Moja cytrynowa Sycylia - Jo Thomas - ebook + książka

Moja cytrynowa Sycylia ebook

Thomas Jo

4,2

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Kiedy życie daje ci cytryny, nigdy nie jest za późno na drugą szansę.

Piszę romantyczne powieści o jedzeniu, miłości, rodzinie i radości. Wierzę, że każda historia powinna mieć happy end. O moich książkach ktoś powiedział, że są jak cudowne mocne przytulenie. Więc jeśli szukasz czegoś „sunny and funny”, to witaj w moim świecie.

Jo Thomas

Czy sycylijski gaj cytrynowy to dobre miejsce, żeby zacząć wszystko od nowa?

Nowy początek na Sycylii, w pięknym miasteczku na wzgórzach, razem z najlepszym przyjacielem – czy tego właśnie trzeba Zeldzie?

W końcu przy kim lepiej się ustatkować niż przy mężczyźnie, który zna cię jak nikt inny?

Jednak słoneczne niebo, połyskujące morze i cytrynowy gaj nie są w stanie rozproszyć cienia wiszącego nad Città d'Oro. Marzenia o rozpoczęciu nowego życia coraz bardziej się oddalają, kiedy niespodziewanie na horyzoncie pojawiają się nowe możliwości.

Czy lato na Sycylii nauczy Zeldę ufać intuicji i słuchać głosu serca?


Jo Thomas była reporterką i producentką radia BBC. Od 2013 roku pisze bestsellerowe nagradzane powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (53 oceny)
22
21
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NYKOL1998

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna, letnia lektura po której robi się cieplej na sercu. polecam na słoneczny, letni dzień!
00
Maserati

Dobrze spędzony czas

Uwielbiam Sycylię ,dlatego z przyjemnością przeczytałam te książkę. Pachnie cytrynami i Limncello.
00
Ktmp99

Dobrze spędzony czas

Słodko- cytrynowa opowieść o tym, że zawsze warto zaczynać od nowa i nigdy nie można się poddawać. Klimatyczna i ciepła książka na koniec wakacji.
00

Popularność




Korekta

Halina Lisińska

Hanna Lachowska

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Cebo-Foniok

Zdjęcie na okładce

© Marco Ossino/Shutterstock

Tytuł oryginału

My Lemon Grove Summer

Copyright © 2019 Jo Thomas

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2019 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-7997-8

Warszawa 2022. Wydanie III

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja

Mojemu synowi Billy’emu, bo dzięki niemu się uśmiecham, i pamięci jego przyjaciela Luki, który nauczył go, jak wspaniale móc rozśmieszać innych.

Oraz Janice Symons, wielkiej inspiracji, która uświadomiła mi, że nieważne, skąd się biorą twoje dzieci i dokąd zmierzają. Mama to zawsze mama. Niektórym wystarczy chwila, żeby odmienić nasze życie.

Dziadek Potts w Naszym cudownym samochodziku (Chitty Chitty Bang Bang) mówi: „Nigdy nie odmawiaj przygody. Zawsze się zgadzaj, inaczej twoje życie będzie bardzo nudne”.

Od Autorki

Cześć!

Nazywam się Jo Thomas. Pozwólcie, że powiem kilka słów o sobie. Przez wiele lat pracowałam jako reporterka i producentka dla BBC Radio 5. Następnie przeniosłam się do Radia 2 i programu The Steve Wright Show. Debiutancką powieść, The Oyster Catcher, napisałam w 2014 roku i natychmiast została ebookowym bestsellerem. W tym samym roku zdobyła RNA Joan Hessayon Award i Festival of Romance Best Ebook Award. Od tamtej pory napisałam jeszcze The Olive Branch, Late Summer in the Vineyard, The Honey Farm on the Hill, Sunset Over the Cherry Orchard i A Winter Beneath the Stars.

Jeśli czytałyście moje poprzednie książki, wiecie, że czeka Was opowieść o jedzeniu i miłości z kroplą słońca, kapką śmiechu i plejadą postaci, w których mam nadzieję się zakochacie. Jeśli jesteście w moim świecie nowe, witajcie! Liczę, że zostaniecie na dłużej!

Pewnego razu siedziałam w jednej z moich ulubionych restauracji w Puglii, w południowych Włoszech, gdzie pisałam drugą książkę, The Olive Branch. Pod koniec posiłku właściciel przyniósł dla nas butelkę limoncello, cudownego włoskiego trunku. On nie mówił po angielsku w ogóle, a ja po włosku słabo, ale wyjaśniłam, że piszę o jedzeniu i miłości, bo uważam, że są z sobą ściśle związane. Odparł, że podstawą jego życia jest jedzenie, które on i jego rodzina sami tu przygotowują i podają. Sami też uprawiają potrzebne warzywa i owoce. Wskazał na otaczający nas oliwkowy gaj i na forno w kuchni, w którym żarzyło się na pomarańczowo płonące drewno, a dym z komina unosił się wąską smużką i uderzył ręką w wyszorowany do białości drewniany stół, la tavola.

– Dla tych, których kochamy – powiedział i położył dłoń na piersi, nad sercem.

Takie książki chciałabym pisać: o jedzeniu przygotowywanym ze składników, które sami produkujemy,, by podać tym, których kochamy. Zapraszam do mojego stołu!

Więcej o mnie, moich książkach i najnowszych przygodach dowiecie się z mojej strony: www.jothomasauthor.com, Facebooka: www.facebook/JoThomasAuthor lub z Twittera: jo_thomas01. Odezwijcie się, uwielbiam wiadomości od Was!

Z miłością,

Jo x

Rozdział 1

Olewka? Serio?! Znów?! – pytam na głos. Wpatruję się w wyświetlacz przedpotopowego telefonu w nadziei, że Pan Idealny z czwartkowej trzeciej randki nagle się tam zmaterializuje. Równie dobrze mogłabym czekać na dżina z lampy, żeby wyskoczył w obłoku niebiesko-zielonego dymu z twarzą tego ideału. Który już w serwisie randkowym świetnie się zapowiadał, a gdy zaczęliśmy się spotykać, okazał się wręcz cudowny. Myślałam, że może to ten jedyny. Ale tym razem to nie Kopciuszek uciekł swojemu Księciu z Bajki, tylko Książę olał Kopciuszka. Znów…

To już staje się nudne: wyszukuję w aplikacji randkowej Chodzący Ideał po to tylko, żeby po kilku spotkaniach on dochodził do wniosku, że nie jestem Chodzącym Ideałem dla niego. Dość! Na litość boską mam prawie czterdzieści lat! Powinnam mieć męża, dzieci, dom i psa ze schroniska! Czy nie to nam się obiecuje?

– Olewka? – powtarza Lenni. – Znów?

Kiwam głową, ale na wszelki wypadek sprawdzam raz jeszcze. A potem drugi, zanim ogłoszę ostateczną klęskę.

– Tak jest. Znów! – Słowa dzwonią mi w uszach i popijam duży łyk ciepłego, słodkawego rosé. – Blee, zinfandel – krzywię się i rozglądam po prowizorycznym barku w poszukiwaniu czegoś innego. Ale mam do wyboru albo to, albo ciepłe chardonnay lub shiraza. Wszystkie z zabójczym bólem głowy w pakiecie. Salka, w której się znajdujemy, jest wydzielonym kotarą kątem prawdziwej sali bankietowej z dużym oknem wychodzącym na miasto i zatokę. Trwa w niej wielkie weselisko, a dyskotekowe światła przesączają się przez materiał i rozświetlają pustą, bezosobową przestrzeń, na którą jesteśmy skazani.

– Jezu, Zeld, naprawdę nie rozumiem, jak można być tak nieuprzejmym! Ile już razy cię tak spuszczali po brzytwie?

Wzdycham. Tak chyba dzisiaj wygląda świat. Bezduszne przesuwanie palcem w lewo albo w prawo po ekraniku. Nieodpowiadanie na esemesy. Wszyscy szukają tego samego, ale mało kto znajduje. A do tego ja mam jakąś dziwną skłonność do wybierania niewłaściwych mężczyzn. Jedna, dwie, trzy randki góra i kiedy już zaczynam myśleć, że może coś z tego będzie, dostaję kopa bez słowa wyjaśnienia. To boli. Nigdy nie wiem, co zrobiłam źle i dlaczego myślałam, że wszystko idzie dobrze, a oni wręcz przeciwnie. Nie mam szansy naprawić błędów, wiem tylko, że jakieś popełniłam. Znowu.

– A co z tobą? – pytam i popijam łyk podłego wina. – Jak ci się układa z Bridget z House of Dreams? Nie macie w ogóle jakichś zasad, żeby się nie umawiać z kolegami z agencji?

– Nie dogadywaliśmy się z Bridget.

– A jest ktoś nowy na horyzoncie?

Wygląda na zakłopotanego i kręci głową.

– Ten cały Marcus, twój szef, jest niezły, ale pewnie kogoś ma?

– Coś mi się zdaje, że właśnie z kimś zerwał. Ale to nie było nic poważnego. On chyba nie szuka stabilizacji – wyjaśnia Lenni.

On też pije wino. Jest dziwnie speszony, ale nie mam pojęcia, o co chodzi. O czymś myśli, na pewno, ale nie wiem o czym i nie mogę nawet spytać, bo muzyka jest za głośna, nie słyszę swoich myśli.

Patrzę w tę samą stronę co on i rozglądamy się po niemal pustej salce. W blasku światła docierającego zza kurtyny twarz Lenniego jest różowa. Stół bufetowy niemal się ugina pod stosami jedzenia, jakby liczył, że przyjdzie mu wykarmić pułk wojska, a tymczasem jest nas garstka, wliczając stadko znudzonych dzieci goniących się między krzesłami.

– Mówiliśmy, że zostaniemy godzinę! – krzyczy mi Lenni do prawego ucha. Jest zdesperowany.

– Ale prawie nikogo nie ma! Nie możemy wyjść, bo zauważy. – Wskazuję brodą na Lydię, naszą koleżankę z college’u. Mówię „koleżankę”, choć tak naprawdę dwadzieścia lat temu spotykaliśmy się w stołówce przy jednym stoliku, nic ponad to. Tylko że Lydia jest entuzjastyczną i zaangażowaną „koleżanką” facebookową, nieważne, że nie widzieliśmy się od lat i w zasadzie nie mamy z sobą nic wspólnego.

Przyglądam się pozostałym gościom, którzy świętują jej czterdzieste urodziny. Kilkoro uczy w tej samej szkole co ona. Przyszli z dziećmi. Jest jedna z jej sióstr z maluchami. Druga nie mogła się wyrwać. Są znajomi ze studiów, czyli ja i Lenni. Paraliżuje mnie przeczucie zbliżającej się katastrofy. Więc tak to wygląda? Taka będzie moja przyszłość? Pusta sala, nietknięty bufet i długa lista gości, którzy nie dotarli?

Jeszcze raz zerkam na telefon, bo może Wielki Pan Właściciel Firmy Technologicznej jednak jest Mężczyzną Mojego Życia i napisał, że miał koszmarny dzień, rozładował mu się telefon i złapał gumę w audi, którym do mnie jechał. Ale nie. Nic. Cisza, która tak naprawdę mówi wszystko. Wzdycham głęboko i przeciągle.

– Chodźmy stąd – prosi Lenni.

– Jeśli wyjdziemy, prawie nikt nie zostanie. Tak nie można. Obiecaliśmy, że przyjdziemy.

– No i przyszliśmy! Pokazaliśmy się. A teraz idziemy się napić czegoś porządnego. – Patrzy na mój kieliszek. – Przecież nienawidzisz zinfandela! I założę się, że ledwie stoisz w tych butach. Wiem, że kochasz przeceny, ale nie możesz kupować za małych butów tylko dlatego, że są tanie.

Wybucham śmiechem. Zna mnie aż za dobrze. Palce u stóp błagają, żebym je uwolniła z okazyjnie kupionych szpilek w czerwone groszki. Mają staroświecki paseczek wokół kostki i drugi pionowy, przez środek stopy. Ciągle się uczę chodzić w szpilkach. Pozwalają mi nadrobić niedostatki wzrostu. Kiedy Lenni się do mnie nachyla, czuję się jeszcze niższa. On jest wysoki, szczupły i ma ciemne włosy, które układa na wosk. W przeciwnym razie wyglądają, jakby dopiero wstał z łóżka i nie pasują do idealnie skrojonych służbowych garniturów. Niedawno zamienił soczewki kontaktowe na okulary w modnych ciemnych oprawkach i wygląda jak młody Jeff Goldblum, zwłaszcza że zawsze się szeroko uśmiecha, i to tak zaraźliwie, że nie mogę nie odpowiedzieć tym samym. Ja farbuję włosy na rudo, dobieram do nich szminkę i mam pełniejszą figurę, chociaż Lenni, kiedy wie, że mam doła, opisuje ją jako kobiecą. Moim zdaniem, jeśli faktycznie mam sylwetkę klepsydry, to wskazuje ona o co najmniej pół godziny za dużo.

– Nie możemy wyjść – powtarzam. – A poza tym nie stać mnie na knajpę. Nie przy tych stawkach, które zarabiam, odkąd poniosłam klęskę jako bizneswoman. – Pracuję jako sprzedawczyni w dziale odzieżowym wielkiego sklepu. Obowiązuje mnie regulamin, praca na zmiany, dress code i polityka firmy. Czyli mój największy koszmar, a do tego równie koszmarne zarobki.

– Tęsknisz za sklepem, co? – Lenni przechyla głowę i patrzy badawczo.

– Kochałam go. – Staram się, żeby głos mi się nie załamał. – To było moje marzenie. – Nie jestem mistrzynią ukrywania emocji. Jeśli się cieszę, wszyscy to widzą, a jeśli nie… No cóż, tego też nie potrafię zachować dla siebie.

– Wiem – mówi czule. Wiem, że wie. Przyjaźnimy się od college’u, tego samego, w którym poznaliśmy Lydię. On studiował grafikę i technologię projektowania, bo chciał zostać architektem. Ja aktorstwo i fotografię. Lenni nie został architektem. Poszedł na uniwersytet, ostro imprezował i zaczął olewać studia. Skończył jako agent nieruchomości, czyli w temacie, jak sam mówi, ale wiem, że to nie jego żywioł. Musi się użerać z wycenami i innymi bezsensownymi sprawami, które go nie interesują. Za to ma ładny samochód i musi codziennie wkładać garnitur, z czego Valerie, jego matka, jest bardzo dumna.

Ja nie mogłam się zdecydować, czy chciałabym aranżować plany zdjęciowe i sceniczne w teatrze i telewizji, być makijażystką czy może operatorką kamery. Przy czym wszystko to były projekcje mojej obsesji na punkcie czarno-białych filmów z lat pięćdziesiątych. Najbardziej chciałam być Audrey Hepburn w Rzymskich wakacjach. Cóż to był za szyk! Tak czy inaczej, z niczego nie mogłam się utrzymać. W końcu zostałam kelnerką w taniej knajpce w stylu amerykańskiej jadłodajni, nosiłam tani nylonowy uniform i chociaż cały czas czekałam, aż do moich drzwi zapuka wielka szansa, porzuciłam nadzieję na pracę w branży filmowej.

Kiedy Lenni wpadł na pomysł otwarcia sklepu z ubraniami w stylu vintage, wykorzystałam szansę. Przy głównej ulicy zamykał się sklep zoologiczny. Właściciel przechodził na emeryturę, a Lenni miał zrobić zdjęcia i wycenić lokal na wynajem.

Dzień, w którym odebrałam klucze i zaczęłam zamiatać trociny, był chyba najszczęśliwszy w życiu. Zamierzałam otworzyć sklep z ciuchami i gadżetami w stylu dawnego Hollywood. Spełniałam marzenie o Audrey Hepburn!

Jako późni nastolatkowie i początkujący dwudziestolatkowie ja i Lenni spędziliśmy milion wieczorów na oglądaniu Rzymskich wakacji. Mieszkałam z nim, po tym jak jego mama mnie przygarnęła i wyprowadziła na prostą. Połykaliśmy też Buntownika bez powodu i wszystko z Marilyn Monroe. Chciałabym móc powiedzieć, że wyglądam jak Marilyn, ale nie. Nie do końca. Choć też uwielbiam rozkloszowane spódnice i szerokie paski, za co dostałam już niezliczone ochrzany w pracy (nieprzestrzeganie dress code’u). Chryste, mam prawie czterdzieści lat, a czuję się jak w szkole! Lubię też nosić apaszkę na włosach, ale to się okazało niemal przestępstwem przeciwko polityce firmy. Teraz zdejmuję ją po przyjściu do pracy i wkładam, jak tylko kończy się moja zmiana. Wyobrażam sobie, że na ulicy czeka mój prywatny Gregory Peck.

Rany, jakie tamte czasy były romantyczne! Ale może na tym polega mój problem? Jestem beznadziejną romantyczką i szukam miłości, która istnieje tylko w filmach. Liczyłam na główną rolę w filmie mojego życia, a wylądowałam jako wycięta scena na podłodze montażowni.

– Tam, gdzie był warzywniak, otwierają Superspecs – informuje Lenni, który z nudów przegląda ogłoszenia w komórce. – Będzie też Buster’s Burgers.

– Przy tych czynszach nie ma miejsca na prywatne biznesy. Stać tylko sieciówki – stwierdzam i czuję, że się jeżę. Ściskam mocniej kieliszek i wzdrygam się w bezwarunkowym odruchu wściekłości, aż odrobina wina przelewa się za brzeg. Zastanawiam się, czy kiedyś przestanie mnie to tak rozjuszać.

– Jeszcze będziesz miała ten sklep – zapewnia Lenni współczująco i podnosi wzrok znad telefonu.

– Po prostu szlag mnie trafia – oznajmiam i czuję, że się robię czerwona. – Przecież wszystko szło dobrze! Zarabiałam na życie, sklep internetowy też dawał radę…

Lenni mi się przygląda. Słyszał to już milion razy, odkąd dwa lata temu musiałam zrezygnować z wynajmu i oddać klucze. Dwa lata! Boże, jak ten czas leci! Jeśli dzień odbioru lokalu był najszczęśliwszym w moim życiu, to ten, w którym musiałam go oddać, okazał się najgorszym. Sklep spełniał moje marzenia. W każdym razie te najprostsze. Wyobrażałam sobie, że będę się rozrastać i budować markę. Powiększająca się powierzchnia pozwoli mi sprzedawać kolekcjonerskie meble, które zaczęłam wprowadzać do oferty.

– Czujesz się wyrolowana – podsumowuje i się uśmiecha, choć nie mam pojęcia, co go tak cieszy. Spoglądam w kieliszek wściekle różowego wina i kiwam głową. Mam nadzieję, że pewnego dnia ból trochę osłabnie. Odebrano mi marzenia i przyszłość.

Oddycham głęboko, próbuję się ogarnąć, a potem się rozglądam. Nie poprawia mi to nastroju. Kto by przyszedł na moją imprezę, gdybym jakąś urządziła? Nie mam dzieci ani dalszej rodziny. Jestem ja… no Lenni i Valerie. Nie utrzymuję kontaktów z mamą od wielu lat. Jej życie jest strasznie chaotyczne, delikatnie mówiąc. Zaczęłam się z nią wprawdzie kiedyś spotykać, ale miałyśmy niewiele wspólnego. Przez jakiś czas utrzymywałyśmy kontakt, ale nasze drogi w naturalny sposób się rozeszły. I nie czułam potrzeby odnawiania znajomości. Jej świat pogrążał się w chaosie. Ja chciałam, żeby moje życie wyglądało inaczej.

To Valerie zapewniła mi stabilność, jakiej łaknęłam. Gdy chodziłam do podstawówki, kierowała szkolnym autobusem i zawsze się dogadywałyśmy. Siedziałam z przodu i obsługiwałam radio albo odtwarzacz CD. Wiedziała, kiedy mam zły dzień, a jak mnie nie widziała w autobusie, szła sprawdzić, czy dostałam karę. Zawsze miała w schowku czekoladowy batonik na pociechę, kiedy dostawałam ochrzan za brak pracy domowej, zgubienie czegoś czy nieuwagę na lekcji. Albo gdy traciłam cierpliwość i musiałam siedzieć przed gabinetem dyrektora dopóki się nie uspokoję. Nie umiałam się dopasować, ale Valerie trwała przy mnie.

Byłam pewna, że nie zdam końcowych egzaminów, więc odeszłam ze szkoły i wpadłam w złe towarzystwo. Życie zaczęło mi się wymykać spod kontroli i kiedy gruchnęłam na dno, zadzwoniłam do Valerie. Przyjechała, znalazła mnie na ławce, zapakowała do samochodu i wyszykowała mi pokój u siebie. Wtedy jeszcze łypaliśmy na siebie z Lennim krzywo, ale wkrótce poszliśmy do tego samego college’u, a tosty popijane herbatą w małej kuchence bardzo nas zbliżyły.

W końcu poczułam, że muszę się wyprowadzić i wynająć pokój. I tam już zostałam. Ceny czynszów tak podskoczyły, że nie byłam przekonana, czy kiedykolwiek będzie mnie stać na coś własnego. Nawet Lenni wprowadził się z powrotem do Valerie, żeby zaoszczędzić.

Zatem, chwilowo nie mam się czym ani kim pochwalić. Jak się ma dwadzieścia lat, człowiek czeka, aż wszystko się zacznie. Ostro imprezuje, bo myśli, że prawdziwe życie samo się wydarzy, jak skończy trzydziestkę. Potem ją kończy i oczekuje, że wszystko się jakoś ułoży: kariera, dom, partner, dzieci. Ale mnie się nie udało. Mojej mamie też nie. Mam trzydzieści dziewięć lat, czyli, na litość boską, prawie czterdzieści!, wynajmuję pokój u Maureen, u której mam pięciokilometrową listę zakazów oraz kota Henry’ego, który sika do szafy, jeśli zapomnę zamknąć drzwi.

No dobrze, przez parę lat był w moim życiu Nathan. Miałam trzydzieści parę lat i myślałam, że wreszcie mi się układa. Ale przestało po tragicznym weekendzie w Walii, kiedy zastałam go w łóżku z barmanką z miejscowego pubu. Trzecia dekada mojego życia była niekończącą się walką o szczęście, które się nam – jak uważamy – odgórnie należy. Nieustannie szukałam Idealnego Mężczyzny, idealnej pracy i idealnego mieszkania. Już myślałam, że udało mi się przynajmniej ze sklepem i małym mieszkankiem nad nim. Wychodzący na główną ulicę balkonik obsadziłam pachnącym geranium.

Potrzebowałam jeszcze tylko wielkiej miłości i miałabym komplet. A potem wszystko szlag trafił.

Nie zamierzam być taka jak moja matka. Chcę mieć satysfakcjonujące życie, być spełniona, mieć dużą rodzinę, z którą będę świętować czterdzieste urodziny, bliskich przyjaciół i wiernych klientów. Tymczasem wiem, że miałabym naprawdę duży fart, jeśliby przyszło parę osób z pracy i kilkoro znajomych z college’u, których w zasadzie w ogóle nie znam.

– Jezu! – jęczę. – Jakie to dołujące!

– Co? – pyta Lenni i znów zerka w komórkę.

– To! Życie! A raczej brak życia… – wzdycham, a mój biust obramowany dekoltem w serek wznosi się i opada. – Jeśli tak ma wyglądać moja czterdziestka…

– Nie musi! – zapewnia Lenni z szerokim uśmiechem. – Możemy mieć wszystko. Być tymi, którym się udało.

– Jak to? – Marszczę czoło. Nie mam pojęcia, jakim cudem moje życie miałoby się zmienić w stateczne i uporządkowane, zanim przekroczę kolejną urodzinową granicę. Może w ogóle nie powinnam czterdziestki traktować w ten sposób?

– Chodzi mi o… – Musi krzyczeć, żebym go w ogóle słyszała. Muzyka zrobiła się jeszcze głośniejsza. Lydia chyba próbuje rozkręcić imprezę. – O pakt!

– O co?

– Ze studiów! Pamiętasz?

Kręcę głową i się do niego przysuwam. Dobrze mieć bliskiego przyjaciela, z którym można rozpaczać z powodu całej tej masakry, którą funduje życie.

– Koniec z esemesowym olewaniem! Koniec z uganianiem się za nieistniejącym ideałem!

Nadal nie rozumiem. Zerkam na drzwi, bo przechodzi mi przez myśl, że może mój wybranek się objawił i śpieszy wyznać, że jestem tą jedyną. Ale widzę tylko kolejnych wychodzących gości. Jestem na siebie zła. Jak mogło mi w ogóle przyjść do głowy, że ten facet się pojawi, by rzucić mnie na kolana?! Mam prawie czterdzieści lat! Najwyższy czas przestać się łudzić! I porzucić wiarę w miłość od pierwszego wejrzenia. To iluzja, podkręcana przez egzaltowane małżeństwa zmuszające innych do myślenia, że złapali pana Boga za nogi, podczas gdy ich życie jest równie nędzne, jak wszystkich innych.

– O czym ty mówisz, Lenni? Błagam, tylko nie opowiadaj, że mnie z kimś umówiłeś! Chociaż może aranżowane małżeństwa nie są takie złe. Daję głowę, że gdybyś się wziął do szukania mi faceta, bardziej by ci się poszczęściło niż mnie – mruczę i zmuszam się do uśmiechu.

– Właśnie! – Lenni się rozpromienia.

– Co?! Chyba żartujesz! – Uśmiech znika mi z twarzy.

– Nie, nie proponuję, żebyśmy sobie wzajemnie szukali partnerów.

– Więc o co ci chodzi?

– No nie pamiętasz? – Nagle jakby stracił rezon. – Co ustaliliśmy? Wtedy, w college’u?

I nagle sobie przypominam.

– Co? Chyba nie…?

– Pakt! – podsumowuje.

– Pakt! – Odrzucam głowę i śmieję się na cały głos. Jakie to przyjemne! Lenni zawsze potrafi mnie rozbawić. Patrzę na mojego dobrego, wiernego, zabawnego przyjaciela i czule się uśmiecham. Ale on jest poważny.

– Ty mówisz serio! – Wybałuszam oczy i zaciskam kieliszek w dłoni.

– A czemu nie? To ma sens! Idealny układ!

Wpatruję się w niego bez słowa, a potem unoszę kieliszek i wlewam sobie do gardła zawartość.

– Jeśli nie znajdziemy partnerów do czterdziestego roku życia, weźmiemy ślub i będziemy żyli długo i szczęśliwie – cytuję, nadal wstrząśnięta, ale już z nutką ekscytacji w głosie.

– Tak! Możemy mieć wszystko! Być Państwem Spełnionymi. To genialny plan!

– Mówisz poważnie? Chcesz zrealizować pakt?

– Pytanie brzmi, czy ty chcesz.

Rozglądam się po pustoszejącej sali, jakby ktoś właśnie zdradził mi drogę ucieczki z tej koszmarnej imprezy. I z potwornego świata randek online. I z tej najwyższej, zakurzonej półki, na którą nikt nie sięga, a na której jest moje miejsce.

Rozdział 2

Pakt… – powtarzam w zamyśleniu i wskakuję w skórę nastoletniej siebie, słuchającej Britney Spears i jej Oops!… I Did It Again. Ten refren towarzyszy mi całe życie. Odwracam się i widzę chudego, nastoletniego Lenniego. Z tym samym co dziś wariackim uśmiechem. I takimi samymi rozczochranymi włosami, odmawiającymi trzymania się swoich stron przedziałka.

– Tak, pakt! – Uśmiecha się szeroko, jakby znalazł receptę na szczęście, która przez cały czas była równie prosta.

– Mieliśmy po siedemnaście lat. Prawie osiemnaście. – Doskonale to pamiętam.

– I mieliśmy rację! Spójrzmy prawdzie w oczy, nic więcej się nie wydarzy. Nie czekają na nas partnerzy idealni. Gdyby czekali, już byśmy ich znaleźli.

– Tak, ale… – Patrzę na wychodzącą z imprezy parę. Jedno dziecko trzyma się kostki ojca, a drugie, tulące spranego pluszowego króliczka, spoczywa w ramionach matki. Czuję ukłucie zazdrości. Chciałabym mieć dzieci. I dużą rodzinę przy jadalnianym stole. Miałabym dla kogo gotować. Robienie carbonary wyłącznie dla siebie nigdy nie było dość kuszące, więc od lat żywię się ziemniakami w mundurkach i tylko zmieniam farsze.

Lenni przerywa moje rozmyślania.

– Zawsze mówiliśmy, że gdyby nie brak chemii, bylibyśmy parą idealną!

Wybuchamy śmiechem, ale zaraz milkniemy, spoglądamy na siebie i robi się poważnie. Czy mogłabym pożądać Lenniego? Zakochać się w nim? Spoglądam w twarz, którą tak dobrze znam. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby go zabraknąć w moim życiu. Wie o mnie wszystko. Co czuję, jak mi poprawić humor. Umie zrobić jajka po mojemu: włożyć do zimnej wody i gotować trzy minuty. Ale bycie parą? Moglibyśmy? Potrafiłabym na niego spojrzeć w inny sposób? Nie ma fajerwerków, iskry, magnetycznego przyciągania do jego ust czy lędźwi, spopielającego pragnienia dotknięcia jego nagiej skóry, jak z tym facetem, z którym ostatnio byłam na randce. Ale tamten nie tylko nie wie, jakie lubię jajka, ale nawet nie odbiera od mnie telefonów! Lenni nigdy by tak nie postąpił. Dzwoni praktycznie codziennie, co najmniej raz, czasem częściej. Przysyła głupie esemesy i zawsze o mnie myśli. A ja o nim. Zagryzam wargę. Może po prostu nie można mieć wszystkiego…

– Myślę, że nie można mieć wszystkiego, Zeld… – Wypowiada na głos moje myśli i tym samym potwierdza wszystko, za co go kocham. – Są związki, które w danej chwili wydają się najwspanialsze. Jak burger, kiedy jesteś naprawdę głodna. Ale już godzinę później zapominasz, że w ogóle go jadłaś. I są potrawy gotujące się długo. Składniki wydają się nudne, ale im dłużej się z sobą mieszają, tym pyszniejsza i bardziej satysfakcjonująca wychodzi potrawa. I dłużej się ją pamięta.

Patrzę na niego. Widzę, że długo się nad tym zastanawiał.

– Ale… – Próbuję ogarnąć myśli, które wpadają jedna na drugą i uniemożliwiają mi skupienie. Muszę się poważnie zastanowić. – Ale jeszcze nie mamy czterdziestu lat! W każdym razie ja. Zostały mi trzy miesiące!

Spogląda na mnie. Wpatruje się z napięciem, a ja się rumienię.

– Nic z tego, Zeld. Nie ma Idealnego Mężczyzny ani Idealnej Kobiety. Jest to, co jest. Świetnie się dogadujemy. Lubimy te same rzeczy. Kłócimy się, ale zawsze możemy na siebie liczyć. My jesteśmy idealni. Na tyle, ile to możliwe.

Jeszcze mocniej zagryzam wargę. Chyba ma rację. Ale nie jestem przekonana, czy mi się to podoba.

– Ty i ja… Wspólne życie i rodzina.

– Rodzina? – Samo słowo grzęźnie mi w gardle. Moja ostatnia szansa na to, czego zawsze pragnęłam. Zaczynam drżeć, a on zdejmuje marynarkę i narzuca mi na ramiona. – Prawdziwy związek? Jak dziewczyna i chłopak? – Chcę się upewnić, czy dobrze go rozumiem.

Ostrożnie kiwa głową.

– Może trochę potrwać, zanim się przyzwyczaimy do… bycia razem w ten sposób, ale na pewno się uda. – Patrzy na mnie szczerze i wprost.

– Ale… – Nie mogę uwierzyć, że o to pytam. – Jak? Jak by to miało działać? Nie możesz się do mnie po prostu wprowadzić. A ty mieszkasz z Valerie. To nie tak powinno wyglądać. To nie jest moje marzenie. Nawet jeśli zaczniemy się nazywać parą, nic się nie zmieni. Żadne z nas nie ma pieniędzy na wynajęcie mieszkania. – Czuję, że narasta we mnie frustracja. – Straciłam wszystkie oszczędności, próbując się utrzymać na rynku. Nie stać mnie nawet na drinka!

Ale Lenni uśmiecha się jeszcze szerzej.

– Coś ci pokażę, ale chodźmy stąd.

Bierze butelkę prosecco ze stolika powitalnego, łapie mnie za rękę i prowadzi wyjściem ewakuacyjnym na dwór w wieczorny chłód. Chichramy się jak nastolatki. Siadamy na falochronie, a on wyciąga komórkę. Podświetla się strona internetowa. Sadowię się wygodnie i zrzucam buty.

– „Rodziny, pary, wykwalifikowani pracownicy i zdeterminowani single chcący zamieszkać w sielankowym sycylijskim miasteczku na zboczu wzgórza w zamian za subwencję na czynsz i zasiłek na zagospodarowanie” – czytam powoli, przesuwając palcem pod każdym słowem, bo inaczej literki mi się rozjeżdżają.

– Pomyśl! – woła Lenni. – Słońce, morze… I dobre wino! Będziemy szukać pracy, a i tak dostaniemy pieniądze na urządzenie się i dom. To ich oferta, widziałem w wiadomościach. Zaczniemy od nowa!

– Ale my nie jesteśmy rodziną… Nawet parą nie jesteśmy!

– Nie, ale możemy być… Pamiętaj o pakcie! To jest odpowiedź! Nasza szansa na… – Odwraca się w kierunku sali bankietowej. – Na uniknięcie takiego losu! Czterdzieste urodziny z pięcioma osobami na krzyż. – Spogląda na port, a ja robię to samo. Czy to może być nasza szansa? – Ja bym się nie obraził za nowe źródło dochodów. Wszyscy się boją brexitu i nikt nie kupuje domów. Prowizje jeszcze nigdy nie były tak niskie.

Zabieram mu telefon i czytam jeszcze raz.

– To niemal zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Gdzie to ma być? – Mrużę oczy i przeszukuję tekst wzrokiem.

– Na Sycylii! – W jego oczach widzę iskierki. – Pomyśl o tym, Zeld.

– Ale za co byśmy tam żyli?

– Za co chcemy! – wykrzykuje. – Po przyjeździe poszukamy pracy. Zobaczymy, co mają. Wszystko mi jedno. Może będą potrzebowali agenta nieruchomości z angielskim? Ale mogę robić wszystko. A ty wrócisz do prowadzenia sklepu. Znajdziesz lokal. Zaczniesz od nowa. – Jego entuzjazm jest zaraźliwy. – Jeśli nie teraz, to kiedy? Pomyśl! Na czterdzieste urodziny możesz mieć wszystko: dom, nową firmę, rodzinę… A to wszystko w słońcu! Twoje prywatne rzymskie wakacje!

Zabieram mu prosecco i żłopię. Zerkam na światła zatoki Cardiff i próbuję sobie wyobrazić, że to Sycylia.

– Chcę się zgodzić – mówię, patrząc przed siebie.

– Więc czemu nie? – Jest tuż obok i słyszę w jego głosie uśmiech.

– Bo zawsze tak robię. Zgadzam się bez namysłu. Działam pod wpływem impulsu. Przez całe życie miałam z tego powodu kłopoty.

– Ale to co innego. Przecież jesteś ze mną! Zawsze mówiliśmy, że to zrobimy. W zasadzie planowaliśmy ten ruch całe życie. To nie impuls!

Patrzę na niego. Może mieć rację. Ale jeśli nie ma? A co, jeśli… Jeśli…

Czuję, że w torebce wibruje mi komórka. Przewracam wszystko, żeby ją znaleźć i cieszę się, że mogę się na chwilę oderwać od namolnych myśli. Lenni zabiera mi butelkę i pije, nie wycierając ustnika. To chyba dobry znak. Uśmiecha się i wiem, że robi to samo, co ja przed chwilą: patrzy na światła portu i wyobraża sobie, że to Sycylia. Może, ale tylko może, to jego najlepszy pomysł w życiu!

Zerkam na telefon i zaczynam się głupawo uśmiechać.

Od razu zauważa.

– Kto to?

– Pan Idealny! – Przeszywa mnie zdradziecki dreszcz.

– Żartujesz! Ten, który cię olewał?

– Aha. – Kiwam głową i niespiesznie czytam esemesa z przeprosinami.

Lenni popija prosecco.

– Twój wybór, Zeld. Jeśli tego chcesz, to śmiało. Albo… – Wskazuje na światła po drugiej stronie zatoki, najwyraźniej nadal sobie wyobrażając naszą potencjalną wspólną przyszłość. – Postaw na Sycylię. Ty, ja i nowe życie, w którym nie ma miejsca na olewanie telefonów. Gdzie ważna jest lojalność i wspólne marzenia. Jak już mówiłem, tak naprawdę planowaliśmy to, odkąd się znamy. To wcale nie jest szaleństwo. Po prostu ty i ja! Drużyna marzeń!

Przychodzi kolejny esemes.

„Spotkamy się później?”

Kładę palce na klawiszach i czekam na podpowiedź, co robić.

Patrzę na wyświetlacz. Czy to ten jedyny?

Wtedy przychodzi następna wiadomość.

„Nie musimy się bardzo angażować, to nic poważnego. Możemy się po prostu od czasu do czasu bzyknąć. Co Ty na to?”

Bezgłośnie powtarzam jego słowa i prawda wylewa się na mnie jak kubeł zimnej wody. Wygląda na to, że nie mogę wybrać swojego ideału. Ciskam komórkę do torebki i zabieram Lenniemu jego telefon.

– Masz rację. Po co tracić czas na frajerów? Przecież jesteśmy fajni, tak? Zasługujemy na szczęście. I planowaliśmy to od zawsze.

– Właśnie! – Aż promienieje.

Myślę o jednej wielkiej stracie czasu i nieodpowiadających na telefony draniach, których poznałam za pośrednictwem tej przeklętej appki. O błędach, które popełniłam, czekając na idealnego mężczyznę, podczas gdy Lenni cały czas był obok. Kochany, lojalny Lenni. Mój przyjaciel, najlepszy ze wszystkich. Oczywiście, że to z nim chcę dzielić życie!

Oddycham głęboko.

– Zróbmy to! – mówię i czuję znajome uderzenie adrenaliny, które przychodzi po spontanicznych decyzjach. Haj i podniecenie, bo nie wiem, co będzie. Wznoszę butelkę w geście toastu. – Za pakt! – wołam i popijam tanie wino. Jesteśmy w tym razem. Zaplanowaliśmy to wiele lat temu.

– Za pakt! – odpowiada Lenni. – I za dobre wino, do cholery!

Odchylamy głowy i wybuchamy śmiechem, rozkoszujemy się uczuciem ulgi i ekscytacji. Koniec czekania na cud. Czas postawić na to, co jest tu i teraz. Co przez cały czas mieliśmy pod nosem. Zaczyna się nasze wspólne życie i czuję, że przyjemnie mnie łaskocze w żołądku. Patrzę na Lenniego z nadzieją, że to zapowiedź fajerwerków, które wystrzelą z czasem.

Wiem, że podjęłam słuszną decyzję. Miałam inne marzenie, ale przeszło bokiem. Muszę działać. Wycofać się z kolein, w których tkwię. To przez chciwych radnych, którzy podnieśli czynsze i wykolegowali mnie z biznesu, przez nieodbierających telefonów facetów oraz menadżerów sklepów, którzy każą mi wyglądać jak cała reszta – przez was to robię!

Jestem podniecona, przerażona, ale i w dziwny sposób wyzwolona. Jakby ktoś mi zdjął z ramion wielki ciężar. Znalazłam to, czego szukałam i co cały czas było obok. To nie jest poryw chwili; jak mówi Lenni, planowaliśmy ten ruch od wieków. Potrawa gotowana na wolnym ogniu będzie wyśmienita!

Rozdział 3

Ostatni raz rozglądam się po pokoju, który był moim domem przez dwa lata, odkąd straciłam mój cudowny sklep i mieszkanie. Już raz Lenni sprawił, że spełniłam marzenie i teraz miał to zrobić po raz drugi. Myślę o nim z czułością. Zawsze był przy mnie, gotowy pomóc, jeśli tego potrzebowałam.

Patrzę na pojedyncze łóżko, na którym leży walizka. Wynajmowanie pokoju od obcej osoby to nie był mój plan na późną trzydziestkę. Ale teraz mam szansę na wszystko, czego chciałam. Dom z własnym wejściem i może nawet nowy biznes, bez szefa nad głową. A w pakiecie całe litry słońca.

Na wszelki wypadek znów sprawdzam, czy w bagażu podręcznym mam paszport i kartę pokładową. Nie jestem mistrzynią organizacji, a tym razem zamierzam niczego nie zgubić ani się nie spóźnić. Wyjeżdżam z jedną wielką walizą z dyskontu. Nie wygląda na bardzo trwałą, ale ma przed sobą lot tylko w jedną stronę. Musi przeżyć jedynie tę podróż.

Zerkam w lusterko i aż się krzywię. Umaluję się, jak dotrzemy na miejsce, ale robienie tego w środku nocy wydaje mi się zbrodnią. Za to zawiązuję chustkę na włosach. Potem owijam się kardiganem i wymykam się z pokoju, a przy okazji straszę kota, który siedzi na podeście i przygląda mi się z pogardą.

Staram się możliwie jak najciszej ściągnąć walizę ze schodów i uniknąć dziesiątego od dołu stopnia, który skrzypi. Ostatnie, czego bym chciała, to obudzić Maureen i znów wysłuchać jej tyrady na temat tego, jak wielką robię głupotę. To nie głupota! No dobrze, może i tak. Ale także szansa, żebym coś zrobiła ze swoim życiem. Drugie rozdanie. Nadzieja na własny dom. Może sobie być wielkości pudełka po butach. Po prostu nie chcę więcej mieszkać z kimś. Nie licząc oczywiście Lenniego. Bo teraz będziemy razem jako para.

Ulżyło mi. Nie jestem już do wzięcia. Trochę potrwa, zanim się przyzwyczaimy do nowej sytuacji, ale uśmiech nie schodzi mi z twarzy.

Kończy się maj, ale na dworze i tak jest zimno, ciemno i mokro.

A jeśli nie przyjedzie? Może stchórzył? Nagle go olśniło, że nie chce ze mną spędzić reszty życia, bo może gdzieś tam jest ktoś lepszy?

Czuję narastającą panikę, ale w tej samej chwili zza rogu wyjeżdża taksówka. Patrzę, jak się zbliża. Otwiera się okno z tyłu. W środku siedzi Lenni i się uśmiecha. Jak zawsze punktualny. Jak zawsze niezawodny. Nie powinnam była w niego wątpić.

– Może panią gdzieś podrzucić? – pyta z uśmiechem.

– Jeśli to nie problem. – Wchodzę w rolę.

– Jedzie pani w jakieś miłe miejsce?

– Tak się składa, że na Sycylię. Przeprowadzam się na Sycylię! – Wypowiadam te słowa na głos i nagle wszystko staje się prawdziwsze, a ja zaczynam chichotać z radości.

Kręci mi się w głowie z emocji i nerwów, ale nie boję się aż tak, żeby się wycofać. Nasze zgłoszenie zostało przyjęte, wypowiedziałam mieszkanie u Maureen i rzuciłam pracę, a przez ostatnie tygodnie przekonywałam wszystkich wkoło, że to naprawdę dobry pomysł. Tylko Valerie była zachwycona, że wreszcie się z Lennim zeszliśmy. Podobno zawsze miała nadzieję, że to się wydarzy, ale uważa, że powinniśmy wyjechać tylko na rok, a potem wrócić.

Lenni wysiada, otwiera bagażnik i umieszcza moją walizę obok swojej. Spogląda na mnie i zastanawiam się, czy powinnam go pocałować. On chyba myśli o tym samym. Nachyla się, ale w ostatniej chwili postanawiam go po prostu przytulić, jak zwykle, a ponieważ on najwyraźniej celował w policzek, trafia ustami w czubek mojej głowy. Ja z kolei cmokam kieszonkę na jego piersi. Potem niezdarnie się odsuwamy. Szczegóły trzeba będzie dopracować. Lenni zawsze mówił, że jestem ostatnią ofermą, ale jeśli zamierzamy mieć rodzinę, musimy zacząć od podstaw i udoskonalić przede wszystkim całowanie. Wszystko w swoim czasie, mówię sobie.

Niezręczna chwila minęła, Lenni przytrzymuje drzwiczki, a ja się uśmiecham. Znów jesteśmy sobą. Po raz ostatni zerkam na mój dom i za poruszającą się zasłoną widzę Maureen. Taksówka rusza w kierunku lotniska, a ja się czuję jak więzień pozostawiający za sobą celę. Mam szczęście, że wyszłam i znów jestem wolna.

W samolocie próbuję spać, ale ciągle na nowo przeżywam ten nieszczęsny pocałunek i nie mogę się nie zastanawiać, co będzie, kiedy przyjdzie nam ze sobą spać. Raz, na studiach, mieliśmy małą sytuację po pijanemu, kiedy po imprezie wylądowaliśmy w jednym łóżku. Po wszystkim doszliśmy do wniosku, że za dużo wypiliśmy i to był zły pomysł. Po co psuć idealną przyjaźń? Ale wspomnienia nie dało się wymazać, a wszyscy i tak uważali, że albo jesteśmy parą, albo w końcu nią zostaniemy.

To po tej imprezie zawarliśmy pakt. I oto jesteśmy. Ale tym razem parę drinków chyba nie zaszkodzi. Alkohol i słońce. Jestem pewna, że jak już dotrzemy na miejsce i się odprężymy, ogarniemy i sprawy łóżkowe. Nie potrzebuję iskier i dzikiej żądzy, wystarczy parę miłych chwil. Przyglądam się dobrze znanemu profilowi Lenniego. Śpi i głowa mu opadła do tyłu. Usiłuję z siebie wykrzesać odrobinę pożądania, ale bez skutku. Składam to na karb zmęczenia. Opieram głowę o jego mocne ramię i zamykam oczy.

Budzę się, gdy kapitan poleca personelowi pokładowemu złożyć siedzenia przed podejściem do lądowania.

– Proszę podnieść rolety – rzuca jedna z przechodzących stewardes. Spełniam jej polecenie i natychmiast oślepia mnie poranne słońce. Chwilę trwa, zanim oczy mi się przyzwyczają, wyglądam na zewnątrz i aż mi zapiera dech. Okienko wypełnia imponująca Etna, w samym środku kadru, jakby pozowała do zdjęcia. Stoi wysoka i dumna, jakby spoglądała na swoich poddanych. Powoli wydmuchuje kłęby dymu, tworzące białą koronę wokół przysypanej śniegiem głowy.

– Rany! – Nic więcej nie mogę wydusić. Czuję ciężar Lenniego, który opiera się na mnie, żeby też wyjrzeć.

– Rany, faktycznie! – mówi i po chwili lądujemy na zalanej słońcem sycylijskiej ziemi, na której zaczniemy nowe, wspólne życie.

Wchodzimy przez przesuwne drzwi do hali przylotów i mam wrażenie, że wkraczam do nowego świata, a motylki szalejące w moim żołądku chyba się z tym zgadzają. Stoimy z wózkiem bagażowym, rozglądamy się wśród oczekujących i próbujemy wypatrzeć wśród trzymanych przez nich kartek nasze nazwiska. Mam wrażenie, że wpatruję się w morze okularów przeciwsłonecznych, są na głowach, na czołach i za kołnierzykami koszul. Wszędzie widzę też błyszczące adidasy na platformie i chociaż na zewnątrz świeci słońce, wszyscy są w płaszczach i puchówkach. Dla nas to pełnia lata, ale widocznie Sycylijczykom jest zimno. Słychać warczenie małych piesków wystawiających głowy spod pach swoich właścicieli, a halę wypełnia zapach gorącej kawy i słodkich ciastek. Burczy mi w brzuchu.

Naszych nazwisk ani widu, ani słychu.

– A jeśli to ściema? – wypalam, bo mój znerwicowany umysł wypełnia fala nowych wątpliwości.

– Przecież jak na razie nikt nie chciał od nas pieniędzy. – Lenni jak zawsze jest głosem rozsądku.

Ma rację, nikt nas nie prosił o pieniądze, wręcz przeciwnie, zapłacili nam, żebyśmy tu przylecieli. Niewielki ryczałt zaraz po dotarciu na miejsce i kolejny po trzech miesiącach, jeśli się zdecydujemy zostać. Za dom płacimy symboliczny czynsz.

Rozglądam się po przyjaciołach, rodzinach i znajomych, którzy całują się na powitanie i powraca uczucie szczęścia. Muszę się podszkolić w całowaniu, stanowczo.

– Napiszę pod numer, który dostałem i dowiem się, o co chodzi – oznajmia Lenni. – A może ty w tym czasie kupisz nam kawę i coś do jedzenia? – proponuje i wyciąga z portfela kilka banknotów euro.

– Dobra. Potem ci oddam – obiecuję. – Jak tylko dostanę moją wypłatę.

Kiedy wypowiedziałam mieszkanie, Maureen wycyckała mnie do zera, upierając się, że zgodziłam się na pokrycie kosztów prania dywanów i zasłon.

– Nie musisz – zapewnia Lenni, wyciąga długą rękę i obejmuje mnie. – Jesteśmy parą. Drużyną. To, co moje, jest twoje! – Promienieje, a ja odpowiadam uśmiechem. Jesteśmy drużyną, robi mi się od tego ciepło.

Gdy po jakimś czasie wracam z dwiema mocnymi czarnymi kawami i ciastkami, czuję, że jestem w niebie. Trzymam ciepłą, smażoną w głębokim tłuszczu bułeczkę ze słodką i kremową ricottą i czekoladowymi chrupkami w środku, a Lenniemu kupiłam ciambellę, słodką oponkę przypominającą pączka. Lenni kocha pączki. Już widzę, że Sycylijczycy się znają na łakociach!

– Proszę. – Podaję mu kawę i papierową torebkę z ciastkiem. – Ale najpierw spróbuj tego. – Wyciągam swoją bułeczkę, a on odgryza kawałek. Ciepła ricotta wypływa z ciastka i zalewa mu usta.

– Matko! – Przewraca oczami z rozkoszy. – Już choćby po to warto tu było przyjechać! – oznajmia z ustami pełnymi sera i czekolady.

– Mów, czego się dowiedziałeś – pytam i wracam do śniadania. – Aha, mam jeszcze to. – Wyciągam z torby dwie butelki jaskrawego soku pomarańczowego i podaję mu jedną.

– Rozmawiałem z samym burmistrzem. Bardzo przeprasza za spóźnienie, niedługo będzie. Powiedziałem, że zaczekamy na zewnątrz. Ma nasze zdjęcia, więc nas rozpozna. Chodź, zjemy na słońcu.

Ciągniemy nasz wózek z bagażami i usiłujemy nie upuścić kubków z kawą, zatłuszczonych papierowych torebek i serwetek. Otwieramy szklane drzwi i wychodzimy na słońce. Stajemy jak wmurowani, patrzymy na siebie i nie wierzymy, że naprawdę tu jesteśmy. Etna pręży się dumnie, a ja kiwam jej głową na powitanie. Znajdujemy wolną ławkę i zabieramy się do ciastek, kawy i soku. Już nie mam wątpliwości, że wszystko będzie jak powinno.

– Mi dispiace! Mi dispiace!

Podnosimy głowy, które odchyliliśmy, wystawiając twarze do słońca. Założyliśmy okulary słoneczne i zamknęliśmy oczy. Teraz Lenni podnosi okulary na czoło, jak wielu mężczyzn tutaj. No proszę! Jesteśmy prawie tutejsi! Lawirując między samochodami, zmierza ku nam mężczyzna w granatowym garniturze i jasnej koszuli z rozpiętymi górnymi guzikami i poluzowanym krawatem. Ma ciemnobrązową twarz z głębokimi zmarszczkami wokół oczu i po obu stronach dużego nosa.

– Zelda i Lenni, witajcie! – Wyciąga do nas rękę, a my wstajemy, żeby się przywitać. Ujmuje moją dłoń, ściska żywiołowo i całuje mnie w oba policzki. Takie powitanie przychodzi mi bez problemu. Znów myślę, że jestem po prostu stworzona do życia tutaj! Lenni wydaje się nieco speszony, ale daje się ponieść i przy drugim buziaku głośno cmoka. – Witajcie, obywatele Sycylii! – Mężczyzna uśmiecha się równie ciepło jak słońce, a potem przygładza siwe włosy. – Przepraszam za spóźnienie. Miałem… pewne problemy. Proszę, chodźmy. – Wskazuje w stronę parkingu. – Chodźcie ze mną. Zawiozę was do naszego miasteczka. Waszego nowego domu.

– Jakie problemy? – pytam.

Wygląda, jakby nagle zrobiło mu się gorąco, czoło mu lśni od potu. Szybko jednak przywołuje szeroki uśmiech.

– Nic, czego nie dałoby się naprawić. A teraz proszę… – Prowadzi do nas do samochodu, a kiedy ruszamy za nim, Lenni mruga i się uśmiecha.

Samochód to zakurzony srebrny fiat z masą wgnieceń. Spodziewałam się czego innego. Takie auto nie pasuje do burmistrza, ale z drugiej strony mówił, że się spóźnił, bo miał problemy. Może właśnie z samochodem i ten jest pożyczony.

Opuszczamy teren lotniska i wjeżdżamy na autostradę, a ja patrzę, jak mój nowy świat przelatuje za oknami. Potem zjeżdżamy na węższe drogi. Gdziekolwiek spojrzę, zwieszają się gałęzie obsypane żółtymi kwiatami.

– Co to za roślina? – pytam, bo moja ciekawość wchodzi w tryb turbo. Chcę wiedzieć wszystko o moim nowym otoczeniu.

– Janowiec etneński – odpowiada burmistrz. – Rośnie tu i na Sardynii. Lubi słońce, otwarte przestrzenie i ubogie, kamieniste podłoże.

Mkniemy dalej, a do samochodu oprócz kurzu z drogi wpada również zapach podobny do jaśminu. Zerkam na Etnę, która cały czas jest w zasięgu wzroku, jakby obserwowała każdy nasz ruch.

– Dalej, na polach, rośnie dziki koper włoski. Świetnie się nadaje na pesto – informuje burmistrz i wskazuje pola na pagórkach zarośnięte zjawiskową zielenią i żółcią. Chociaż zjadłam cudowne śniadanie, na myśl o pesto z kopru włoskiego do ust napływa mi ślinka.

Przejeżdżamy przez kolejne miasteczka. Mówię, że przejeżdżamy, ale to jak jazda samochodzikami w wesołym miasteczku albo gra w szachy: każdy kierowca chce za wszelką cenę utrzymać swoje zamiary w tajemnicy i przejazd przez ronda i skrzyżowania przypomina negocjacje wojenne. Długie wąskie ulice zastawione są zaparkowanymi prostopadle samochodami, które trzeba wymijać. Za to za miastami rosną gaje pomarańczowe i cytrynowe. Wypielęgnowane drzewka stoją w równiutkich rzędach, przez co okolica lśni jak złoto.

Wjeżdżamy coraz wyżej, zbliżamy się do Etny, a oddalamy od wybrzeża. Znaki drogowe są teraz bardziej zdezelowane. Po jakiejś godzinie docieramy do miasteczka wyglądającego na bardzo stare. Mury domów kruszeją, a gaje cytrynowe są równie zaniedbane jak drogi i budynki. Wygląda na to, że pozostawione same sobie za bardzo się rozrosły i zdziczały. Sosny i palmy rosną radośnie obok siebie, a wspomagają je wielkie figowce i orzechy rozkładające gałęzie nad murami domów w kolorze wyblakłego łososiowego różu. W tym miasteczku przycupniętym na zboczu góry nikt się nie zatrzymuje. Wszyscy tylko przejeżdżają. Z wyjątkiem nas.

– Benvenuto! – woła burmistrz. – Witajcie w Città d’Oro!

Patrzymy na siebie z Lennim i oboje się zastanawiamy, czy to ma być żart. Miasto nie ma nic wspólnego ze zdjęciami, które nam przysłano. Na widok naszych twarzy we wstecznym lusterku nawet burmistrzowi rzednie mina. Obserwujemy samochody mknące przez miasto po wyłożonych kocimi łbami ulicach. Chcą się jak najszybciej oddalić.

– Jadą zobaczyć Etnę i winnice wyżej na zboczu – próbuje tłumaczyć burmistrz, ale widzę, że po prostu nikt nie ma ochoty się zatrzymać w Città d’Oro. Bo niby po co, myślę po wyjściu z samochodu. Jest ciemno i wilgotno. Po obu stronach ulicy stoją domy ze zwieszającymi się nad nią balkonami, a w oddali widać Etnę.

– To nasz sklep spożywczy – oznajmia burmistrz, wskazując na samotny sklepik pod zniszczoną biało-zieloną markizą. Wychodzi z niego kobieta z długimi kręconymi włosami farbowanymi henną i się na nas gapi.

– Ciao! – wołam i z uśmiechem podnoszę rękę.

Kobieta morduje mnie wzrokiem i szybko zagania kogoś do środka, ku jego wyraźnym protestom. Z ciemnego wnętrza rozlega się śpiew kanarka. Powoli opuszczam dłoń i się odwracam. Widzę, że zasłony w oknach się poruszają, ale nikt nie wychodzi.

Burmistrz desperacko się rozgląda w poszukiwaniu innych punktów zaczepienia.

– Przed nami nasze miejskie piazza – mówi wreszcie – a wyżej kościół i ratusz.

Patrzę w górę wzgórza. Nad miastem góruje wielka czerwona posiadłość, rozłożysta i dumna, patrząca na nas wszystkich z góry.

– A rynek? – pytam z nadzieją.

– Nie ma rynku, niestety, już nie.

– Ach.

– Ten bruk jest chyba z lawy? – pyta Lenni, który przygląda się zniszczonej ulicy i murom.

– Tak! – Burmistrz od razu podchwytuje jego zainteresowanie. – Mamy też restaurację. Bardzo dobrą! Wprawdzie nie ma wielu gości, ale jeśli damy znać wcześniej, otworzą… – Milknie i wzrusza ramionami. Najwyraźniej jego entuzjazm się wyczerpał. – Ostatnio nic więcej tu nie ma – dodaje, a ja się zastanawiam, czy wie, że powiedział to na głos.

Rozglądam się po podupadającym miasteczku: zniszczone mury i dachy z terakoty, odłażąca zielona farba na okiennicach, krzywe bramy oraz zaniedbane, rozrośnięte gaje cytrynowe. Czego ja się spodziewałam? Wszyscy mówili, że to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. I wygląda na to, że mieli rację. Miasteczko jest w tak opłakanym stanie, że chyba burmistrz nas tu ściągnął, byśmy w nie tchnęli nowe życie. Ale choćbyśmy stanęli na głowie, nie wiem, czy uda się wskrzesić to miasto. Wygląda, jakby dogorywało już od dłuższego czasu.

– Chodźmy, pokażę wam, gdzie będziecie mieszkać. To mój dom rodzinny – zapowiada po drodze do samochodu. – Il Limoneto. Możecie się czuć jak u siebie.

Rozglądam się po pustych ulicach, rozsypujących się domach, zamkniętych sklepach i nie wiem, czy kiedykolwiek poczuję się tu jak w domu. Maureen i reszta mieli rację. To jeden z moich najgłupszych nieprzemyślanych pomysłów. Jestem zmęczona, spływam potem i zastanawiam się, w co myśmy się, na litość boską, wpakowali.