Morfina - Szczepan Twardoch - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Morfina ebook i audiobook

Szczepan Twardoch

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

26 osób interesuje się tą książką

Opis

Awanturnicza powieść o człowieku, który urodził się w złych dla siebie czasach i z artysty uzależnionego od morfiny przemienił się w demonicznego, nieodpowiedzialnego konspiratora, męża, kochanka... Nie mógł mu zaufać nikt.

Konstanty Willemann jest synem niemieckiego arystokraty i spolonizowanej Ślązaczki. Ma za sobą kampanię wrześniową 1939 roku, jest podporucznikiem, oficerem rezerwy Wojska Polskiego, wojsko jednak go nie interesuje. Gdy tylko nadarza się okazja, korzystając z chaosu, nie rejestruje się jako wojskowy i zaczyna ukrywać w Warszawie. Przechodzi rodzaj choroby psychicznej, słyszy głosy wewnętrzne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 720

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 21 godz. 52 min

Lektor: Maciej Stuhr

Oceny
4,4 (504 oceny)
295
131
58
14
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
krystynabalicka

Nie oderwiesz się od lektury

To był pierwszy audiobook w moim życiu i powiem szczerze, że odnoszę wrażenie, że z „Morfiną” Twardocha rzuciłam się trochę na głęboką wodę. To jest kawał dobrej, ale jednak wymagającej skupienia literatury, bo też literacko jest to uczta dla kogoś, kto docenia autorów potrafiących wpuścić czytelnika w nurt czyjejś historii. Mam wrażenie, że trochę mnie ominęło, więc powzięłam zamiar przeczytania tej powieści. Trzeba chyba mieć w sobie coś z szaleńca, żeby pokochać ten styl i trochę z masochisty, bo męczyłam się razem z Konstantym słuchając kolei jego losu. Wierzę też, że nie każdemu ta książka się spodoba. Słuchacie/czytacie na własną odpowiedzialność.
72
wandziatop

Nie oderwiesz się od lektury

Wersja audio w interpretacji Macieja Sthura jest tutaj genialna. Gdybym czytała książkę papierową to nie wiem czy bym dotarła do końca. Lektor zrobił tutaj robotę. Polecam 🙂
40
klaudiaglaz211

Nie oderwiesz się od lektury

Bogatość szczegółów przedwojennych i wojennych czasów. Opowieść dzieje się często w głowie bohatera. Wielość wątków. W tle książki toczy się wojna ale głównym problemiem bohatera jest jego ,,ja" i to kim jest naprawdę. W opowieści przywołane są różne kobiety z życia bohatera, które obrazują to kim jest przy każdej z nich. Cała fabuła okraszona jest autentycznymi zdarzeniami z historii np. istnienie organizacji Stefana Witkowskiego.
11
Dosiko

Dobrze spędzony czas

Lekcja dla świadomych nałogowczów, inni tak głęboko się nie wyczują
00
Bubbleduble

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita. Ciężko się czytało, fakt. Jednak audiobook był po prostu niesamowity, dało się odczuć każdą emocję, przyspieszenie, zwolnienie... Pięknie opowiedziana historia.
00

Popularność




Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie
Kra­ków 2012
Opieka re­dak­cyjna: WAL­DE­MAR PO­PEK
Kon­sul­ta­cja var­sa­via­ni­styczna: ALEK­SAN­DER KO­PIŃ­SKI
Kon­sul­ta­cja ger­ma­ni­styczna: RY­SZARD WOJ­NA­KOW­SKI
Re­dak­cja: JU­STYNA CHMIE­LEW­SKA
Ko­rekta: WE­RO­NIKA KO­SIŃ­SKA, UR­SZULA SRO­KOSZ-MAR­TIUK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: FI­LIP KUŹ­NIARZ
Zdję­cie na pierw­szej stro­nie okładki: © Jo­sef / bey­ond / Cor­bis / Fo­to­chan­nels
Re­dak­tor tech­niczny: BO­ŻENA KOR­BUT
Skład i ła­ma­nie: Scrip­to­rium „TE­XTURA”
© Co­py­ri­ght by Szcze­pan Twar­doch © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2012
ISBN 978-83-08-05023-1
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 430 00 96 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
And the days are not full eno­ugh And the ni­ghts are not full eno­ugh And the life slips by like a field mo­use Not sha­king the grass
Ezra Po­und, And the days are not full eno­ugh
CZĘŚĆ I
ROZ­DZIAŁ I

Łeb. Smród.

Łeb pęka. Ję­zyk jak wy­schły, mar­twy śli­mak, chro­po­waty. Pod­nie­bie­nie pod sko­rupą za­schnię­tej flegmy. Łeb pęka. Pu­sty­nia. Smród wła­snych wy­zie­wów.

A więc obu­dził się? Obu­dził się? Nie obu­dził się. Jesz­cze spać? Sen, znik­nie cier­pie­nie we śnie? Nie znik­nie.

A we śnie... Był to sen?

A więc bu­dzi się. Bu­dzę się. Obu­dzi­łem się. Oczy pieką, grudki ropy wy­grze­buje, wy­grze­buję pal­cem, rzęsy ropą skle­jone. Otwie­ram. Gdzie je­stem? Nie u sie­bie.

Trzeba wstać, wstać, trzeba na se­des, uwol­nić kiszki. Nie chce się wsta­wać, nie chce. Po­le­żałby, po­le­żał­bym. Gdzie? Nie u sie­bie. Trzeba wstać.

Wstaje. Wsta­łem. Za­wrót głowy. Siada na łóżku.

Sie­dzi, sie­dzę, za­wrót głowy, wy­mio­to­wać, więc na­głym rzu­tem przed sie­bie, jak szer­mierz, jak pły­wak, przed sie­bie, przed sie­bie, z miesz­ka­nia nie mo­jego na ko­ry­tarz, do wy­chodka.

Opróż­nia się, wy­próż­niam się, bu­kłak na­pięty staje się bu­kła­kiem okla­płym. Łeb pęka. Jest woda? Od­krę­cam ku­rek czte­ro­ra­mienny z pla­kietką nie­bie­ską jak Vir­tuti Mi­li­tari, nie ma wody, cią­gle nie ma. Jest w wia­drze, Aniela przy­nio­sła albo ktoś inny przy­niósł.

Spłu­kuję se­des wodą z wia­dra. Po­tem umy­walka, ko­rek, struga w por­ce­la­nową kon­chę umy­walki, woda, pi­jesz? Piję. Pi­jemy. Pi­jemy.

Wczo­raj: Za­rząd Miej­ski ogła­sza li­stę dwu­dzie­stu dwóch punk­tów bez­płat­nego po­bie­ra­nia wody. Po­bie­raną z tych punk­tów wodę na­leży przed uży­ciem prze­go­to­wać. Mam to w du­pie. Twarz chlu­stam, po­le­wam łeb spuch­nięty resztą wody, czaszka skrzypi, sły­szę, jak mi czaszka skrzypi, od środka opuch­nięty mózg na­piera na ko­ści, od ze­wnątrz mrozi je lo­do­waty stru­mień, pod­nosi głowę. Wi­dzi mnie w brud­nym lu­strze.

To ja. Kon­stanty Wil­le­mann.

Oraz skutki pi­cia wódki. Kon­kret­nie wina, ostat­nie cztery bu­telki, sa­mot­nie, przy ku­chen­nym stole, za­gry­za­jąc chle­bem spie­czo­nym przez Anielę na bla­sze, na­tar­tym czosn­kiem i po­so­lo­nym. Ostat­nie cztery bu­telki. Nie ma już wina. Wię­cej nie bę­dzie wina. Może już ni­gdy nie bę­dzie wina? Głup­stwo, wino za­wsze bę­dzie. Ale nie dla mnie.

Pięć­dzie­siąty trzeci dzień trzeź­wo­ści typu em. Czter­na­sty dzień Niem­ców w War­sza­wie. Pi­cie sa­motne, od po­łowy dru­giej bu­telki śpie­wa­nie pie­śni roz­pust­nych, przy trze­ciej pie­śni pa­trio­tyczne, tak jest, przy czwar­tej pła­ka­nie, pła­ka­nie, pła­ka­nie. Przez drzwi ku­chenne roz­chy­lone za­gląda za­spana twarz Anieli, panu czego trzeba? Precz, lam­pu­cero, precz, stara pu­der­nico, sa­mot­no­ści mi trzeba, w mo­jej tra­ge­dii i w tra­ge­dii mo­jego mia­sta po­żą­dam sa­mot­no­ści i pią­tej bu­telki bur­gunda po­żą­dam, i ni­czego do­stać nie mogę!

A dzi­siaj Anieli nie po­trzeba prze­pra­szać, Aniela na­wy­kła. Pan, kiedy się na­pije, to urąga światu i lu­dziom. Pan już jest taki. Pa­no­wie już tacy są.

Przy­po­mi­nam so­bie te wrza­ski, kiedy pa­trzę w lu­stro. Ją so­bie przy­po­mi­nam: Aniela, stara szwaczka, sio­stra słu­żą­cej mo­jego te­ścia. Ukry­wam się w jej po­ko­iku. Ona śpi w kuchni. Go­spo­da­rzy, u któ­rych naj­muje po­kój, nie ma. Ucie­kli. Ja nie ucie­kłem. A te­raz pa­trzę w lu­stro.

To ja. Włos zmierz­wiony, morda blada, za­rost dwu­dniowy.

Do­piero te­raz wszystko przy­cho­dzi, a ra­czej wraca: mia­sto roz­wa­lone, już nie moje, Hela i Ju­re­czek w na­szym miesz­ka­niu w we­dlow­skiej ka­mie­nicy na Ma­da­liń­skiego, mo­bi­li­za­cja, ob­lę­że­nie, ka­pi­tu­la­cja, Sta­rzyń­ski bre­dzi o okry­wa­niu hańbą ar­mii nie­miec­kiej, co wal­czy z biedną lud­no­ścią Pragi, or­dery, żołd za­le­gły, wa­riac­two Ksyka i jego wąs czarny, po ka­pi­tu­la­cji przej­ście z na­szych sta­no­wisk pod Par­kiem Sie­lec­kim i na Par­ko­wej do ko­szar Szwo­le­że­rów, gdzie mamy cze­kać na wyj­ście do nie­woli, a ja nie idę do nie­woli, bred­nie o tym, że trzeba da­lej wal­czyć, puł­kow­nik mnie pusz­cza, idź, idź, święta ra­cja, trzeba da­lej wal­czyć, pi­sto­let mój za­ko­pu­jemy w ogro­dzie u na­za­re­ta­nek na Czer­nia­kow­skiej, ra­zem z bro­nią paru ko­le­gów, mun­dur po­tem pa­limy w piecu, na­wet buty, cho­ciaż bu­tów żal, śmier­dzi obłęd­nie, nie idę do nie­woli, nie ma mowy. A wcze­śniej, wraz z mo­bi­li­za­cją – obiet­nica. Trzeź­wość. Po ka­pi­tu­la­cji ogra­ni­czona do trzeź­wo­ści typu em, stąd wczo­raj ostat­nie bu­telki wina, gdzie te­raz do­stać wino? Ni­g­dzie. Ukry­wa­nie się, ka­ba­ret po pro­stu!

Dym nad pło­nącą Cy­ta­delą, taki wznio­sły i piękny. Bra­ter­skie po­zdro­wie­nie prze­sy­łamy żoł­nie­rzom wal­czą­cym na Helu, mówi drżą­cym gło­sem ra­diowy spi­ker, niech żyje Pol­ska, jesz­cze Pol­ska nie zgi­nęła. A jed­nak.

Pod­daję się.

Piję jesz­cze wody, pro­sto z wia­dra, uno­szę je w ra­mio­nach sil­nych, aż brzuch znowu jak bu­kłak. Lu­stro. To ja, to ja, to ja.

Nie­na­wi­dzę tego miej­sca. Nie­na­wi­dzę.

– Aniela zrobi mi kawy! – krzy­czę, krzyk prze­bija mi skro­nie gwoź­dziami gru­bymi jak palce Pi­łata.

– Kawy ni ma! – od­krzy­kuje cier­pli­wie Aniela z miesz­ka­nia, wczo­raj tak samo krzy­czała.

Prze­cież wiem, że nie ma, po co krzy­czę?

– No to niechże her­baty mi zrobi.

– Ni ma her­baty. Pod kuch­nią do­piero roz­pa­lam.

Po co, po co, po co?

– A do je­dze­nia co jest?

– Ni ma. Pan pój­dzie, ku­pić trzeba. Chleb dają w Mi­row­skiej, za trzy­dzie­ści gro­szy kilo, po ćwierci dają.

Mru­czy Aniela, mru­czy z kuchni, z ma­łej kuchni w tym ma­łym miesz­ka­niu, gdzie jesz­cze po­koik pod­naj­mują, po­koik, w któ­rym śmier­dzi starą ko­bietą, śmier­dzi za­pa­chem go­to­wa­nej ka­pu­sty i ce­buli, cho­ciaż pew­nie od mie­siąca naj­mniej żad­nej ce­buli ani ka­pu­sty nie go­to­wała, a śmier­dzi i tak, a może tylko po­winno śmier­dzieć ka­pu­stą i ce­bulą go­to­waną albo fla­kami po­winno śmier­dzieć i ja so­bie sam te za­pa­chy in­du­kuję, wy­my­ślam je so­bie, żeby się pod­nieść na du­chu?

Wyjść na mia­sto, trzeba wyjść na mia­sto. Wyjść z tego miesz­ka­nia i nie wró­cić. Za oknem – deszcz, ziąb. Z po­wro­tem do ła­zienki. Go­lić się czy się nie go­lić? Go­lić, w zim­nej wo­dzie? Jed­nak go­lić. Włosy uło­żyć. Ale bez bry­lan­tyny, cho­ciaż bry­lan­tyna jest, w pu­dełku na półce, ale te­raz nie czas na bry­lan­tynę, wo­jenny czas, więc tylko grze­bień, byle nie cho­dzić roz­czo­chra­nym. Po­tem aspi­ryna, dwie. Też się koń­czy. Po­tem pod­ko­szu­lek, ka­le­sony, skar­pety. Po­tem ubie­ram się w grubą wełnę szkocką, pod ma­ry­narkę kładę cie­pły pul­lo­ver. Ka­pe­lusz. Sza­lik. Palta jesz­cze nie biorę, jesz­cze nie czas na palto. To nie wy­star­czy, nie wy­star­czy. Tweed w cie­ple utrzyma, ale nie wy­star­czy. Ubra­nie, żeby po­ka­zać, żem nie byle kto, a jed­nak byle kto. Żeby chro­niło przed roz­pa­da­niem się świata, żeby przy­po­mi­nało, że ja – to nie byle kto.

Ja to ja. Je­stem Kon­stanty Wil­le­mann, lu­bię sa­mo­chody i ele­ganc­kie stroje, nie lu­bię koni, mun­du­rów i nie­udacz­ni­ków. Ja – to nie byle kto. A jed­nak.

Ale to na nic, na nic. Pa­trzę na sie­bie w lu­strze, ja, to ja, a świata już nie ma i w tym świe­cie ja to już nie ja, a je­śli na­wet ja, to na pewno byle kto. Na­wet w ubra­niu dro­gim, w bu­ci­kach dro­gich. Byle kto. Wła­śnie.

Wy­cho­dzę. Drzwi za mną za­my­kają się po­gar­dli­wie. Drwią ze mnie te drzwi sta­ru­cho­wate, drzwi Anie­lowe, drzwi nie moje, acz w ge­stii mo­jej. Wy­cho­dzę. Nie wrócę. Nie wiem jesz­cze, gdzie pójdę, ale tu nie wrócę.

Wy­sze­dłem, mia­sto nie moje. Szyb w oknach nie było, tam gdzie były, to pa­pie­rem na krzyż po­le­pione, okienne krzyże świę­tego An­drzeja, na tych krzy­żach ży­cie na­sze ukrzy­żo­wane, ale czę­ściej ślepa dykta i czarne oczo­doły po wy­łu­pio­nych fra­mu­gach i szy­bach wy­szar­pa­nych. Sklepy po­za­my­kane, de­skami po­za­bi­jane albo roz­bite, za­miast skle­pów na uli­cach han­del, sprze­da­wali lu­dzie wszystko: buty an­giel­skie do kon­nej jazdy, grze­bie­nie, lampy i je­dze­nie po ce­nach, za które na­le­ża­łoby roz­strze­lać. I jacy lu­dzie: prze­kupy pod­war­szaw­skie Bóg wie skąd to­war bio­rące, ele­ganc­kie damy, apa­sze, żu­liki, wy­rostki. Spo­łe­czeń­stwo roz­pusz­czone, nie ma Żyda, nie ma Greka, nie ma damy, nie ma kurwy, nie ma pro­fe­sora ni zło­dzieja. To­war ze skle­pów roz­wa­lo­nych, z ra­bunku albo z sza­bru zwy­kłego, albo wła­sne fu­tra, stary świat się upłyn­nił, wy­ło­żony na ulicy na ga­ze­tach i kar­to­nach, upłyn­nił się po­rzą­dek rze­czy jak roz­pusz­czony krysz­tał, fu­tra po­żą­dane zim­nym paź­dzier­ni­kiem z wła­ści­wych so­bie szaf na ulicę, z ulicy w ręce nie­wła­ściwe, baba pró­bo­wała sprze­dać sio­dło ka­wa­le­ryj­skie, z czy­jego ko­nia zdarte, spod ja­kiej dupy wy­szar­pane i na co komu ułań­ska kul­baka? Chyba so­bie na plecy przy­piąć, Niem­ców po uli­cach wo­zić.

Jesz­cze roz­strze­lają.

– Roz­strze­lać was za to mogą, ko­bieto – po­wie­dzia­łem.

– Jak pan nie ku­pu­jesz, to idź pan, pa­nie!...

Więc po­sze­dłem. Jak to do­brze, że mam pie­nią­dze, a mam, bo je­stem mą­dry. Więc naj­sam­pierw idę so­bie, mą­dry taki, idę so­bie Kroch­malną, Żydki się uwi­jają, sprze­dać mi chcą wszystko wy­łącz­nie za du­lary i złoto, spie­szą się i boją cho­ler­nie, a ja idę, na Żyd­ków nie pa­trzę, idę do Hali Mi­row­skiej ku­pić chleba, sło­niny, ja­jek. Po­łowa kra­mów ob­sa­dzona. Ceny sza­lone, kilo chleba za złoty sie­dem­dzie­siąt. Chleba z ma­gi­stra­to­wej dys­try­bu­cji po trzy­dzie­ści gro­szy już nie ma, już wszystko po­szło. Trzeba po ryn­ko­wej, go­rzej niż u Żyda. Biorę kilo. Prócz chleba ku­puję ku­bek zsia­dłego mleka, ku­bek plu­gawy na sznurku, każ­demu, kto chce, prze­kupa z bańki mleka na­leje za dzie­sięć gro­szy, płacę, do dia­bła tam, z plu­ga­wych warg od­ci­skami na kub­ko­wej bla­sze, piję, to po­może.

Nie po­mo­gło. Baba ma cze­ko­ladę, sprzed wojny, ta­bliczka dwa­na­ście zło­tych. Dwa­na­ście! Wzią­łem dla Ju­reczka za trzy złote, baba brud­nymi ła­pami odła­muje byle jak, w ga­zetę za­wija.

Z je­dze­niem w teczce, bo prze­cież nie będę siaty w rę­kach no­sił jak słu­żąca ja­kaś, idę da­lej. Jak się pie­nią­dze ma, to wszystko jest dla lu­dzi, wszystko można prze­żyć.

A ja mia­łem. Jesz­cze w sierp­niu, ty­dzień przed mo­bi­li­za­cją, konto w PKO się wy­czy­ściło, wiele tam nie mia­łem, ale jed­nak było coś, więc się wy­czy­ściło, ta­kim się jest za­po­bie­gli­wym, ta­kim mą­drym, ku­piło się złoto po ce­nach pa­skar­skich, ale przed­wo­jen­nych, ku­piło się do­lary i te­raz się ma, i Hela też ma za co Ju­reczka na­kar­mić, o czym my­śla­łem z dumą, mi­ja­jąc ogo­nek pod PKO, spe­cjal­nie drogi nad­ło­ży­łem, żeby so­bie na ten ogo­nek aż do Fil­har­mo­nii po­pa­trzeć, po pięć­dzie­siąt zło­tych jed­no­ra­zowo wy­dają, lu­dzie pa­trzą na sie­bie oczami wil­czymi spod rond ka­pe­lu­szy i w tych spoj­rze­niach: sa­na­cja, zło­dzieje, puł­kow­niki za­ki­chane, gdzie są na­sze, moje pie­nią­dze!

A ja mam. Bo ja je­stem mą­dry, a lu­dzie idioci.

Bo je­steś mą­dry, a lu­dzie idioci.

Drogi nad­ło­ży­łem też dla­tego, że ostatni raz by­łem w PKO ra­zem z puł­kow­ni­kiem i ma­jo­rem To­ma­szew­skim, za­stępcą i rot­mi­strzem Cho­cho­łem ze szwa­dronu ce­ka­emów, w dzień ka­pi­tu­la­cji, ale przed ogło­sze­niem jesz­cze, To­ma­szew­ski do­stał Vir­tuti, Cho­choł też Vir­tuti, a ja Wa­lecz­nych do­sta­łem za nic, więc by­li­śmy w PKO, w pod­zie­miach, ja tak­tow­nie z tyłu, nie od­zy­wam się, bo tam ge­ne­rały: Róm­mel, Ku­trzeba, To­ka­rzew­ski, Czuma stoją nad ma­pami, palą pa­pie­rosy, po­ko­nani, ska­pi­tu­lo­wani, prze­grani, Pol­skę prze­srali, ale stoją nad ma­pami, po­za­pi­nani pod same szyje, srebrne koł­nie­rzyki, ge­ne­ral­skie pi­sto­le­ciki w ka­bu­rach ma­leń­kich przy du­pie, damki szóstki czy sió­demki, aku­rat ta­kie, żeby so­bie w łeb pal­nąć, ale ja­koś so­bie ża­den nie pal­nął, cho­ciaż od­dali wszystko, co było do od­da­nia, nie tylko gu­zik od płasz­cza.

Nasz puł­kow­nik ga­dał z sze­fem sztabu Róm­mla, tak, ka­pi­tu­la­cja zde­cy­do­wana, a ja mia­łem ochotę wielką wy­jąć pi­sto­let i te ge­ne­ral­skie łby po­od­strze­li­wać, je­den po dru­gim.

A dzi­siaj ani śladu ge­ne­ra­łów, tylko lu­dzie stoją w ogonku, żeby swoje pięć­dzie­siąt zło­tych do­stać.

Z je­dze­niem w teczce idę do Eu­ro­pej­skiego, do Lo­ursa, po­słu­chać, co mó­wią. Co ga­dają, co beł­ko­czą, kła­pią szczę­kami jak dziady pro­szalne puszką o tro­tuar. Ale co tam, idę, do Lo­ursa idę, aby jesz­cze to tro­chę od­wlec, to, co na­stąpi po­tem. W końcu czter­dzie­sty dzie­wiąty dzień trzeź­wo­ści typu em.

Wcho­dzę. W środku ścisk nie­moż­liwy, więk­szość – ofi­ce­ro­wie. Część udaje, że oni to wcale nie oni, ale pa­trzy im z mordy zu­pa­kiem z da­leka, z mordy, nie z mord, bo oni wszy­scy mają jedną mordę zu­packą, puł­kow­ni­kow­ską, ma­jo­row­ską, ka­pi­tań­ską, pa­no­wie szlachta, tak się im ład­nie mie­ściła ta wy­go­lona morda nad wę­ży­kami na wy­so­kich koł­nier­zach, za­da­szona la­kie­ro­wa­nym oka­pem czapki, a te­raz smutno tkwi na chu­dych albo tłu­stych kar­kach, nad brud­nymi koł­nie­rzy­kami cy­wil­nych ko­szul, nad sza­rymi albo brą­zo­wymi ubra­niami, które Bóg wie skąd po­brali. Długi Fa­liń­ski w ubra­niu zdję­tym chyba z karła, rę­kawy ma­ry­narki w pół drogi mię­dzy łok­ciem a nad­garst­kiem z bia­łym śla­dem po ze­garku. Tłu­ścioch w rogu roz­py­cha tłu­stym biu­stem poły swo­jej ma­ry­narki, jakby była pęk­niętą kiszką sma­żo­nej ka­szanki, le­d­wie do­pięta na brzu­chu ko­szula w rów­nych elip­sach mię­dzy gu­zi­kami od­sła­nia ciało jak wło­chate cia­sto.

Inni – w mun­du­rach, pół­mun­du­rach ra­czej, cy­wilne ma­ry­narki i bry­czesy po­lowe, płasz­cze woj­skowe, ale uwień­czone ka­pe­lu­szami. Ci nie mu­szą się ukry­wać, to mo­dliń­czycy. Zresztą przed kim się ukry­wać, tu Niem­ców nie ma, Niemcy po ka­wiar­niach nie cho­dzą.

Wszy­scy oczy­wi­ście chcą być ze mną za pan brat. Nie dla­tego, żeby za pan brat chcieli być aku­rat wła­śnie ze mną. Tu­taj wszy­scy za pan brat, a oni są­dzą, że ja się wli­czam w to ich „wszy­scy”.

I ga­dają: że Fran­cja. Że Si­kor­ski rząd, a Rydz in­ter­no­wany, że sa­na­cja to, że sa­na­cja tamto. Idiota kli­niczny przy sto­liku pod oknem pe­ro­ruje, iż Pol­ska przy­jąć musi formę du­chową, stać się pań­stwem du­cha i z du­cha się po­now­nie na­ro­dzić, jako kraj bez nie­rów­no­ści i bez prze­śla­do­wań, jako kraj oby­wa­teli świa­tłych, po­łą­czo­nych umi­ło­wa­niem do­bra, piękna, po­stępu, Boga, spra­wie­dli­wo­ści i przy­jaźni.

I anyż­ko­wych cu­kier­ków, ko­niecz­nie. Tak so­bie my­ślę wła­śnie, że jesz­cze mu­szą być anyż­kowe cu­kierki, li­kier ró­żany i ko­ka­ina darmo. Wy­bie­ram sto­lik na dru­gim końcu sali, bo­bym go w pysk mu­siał strze­lić, na dru­gim końcu zresztą sie­dzą nad flaszką wódki Ru­dzik z Ma­li­now­skim i do nich się przy­sia­dam.

A oni swoje. Re­je­stro­wać się czy nie? Ogło­sze­nie Co­chen­hau­sena przed­wczo­raj­sze czy­ta­łeś? Czy­ta­łem. Wczo­raj na­zwi­ska na li­tery od a do ka. Ju­tro – od el do zet. Ru­dzik mówi, że nie idzie, Ma­li­now­ski się waha, ale ra­czej też nie. Jak się za­re­je­struje czło­wiek, to nie ma siły, skie­rują do obozu. A może nie skie­rują? A prze­cież: Fran­cja, Fran­cja, Fran­cja, bić Niem­ców.

– Nie na­bi­li­ście się już przez te trzy ty­go­dnie? – py­tam. – Ma­ło­ście do­stali?

A oni swoje. Sa­na­cja i sa­na­cja, uka­rać i roz­li­czyć.

– Kogo chce­cie ka­rać? – py­tam. – Mar­szałka? Na grób mu na­szczać?

– Nie da się, warty stoją – od­po­wiada po­waż­nie Ru­dzik.

A oni nie słu­chają. Słu­chajże, Ko­stek, to pro­ste prze­cie, do Kra­kowa tak a tak, z Kra­kowa na Bu­da­peszt tak a tak i śmak, a to przez Ta­try na nar­tach tak a tak albo ina­czej znowu tak, a w Bu­da­pesz­cie na­wet jak in­ter­nują, tam po­dobno bar­dzo po­ma­gają z mi­ni­ster­stwa hon­we­dów, mi­ni­ster Bar­tha po­maga, więc jak in­ter­nują, to za­raz pusz­czą, a jak pusz­czą, to do Kon­stancy tak albo siak, stam­tąd na ja­kiś sta­tek i na Mo­rze Śród­ziemne i do Mar­sy­lii, a tam już woj­sko nowe, so­jusz­nik da nam czołgi i wszystko nam da, bę­dziemy Niemca bić, bol­sze­wika bę­dziemy bić, wszyst­kich bę­dziemy bić, za wol­ność wa­szą, hurra, na Ber­lin, tacy je­ste­śmy! Wi­wat! Wi­wat!

– Jakby miał nam dać, to nie było mu ła­twiej w sierp­niu dać? – py­tam.

A oni pa­trzą na mnie oczyma złymi spod brwi na­stro­szo­nych i za­sta­na­wiam się, czy już chcą rzu­cić to słowo, czy jesz­cze nie, więc pa­trzą, a ja wi­dzę ich oczy jak okna pa­skami pa­pieru na krzyż za­kle­jone. Rzu­cić chcą, do rzu­ca­nia prędcy są, ale nie rzucą, bo się boją, bo ży­cie zbyt już trudne, żeby so­bie jesz­cze sądy ko­le­żeń­skie do tych trud­no­ści do­da­wać. Więc nie.

Ru­dzik wy­ciąga ga­zetę.

– Co to jest? – py­tam.

Ru­dzik wzru­sza ra­mio­nami. No bo co ma być? Nowy „Kur­jer War­szaw­ski”. „Kur­jera War­szaw­skiego” już nie ma, nie ma go, bo może był stary, a tu pro­szę, pierw­szy nu­mer. Na pierw­szej stro­nie: „Ważne wy­ja­śnie­nia do­ty­czące wy­pad­ków po­prze­dza­ją­cych kon­flikt nie­miecko-pol­ski”. Obok: „Chur­chil­lizm. In­te­re­su­jący ar­ty­kuł Ber­narda Shawa”. Pa­trzę w stopkę. Fran­ci­szek So­wiń­ski. Nie znam. Pew­nie pseu­do­nim: boi się chło­pina, że mu nikt ręki nie poda, bo się Niem­com wy­słu­guje.

Do­siada się gość w płasz­czu do na­szego sto­lika, z Ru­dzi­kiem po­dają so­bie ręce jak sta­rzy przy­ja­ciele. Wi­dać za­raz: ofi­cer, same ofi­cery.

Pa­trzy na mnie. Ni­ski, brzuch jak piłka, ale twarz szczu­pła.

– Ka­la­biń­ski je­stem. Puł­kow­nik.

I łapę wy­ciąga, łapę więc ści­skam.

– Wil­le­mann je­stem. Pi­jak – od­po­wia­dam.

Śmieją się obaj, Ka­la­biń­ski i Ru­dzik.

– Pod­po­rucz­nik taki fi­glarz jest – mówi Ru­dzik, aby pier­do­lony puł­kow­nik ani przez chwilę nie miał wąt­pli­wo­ści, że gada z ofi­ce­rem, cho­ciaż od razu wi­dać, że młod­szym i re­zerwy, ale jed­nak, co ofi­cer, to ofi­cer.

– Pan puł­kow­nik też ze Ślą­ska – do­daje jesz­cze.

– Z So­snowca – po­pra­wia Ka­la­biń­ski. – Pan Ślą­zak?

– Nie – za­prze­czam. – War­sza­wiak. Tyle że na Ślą­sku ro­dzony.

Nie drąży da­lej, szczę­śli­wie nie drąży.

– Strasz­nie­śmy się na Ślą­sku bili – mówi za to, niby nie do mnie, tylko w prze­strzeń. – I po­tem cały czas. Pan się bi­łeś?

Pa­trzę na niego tak, żeby wi­dział moją nie­chęć.

– Tylko w knaj­pach z al­fon­sami, jak mi kurwa darmo dać nie chciała – od­po­wia­dam.

– Och, pan Wil­le­mann bił się w dzie­wią­tym uła­nów! – spie­szy z wy­ja­śnie­niem Ru­dzik, śmie­jąc się nie­pew­nie.

I na­lewa Ka­la­biń­skiemu kie­li­szek. Ten wy­chyla.

– Śmieszna rzecz mi się przy­po­mniała – mówi, jakby od razu wódką pod­ocho­cony, ale głos na­gle ści­sza. – By­li­śmy w ta­kim mia­steczku, Stop­nicy, same Żydki zresztą, i je­dzie so­bie au­to­bus, w nim pełno Niem­ców, to za­czę­li­śmy do nich wa­lić, a po­tem się oka­zało, że to mu­zy­kanty. Woj­skowe, w mun­du­rach. Ale au­to­bus jak rze­szoto, mu­zy­kanty też, trąby, pa­nie, po­strze­lane i po­dziu­ra­wione. Głu­pia sprawa, ka­ra­bi­nów nie mieli, tylko te trąby.

Rzy­gać mi się chce.

Do­pi­jam wódkę, cześć, idę, nic tu po mnie.

Fran­cja, Fran­cja, ne­kro­man­cja, re­je­stra­cja czy nie­re­je­stra­cja, sa­na­cja, ko­ali­cja, mo­bi­li­za­cja, de­mo­kra­cja, de­ra­ty­za­cja, mó­zgów in­se­mi­na­cja. Precz.

Idę. Mu­szę spraw­dzić, jak się mają Hela i Ju­rek, do­py­tać się, do­pie­ścić, za­trosz­czyć, ale naj­pierw coś dla du­cha. Więc do Szpi­tala Ujaz­dow­skiego. Ko­niec. Wy­cho­dzę. Ko­niec.

Wy­cho­dzę od Lo­ursa, mu­sia­łem wyjść, bo­bym się po­cho­ro­wał od klę­ski, mdlić mnie od tej klę­ski za­częło, więc wy­cho­dzę, wy­sze­dłem. Ko­niec.

Mia­sto moje nie moje, po­dziu­ra­wione, idę Kra­kow­skim Przed­mie­ściem, idzie so­bie plu­ton Żyd­ków z ło­pa­tami, trój­kami so­bie Żydki idą, bro­daci, cha­ła­cia­ści i w myc­kach idą, ze trzy­dzie­stu ich jest, do ro­boty ja­kiejś idą, eskor­tuje ich trzech Niem­ców, mun­dury jak woj­skowe, ale nie We­hr­macht, puł­kow­nik mnie na­uczył: tylko We­hr­macht ma orły nie­miec­kie na le­wej piersi, inne for­ma­cje mun­du­rowe nie mają. A for­ma­cji mnogo. Ci nie mają, więc nie We­hr­macht. Ale cho­lera wie co in­nego. Po­li­zei ja­kieś. Albo SS. Lud się roz­stę­puje, od­wraca się, Żydki w nie­miec­kiej eskor­cie idą so­bie środ­kiem roz­wa­lo­nej ulicy.

A ja da­lej idę, idę No­wym Świa­tem, na No­wym Świe­cie jesz­cze tak nie­dawno ta­kie same ko­lumny wi­dzia­łem z ło­pa­tami, w gar­ni­tu­rach i ka­pe­lu­szach, ochot­nicy do obrony War­szawy szli rowy ko­pać, a te­raz tylko groby tam, gdzie kie­dyś była jezd­nia, chłop­skie fur­manki za­miast tram­wa­jów, nie ma tram­wa­jów, nie ma au­to­bu­sów, są fur­manki, je­dzie taka, a w niej spo­koj­nie sie­dzą, pięt­na­stu war­sza­wia­ków w pal­tach i ka­pe­lu­szach, teczki na ko­la­nach, ile bra­kuje, że nóżka na nóżkę i ga­zetę za­cznie taki czy­tać, albo le­piej „Wia­do­mo­ści”, jakby tak­sówką na pre­mierę no­wego Sza­niaw­skiego do Ate­neum je­chał. Na mu­rach za­miast afi­szy – kar­teczki.

„Do Jó­zefa Ma­rec­kiego żona z dziećmi. Jó­zeczku, dom roz­bity, je­ste­śmy u Sta­siów na Gro­cho­wie, cze­kamy”. „Go­łę­bie wy­sta­wowe sprze­dam, ul. Wierz­bowa 14, py­tać o An­drzeja”. Wierz­bowa spa­lona, by­łem jesz­cze przed ka­pi­tu­la­cją. Setki kar­te­czek. Przed kar­tecz­kami lu­dzie, szu­kają, czy­tają. Pani za­cznie tu, ja tam, jakby pani co zo­ba­czyła o Ma­ria­nie Ko­wal­czyku, pani do­bra po­wie, a pani kogo szuka, to ja też pa­trzeć będę? A ile lat? Nie­szczę­ście, och, nie­szczę­ście.

Da­lej – sze­dłem. Wiej­ską. Nie szu­kam ni­kogo, nikt mnie nie ob­cho­dzi, tylko Hela i Ju­re­czek, a oni bez­pieczni w na­szym miesz­ka­niu. Płyty po­zry­wane, na chod­niku błoto, trze­wiki od razu po­wa­lane, na ulicy błoto i fur­manki, w dwa ty­go­dnie dwie­ście lat do tyłu. Z płyt ba­ry­kady pro­wi­zo­rycz­nie już otwarte, roz­su­nięte, ale pa­wi­men­tów nikt na po­wrót nie po­ukła­dał.

Znowu dwóch Niem­ców, żoł­nie­rze. Płasz­cze, pasy, fu­ra­żerki. Lu­dzie ga­pili się na nich, jakby im matkę ci dwaj wła­śnie przed mo­men­tem zgwał­cili, za­bili i zje­dli. Może i nie­któ­rym za­bili. Może komu na­wet zgwał­cili, kto wie. Ale żeby zje­dli, to nie są­dzę. Ci zresztą pew­nie na­wet nie za­bili, lot­nik ra­czej za­bił, sa­mo­lot za­bił, bomba za­biła. Żoł­nie­rzyki, młode ta­kie, oczka tro­chę wy­stra­szone, bez broni, no to po co cho­dzisz po mie­ście, co je twój ge­ne­rał zdo­był, bo prze­cież nie ty zdo­by­łeś, zdo­bywa ge­ne­rał, a tyś tylko je­chał na cię­ża­rówce al­boś lazł pie­chotą, po­tem biegł, krył się, strze­lał, szar­pał za­mek, strze­lał, do ko­goś strze­lał? Strze­la­łeś, do kogo ka­zali, a po­tem z dru­giej strony strze­lać prze­stali, ge­ne­rał dał wam wódki, a te­raz to­bie jesz­cze da kto w łeb, bo prze­cież nie ge­ne­ra­łom Co­chen­hau­se­nowi, ko­men­dan­towi War­szawy, ani Brau­chit­schowi, ktoś nie wy­trzyma, w łeb żoł­nie­rzy­kom da i bę­dzie kło­pot.

Więc idę. Na ścia­nie: „Be­kan­nt­ma­chung!”. Po le­wej szwa­ba­chą, po pra­wej: „Ob­wiesz­cze­nie!”. A w środku orze­łek czarny, gu­stowny. „Wird mit dem Tode be­straft[1]”.

Za­trzy­mało mnie przed tym ob­wiesz­cze­niem. Czy­ta­łem część po nie­miecku. I na­gle oświe­ce­nie. „Wird mit dem Tode be­straft”. Tak mó­wił papa, to jest ję­zyk mo­jego papy, że nie­miecki to też, ale nie tylko, tak mój młody papa wła­śnie mó­wił. Nie kara śmierci, ale: Kon­stan­tin, wenn du unar­tig bist, wenn du dich schlecht be­nimmst, dann wirst du be­straft! Kon­stan­tin, sprich Deutsch![2]

Zro­biło mi się nie­do­brze. Trzeba iść, trzeba iść po coś dla du­cha.

Więc sze­dłem. Spa­ceru dwa kwa­dranse i już – Szpi­tal Ujaz­dow­ski. Coś dla du­cha. Pa­wi­lony pełne: leżą ranni, leżą, ję­czą, le­ków bra­kuje, bolą ich te dziury po ku­lach i odłam­kach. Źle to wy­gląda. Sam nie wiem, co mnie bar­dziej mar­twi: to, że tych wszyst­kich faj­nych chło­pa­ków boli, leżą tu­taj i ich boli, nie­faj­nych też boli, czy może to mnie mar­twi ra­czej, że Ja­cek może nie dać, bo go su­mie­nie ugry­zie. Żeby da­wać na re­kre­ację, za­miast tym chło­pa­kom da­wać ulgę. Faj­nym i nie­faj­nym.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
PRZY­PISY

[1] (niem.) Bę­dzie ka­rane śmier­cią.

[2] (niem.) Kon­stan­tin, jak bę­dziesz nie­grzeczny, jak bę­dziesz się źle za­cho­wy­wał, to zo­sta­niesz uka­rany! Kon­stan­tin, mów po nie­miecku!