobicia. Żeby się to udało, trzeba jednak odważyć się spełniać własne marzenia i zaufać w Boży plan, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydaje się on zupełnym szaleństwem.

Książka bardzo ciekawa i pełna optymizmu. O ludzkich słabościach, o sile wsparcia, o wyborze ścieżki życia.  Wartościowa lektura nie tylko dla rodziców dzieci z niepełnosprawnością, niezależnie czy dziecko ma dobę, czy kilka lat.

dr Olga Komorowskapracownik naukowy UG, mama młodej kobiety z zespołem Downa, autorka bloga olgakomorowska.pl

Czy trudności, których doświadczamy w życiu, mogą nam pomóc odnaleźć szczęście? Debiutancka powieść Magdaleny Mikutel to niezwykłe świadectwo, że wszystko, co nas spotyka, ma swój sens, a najpiękniejszych rzeczy możemy doświadczyć, przyjmując do swego życia to, co najbardziej słabe i niechciane.

Emilia Litwinkomama trojga wcześniaków, autorka powieści, książek dla dzieci oraz bloga katolickamama.pl

 

Magdalena Mikutel, z wykształcenia pedagog specjalny, prywatnie szczęśliwa żona Roberta i mama Marysi, Łucji, Szymka, Zuzi i Anieli. Z racji okoliczności mistrzyni szybkich obiadów, wymyślania awaryjnych planów, codziennie lawirująca w świecie skomplikowanych dziecięcych emocji. Pasjonatka literatury, nad wszystkie książki kochająca jednak Pismo Święte. Obserwacja tego, jak w jej życiu Ono staje się rzeczywistością, jest jej największą fascynacją.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 486

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (32 oceny)
26
2
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
polaris17

Dobrze spędzony czas

Sympatyczna, ciepła powieść choć tematy w niej poruszane i trudne i ważne. Prawdziwie i nie nachalnie pokazuje Boga, który kocha i jest cierpliwy.
00
Margreti88

Nie oderwiesz się od lektury

super, 🙂
00
BarbaraKrzeszowska

Nie oderwiesz się od lektury

Optymistyczna, ciepła, dająca do myślenia i przemyślenia pewnych spraw. Rewelacyjnie się czyta. Jestem na,,tak,, 😊
00
Alalegnica

Nie oderwiesz się od lektury

o miłości. o przyjaźni. o rozwiązywaniu problemów. mnie wciągnęła bardzo 🙂 polecam
00
agneses

Nie oderwiesz się od lektury

książka wciąga od pierwszej chwili, przeczytałam jednym tchem
00

Popularność




Rozdział 1

– Wydaje mi się, że na pewno nie jest tak źle, jak myślisz – stwierdził nagle Paweł, znany bardziej jako Lupa, patrząc beznamiętnie w telewizor.

– Mówisz do mnie czy do siebie? – Witek wzdrygnął się na sofie, wyrwany z odrętwienia przez swojego współlokatora.

– Nie mam w zwyczaju mówić do siebie. Musisz po prostu wzbudzić w sobie syndrom Pollyanny.

– Syndrom kogo?

– Nie czytałeś Pollyanny? – zdumiał się Lupa.

– Ani z Zielonego Wzgórza też nie – dodał z przekąsem Witek.

– Wszystko przed tobą. W każdym razie ta Pollyanna w każdej życiowej sytuacji starała się znaleźć jakieś dobre strony – kontynuował żartobliwym tonem Lupa.

– Lupa, błagam cię! Jakie dobre strony mogę znaleźć w tym, że zawaliłem trzeci egzamin w sesji i jestem bliski szybkiego wylecenia ze studiów? Nie zostanę prawnikiem jak mój dziad i ojciec. W związku z czym rodzice przestaną mi opłacać mieszkanie i pewnie wydziedziczą mnie przy najbliższej okazji. A wiedzą, jak to zrobić.

– Dramatyzujesz.

– Wierz mi, że nie.

– Biorąc pod uwagę, że też tu mieszkam, to rzeczywiście niezbyt dobra perspektywa na przyszłość – Lupa przyznał szczerze. – Ale może mimo wszystko uda się to jakoś inaczej poukładać?

– Zimy we Wrocławiu są dosyć łagodne, więc z powodzeniem poradzimy sobie, mieszkając pod mostem?

– Widzisz, jak dobrze ci idzie bycie Polyanną? – Lupa się roześmiał. – A tak serio, Witek, przecież ty nienawidzisz tych studiów. Może wszystkie znaki na niebie i ziemi chcą powstrzymać cię przed zmarnowaniem sobie życia?

– A nie uważasz, że będąc największym kujonem na roku, nie powinieneś mi dawać takich dobrych rad?

– Uważam, że dobrze w życiu znaleźć coś, co jest nasze. Nie czyjeś. Ty i prawo pasujecie do siebie jak pięść do nosa. To nie twoja bajka.

Witek schował się głębiej w miękką sofę i wbił wzrok w telewizor. Paweł rzeczywiście wypowiedział głośno coś, o czym on sam nawet bał się pomyśleć. Zazdrościł Lupie. Nie tego, że nauka była dla niego fraszką i wszystko zdawało się przychodzić mu z łatwością. Zazdrościł mu pasji, której sam nie umiał w sobie odkryć. Paweł był bezgranicznie zakochany w polonistyce. On sam, będąc już niemal w połowie studiów, nadal nie wiedział, co chce robić w życiu. Czuł się nijaki, średni. Jak czwórkowy uczeń. Niby dobry, ale też nie zachwycający, wypełnienie klasowego tła.

– Nie obrażaj się – stwierdził Paweł i wsypał do ust garść orzeszków ziemnych. – Mówię to wyłącznie dla twojego dobra.

– Mam wrażenie, że wszyscy dookoła wiedzą lepiej ode mnie, co jest dla mnie dobre – mruknął rozdrażniony już tą rozmową.

Wiatr zadudnił w szyby. Luty tego roku zadziwił ich śniegiem, który rzadko pojawiał się już w tej części Polski.

– Otworzysz?

– Co?

– Drzwi, ktoś przecież puka.

Witek podrapał się w głowę. Zamyślony, nawet nie usłyszał cichego pukania. Wstał niechętnie, nie mając nawet siły na kłótnię o to, kto tym razem powinien otworzyć drzwi. Nacisnął klamkę i w jednej sekundzie do przedpokoju wdarł się zapach zimy. I kobiecych perfum. Tych perfum. Poczuł niemiłe ukłucie w sercu.

– To dla ciebie. – Julia niemal rzuciła w niego zwykłą białą teczką z gumką.

– Dobry wieczór – powiedział z przekąsem, zszokowany jej widokiem Witek.

– Daruj sobie uprzejmości, bo już od dawna się w nie nie bawimy, a ja nie mam teraz czasu. Zejdź ze mną na dół, tam mam dla ciebie resztę prezentu.

– Nie przypominam sobie, żebym miał dziś urodziny.

– Ja też nie. Pośpiesz się.

Nie dając mu czasu do namysłu, odwróciła się na pięcie i zbiegła po schodach. Witek popatrzył niepewnie na Lupę, który obserwował tę scenę z kanapy.

– Ja bym poszedł. Nawet z czystej ciekawości. Poza tym jak nie pójdziesz, pewnie tu wróci, a chyba wolałbyś, żeby tego nie robiła.

Witek westchnął zrezygnowany, narzucił na siebie kurtkę i ruszył za Julią. Miał niejasne przeczucie, że dziewczyna zaraz go czymś niemiłym zaskoczy. Zresztą nie pierwszy raz. Poznał ją rok temu, na imprezie. Stała pod ścianą zatopiona w myślach, cicho sobie czasem coś szepcząc. Może właśnie tym go zaintrygowała, bo zrobił coś, co nie udało mu się nigdy wcześniej. Zagadnął dziewczynę.

– Powtarzam materiał na egzamin. Nie bój się, nie słyszę głosów.

To było pierwsze zdanie, które od niej usłyszał, po swoim niepewnym: „Hej, co robisz?”.

– Zakuwasz na imprezie?

– Jestem na medycynie. Rzadko kiedy się nie uczę, zwłaszcza w sesji, więc wybacz.

Mimo tego szorstkiego początku zostali jednak parą. Miał wrażenie, może zresztą całkiem słuszne, że służył jej właściwie tylko do tego, żeby się odstresować w łóżku. Krótko i na temat. Julia była właśnie taka. Żadnych zbędności, ozdobników. Bez szczególnej czułości rozstali się zaraz po zimowej sesji w zeszłym roku.

Wyszedł z klatki i skulił się w sobie. Było przeraźliwie zimno.

– A więc to ty jesteś odpowiedzialny za to, że Juleczka zawaliła semestr? – napadła go nagle jakaś nobliwa dama

– Słu... Słucham?

Witek przyjrzał się kobiecie i uznał z pewnością, że widzi ją pierwszy raz w życiu.

– Mamo, miałaś się nie wtrącać. – Julka przewróciła oczami.

– Już raz się nie wtrąciłam – warknęła kobieta i obrzuciła Witka wściekłym spojrzeniem.

– O co chodzi, do cholery?

Witek mógłby być teraz gdziekolwiek, byleby tylko nie na tym mrozie, z dwiema nie wiadomo czemu wściekłymi kobietami. W tym z jedną, o której wolał zapomnieć.

– Chodzi o to, że niczego nie potrafisz zrobić tak, jak trzeba – wysyczała Julia. – Myślałam, że to kwestia braku doświadczenia albo pecha. Ale już wiem, że masz to po prostu w genach.

– Co mam w genach?

– Niedoróbki.

Otworzyła szeroko drzwi czerwonego seata, przy którym stała. W środku leżał fotelik samochodowy z jakimś zawiniątkiem.

– A teraz krótko i na temat. To twój syn. Przyszedł na świat dokładnie sześć tygodni temu. Nie mówiłam ci wcześniej, bo nie chciałam mieć z tobą nic wspólnego. Jest tu tylko dzięki dzikiemu uporowi mojej bogobojnej matki, która zabroniła mi usuwać ciążę. Jednak to, że nie urodził się zdrowy, przerasta nawet wielką wiarę mojej mamy. Jeśli myślisz sobie teraz, że to pomyłka, droga wolna, rób badania genetyczne. Wystarczy jednak, że obliczysz sobie czas jego poczęcia, a zdasz sobie sprawę, że mówię prawdę, bo byliśmy wtedy razem, a ja nawet nie miałam czasu na żadne skoki w bok. A teraz nie mam czasu i energii, żeby zająć się takim dzieckiem. Wreszcie mogę zrzec się opieki nad nim. I właśnie to robię. Zostawiam go jego ojcu. I to już twoja broszka, co z nim zrobisz.

Witek słuchał tego monologu, mając niemal pewność, że jednak śni i ten męczący, absurdalny sen zaraz się urwie. Julia podała mu beznamiętnie fotelik, on jednak nie wyciągnął po niego ręki, więc bezceremonialnie postawiła go na chodniku. Matka w tym czasie wyjęła z bagażnika sportową torbę i rzuciła ją obok zawiniątka.

– Ciuchy, pampersy, butelki, mleko, takie tam pierdoły na początek – wyliczyła Julia, nie patrząc mu nawet w oczy.

– Żartujesz, prawda? – szepnął w końcu Witek przerażony.

– Tak, cholernie jest mi do śmiechu – stwierdziła sarkastycznie.

A potem, jakby nic się nie stało, wsiadły wraz z matką do auta i odjechały.

Witek poczuł, jak zalewa go fala paniki. Nogi miał jak z waty i pomimo okropnej pogody zrobiło mu się dziwnie gorąco. Patrzył bezradnie to na fotelik, to na odjeżdżające auto. Zrobił dwa kroki do tyłu, chcąc znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. I wtedy coś w nosidełku jęknęło, a potem rozpłakało się na dobre. Witek podszedł i ostrożnie odchylił kocyk. W świetle latarni zobaczył małą, śmieszną niemowlęcą twarz, wykrzywioną teraz od płaczu.

– Jezus Maria, to jakiś film. – Złapał się za głowę.

– Zamarznie panu to dziecko. – Jakaś staruszka ujęła go nagle za ramię. Witek podskoczył jak oparzony, patrząc na nią przerażonym wzrokiem. – No przecież zimno, panie, że psa nie wygonisz, a dziecko leży niemal na ziemi. Albo go pan weźmie, albo policję zawołam.

– Tak, już – wychrypiał. – Tak… Zimno… – Wziął ostrożnie fotelik i torbę. Maluch, ukołysany, zasnął tak nagle, jak się obudził.

– I co tam? Juluni się przypomniało, jak to wspaniale było cię mieć u boku? – rzucił Paweł, nie odwracając wzroku od telewizora, gdy tylko usłyszał, że drzwi otwierają się, skrzypiąc żałośnie.

Nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi, odwrócił się i zaniemówił. Witek z wyrazem bezgranicznego przerażenia na twarzy podszedł do kanapy i ostrożnie położył na niej fotelik. Obydwaj wpatrywali się w niego niczym w bombę, która lada chwila miała wybuchnąć i nie wiadomo, czy lepiej zacząć już uciekać, czy jednak próbować ją rozbroić.

Paweł pierwszy przerwał nieznośną, pełną napięcia ciszę.

– Witek, powiedz cokolwiek.

– Ona powiedziała, że to mój syn – poinformował Witek nie swoim głosem.

– I uwierzyłeś jej? Wziąłeś go tak bez słowa?

– Odjechały.

– Co to znaczy, że odjechały? Kto?

– Jula z matką.

– I zostawiły ci dziecko?

– Jak widzisz.

– Nie rozumiem. Ona nie chce swojego dziecka? Czy tylko dosyć dosadnie poprosiła cię o pomoc w opiece?

Witek podniósł głowę i spojrzał na Lupę.

– Ona go nie chce, Paweł.

– Ja pierdzielę, jak można nie chcieć dziecka? To przecież baba! Baby mają zakodowane chcenie dzieci…

– Nie zapominaj, że to Julia.

– Ja pieprzę. I co teraz? Ty musisz to sprawdzić jakoś. Test czy coś. Przecież nie może cię tak wrobić. Skąd wiesz, że kogoś nie miała?

– Nie wiem.

Spod kocyka dobiegło ich fuknięcie i mlaskanie.

– Jezu, on się budzi – jęknął Lupa. – I pewnie jest głodny. W tej torbie jest coś dla niego?

– Podobno... – Witek kucnął przed sofą i delikatnie odsunął kocyk. Maluch spał jeszcze, ale co chwilę wystawiał język w poszukiwaniu jedzenia. Miał czarne, długie jak na niemowlę włosy. I dziwne, jakby skośne oczy. Paweł zaglądał koledze przez ramię, przetrząsając przy okazji torbę.

– Ale tyci. Śmieszne ma te oczka.

„Niedoróbki”– Witek przypomniał sobie słowa Julii.

Jego wzrok padł na teczkę, którą wcześniej bezceremonialnie wetknęła mu do ręki. Tknięty jakimś złym przeczuciem otworzył ją gorączkowo. Pierwszy wypadł akt urodzenia.

„Jerzy Kochanowski. Ojciec Witold Kochanowski”.

Drżącą ręką wyciągnął książeczkę zdrowia.

„Waga urodzeniowa 3020 g, długość 50 cm”.

„6 punktów w skali Apgar”, „Niedotlenienie, zamartwica”.

„Zespół Downa”.

Usiadł na sofie i wziął głęboki oddech.

– Tylko mi tutaj nie padnij. – Głos Lupy dobiegał go jakby zza ściany.

Witek przełknął ślinę i obłąkanym wzrokiem spojrzał na kolegę.

– Spokojnie. To dziecko, a nie obcy. – Paweł, któremu minął już pierwszy szok, próbował jakoś rozładować sytuację.

– Ono ma downa.

– Co?

– Ma zespół Downa.

Lupa nachylił się nad fotelikiem, trzymając już w ręku butelkę i mleko modyfikowane.

– Może rzeczywiście trochę tak wygląda.

W tym momencie niemowlę rozdarło się na dobre.

– Z downem czy nie, na pewno jest głodny – stwierdził Paweł rzeczowo. – Widzę, że nie jesteś w stanie, więc ja się tym zajmę. Już to kiedyś robiłem.

Rzeczywiście po kilku minutach mleko było gotowe.

– Wyjmij go teraz – zarządził, potrząsając butelką energicznym ruchem.

Witek spojrzał na niego, jakby Paweł mówił co najmniej po chińsku.

– Nie patrz tak, tylko wyjmij i go rozbierz, zanim się ugotuje w tych betach.

Zdziwiony stanowczym tonem Lupy, odpiął szelki i delikatnie wyjął płaczące niemowlę. Drżącymi rękami rozpiął kombinezon i zaczął uwalniać z niego rączki i nóżki chłopca, który płakał coraz żałośniej.

– Nakarmisz go?

– Jak? – jęknął Witek.

– No normalnie. Jak na filmach.

Witek wziął dziecko na ręce i wetknął butelkę szybkim ruchem do buzi malca. Płacz ustąpił zachłannemu posapywaniu.

– Głodzili go tam chyba – westchnął Lupa i zaczął przeglądać dokumentację chłopca.

– Jerzy… Co to za imię dla dziecka. Jurek?

– Jerzyk może. – Witek sam nie wiedział, czemu to powiedział.

– No Jerzyk jakoś bardziej dziecięco brzmi. Wiesz, że widniejesz jako ojciec na akcie urodzenia? I w książeczce zdrowia? Tu jest jakaś dokumentacja medyczna. Będziesz musiał przejrzeć i się zapoznać z jego stanem...

– Nie mów, że będę coś musiał...

Lupa podniósł wzrok i spojrzał badawczo na Witka.

– Wiadomo. Nic nie musisz. Ale zanim cokolwiek odkręcisz, minie trochę czasu.

– A jeśli nic się nie odkręci? Jeśli to naprawdę mój syn?

– A to możliwe? – dopytał niedowierzająco Lupa.

– Milion razy bardziej niż to, że mnie zdradziła.

– Pamiętaj, że to wyjątkowo bezwzględna zawodniczka.

– To prawda. Ale w tamtym czasie miała na pewno tylko mnie. I skrypty.

Zamilkli obydwaj, wpatrując się w niemowlę, które zamknęło teraz oczy i z wyraźną błogością powoli ssało mleko z butelki. Chłopiec złapał nagle Witka za palec. Uścisk malutkiej rączki był zadziwiająco mocny. Pomimo oszołomienia sytuacją czuł, że zrobiło mu się żal niczemu niewinnego niemowlęcia, które prawdopodobnie sprowadził na ten świat, pragnąc zaspokoić swoje proste żądze. Ten żal mieszał się z tępym przerażeniem.

– Co mam robić? – wyszeptał. – Przecież nie mogę się nim zająć. Nie umiem, nie znam się na dzieciach. I to jeszcze chorych. Muszę gdzieś go oddać.

– Matce?

– Mojej?

– Raczej nie jego, to już wiemy.

– Chyba zwariowałeś. Moi starzy nie mogą się o niczym dowiedzieć.

– Chcesz go oddać do jakiejś placówki?

– Tak będzie najlepiej. – Witek wbił wzrok w podłogę.

– Skoro tak uważasz… – prychnął Lupa.

Witek podniósł głowę zdziwiony reakcją kolegi.

– Nie patrz tak. Sam zdecydujesz. Tymczasem radzę zajrzeć mu w pieluchę, bo ten smród to chyba od niego.

Rozdział 2

Jak co dzień rano obudził się z totalnym poczuciem „bezczasu i bezmiejsca”. Na suficie wesoło tańczyły promienie zimowego słońca. Odwrócił się na bok i zdrętwiał. Patrzyło na niego dwoje czarnych jak węgielki oczu. Wszystkie wydarzenia poprzedniego wieczoru powróciły gwałtownie, zmniejszając jego żołądek do rozmiarów orzeszka ziemnego. Wziął głęboki oddech, ale wciąż nie odrywał wzroku od chłopca. Maluch patrzył na niego jak zahipnotyzowany, wykonując przy tym co chwilę nieskoordynowane ruchy rękami i nogami.

– Co mam z tobą zrobić? – jęknął Witek.

Chłopiec, słysząc jego głos, ożywił się jeszcze bardziej. A potem się uśmiechnął. Skośne oczy zrobiły się jeszcze bardziej skośne. W drzwiach stanął Lupa z butelką.

– Chodź do wujka! – Uśmiechnął się szeroko.

– Lupa, nie poznaję cię. – Witek wtulił twarz w poduszkę, pragnąc zapaść się w niej i zapomnieć o całej tej sytuacji. Kiedy w końcu ją wyjął, Jerzyk spoczywał już bezpiecznie w ramionach kolegi, z entuzjazmem ssąc smoczek butelki.

– Skąd ty wiesz takie rzeczy?

– Jakie?

– No chociażby, jak zrobić to cholerne mleko.

– Stary, mam czworo młodszego rodzeństwa.

Witek spojrzał na niego zdumiony.

– Naprawdę?! – Zdał sobie nagle sprawę, że chociaż mieszkali już razem kilka miesięcy, nadal niewiele wiedział o swoim współlokatorze. Lupa był po prostu kolegą kolegi szukającym kiedyś taniego lokum. Witek zgodził się, żeby wynajął w jego mieszkaniu jeden pokój za dosyć symboliczną kwotę. Lupa, czyli Paweł Żak, okazał się całkiem porządnym gościem, niemal zawsze zatopionym w czytaniu jakiejś arcyważnej lektury, co jednak nie przeszkadzało mu w bacznym obserwowaniu otaczającej go rzeczywistości. Wielomówstwo na pewno nie było jego cechą wiodącą, jednak rzadkie wnioski, jakie czasem wysnuwał, zazwyczaj okazywały się trafne. Witek trochę na nie czekał, a trochę się ich bał, bo często demaskowały coś, co skrywał gdzieś bardzo głęboko w sobie.

Lupa uśmiechnął się, widząc, jak Jerzyk zachłannie pałaszował mleko, a kiedy skończył, bardzo fachowo podniósł go do odbicia.

– Zawsze lubiłem karmić dzieciaki.

Na twarzy pojawił mu się wyraz błogości zmieszanej z cieniem melancholii.

– Lupa, ty nie jesteś czasem babą? Nawet ksywę masz taką jakąś babską – jęknął Witek.

Paweł prychnął tylko pogardliwie, nawet nie podnosząc wzroku.

Nagle Witek wstał, jakby ktoś niespodziewanie oblał go wiadrem zimnej wody.

– Ja pierdzielę, przecież mam egzamin! – krzyknął, łapiąc się za głowę i gorączkowo szukając chociaż w miarę czystych spodni. Po kilku sekundach bieganiny w te i we wte oraz przerzucaniu kolejnych walających się wszędzie ubrań stanął niemal tak samo nagle i wlepił wzrok w niemowlę.

– Jezu, co ja mam z nim zrobić? – jęknął

– Zostanę z nim – oznajmił Lupa ze stoickim spokojem. – Mam dziś jakieś zajęcia, ale mogę nie być dwa razy.

– Kupię ci najnowsze wydanie Pollyanny! Dzięki! – wykrzyknął Witek, po czym z prędkością światła zbiegł po schodach i wsiadł do swojego mocno już wysłużonego forda.

Chociaż narastała w nim panika związana z marnym stanem wiedzy, jaki jechał reprezentować, czuł też coraz większą ulgę, im dalej znajdował się od domu, małego Jerzego i całej tej kuriozalnej sytuacji. Po kilku minutach miał wrażenie, że nic się nie wydarzyło. Zaparkował na zakazie, licząc na łut szczęścia, że przez kolejną godzinę nie będzie gdzieś w pobliżu stróżów porządku. Niczym błyskawica pokonał dwa piętra nowoczesnego gmachu Wydziału Prawa.

– Jest i zguba – przywitał go Kuba, kolega z grupy, uśmiechając się jakoś niekoniecznie szczerze.

Witek wzruszył ramionami

– Nie mogłem tego przegapić. Wołał mnie już?

Zanim usłyszał odpowiedź, drzwi ogromnej sali się otworzyły i dobiegł ich tubalny głos doktora Zbiecia:

– Witold Kochanowski, zapraszam!

Witek wkroczył do sali na drżących nogach. Przy stole egzaminacyjnym siedział już Zborowski, klecąc coś ewidentnie bez większego ładu i składu.

– Proszę wylosować pytania. – Doktor Zbieć podał mu beznamiętnie mały koszyczek z kartkami.

Witek wylosował, usiadł przy stole i drżącymi rękoma otworzył zawiniątko. Odetchnął głośno i przeczytał. Raz, drugi, trzeci. Poczuł, że zrobiło mu się duszno.

Nic.

To była jedyna myśl, jaka w tym momencie przyszła mu do głowy.

Nawet nie doszedł w powtórkach do tej partii materiału. Odczekał chwilę, ale nic mu nie zaświtało. Żadne z pytań nie nasunęło nawet drobnego skojarzenia. Równie dobrze mogłyby być napisane po chińsku.

– Pan Kochanowski? – głos doktora dobiegł do niego jak zza ściany.

Witek spojrzał na niego tępym wzrokiem. Wstał z ławki, czując, że nogi ma jak z waty, i podszedł do stolika, suto zastawionego świeżymi pączkami.

– Niech pan siada. – Zbieć wskazał mu ręką krzesło.

– Chyba nie trzeba. – Witek spuścił na chwilę głowę niczym uczeń przyłapany na wybiciu okna piłką.

– Słucham?

– Nie będę marnował pana cennego czasu. Nie znam odpowiedzi na te pytania. „Jak i na wiele innych” – pomyślał w duchu

Zbieć westchnął, rozparł się w ławce i popatrzył badawczo na Witka.

– Wie pan, że uczył mnie pana ojciec? A mojego ojca pański dziadek?

– Tak, słyszałem coś – bąknął.

– Wie pan, co oznacza czwarty egzamin w plecy?

Wiedział aż za dobrze. Powtórka roku.

– Tak.

– Jest pan na tyle zdesperowany, żeby powtórzyć cały drugi rok?

– Nie wiem – odpowiedział szczerze.

– Ja właśnie też nie wiem. Bo te studia są właśnie dla takich desperatów. Tu nie może być popeliny. Albo ktoś jest dobry w tym, co robi, albo tego nie robi.

– To jakaś sugestia?

Zbieć westchnął.

– Nic nie sugeruję. No może trochę. Tylko niech mi pan nie robi za plecami czarnego PR-u, że się mszczę na protegowanych.

Witek podniósł szybko głowę i badawczo spojrzał na wykładowcę. Poczuł takie uderzenie gorąca, że prawie się zachwiał.

– Jak to? – wydusił z siebie.

– Co „jak to?” – zdziwił się Zbieć.

– Jak to: „protegowanych”?

Wykładowca wbił w niego wzrok, zdając sobie sprawę, że powiedział coś, czego nie powinien. Młody Kochanowski żył widocznie w przeświadczeniu, że cudownie sam dostał się na jeden z najbardziej obleganych kierunków w tym mieście, gdy tymczasem sławny dziadek wszystko załatwił przez telefon, nie ruszając się nawet z ulubionej sofy.

– Proszę zawołać kolejną osobę. – Odwrócił się do okna, uciekając przed wzrokiem studenta.

– Ojciec czy dziadek? – wysapał Witek.

– Takie sprawy proszę już załatwiać w domowych pieleszach – żachnął się wykładowca.

Witek porwał swój indeks i wypadł z sali wprost w morze ludzi. Rzucił na nich tylko pełne obłędu spojrzenie i zbiegł po schodach, pchnął wielkie drzwi i wypadł na ulicę, pokrytą warstwą świeżego śniegu. Nie czując przejmującego zimna, drżącymi rękoma zaczął przeszukiwać kieszenie w poszukiwaniu telefonu. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że kurtka wraz z komórką, dokumentami i kluczami została przed salą, w której oblał swój ostatni egzamin. Zaklął pod nosem, ale nie mając wyjścia, wrócił tam, gdzie wolałby się już nigdy nie pokazywać. Na szczęście wszyscy dokądś się rozeszli, uniknął więc nachalnych pytań. Wyjął telefon i już miał zamiar w napadzie szału zadzwonić do ojca, gdy zobaczył na wyświetlaczu siedem nieodebranych połączeń. Lupa.

Jerzyk.

Poczuł nieznośny ból w mostku. Przez ostatnie pół godziny przestał chociaż na chwilę myśleć o całej sytuacji. Teraz wróciła i znowu zwaliła go z nóg. Zadzwoni do ojca i co mu powie? „Nie zdałem czterech egzaminów, tato. I dorobiłem się syna z zespołem Downa”.

Patrzył przez chwilę tępo w telefon, walcząc z pokusą, żeby nie wyrzucić go przez ogromne okno. A potem uciec gdzieś na koniec świata. Jednak wbrew sobie przymknął oczy i zadzwonił. Aż podskoczył, kiedy zamiast głosu współlokatora usłyszał jakiś totalny jazgot.

– Wooooła cię, Wiiiteeeek!

Lupa próbował przekrzyczeć żałosny, niemowlęcy płacz.

– Kurwa mać – zaklął tylko i się rozłączył.

Czuł, że ogarnia go panika, i tylko jakaś resztka rozsądku pokierowała jego krokami w stronę auta.

– Płacze tak już chyba od godziny – usłyszał, gdy tylko otworzył drzwi. – Może go weźmiesz na chwilę? Bo zaraz ogłuchnę.

W pierwszym odruchu chciał zaprotestować, ale zamiast tego, zupełnie wbrew sobie, rozebrał się, umył ręce i podszedł do kolegi. Delikatnie wziął Jerzyka na ręce i zaczął nieporadnie kołysać. Efekt był taki, że maluch rozdarł się jeszcze rozpaczliwiej.

– No nie rycz. – Przytulił go do siebie i zaczął energicznie chodzić po mieszkaniu.

Po kilku minutach płacz zaczął słabnąć, a Witek poczuł, że niemowlę się rozluźniło, wtuliło głowę w jego ramię i jeszcze raz głośno westchnęło. Po czym chłopczyk zasnął, jak gdyby nigdy nic.

– Już chciałem go zostawić sąsiadom pod drzwiami. – Lupa wyłożył się na kanapie, faktycznie już zmęczony.

Witek usiadł ostrożnie na fotelu i przyjął pozycję półleżącą, żeby Jerzyk z niego nie spadł. Westchnął głęboko, tak jakby chciał strząsnąć z siebie wszystkie stresy z ostatniej godziny. Nie miał już nawet siły myśleć i roztrząsać tego, co się wydarzyło na uczelni. Czuł, że ogarnia go jakaś dziwna obojętność wobec świata za drzwiami, Zbiecia, egzaminów, rodziny, która tak bardzo chciała pokierować jego losem. Chciał zasnąć jak maluch na jego ramieniu i choć przez chwilę totalnie wyłączyć się ze swojego dziwnego życia.

– Jak ci poszło?

– Gorzej niż zazwyczaj.

– Rozumiem.

Witek spojrzał na Lupę z wdzięcznością. Nigdy nie był nachalny. I często rzeczywiście rozumiał.

– Przejrzałem jego papiery. Dobra wiadomość jest taka, że nikt nie doszukał się wady serca.

– Słucham?

Witek czuł, że nie jest gotowy na tego typu rozmowę.

– Dzieci z zespołem często mają wady serca, trochę o tym czytałem. Ta gorsza wiadomość jest taka, że czeka go kilka wizyt u specjalistów. Poza tym potrzebuje rehabilitacji. I terapii.

Witek popatrzył na współlokatora pustym wzrokiem. Rehabilitacja, terapia, specjaliści. A on nie umiał nawet go przewinąć i przygotować mu mleka. Nie wiedział, kiedy chodzi spać, co lubi, nie potrafił zakładać mu niemowlęcych ubrań, nawet nie wiedział, jak powinien go ubierać. Ani nosić… Nie wiedział o nim nic. Nigdy też nie myślał, że będzie ojcem. Może kiedyś, tak czysto teoretycznie, traktując to jako powinność wobec rodzaju ludzkiego i ku przedłużeniu żywotności swojego jakże honorowego nazwiska. Które wobec ostatnich wydarzeń miał głęboko w poważaniu.

– Nie może tu zostać – szepnął Witek i natychmiast przestraszył się, że znów wypowiedział to na głos.

Zalała go fala wstydu, strachu, desperacji. Jakaś dziwna, niepojęta mieszanka uczuć, która sprawiła mu w jednej sekundzie niemal fizyczny ból.

Paweł wbił w niego wzrok.

– Chcesz go oddać do jakiegoś ośrodka? Jak psa do schroniska?

– Jakiego schroniska, przestań dramatyzować! – krzyknął Witek, czując, że wzbiera w nim gniew. – A co mam zrobić? Nie umiem się nim zająć. Jemu trzeba pomocy, rehabilitacji, wszystkich tych bajerów, o których nie mam zielonego pojęcia. Nie potrafiłbym zająć się zdrowym dzieckiem, a co dopiero takim!

– Skąd wiesz?

– Znasz mnie.

– Myślę, że ty sam siebie jeszcze nie znasz. – Paweł wstał i podszedł do okna. Oparł się o framugę i zapatrzył gdzieś daleko.

Witek zamknął oczy. Lupa pewnie miał rację. Zdanie, które wypowiedział, utkwiło gdzieś głęboko w sercu, jednak nie miał teraz w sobie ani odrobiny siły, żeby je rozważyć. Może kiedyś.

– Jedź po mleko dla młodego, zanim zamkną ci sklepy.

– Mleko? – Witek drgnął wytrącony z letargu.

– Weź opakowanie po tym, co się skończyło. Swoją drogą, szanowna wyrodna matka mogła dać chociaż całą paczkę, a nie jakąś końcówkę – stwierdził Paweł, kręcąc głową z dezaprobatą.

Witek całym sobą wiedział, że nie chce ruszać się z kanapy, najlepiej już nigdy, jednak wizja płaczącego z głodu niemowlęcia przerażała go zupełnie. Lupa delikatnie wziął od niego Jerzyka.

– Świeże powietrze dobrze ci zrobi. Tylko nie rozkoszuj się nim zbyt długo, bo czekoladą go raczej nie zapcham.

Witek posłusznie narzucił kurtkę i jakąś ostatnią siłą woli skierował nogi do apteki, zgadując, że może być w niej mleko dla niemowląt. Kiedy wrócił, Jerzyk już nie spał, ale też nie darł się wniebogłosy. Paweł bez słowa skargi zajął się maluchem. Nakarmił go, przewinął i w końcu udało mu się go uśpić.

Witek otworzył teczkę i zaczął czytać. Wertował papiery kilka razy, próbując wydobyć z nich coś więcej niż suchą diagnozę. Chciał zajrzeć w przyszłość swoją i tego dziecka. Tymczasem każde zdanie brzmiało jak wyrok. Przez kilka godzin wbijał się w zasoby internetu, przeskakując z naukowego bełkotu na prawdziwe historie prawdziwych dzieci i ich rodzin. Chociaż nierzadko były pełne optymizmu, nie przynosiły mu ukojenia, o którym marzył. Potrzebował chociaż cienia nadziei. Sam nie wiedział na co. W środku nocy, po fali zrezygnowania dopadła go fala wściekłości. Na Julię. Na siebie. Na wadliwe, nadprogramowe chromosomy, które złamały życie już niejednej osobie. W końcu zmęczony plątaniną złych myśli zapadł w krótki, niespokojny sen. Obudził go niemowlęcy płacz. Kiedy podszedł do Jerzyka, ogarnęła go fala strachu i bezsilności. Lupa spał twardo, więc Witek nieporadnie przygotował mleko i nakarmił małego. Przeraziło go, że trzymając chłopca na rękach, nie czuje żadnych ciepłych uczuć. Po kilku godzinach zagłębiania się w „trisomiczny świat”, jak sobie sam go nazwał w myślach, widział już zamiast dziecka naukowe opisy chorób i zagrożeń charakterystycznych dla zespołu Downa. Popatrzył na zegarek. Było równo kwadrans po trzeciej w nocy. Ciemność, która wlewała się do pokoju, była niczym w porównaniu z ciemnością, którą nosił teraz w sercu. Czuł, że się dusi, nie wiedząc, co dalej robić, jak wybrnąć z całej tej chorej sytuacji.

„Z tego nie da się wybrnąć” – przemknęło mu przez głowę.

Cokolwiek by zrobił, dokądkolwiek by uciekł, jego syn zawsze gdzieś będzie. Przeraziło go to. To nie tak miało wyglądać. Najchętniej zacząłby wszystko od początku. Nie wiedział tylko, gdzie krył się ten moment jego życia, kiedy jeszcze było dobrze.

Nagle przez głowę niczym błyskawica przemknęła mu myśl. Przecież nie musi szukać ośrodka dla Jerzyka. W wyszukiwarkę szybko wpisał trzy słowa: okno życia Wrocław.

Czuł, że oddech mu przyśpiesza. Musi to zrobić, dla dobra małego. Opiekuńcze siostrzyczki przygarną go i będą wiedziały, co robić dalej.

– Będzie ci dobrze – wyszeptał do chłopca, który patrzył na niego z jakąś dziwną powagą i smutkiem. Zacisnął powieki, ale po chwili otworzył je i zaczął po cichu pakować rzeczy Jerzyka. Modlił się, żeby tylko Lupa się nie obudził. Rano będzie mu łatwiej wszystko wytłumaczyć, jakoś się obronić.

– Zresztą, dlaczego miałbym się tłumaczyć? – warknął sam do siebie i poczuł, że od nowa wzbiera w nim złość.

Jerzyk ubrany w kombinezon i włożony do nosidełka natychmiast zasnął. Wyszli niemal bezszelestnie.

Rozdział 3

Aniela Filipczak miała ostatnio wątpliwe szczęście spotykania dawno niewidzianych znajomych. Nie była aspołeczna. To na pewno nie. Po prostu bała się jednego niewinnego i zrozumiałego w takich sytuacjach pytania: „Co teraz porabiasz?”.

„Nie porabiam”.

Tylko ta jedna tak bzdurna odzywka cisnęła jej się w tych momentach na usta. Ale że z natury była dobra dla ludzi, próbowała zawsze coś odpowiedzieć. Że ma dziekankę, że kiedyś wróci na studia. Że dorabia to tu, to tam. Wersję „hard” zostawiała dla siebie. Tak, chciała widzieć sens. Wiedziała, że jest. Musi być. Jednak była już niecierpliwa, za co sama siebie ganiła nieustannie w myślach. Zima z klaustrofobicznie krótkim dniem również nie nastrajała jej zbyt pozytywnie. Mimo to bardziej obawiała się wiosny, z zapachem ziemi wypełnionym pragnieniem jakiegoś nowego początku. Życia.

Szła dosyć szybko przez puste, osiedlowe ulice. Nie dlatego że jakoś bardzo jej się śpieszyło. Pociąg odjeżdżał dopiero za godzinę. Specjalnie wybrała tę porę, żeby miasto, które szczerze polubiła, jeszcze spało, gdy będzie odjeżdżać. Ciągnęła za sobą plastikową walizkę na kółkach, wydającą z siebie o wiele za dużo hałasu jak na czwartą rano. Najchętniej wzięłaby ją pod pachę i szła na palcach, ale wiedziała, że nie ma w sobie na tyle siły. Chyba właśnie tej siły i witalności brakowało jej teraz najbardziej. Mimo to wybrała dziś dłuższą drogę, prześlizgując się pomiędzy blokami, przez podwórka pogrążone w mroku. Rezygnacja i żal wzięły górę nad strachem, który normalnie by jej w tych okolicznościach towarzyszył. Nigdy nie należała do zbyt odważnych. To na pewno. Ale może i to się ostatnio zmieniło.

„Zmiany są dobre”. To zdanie jej ojca. Ale przecież są i zmiany na gorsze, co wtedy? Dziś będzie miała okazję zapytać. Wykrzyczeć komuś swoją bezsilność i brak nadziei. Oczyma wyobraźni już widziała tę scenę tak wyraźnie, że straciła poczucie rzeczywistości. Mijała właśnie kolejną ciemną bramę, która nagle rozjarzyła się jasnym światłem samochodowych lamp. Kierowca zaczął hamować, ale auto zadygotało tylko na śliskim śniegu. Uskoczyła w ostatniej chwili, przewracając się na oblodzony chodnik. Usłyszała straszny trzask. Czerwona walizka rozpadła się na milion plastikowych części, dramatycznie kontrastujących z bielą nieodgarniętego jeszcze o tej porze śniegu. Kłębowisko ubrań wychylało się groteskowo spod pogiętego plastiku. Aniela poczuła, jak śnieg wchodzi jej za kołnierz, w mankiety, już nie mówiąc o tym, co miała na twarzy. Potem poczuła pulsujący ból w kolanach, rozlewający się na miednicę i biodra. Przestraszyła się, ale mimo to postarała się usiąść jak najszybciej, bo leżenie w śniegu wydało jej się już wystarczająco upokarzające.

Drzwi auta otworzyły się z impetem i wybiegł z nich ciemnowłosy chłopak. Na jej widok złapał się za głowę.

– Jezu...

Aniela spojrzała na niego spod mokrych włosów. Fala adrenaliny rozlała się już po jej ciele. Serce waliło jak szalone.

– Mhm… Musiał tu być ewidentnie i na szczęście uratował mnie od głupiej śmierci lub przynajmniej kalectwa – wyrzuciła z siebie.

– Kto?

Chłopak stanął zdezorientowany.

– No Jezus, którego wzywałeś przed chwilą – mruknęła, strzepując z siebie śnieg.

– Nic... nic ci nie jest?

– Nie wiem – odpowiedziała zgodnie z prawdą.

Chłopak złapał się za głowę po raz kolejny. Ominął nieporadnie roztrzaskaną walizkę, na widok której wyrzucił pod nosem kilka przekleństw, i przykucnął obok Anieli.

– Pomogę ci wstać.

– No próbuj, próbuj.

Popatrzyła na niego spode łba. Najchętniej zostałaby w tej pozycji, bojąc się, że jednak coś sobie połamała. Chłopak ujął ją delikatnie i pociągnął do góry. Poczuła znajomy ból w dole brzucha. Za wszelką cenę nie chciała pokazać w tym momencie słabości, ale mimowolnie przygięła się lekko i syknęła pod nosem.

– Wezwę karetkę, dobrze? – szepnął z przerażeniem.

– Nie, nie, daj mi chwilę – wysapała, czując jednocześnie, że robi jej się słabo. – Muszę usiąść…

– Ja... jasne. – Niemal wepchnął ją na tylne siedzenie auta, zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek więcej.

Poczuła się skrępowana, chciała wysiąść jak najszybciej i iść dalej w swoją stronę, ale wciąż miała mroczki przed oczami. Wzięła kilka głębokich oddechów i podniosła głowę. Twarz chłopaka, który stał nad nią, była tak upiornie blada, że mógłby spokojnie zagrać w każdym horrorze bez charakteryzacji.

– Spokojnie, będę żyć, przynajmniej jeszcze dobrą chwilę – szepnęła.

– Siedź tu i się nie ruszaj, pozbieram twoje rzeczy.

Zaczął grzebać w bagażniku, a po kilku minutach stanął przed Anielą, dzierżąc w rękach dwie reklamówki wypełnione po brzegi zawartością czerwonej walizki. Dziewczyna roześmiała się na ten widok.

– Jedziemy na Świebodzki? To dobra pora, żeby zająć najlepsze miejscówki.

Chłopak stropił się nieco, ale i na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Ale i zmieszania.

– Przepraszam, pojawiłaś się tak nagle, że nie zdążyłem wyhamować.

– Wiem, zamyśliłam się. Poza tym nie spodziewałam się nadzwyczajnego ruchu o tej porze. Daj te reklamówki i pójdę już.

Nagle dał się słyszeć żałosny szloch. Aniela zdezorientowana popatrzyła na chłopaka, który zbladł jeszcze bardziej. A potem, szukając źródła dźwięku, zajrzała na przednie siedzenie.

– Ciiiii – powiedziała machinalnie i dotknęła twarzy niemowlęcia.

Potem szybko włożyła mu smoczek i maluch natychmiast zapadł w sen.

– Jest chory?

– Słucham?

– Jedziecie na pogotowie? Taka pora...

Chłopak włożył ręce głęboko do kieszeni. Zapadła krępująca cisza.

– Przepraszam, nie chcę być wścibska.

– Długo by opowiadać.

– Rozumiem. Nie zatrzymuję was.

Zaczęła wysiadać z auta, pomimo że nadal ból był dosyć mocny.

– Zaczekaj, boli cię?

– Trochę, ale przestanie – szepnęła.

– Siedź, zawiozę cię do domu.

– To raczej niemożliwe.

– To, że masz teraz dwie reklamówki zamiast pięknej czerwonej walizki, jeszcze nie robi z ciebie bezdomnej – zażartował, choć wcale nie było mu do śmiechu.

– Właśnie wyprowadziłam się z wynajmowanego pokoju. Jadę do domu. – Aniela się uśmiechnęła.

– Daleko?

– Dosyć. Okolice Zakopanego.

– Musisz tam być już dzisiaj?

Aniela popatrzyła na niego uważnie.

– Spokojnie. Mieszkam tu niedaleko z kolegą. Zrobię ci herbaty, dam jakąś torbę i zobaczę, czy mi nie zejdziesz.

– To chyba nie będzie konieczne. Nie lubię komuś psuć planów. Jedź z maluszkiem tam, gdzie mieliście jechać, i nie kłopocz się mną. Dam sobie radę.

– Nie wątpię, skoro jesteś góralką…

– Właśnie! – Uśmiechnęła się.

– Nie daj się prosić. Nie chcę mieć cię na sumieniu.

– Nie musisz, to przecież nie twoja wina. Jedź dalej swoją drogą, że tak się nieco patetycznie wyrażę.

Chłopak spojrzał na przednie siedzenie.

– Naprawdę nie chcę cię zatrzymywać.

Cisza, która teraz zapadła, była jeszcze dłuższa i jeszcze bardziej krępująca. Przerwało ją ciche westchnienie.

– Może ktoś jednak powinien mnie zatrzymać – odparł.

*

Sen był długi i męczący, a jednak kiedy nagle się obudził, wystraszony, nie pamiętał nic. Oddech miał przyśpieszony. Na dworze powoli wstawał kolejny zimowy dzień. Niebo blakło, zmieniając granat nocy na szarość, którą były wypełnione po brzegi kolejne dni. W mieszkaniu panowała cisza absolutna, nawet z ulicy nie dochodził jeszcze znajomy szum aut wiozących swoich zaspanych pasażerów do porannych obowiązków. Ani noc, ani jeszcze dzień. Paweł poczuł, że ogarnia go niepokój. Myślał przez chwilę, próbując znaleźć jego źródło. I wszystkie te jego myśli krążyły nieustannie wokół Witka i małego Jerzyka. Sam nie wiedział, czemu tak bardzo przejął się ich losem. Relacji ze współlokatorem na razie nie mógł nazwać przyjaźnią. Zresztą żadnej relacji w swoim życiu nie mógł tak nazwać. Znalazł swoją bezpieczną niszę w byciu bardziej przy kimś niż z kimś. Zawsze raczej się przyglądał, niż uczestniczył w czymkolwiek. Zakorzeniony w świecie literatury, żył w świecie fikcyjnych postaci, z którymi nic nie musiał budować. A jednak pojawienie się małego chorego dziecka poruszyło w nim jakąś dawno nieużywaną strunę. Obudziło tęsknotę, sam jeszcze nie wiedział dokładnie za czym. Może za domem, w którym wyrastał, rozgardiaszem, jaki nieustannie mu towarzyszył przy tak licznej rodzinie. Odkąd mieszkał na stancji, przytłaczała go cisza panująca w mieszkaniu. Kwilenie Jerzyka było znajome i swojskie.

– Jest za cicho – szepnął sam do siebie. Poprzednia noc była wypełniona płaczem maluszka, który chyba na swój sposób odreagowywał całą sytuację. Wstał powoli, targany jakimś niejasnym przeczuciem. Ostrożnie podszedł do drzwi pokoju Witka i uchylił je, usiłując przy tym nie skrzypieć. Złapał się za głowę, kiedy zobaczył rozbebeszone łóżko, a w nim ani śladu Jerzyka, ani jego domniemanego ojca.

– Jasna cholera.

W ciągu minuty, podczas której szukał swojego telefonu, zdążył wymyślić przynajmniej kilkanaście czarnych scenariuszy, z których każdy kolejny był coraz bardziej dramatyczny.

– Kurwa mać, kurwa mać – szeptał nerwowo do słuchawki, kiedy kobiecy głos po raz kolejny poinformował go, że abonent jest czasowo niedostępny.

Cały czas trzymając telefon przy uchu, zaczął się ubierać, chociaż nie miał zielonego pojęcia, dokąd ma pójść. Targany mieszanką złości, niepokoju i wyrzutów sumienia zaczął wsuwać pośpiesznie buty. W tym momencie usłyszał kroki na korytarzu, sekundę później znajome chrobotanie zamka. Zamarł, nie mogąc się ruszyć. Drzwi uchyliły się powoli.

– Wejdź proszę – szepnął Witek.

Jednak zamiast niego ujrzał w korytarzu jakąś drobną dziewczynę. Witek, który wszedł tuż za nią, aż się wzdrygnął na widok Lupy.

– Cześć.

Usłyszał cichy głosik dziewczyny.

– Cześć – równie cicho odpowiedział Lupa, czując jakąś dziwną nierealność całej tej sceny.

Potem zapadła zbyt krępująca cisza, podczas której każde z nich o wiele za długo przypatrywało się pozostałym. Paweł z twarzy Witka wyczytał od razu poczucie winy pomieszane z rezygnacją. Aniela w oczach stojącego przed nią blondyna widziała zarówno troskę, jak i złość, której nie potrafił ukryć. Nagle zapragnęła uciec stąd jak najdalej, czując jakiś ogromny niepokój i napięcie panujące w tym pomieszczeniu pomiędzy dwójką zupełnie nieznanych jej chłopaków. Nie powinna tu być. Wzięła głęboki oddech, bo znów poczuła, że zaczyna jej wirować w głowie. Witek jakby wyczuł to od razu, bo poczuła, że chwyta ją pod ramię.

– Usiądź. Dobrze się czujesz?

– Mhm. – Na nic więcej się nie zdobyła i posłusznie usiadła na miękkiej, ikeowej szarej sofie.

Lupa chciał od razu zażądać wyjaśnień, zwymyślać Witka, a najlepiej udusić go własnymi rękami. Ale nie byłby sobą, gdyby zamiast tego nie podszedł do niego, nie wziął śpiącego w nosidełku Jerzyka i nie oświadczył:

– Wyglądacie na takich, którzy chcą usiąść i wypić herbatę. – Dostrzegł błysk wdzięczności w zmęczonych oczach dziewczyny i Witka, więc zniknął szybko w kuchni, zostawiając po drodze malucha w sypialni jego taty.

Aniela poczuła, że wreszcie robi jej się ciepło, zdjęła więc powoli kurtkę i czapkę. Witek teraz dopiero mógł się jej dokładnie przyjrzeć. Miała szczupłą, ładną buzię, krótkie, lekko kręcone włosy idealnie pasujące do kształtu twarzy. Cała była niesamowicie drobna i krucha, a przez to bardzo dziewczęca.

– Jak się czujesz? – powtórzył pytanie.

– Lepiej już, dzięki – powiedziała słabo. – Nie bój się, nic złego mi nie zrobiłeś.

– Wpadłaś pod moje auto – dodał nieco pewniejszym głosem. – Napij się herbaty i zawiozę cię do szpitala, dobrze?

– Żadnego szpitala – stwierdziła zdecydowanie. – Jestem już duża, umiem sama o sobie decydować. Jakby co, zeznam, że chciałeś mi pomóc. – Uśmiechnęła się znowu.

– Eh… – westchnął. – Twarda z ciebie sztuka.

– Mam to we krwi, nic na to nie można poradzić. – Ponownie roześmiała się perliście i Witek poczuł się przez chwilę po prostu dobrze. Może dlatego, że już tak dawno nie słyszał, żeby ktoś przy nim się śmiał. Już nie mówiąc o tym, kiedy jemu samemu było do śmiechu. „W innym życiu” – pomyślał. To, które toczył od dwóch dni, było dla niego jakąś koszmarną abstrakcją.

„Koszmarna abstrakcja” zakwiliła nagle żałośnie w pokoju Witka. Aniela od razu się wyprostowała zaciekawiona, Witek skulił się w sobie, jakby ktoś zmył mu właśnie porządnie głowę, a niezawodny Paweł pojawił się już w drzwiach sypialni z gotową butelką mleka.

– No, malutki, chodzisz jak zegarek! – Rozpromienił się na widok chłopca.

Szybko wyciągnął go z nosidła, rozebrał i wetknął smoczek butelki w rozdarte już nieźle małe usta. Usiadł z Jerzykiem na fotelu i na długie minuty zapadła cisza przerywana jedynie zachłannym mlaskaniem malucha. W małym saloniku, w najdziwniejszej porze ni to dnia, ni nocy zawieszone było całe mnóstwo pytań. Z sekundy na sekundę stawało się to coraz bardziej nie do zniesienia. Pierwszy nie wytrzymał Paweł.

– Może jednak przedstawisz mi swoją koleżankę? – Uśmiechnął się do Anieli.

Witek spodziewał się chyba każdego pytania, ale na pewno nie tego. Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszał ciche i krótkie:

– Aniela. Twój kolega nie zna mnie aż tak dobrze.

– Paweł. Całkiem miło cię poznać. Nawet jeśli okoliczności są co najmniej dziwne. – Podał dziewczynie rękę.

– Witek. – Poszedł śladem Lupy, również ściskając drobną dłoń Anieli, chociaż miał wrażenie, że każdy ruch kosztuje go jakąś ogromną dawkę energii, której miał w sobie coraz mniej.

– Ok. Pytanie numer dwa będzie prostsze. Co się tu, do cholery, wyrabia?

Witek zamknął oczy. Energia się skończyła. Ewidentnie.

– Dokąd chciałeś zabrać dziecko w środku nocy? – Lupa nie odpuszczał.

– Nie twoja sprawa, nie twoje dziecko – syknął ze złością, sam zaskoczony swoją reakcją. – Odpieprz się.

– Nie, no pewnie. Mogę. Tylko ty się więcej nie pieprz.

Witek popatrzył na niego z jakimś obłędem w oczach.

– Gówno cię to obchodzi. Rozumiesz? Gówno. Nie prosiłem cię o dobre rady, pomoc, o nic. Kim jesteś, żeby mnie oceniać? Kolesiem, który mieszka u mnie za pół darmo i żyje moim życiem, bo skończyły się ciekawe książki do czytania? A tu nagle sensacja. Taka afera! A o pieprzeniu nic mi nie mów. Bo co możesz o tym wiedzieć? Z książkami pieprzyć się nie da.

– Mam nadzieję, że pani supermatka była w łóżku naprawdę dobra, bo cena za usługi jest wręcz zaporowa.

Witek ukrył twarz w dłoniach. Miał ochotę się rozpłakać, ale nie robił tego od jakichś dwudziestu lat. Czuł już niemal fizyczny ból w klatce piersiowej. Pomyślał, że to może początek zawału i paradoksalnie myśl ta niosła ze sobą jakąś ulgę. Pierwszy raz w życiu chciał, żeby go po prostu nie było. Wziął głęboki oddech. Jerzyk zaczął wydawać z siebie zabawne popiskiwania i Witek poczuł, że ból wzmaga się jeszcze bardziej.

– Mogę?

Aniela wyciągnęła ręce do niemowlęcia i delikatnie wzięła go od Lupy. Popatrzyła na maluszka w zamyśleniu, delikatnie się uśmiechając, a następnie wstała i podeszła z nim do okna.

– Dzieci są bardzo wrażliwe na emocje. Chłoną je jak gąbka. Jeśli dalej chcecie wymieniać te uprzejmości, może go na chwilę wezmę? – Nie czekając na odpowiedź, zabrała Jerzyka do kuchni i przymknęła nieco drzwi.

Przez kilka długich minut w salonie panowała cisza przerywana cichym głosem Anieli, która przemawiała do Jerzyka, jakby próbując mu wytłumaczyć sytuację, której sama mogła się tylko domyślać.

– Boję się – zaczął cicho Witek. – Nigdy tak się nie bałem jak teraz.

Lupa skinął tylko głową.

– Wszystko spieprzyłem. Nawet nie wiedziałem, że mogę być aż tak destrukcyjny. Żebym jeszcze potrafił spieprzyć tylko swoje życie i nie ciągnąć nikogo za sobą, byłoby pół biedy.

– Co chciałeś z nim zrobić? Muszę wiedzieć.

– Okno życia. – Witek westchnął i odwrócił głowę.

– Daj sobie czas. Nie możesz takich decyzji podejmować w amoku.

– Jest śpiący, spróbuję go położyć – przerwała im Aniela, uchylając drzwi do salonu.

Witek nawet tego nie zauważył zatopiony w swoich czarnych myślach.

– Nawet nie wiem, czy jest mój. Może to jakaś jej gra? Może to dziecko jakiegoś kolesia, z którym pieprzyła się w przerwie między kolokwiami dla rozładowania napięcia? Mam wychowywać nie swojego syna? Nieustannie się zastanawiać, czy moje życie nie mogłoby wyglądać inaczej? I jego też?

– Wiesz, takie rzeczy się sprawdza. Chociaż… Widzisz te włosy? I usta? Nawet te skośne oczy nie tuszują podobieństw.

Witek tylko westchnął. Zdał sobie sprawę, że nawet się chłopcu nie przyjrzał.

– Lupa, on jest chory. Nieuleczalnie.

– Z dokumentacji wynika, że w zasadzie nic mu poważnego nie dolega. Po prostu ma inne chromosomy. Taki jest.

– Przestań. Wyrośnie na małego grubaska z wywalonym językiem i umysłem kilkulatka.

– Nawet jeśli będzie, jak mówisz, to dzięki tobie może stać się kiedyś szczęśliwym małym grubaskiem. Jego życie będzie tak samo ważne jak twoje, moje czy kogokolwiek innego.

– Lupa, błagam cię – jęknął Witek. – O czym ty do mnie mówisz? Może powinieneś iść na księdza? Całkiem nieźle idą ci kazania.

– Mówię to, co myślę. Lepiej powiedz mi – szepnął Paweł – skąd w środku nocy wytrzasnąłeś taką laskę? Zauważyła cię pod tym oknem, jak zostawiasz dziecko, i złapała za rękę?

– Poniekąd...

Witek streścił pokrótce wydarzenia, które rozegrały się niecałe pół godziny wcześniej, zdając sobie przy okazji sprawę, że nie ma pojęcia, co dalej zrobić z nową znajomą. Nawet nie miał torby czy walizki, którą mógłby jej pożyczyć, co z kolei uświadomiło mu, że od dawna nigdzie nie wyjeżdżał. W wakacje przeważnie dorabiał, żeby poczuć się choć trochę mniej uzależnionym od rodziców, którzy co miesiąc tak czy owak przelewali mu na konto potrzebne do życia środki. Warunkiem było oczywiście podjęcie studiów prawniczych. Teraz sytuacja mogła się zmienić diametralnie, ale o tym wolał na razie nie myśleć. Swoją drogą, ciekaw był, czy ktoś z uczelni uprzejmie donosi jego zacnej familii o postępach niezbyt bystrego syna, w którego włożono tyle nadziei. Jedynego syna oczywiście. Który to pierworodny ma dziecko z downem. I w ten sposób cała nadzieja na przedłużenie szlachetnego fachu legła w gruzach. Co gorsze, wcale nie przepełniało to Witolda Kochanowskiego jakimś bezmiernym poczuciem straty. Być może ostatnie wydarzenia zobojętniły go już na cokolwiek. Poczuł się nagle bardzo zmęczony.

– Chodź, zobacz. – Lupa stał w progu Witkowego pokoju z założonymi rękami i lekkim uśmiechem.

Witek przemógł się jakimś ostatkiem sił i podszedł chwiejnym krokiem do futryny.

W pokoju rozświetlonym tylko małą nocną lampką zobaczył na łóżku dwa skulone i wtulone w siebie kształty.

– Twoja nowa koleżanka ma rację. Idźmy spać.

Nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. W ciągu pół minuty zdążył wrócić na kanapę w salonie i zasnąć kamiennym snem, który choć na kilka godzin oderwał go od dręczących myśli.

Rozdział 4

– Może trzeba by jej poszukać?

Paweł nerwowo wyglądał przez okno na zaśnieżoną ulicę.

Odpowiedziała mu jedynie cisza. Witek siedział przy stole, obejmując rękami kubek z kawą, i patrzył w niego tak, jakby chciał się utopić w czarnym płynie. Kiedy wstał około południa i zorientował się, że Aniela i jej reklamówki po prostu zniknęły, poczuł się jeszcze gorzej niż w nocy. Nie wiedział dlaczego. To była przecież obca, przypadkowa osoba, tak samo niemająca pomysłu na całą tę chorą sytuację. A jednak wraz z jej zniknięciem pojawił się w jego sercu strach jeszcze większy i jeszcze bardziej obezwładniający.

– Zabij mnie – szepnął w końcu.

– Trochę mam na to ochotę, ale to najprostsze wyjście z tej sytuacji. Wymyśl coś innego.

To nie był dobry dzień. Jerzyk, co prawda, spał prawie przez cały czas, budząc się regularnie na karmienie, ale Witek nie zbliżył się do niego ani razu. Lupa bez słowa zajmował się małym, nie robiąc koledze żadnej wymówki. Ale nawet po nim widać było, że jest zmęczony całą tą sytuacją. Miał dziś sporo ważnych zajęć na uczelni, ale po nocnych wydarzeniach bał się zostawić Jerzyka sam na sam z jego nieobliczalnym domniemanym ojcem. Przez to sam czuł się jak w potrzasku, bo przecież ta sytuacja nie mogła ciągnąć się w nieskończoność. Kiedy przygnębiającą ciszę przerwało głośne pukanie do drzwi, obydwaj zamarli. Przez kilka długich sekund żaden z nich się nie poruszył. Nieoczekiwany gość nie miał jednak widocznie zamiaru rezygnować z odwiedzin, bo kilka razy nerwowo nacisnął jeszcze dzwonek.

– Miałeś jeszcze jakieś panny oprócz swojej dr House?

Witek pokręcił głową. Serce biło mu jak szalone, kiedy przekręcał zamek w drzwiach. Stanął oko w oko ze starszą panią, która na jego widok rozpromieniła się od razu i wzięła go w objęcia.

– Witek, przecież ja widziałam, że w oknach paliło się światło. Co ci zrobiła twoja stara babka, że trzymasz ją tyle na tej okropnej klatce schodowej – wyrzuciła z siebie z prędkością błyskawicy.

– Laura? Co ty tutaj…

Popatrzyła na niego z naganą.

– Co robię? No odwiedzam cię w końcu. Nie mów, że potrzebuję specjalnego zaproszenia.

– Oczywiście, że nie – zaprzeczył słabo. – Nie wiedziałem, że już wróciłaś.

– Nie wiedziałeś, bo się nie interesowałeś. Dobra, nie oczekuję tutaj wyjaśnień. Nie jestem jak twoi sta… rodzice. Mamy swoje życie i szanujemy to, prawda? – Roześmiała się. – Przestań wreszcie wyglądać, jakbyś zobaczył ducha. Ukrywasz coś czy o co chodzi? Przyszłam w jakimś fatalnym momencie?

Witek przełknął ślinę, usiłując znaleźć w głowie odpowiedź na którekolwiek z pytań.

– Dzień dobry.

W korytarzu stanął Paweł, przysłuchujący się całej wymianie zdań.

– Babciu, to mój współlokator Paweł. A to moja babcia Laura – wydusił z siebie słabym głosem.

Paweł na widok dystyngowanej starszej damy cały się wyprostował i z wielką gracją ucałował jej rękę.

– Już go lubię! – Laura się roześmiała i popatrzyła z sympatią na blondyna o nienagannych manierach.

Kiedy tę wymianę uprzejmości przerwał nagle zawodzący płacz, Witek zbladł i oparł się o ścianę.

– Wituś? – Starsza pani patrzyła to na niego, to na Pawła, który jak na zawołanie zniknął w drzwiach swojego pokoju.

– Spróbuj przez chwilę nie zemdleć, a ja zerknę na tego młodego człowieka, który się ze mną wita. – Szybkim i sprężystym krokiem poszła do pokoju Lupy. Jerzyk na rękach uspokoił się trochę, ale był wyraźnie głodny.

– Zrobię mleko, chce pani potrzymać?

Witek zamknął oczy. Spodziewał się albo gradu pytań, albo standardowych zachwytów nad maluchem. Ale w pokoju panowała cisza, przerywana tylko posapywaniem głodnego niemowlęcia. Na drżących nogach podszedł do drzwi i oparł się o framugę. Babcia stała z Jerzykiem na rękach przy oknie. Kołysała go delikatnie, od czasu do czasu głaszcząc wierzchem dłoni po buzi. W pewnym momencie bardzo dyskretnie otarła sobie oczy. Witek spuścił głowę. Uwielbiał babcię Laurę. Na tle całej skostniałej, zamkniętej w konwenansach rodziny Kochanowskich była jedyną postacią żyjącą naprawdę. To ona stanowiła centrum jego jasnych wspomnień z dzieciństwa. Cała reszta ograniczała się do zbioru wymagań, którym nigdy nie potrafił podołać jak należy. Krótko po jego maturze babcia Laura nagle odeszła od dziadka. Pamiętał ten dzień, wzburzone rozmowy rodziców, milczenie zacnego seniora rodu. Rok później pojawiła się pani Olimpia i jak gdyby nigdy nic zajęła miejsce Laury. Jedyny, niepasujący kolorowy element szarej układanki rodziny Kochanowskich został usunięty. Nowa żona pasowała za to jak ulał do zasadniczego dziadka. Witek nie zamienił z nią kiedykolwiek więcej niż dwóch zdań. Na studiach zamieszkał już w swoim mieszkaniu i nigdy nie garnął się, żeby jakoś nadprogramowo odwiedzać swoją rodzinę. Babcia zjawiała się raz na jakiś czas. Za każdym razem piękniejsza i świeższa, jakby dopiero teraz zaczynała żyć. Zabierała dorosłego już Witka do kawiarni albo na długi spacer, jak kiedyś, kiedy był jeszcze mały. Ostatni raz widział ją prawie rok temu, kiedy to zapowiedziała mu, że wreszcie zaczyna spełniać marzenie o podróżowaniu po świecie. Pamiętał ten błysk w jej oczach, kiedy o tym mówiła. Dziś była piękniejsza niż kiedykolwiek, chociaż powoli dobiegała siedemdziesiątki. Nie poznał jej w nowej fryzurze.

Lupa pojawił się z butelką i przejął Jerzyka, po czym dyskretnie zniknął z małym w salonie.

– Chodź tu. – Laura kiwnęła ręką na Witka.

Bez słowa usiadł koło starszej pani, ze spuszczoną głową, niczym mały chłopiec przyłapany na wyjedzeniu kremu czekoladowego ze słoika.

– Wituś... – powiedziała cicho i objęła go drobnym ramieniem. – Jest twój, prawda?

Pokiwał tylko głową, patrząc pustym wzrokiem przed siebie.

*

– Anielka?

Marta spodziewała się w drzwiach zastać każdą inną osobę, tylko nie swoją przyjaciółkę, która właśnie powinna o tej porze podziwiać piękne górskie widoki z tarasu domu rodziców.

– Nie pytaj – sapnęła Aniela, dzierżąc w rękach dwie wielkie reklamówki ciuchów.

– Nie no, zapytam. Wchodź szybko. Akurat szarańcza wyszła, więc możemy liczyć na odrobinę ciszy.

Szarańcza, czyli pięcioletnie bliźniaki – Klara i Stasiek – byli późną wpadką rodziców Marty. Uwielbiali Anielkę, zresztą z wzajemnością.

– Gdzie są?

– Rodzice zabrali ich na śnieg. Chcą ich wymęczyć, bo mają plan szybko wyjść wieczorem do kina. Mam nadzieję, że ich zajadą, bo muszę zakuć, a trochę czasu się ich usypia jednak – powiedziała szybko Marta, po czym pociągnęła Anielę do przedpokoju, zapaliła światło i przyjrzała jej się uważnie. Zmarszczyła czoło. – Nie wyglądasz dobrze.

– Dzięki, zawsze to miło usłyszeć dobre słowo.

– Przestań, jesteś najpiękniejsza w świecie. Ale jakaś zmęczona. No chodź, siadaj i się tłumacz. – Posadziła ją na kanapie i jeszcze raz uważnie zaczęła się przyglądać.

– Stchórzyłaś?

Aniela potrząsnęła głową.

– Ktoś rozjechał moją piękną, czerwoną walizkę.

– No właśnie już miałam pytać, co to za nowy trend w modzie. – Skinęła głową w kierunku dwóch siatek pozostawionych w korytarzu.

– Na bezdomną. W sumie nawet do mnie pasuje, biorąc pod uwagę okoliczności.

– No przestań. U nas zawsze masz przystań, przecież wiesz.

– Wiem. I dlatego jestem.

– Dobra. Najpierw herbata i ruskie mojej mamy. A potem wszystko mi proszę opowiedzieć.

Kiedy wreszcie najedzona, napojona i odrobinę zregenerowana skończyła swoją opowieść, siedziały chwilę w milczeniu. Marta patrzyła zamyślona w ścianę.

– Żal gościa.

Aniela skinęła głową.

– No żal. Chłopak jest w desperacji. Nie wiem, co postanowi.

– W niezłym momencie na niego wpadłaś. Dobrze, że przejechał tylko twoją walizkę, a nie ciebie. – Wyprostowała się i jeszcze raz od stóp do głów obejrzała przyjaciółkę

– Nic się nie stało.

– Bogu dzięki! – westchnęła z rezygnacją i objęła Anielę ramieniem. – Mam plan na dziś. Zostajesz tutaj, rozkoszujmy się ciszą, herbatą i ciepłym kocem, przynajmniej do powrotu bąków, potem ich ulubiona ciocia położy je spać i zostanie u nas na noc. Jutro będziesz miała świeższą głowę, a ja znajdę jakąś walizkę.

– Tak jest!

Zasalutowała i wtuliła się w ramię przyjaciółki.

*

To była druga nieprzespana noc w jej życiu. Miała wrażenie, że nadal ma dwadzieścia lat, jakby kolejne pół wieku po tamtych wydarzeniach w ogóle nie miało miejsca. Siedziała na łóżku oparta o ścianę, trzymając na rękach Jerzyka. Delikatnie kołysany, nie obudził się ani razu. Wiedziała, że tak jest mu dobrze, i przynosiło jej to chociaż odrobinę ulgi. Chciała, żeby ta noc trwała jak najdłużej. Musiała przemyśleć wiele spraw, wrócić do tylu wspomnień, do których zakazała sobie już wracać. Mieszało się w niej odnowione poczucie winy, którego nie mogła się pozbyć, rozpacz, gniew, nienawiść, nieprzebaczenie, które tliło się w niej tyle lat, po to by tej lutowej nocy eksplodować z zupełnie nową siłą. Troska, o Witka, którego kochała i najchętniej już dawno zabrała z domu Kochanowskich… Ale do tego nie miała prawa. Łzy spływały jej ciurkiem po twarzy i szyi, wpadały za dekolt, czasem na kocyk, w który zawinęła malucha. Nagle usłyszała skrzypnięcie drzwi. Wytarła twarz szybkim ruchem. Witek siadł obok prawie bezszelestnie i uważnie popatrzył na jej twarz.

– Przepraszam.

– Nie musisz mnie przepraszać, kochanie – wyszeptała, z trudem jeszcze wydobywając z siebie głos.

– Masz rację, to nic nie da. – Schował twarz między kolana.

– Boisz się?

– Od trzech dni nie robię nic innego.

– Masz pięknego synka. Jesteś tatą.

– Babciu, proszę… Dla mnie to koniec wszystkiego. Studiów, pieniędzy, dobrej pracy.

– A może to dopiero początek czegoś o wiele lepszego?

– Laura, to nie jest amerykański film. To zwykłe życie. Moje zwykłe, nudne życie. Teraz będzie nudne, nieudane i naznaczone porażką. Rodzice pewnie już wiedzą, że wyleciałem ze studiów. To kwestia czasu, kiedy to oni staną tu w drzwiach i zobaczą to co ty. I wiesz dobrze, że nie przytulą mnie, nie wezmą dziecka na ręce, za to bardzo szybko wydadzą na mnie wyrok. Stracę też to mieszkanie, jakiś kruczek prawny zawsze się znajdzie, w końcu ojciec to jeden z lepszych prawników w mieście. Będę pracował na zmywaku, utrzymując niepełnosprawnego syna, którego tak naprawdę nie chcę i pewnie nigdy nie pokocham tak, jak on tego potrzebuje. Najgorzej, że to wszystko moja wina. Wszystko. To rzeczywiście nowy początek mojego życia. Od dziś będę wszystkich za wszystko przepraszał – wyrzucił z siebie jednym tchem.

– Nie wiesz, jak będzie – stwierdziła spokojnie. – Ale powiem ci jedno. Ja bym nie żałowała tego życia, które zostawiasz. Z całym szacunkiem dla zacnej familii cieszę się, że nie będziesz jak oni. Nie jesteś i nigdy nie byłeś jak reszta Kochanowskich i traktuj to jako komplement. Masz wielką szansę, żeby wreszcie przerwać ten łańcuch powinności wobec szacownego fachu prawniczego. Szczerze ci w tym dopinguję. Jako jedyny od wielu lat masz okazję zostać sobą.

Witek zapatrzył się w okno. Nie miał już siły przyjmować tych wszystkich życiowych mądrości, które były mu serwowane. Odkładał je na potem, żeby kiedyś mogły dojrzeć i wydać jakiś owoc. Dziś było zbyt przerażające, żeby mógł logicznie i konstruktywnie myśleć o swoim życiu. I nie tylko o swoim. Zapadła cisza, podczas której każde z nich poddało się swoim myślom i wspomnieniom. Witek nie zauważył nawet, kiedy myśli przeszły w sen, męczący i trudny jak cała ta sytuacja.

Rozdział 5

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 10

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 11

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 12

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 13

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 14

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 15

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 16

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 17

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 18

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 20

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 21

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 22

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 23

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 24

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 25

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 26

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 27

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 28

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 29

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 30

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 31

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 32

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 33

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 34

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 35

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 36

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 37

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 38

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © 2021 by Wydawnictwo eSPe

REDAKTOR PROWADZĄCY: Magdalena Kędzierska-Zaporowska KOREKTA: Anna Strakowska PROJEKT OKŁADKI: Lena Wójcik ZDJĘCIE NA OKŁADCE: Orlando Florin Rosu, David Pereiras / Adobe Stock

Wydanie I | Kraków 2021

ISBN 978-83-8201-116-6

Zamawiaj nasze książki przez internet: boskieksiążki.pl lub bezpośrednio w wydawnictwie: 603 957 111, [email protected]

Katalog w pliku pdf dostępny jest do pobrania na stronie boskieksiążki.pl.

Wydawnictwo eSPe, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Karol Ossowski