Mrok tej nocy - Ann Cleeves - ebook
NOWOŚĆ

Mrok tej nocy ebook

Ann Cleeves

4,7

211 osób interesuje się tą książką

Opis

Nowy – dziewiąty tom bestsellerowej serii mistrzyni kryminału z wykraczającą poza wszelkie stereotypy inspektor.

Któż nie kocha niedbającej o wygląd ani maniery tej najbardziej przenikliwej i najbardziej ludzkiej inspektor? Vera Stanhope weszła już do grona nieśmiertelnych postaci powieści kryminalnych najwyższych lotów.
„New York Times”

Najmroczniejsza noc w roku. Inspektor Vera Stanhope wraca do domu. Dlaczego pomyliła drogę? Czy to przypadek, czy zrządzenie losu? Na poboczu widzi samochód. Drzwi kierowcy są otwarte. A w środku – małe dziecko. Vera zabiera dziecko, zostawia wizytówkę i jedzie dalej. Dlaczego dociera do Brockburn, podupadłej okazałej rezydencji, którą zna aż nazbyt dobrze?
W Brockburn – huczne przyjęcie: muzyka, śmiechy. Goście nie wiedzą jeszcze, że na zewnątrz leży młoda kobieta. Martwa. Czy to matka dziecka? Czy została zamordowana?
Vera rozpoczyna niebezpieczne śledztwo, w którym przyjdzie jej zaryzykować życie. Brockburn zaczyna ujawniać pogmatwaną przeszłość rodziny Very i bolesne tajemnice… mroczniejsze niż Mrok tej nocy.

Ten błyskotliwy, nastrojowy i pogłębiony psychologicznie kryminał to istna uczta dla fanów serii, ale i dla tych, którzy z Verą spotykają się po raz pierwszy. I na pewno nie ostatni!
„Publishers Weekly”.

VERA – powieści o niepowtarzalnym nastroju smutku, pustki i samotności odsłaniają głęboko skrywaną prawdę o człowieku. Tu strach trzyma za gardło od pierwszej chwili, a do ostatniej nie sposób odgadnąć, kto zabijał.
Seria VERA – zekranizowana jako serial telewizyjny – bije na świecie rekordy popularności, nadal emitowana jest też w Polsce.
Główną rolę gra Brenda Blethyn – dwukrotnie nominowana do Oscara laureatka Złotego Globu i Złotej Palmy.

Ann Cleeves to jedna z najwyżej cenionych brytyjskich autorek kryminałów wydawanych w 23 krajach. Jej misternie skonstruowane powieści odsłaniają sekrety zamkniętych społeczności, a każda ze znakomicie sportretowanych postaci jest odrębną zagadką psychologiczną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 444

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (34 oceny)
26
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kajazip

Nie oderwiesz się od lektury

Mistrzostwo!
00
slonko218

Nie oderwiesz się od lektury

Vera jak zwykle bezbłędna. Nie mogę się doczekać kolejnego tomu z jej udziałem.
00
katarzyna1022

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle nadzwyczajna
00
rakawela

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle - niezawodna :)
00
kmictwo

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle świetna
00

Popularność




Projekt graficzny okładki

Małgorzata Cebo-Foniok

Zdjęcie na okładce

© Zbigniew Foniok

Zdjęcie Brendy Blethyn © ITV Studios/Helen Turton

Tytuł oryginału

The Darkest Evening

Copyright © 2020 by Ann Cleeves

All rights reserved.

Published by arrangement with

John Hawkins & Associates, Inc, New York.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2024 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-6544-5

Warszawa 2024. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

1

Lorna podniosła Thomasa z krzesełka do karmienia i posadziła go sobie na kolanach. Wciąż nie mogła uwierzyć, że istniał naprawdę.

W najmroczniejszym okresie jej choroby ostrzegano ją, że być może nigdy nie urodzi dziecka. A on właśnie zaczął chodzić, stał się centrum jej życia i jej największą miłością. Połaskotała go po brzuszku, by zachichotał i przytuliła go mocno. Zamierzała o niego walczyć każdą dostępną bronią. Stawiła czoła chorobie i wróciła silniejsza, zrobiła to bez niczyjej pomocy, a to było o wiele ważniejsze.

Na zewnątrz było już prawie ciemno, płatki śniegu tańczyły w świetle latarni ulicznych. W sąsiednim domu w oknie stała sztuczna choinka, obwieszona błyszczącymi bombkami. Wkrótce będzie środek zimy, najdłuższa noc w roku. Miała ochotę zostać w domu, podkręcić ogrzewanie i udekorować pokój na Boże Narodzenie. Kupiła kolorowy papier, by zrobić staromodne papierowe łańcuchy i srebrną folię do zrobienia gwiazdek. Może zaprosi rodziców na wino i kruche babeczki z bakaliami. Święta to czas pojednania.

Wiedziała jednak, że świąteczny nastrój będzie musiał poczekać. Wciąż trzymając chłopca na kolanach, założyła mu kombinezon i czerwone kaloszki, a potem posadziła go na podłodze i sama ubrała się do wyjścia. Wzięła klucze z haczyka na kuchennej półce, rozejrzała się po pokoju, na chwilę wybiegła myślą do świątecznych ozdób i prezentów, których jeszcze nie kupiła dla synka, po czym wyszła w zimno.

2

Było ciemno i mroźno,a Vera zaczynała panikować. W połowie drogi do domu zorientowała się, że podróż była błędem. Powinna była posłuchać wszystkich i spędzić noc w Kimmerston, przeczekać zamieć, ale myślała, że wie lepiej. Kpiła z kolegów z powodu ich niepokoju, tłumaczyła im, że taka ekstremalna pogoda to rzadkość na samym początku zimy, nawet tu, na wsi w Northumbrii. Zresztą od kiedy prognozy pogody bywają dokładne?

Kiedy odjeżdżała z komisariatu, prószył lekki śnieżek, a porywy wiatru zmiatały go z ulic, tworząc niewielkie zaspy przy krawężnikach i przed drzwiami sklepów. Teraz, gdy wjechała na wyżynę, rozpętała się śnieżyca, a płatki były tak wielkie i grube, że musiała pochylić się i wypatrywać drogi przez szybę. Nie było żadnych świateł i chociaż jechała terenówką, bała się, że zjedzie z wąskiej drogi. Od kiedy wyjechała z ostatniej wioski, nie spotkała żadnych innych samochodów i teraz czuła się zupełnie osamotniona i zdezorientowała. Jeździła tą trasą niemal codziennie, tłumaczyła swojemu sierżantowi Joe Ashworthowi, że mogłaby ją pokonać z zawiązanymi oczyma, ale teraz zgubiła drogę i czuła się bezradna i przerażona.

Dojeżdżała właśnie do skrzyżowania, więc zmieniła bieg, żeby nie używać hamulców, bo bała się, że wpadnie w poślizg. Był tu drogowskaz, ale nazwy wiosek przykrył śnieg. Wtedy na chwilę ogarnęło ją prawdziwe przerażenie, zupełnie straciła rozeznanie. W świetle reflektorów zobaczyła na poboczu drzewa, cały gąszcz świerków. Pewnie przegapiła skrzyżowanie. Wrzuciła na luz i wysiadła, żeby zetrzeć śnieg z drogowskazu. W jedną stronę droga prowadziła do wioski Sawley Bridge, a w drugą do Kirkhill. Jadąc do Kirkhill, zbliżyłaby się do domu, więc skręciła w prawo. Jechała pod górkę i koła zabuksowały. Śnieg był tu tak głęboki, że zaniepokoiła się, że utknie, ale były w nim już koleiny po jakimś samochodzie, którymi mogła podążać. Jakiś nieszczęsny głupek jechał tędy całkiem niedawno i, jak widać, udało mu się przejechać.

Chyba dotarła na szczyt niewysokiego pagórka. Zobaczyła w dole odległe światło, ledwie widoczne w tej śnieżycy. Pewnie pierwsze domy Kirkhill. W wiosce był pub, zdaje się, że z noclegami i wyżywieniem. Nocowała już w gorszych miejscach. Jej zespół wcale nie musi się dowiedzieć, że zrobiła z siebie idiotkę. Od razu ją to uspokoiło: już czuła, jak ogień rozgrzewa jej kości, a ona smakuje pierwszy kufel piwa. Tylko że za kolejnym zakrętem niemal wjechała w samochód, który zjechał z drogi i zatrzymał się, zanim zdążył uderzyć w drewnianą bramę prowadzącą na jakieś pole. Samochód był biały, niemal niewidoczny w śniegu. Głupkowi jednak się nie udało. Vera powoli przejechała obok i zatrzymała się na drodze. Drzwi po stronie kierowcy były otwarte, jakby ktoś wypadł na zewnątrz. Znalazła latarkę w schowku i wysiadła z land rovera. Wiatr ustał na chwilę i nagle zrobiło się cicho i spokojnie.

Niesiony wiatrem śnieg zasypał wszelkie ślady, ale wyglądało na to, że kierowca był w stanie oddalić się z miejsca zderzenia. W pobliżu nie było żadnych śladów wypadku, zresztą z bliska okazało się, że samochód nie jest uszkodzony. Już miała wrócić do land rovera i pojechać dalej, kiedy usłyszała jakiś dźwięk. Płacz. Oświetliła latarką tył samochodu i zobaczyła malucha przypiętego pasami do fotelika. Dziecko miało na sobie ciepły czerwony kombinezon i czerwone kaloszki. Nie potrafiła odgadnąć jego płci ani wieku. Vera miała niewiele doświadczenia z małymi dziećmi.

– Cześć! 

Starała się mówić wesołym, przyjaznym tonem, ale dziecko zaczęło popłakiwać. 

– Jak masz na imię?

Malec ucichł i spojrzał na nią niewzruszenie.

– Gdzie jest twoja mama, kotku?

Cisza. Vera wyciągnęła telefon komórkowy z kieszeni. Brak sygnału. Nic niezwykłego tutaj, na wzgórzach. Pomyślała, że kierowca odszedł, żeby złapać lepszy zasięg i wezwać pomoc. Vera oceniła, że samochód prowadziła kobieta. Drobnej budowy. Siedzenie było przysunięte blisko do kierownicy. Zostawiła dziecko, bo wiedziała, że daleko nie zajdzie, jeśli będzie musiała je nieść. Nawet jeśli maluch, wpatrujący się w Verę z tylnego siedzenia był na tyle duży, że umiał chodzić, nie dałby rady poruszać się w głębokim śniegu. Malutkie czerwone kaloszki były raczej modnym dodatkiem niż praktycznym obuwiem na złą pogodę.

Vera zaniepokoiła się. Czy matka normalnie nie zamknęłaby drzwi, by uchronić dziecko przed przenikliwym wiatrem? Poczuła, jak oddala się perspektywa ognia w kominku i piwa. Wyjęła fotelik i ulokowała go obok siebie w land roverze, starając się porządnie unieruchomić go na siedzeniu pasem bezpieczeństwa. Okazało się, że wcale nie jest to takie proste. W dzisiejszych czasach rodzicielstwo jest, zdaje się, niezłym wyzwaniem.

Zapisała numer rejestracyjny białego samochodu na paragonie, który zaplątał jej się w torbie, a następnie poszukała czystego skrawka papieru. Skreśliła na niej kilka słów: „Pani dziecko jest ze mną i jest bezpieczne”, dopisała swój numer telefonu i położyła na desce rozdzielczej. Potem zastanowiła się chwilę i dołożyła swoją wizytówkę. Jeszcze tego brakowało, żeby ktoś oskarżył ją o porwanie.

Pojechała dalej, jeszcze wolniej niż poprzednio, mając nadzieję, że w świetle reflektorów uda jej się dostrzec brnącą przez śnieg kobietę. Myślała, że natknie się na nią wcześniej. Zaklęła pod nosem. To potrwa dłużej niż się spodziewała. Przynajmniej dziecko obok niej było spokojne, spało i spokojnie oddychało.

Śnieg zelżał, a potem całkiem ustał. Pomiędzy chmurami pojawił się wąski sierp księżyca w nowiu. Minęła zakręt i nagle zorientowała się, gdzie jest. Długi mur pokryty zamarzniętym bluszczem, dwie kolumny po obu stronach drogi, podjazd, który kiedyś musiał być bardzo okazały, i wyblakły, ośnieżony herb. Ale ona wiedziała, co jest na tej tablicy pod śniegiem. Jedno słowo: Brockburn. Herb należał do rodziny Stanhope.

Światło, które widziała ze wzgórza, musiało pochodzić stamtąd. Przy wejściu zatrzymała się, a wspomnienia napłynęły wzburzoną falą. Ojciec zaciągnął ją tu kilka razy, kiedy był spłukany i chciał, by rodzina w końcu uznała, że on też ma prawo do życia w luksusie. Co roku wpraszali się na przyjęcie przed noworocznym polowaniem. Hector był w swoim żywiole, gawędząc z miejscowymi farmerami, którzy pamiętali go jako chłopca. Czarna owca wróciła do owczarni, by pić whisky z małej plastikowej szklanki, podczas gdy psy zaczynały się niepokoić, a lśniące konie niecierpliwie stępowały przed rezydencją. Pokazywał, że on też wie, co to tradycja.

Rodzina była niezmiennie uprzejma. Ta gałąź klanu używała uprzejmości jako broni masowego rażenia. Mimo to Hector zawsze wracał do domu upokorzony i wściekły. Vera, która nigdy nie czuła się zobowiązana do lojalności wobec ojca, rozumiała punkt widzenia rodziny. Hector był niegrzeczny i wymagający, a podczas ostatnich wizyt zwykle na wpół pijany. Wstydziła się go, a oni byli dla niej mili.

Podczas ostatniej wizyty Vera była mniej więcej piętnastolatką, już z lekką nadwagą, niezgrabną, defensywną. Nie potrafiła sobie przypomnieć, dlaczego ojciec zabrał ją ze sobą. Przecież bez skrupułów zostawiał ją w domu, nawet kiedy była mała. Może był bardziej bardziej podenerwowany tymi spotkaniami, niż jej się wydawało i traktował ją jako swego rodzaju tarczę, albo może myślał, że rodzina będzie bardziej przychylna, jeśli zobaczy, że ma na utrzymaniu córkę. Było wtedy letnie popołudnie, ciepłe słońce napełniało ogród światłem. Siedzieli na tarasie, popijając herbatę i jedząc cienkie kanapki, które znikały po dwóch kęsach. Były też bezy. Nawet teraz Vera mogła sobie przypomnieć te bezy – jednocześnie chrupiące i ciągnące się, intensywną słodycz kontrastującą z delikatną, mdłą bitą śmietaną – pamiętała je lepiej niż osoby siedzące przy stole. W tle gruchały leśne gołębie i cicho dźwięczała muzyka Bacha dochodząca z radia w domu.

Siedziały z nimi trzy pokolenia kobiet: Elizabeth, siwowłosa i smukła żona starszego brata Hectora, Sebastiana; Harriet, efektowna żona bratanka Hectora, Crispina i jej córka Juliet, maluch o blond lokach i przenikliwym spojrzeniu. Mężczyźni, jeśli nawet byli akurat obecni, trzymali się z daleka. Rozmowa, która trwała, pewnie dotyczyła pieniędzy, ale była tak pełna eufemizmów, że Vera nie rozumiała, o co dokładnie chodziło. Poza tym jej uwaga skupiła się na bezach: zastanawiała się, czy bardzo niegrzecznie byłoby wziąć ostatnią, która została na talerzu. Hector jak zwykle wrócił z pustymi rękami, rozgoryczony, przysięgając zemstę przez całą drogę do domu.

Sebastian i Elizabeth od dawna nie żyli. Odszedł też bratanek Hectora, Crispin. Vera widziała nekrolog w miejscowej gazecie, ale nie poszła na pogrzeb: wiedziała, że uroczystość będzie na pokaz, a poza tym nie byłaby mile widziana. Z rodziny pozostały tylko dwie kobiety, Harriet i jej córka Juliet, która teraz już jest dorosła, a nawet w średnim wieku.

Dziecko w foteliku poruszyło się i Vera wróciła do teraźniejszości. Ogrzewanie w land roverze nie działało najlepiej i zaczynało być jej zimno. Skręciła na podjazd. Na śniegu było widać ślady opon; oby nie oznaczało to, że jej eleganccy krewni wyjechali z domu. Na myśl o spotkaniu z nimi ogarniał ją dziwny niepokój, ale w domu był telefon, a może nawet dotarła tam matka dziecka. W pobliżu opuszczonego samochodu nie było innej ludzkiej siedziby. Poza tym, jeśli radzę sobie z mordercami i gwałcicielami, nie dam się przecież zastraszyć paru słabym arystokratom, pomyślała.

Na długim podjeździe stało więcej samochodów, niż się spodziewała. Niektóre były pokryte śniegiem, więc parkowały tam od dłuższego czasu, inne miały czyste przednie szyby. Wyglądało na to, że państwo Stanhope mieli gości. Vera spojrzała na śpiące dziecko, wzięła fotelik i ruszyła w stronę domu.

Widok był jak z bajki. Magiczny. Śnieg ustał, zabłysnął księżyc, niebo było usiane gwiazdami. Przy imponujących, podświetlonych od dołu schodach wyrastał okazały cedr, rozjarzony setkami białych, mrugających lampek. Na parterze nie zaciągnięto zasłon i Vera dostrzegła przez okno ogromną choinkę, udekorowaną na srebrno. Przy kominku gawędziła grupka osób, w większości młodych albo bardzo zadbanych czterdziestolatków, ubranych na galowo, z kieliszkami w dłoniach. Vera spojrzała na zegarek. Dopiero siódma. Chyba za wcześnie na przyjęcie? Może zebrali się tu przed kolacją. Dom był wystarczająco duży, by przenocować ich wszystkich, a ta gałąź rodziny mogła być wystarczająco zamożna, by urządzać wystawne przyjęcia. Nic o nich nie wiedziała. Niektórzy pojawili się na pogrzebie Hectora, ale od tego czasu kontakt się urwał. Zatrzymała się na chwilę, jak Kopciuszek zaglądający do środka: znowu miała piętnaście lat, znowu była wykluczona. Nagle dotarło do niej, że gdzieś istnieje inne, bardziej luksusowe życie, w którym nie ma dla niej miejsca.

3

Kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi, zgrzytliwy i fałszujący, Juliet zachodziła w głowę, kto to może być. Goście przyjechali wcześniej, przestraszeni prognozą pogody. Dwie pary odwołały spotkanie, ale w podróż wybrało się sześć osób, każda starannie wybrana przez Marka ze względu na ich majątek i pozycję zawodową; do tego zaprosili miejscową pastorkę z mężem, dla zapewnienia lokalnego kolorytu. Czyżby miał być ktoś jeszcze? Ktoś, o kim zapomniała? Poczuła nawrót paniki, która towarzyszyła jej przez cały dzień i dopiero godzinę temu przepędził ją tani szampan z supermarketu i poczucie, że sprawy nie potoczyły się tak źle, jak się obawiała. Szczerze mówiąc, z początku sytuacja była raczej koszmarna, bo zaniepokojeni zapowiadaną śnieżycą goście przyjechali wcześniej, zanim zdążyła się przygotować na ich przyjęcie. Przepraszali ją gorąco: „Wybacz, kochana! Nie przejmuj się nami, nie będziemy przeszkadzać”. Ale oczywiście chcieli, żeby o nich zadbać i podać im herbatę, i bardzo się dziwili, że w sypialniach jest tak strasznie zimno.

Udało się ogrzać salon na dole – drewno z własnego lasu było za darmo, a wiekowy bojler w miarę radził sobie z tym zadaniem – ale na górze panowały arktyczne mrozy. W każdym razie tak to określił Mark. Bawiło go to, bo odgrywanie pana na włościach było dla niego w dalszym ciągu nowością; w chwilach głębszego przygnębienia Juliet myślała sobie, że jej okazała rezydencja była głównym powodem, dla którego oświadczył jej się trzy lata temu. Dobrze wiedziała, że czasem tęsknił za swoim kawalerskim życiem, za eleganckim mieszkaniem na nabrzeżu w Newcastle, którego się do tej pory nie pozbył, za pracą w Live Theatre, za bliskością barów i dobrych restauracji. Tak bardzo go kochała, kiedy się pobierali. Teraz ich związek wydawał się skomplikowany i pełen napięć i nie miała pojęcia, jak sobie z tym poradzą. Pomyślała, że w jakiś sposób go zawiodła.

Kiedy rozległ się dzwonek do drzwi, przeprosiła gości i poszła do holu. Dorothy miała mnóstwo roboty przy kolacji, a Harriet, pogrążona w rozmowie z Jane, wioskową pastorką, zdaje się wciąż myślała, że mają służbę, która otworzy. Harriet rozkwitła po śmierci męża, spodobała jej się rola niezależnej ziemianki i chyba w ogóle nie tęskniła za Crispinem. W holu, z dala od ognia, panował chłód. Juliet ponownie pomyślała o sypialniach i zanotowała w pamięci, by przypomnieć Dorothy o termoforach z gorącą wodą. Miała nadzieję, że ich miejscy przyjaciele uznają je, razem z kocami elektrycznymi, które położyła na niektórych łózkach, za jeden z uroków mieszkania na wsi. Dorothy była wspaniała i prawie na pewno będzie o tym pamiętała, ale tu nawet drobne szczegóły się liczyły. Chodziło bardziej o biznes niż o przyjaźń.

Juliet otworzyła drzwi i poczuła podmuch lodowatego powietrza. Śnieg przestał padać i zrobiło się mroźno. Wyszedł księżyc i park wyglądał wspaniale na tle otaczającego go czarnego lasu. Na moment ogarnęła ją chłodna radość, miłość do tego miejsca. Mark miał jednak rację: cały ten wysiłek się opłacił. Na progu stała kobieta, ale na pewno nie była to żadna spóźniona znajoma, o której zapomnieli. Była gruba i zaniedbana. W kaloszach i czapce zrobionej na drutach. Wyglądała jak bezdomni, których Juliet od czasu do czasu widywała na dworcu w Newcastle, owiniętych w wytarte koce, żebrzących. Potem nastąpił błysk rozpoznania. Przypomniała sobie pogrzeb. Pogrzeb jej wuja Hectora, młodszego brata jej dziadka, mitycznej czarnej owcy, o którym wspominano szeptem, gdy dorastała. To był ponury, deszczowy dzień, była otoczona przez nieznajomych. Wysłano ją tam, by reprezentowała ich część rodziny, ponieważ po śmierci Hectorowi można było wybaczyć. Nie będzie już sprawiał kłopotów.

– Vero, nie spodziewaliśmy się ciebie! – Natychmiast zdała sobie sprawę, że do jej głosu wkradło się przerażenie. Jak niegrzecznie to musiało zabrzmieć. Czy to możliwe, że jej matka, która stawała się coraz bardziej ekscentryczna, zaprosiła tę kobietę, nie informując o tym Juliet ani Marka?

– Przepraszam, wejdź, nie stój na zimnie.

– Cześć, kotku.

Vera weszła i otupała śnieg z butów na wycieraczce.

– Nie zamierzam się wpraszać, słowo honoru. Mam pewien kłopot.

– Jaki kłopot?

– Ano taki.

Vera opuściła wzrok i Juliet zobaczyła dziecko śpiące w foteliku samochodowym.

– Czy mogłabym z nim wejść? Jest okropnie zimno. Śpi spokojnie.

Juliet poczuła ukłucie w brzuchu. Chciała mieć dziecko, od kiedy sięgała pamięcią, ale nic z tego nie wyszło i zbliżała się do wieku, w którym może już nigdy nie będzie go miała. Czasami kiedy wspominano o dzieciach, nie mogła powstrzymać przytłaczającego uczucia zazdrości. Jeśli nie jest moje, może sobie zamarznąć na śmierć, nic mnie to nie obchodzi. Czasami ogarniała ją łagodniejsza tęsknota, równie pełna desperacji.

– Oczywiście, wnieś go do środka. Albo ją. To chłopiec, czy dziewczynka?

– Dobre pytanie – odpowiedziała Vera. – Nie sprawdzałam.

Juliet, która ze wstydem, jakby to była pornografia, ukradkiem podglądała internetowe fora dla matek, pomyślała, że maluch ma około roku. Może właśnie zaczyna chodzić. Jeszcze dobrze nie mówi. Ale co ona mogła wiedzieć? Z salonu dochodził szmer głosów, czyjś nagły, przenikliwy śmiech. Widać było, że za nią nie tęsknią. Mark i Harriet zadbają o wszystko. Spojrzała jeszcze raz na dziecko i, niewiele myśląc, odpięła pasy, i wzięła je na ręce. Pachniało płynem do płukania tkanin i oliwką dla niemowląt. I kupą.

– Pewnie trzeba je przewinąć. Chyba mamy gdzieś pieluszki. Nasza gospodyni Dorothy też ma małe dziecko.

Duncana. Czternastomiesięcznego. Miękkie, ciemne włoski i pucołowate policzki.

– Ty pewnie jesteś Juliet – powiedziała Vera. – Byłaś na pogrzebie taty. Ale nie miałyśmy okazji porozmawiać.

– Nie. – Juliet przyjęła postawę obronną. Ostatnio często to robiła. – Przykro mi. Śpieszyłam się. – A potem, żeby poczuć się pewniej: – O co chodzi z tym dzieckiem? Skąd się tu wzięłaś?

– Czyjś samochód zjechał na pobocze podczas zamieci – powiedziała Vera. – Znalazłam je na tylnym siedzeniu. Kierowcy ani śladu. Potrzebuję skorzystać z telefonu, może uda nam się namierzyć jego rodziców.

– Jasne. Oczywiście.

– Nie chcę wam przeszkadzać – Vera skinęła głową w kierunku, z którego słychać było śmiech.

– W kuchni jest telefon. – Juliet poczuła się użyteczna, zdecydowana. – Możesz z niego skorzystać. Zresztą, tam jest cieplej. Weźmiemy pieluszkę od Dorothy, będzie mu wygodniej. – Ponieważ, pomimo neutralnego koloru ubranka, Juliet zdecydowała, że to chłopiec.

W kuchni unosiły się przyjemne zapachy; zdecydowali się na bażanta duszonego z czerwonym winem i szalotką. Dużo bażantów, ponieważ były tutaj tanie jak frytki, a wiadomo było, że danie spodoba się miastowym, którzy uznają je za egzotyczne, a przynajmniej autentyczne. Do tego przewidziano zapiekankę warzywną dla wegan i wegetarian. Pieczone ziemniaki, pasternak i kiełki, bo zbliżały się święta. Różnorodne puddingi, ciepłe i zimne, bo nawet szczupłe kobiety lubią desery i w ten sposób nikt nie pójdzie spać głodny. Dorothy panowała nad sytuacją, była spokojna i kompetentna. Juliet poczuła przypływ wdzięczności. Nie wiedziała, co by zrobiła bez tej kobiety.

– Dorothy, mamy mały kryzys.

Dorothy odwróciła się od patelni, na której coś mieszała. Prawdziwy krem z jajek i śmietany.

– Daj mi tylko chwilę. Nie chcę, żeby to wykipiało albo się zwarzyło. – Potrwało to rzeczywiście minutę. Potem spojrzała na Juliet. – Przepraszam. W czym mogę pomóc?

Miała na sobie dżinsy i ręcznie robiony sweter. Długie włosy związała z tyłu czerwonym bawełnianym szalikiem. Dorothy nie potrzebowała się stroić, ponieważ nigdy nie pojawiała się w reprezentacyjnej części domu, chyba że w nagłych wypadkach. To była część umowy.

– To jest Vera, moja kuzynka. Tak jakby. Znalazła dziecko w pustym samochodzie, który zjechał z drogi. Rodzice pewnie poszli po pomoc. Ale zdecydowanie trzeba go przewinąć. Czy masz zapasową pieluchę, którą można by pożyczyć?

– W szafce w przedpokoju.

A ponieważ Dorothy była dobrze zorganizowana, w szafce znalazła się też mata do przewijania, krem i chusteczki. Juliet wróciła do kuchni z torbą. Wciąż trzymała dziecko na biodrze. Dorothy uśmiechnęła się.

– Mam się tym zająć?

– Nie – odparła Juliet. – Masz wystarczająco dużo do roboty. Poradzę sobie. Po prostu zabiorę go na górę.

Czuła, że Vera ją obserwuje.

– Mogę skorzystać z telefonu? – zapytała Vera. – Powiadomię komisariat, że mamy tu porzucone dziecko. Niech spróbują znaleźć rodziców.

– Oczywiście! – Dorothy wskazała Verze telefon na komodzie.

Juliet spostrzegła, że dziecko nie śpi i wpatruje się w nią.

– Wrócę za chwilę.

Przeszła obok drzwi salonu, ale wyglądało na to, że nikt nie zauważył jej nieobecności. Marka otaczał tłum gości. Usłyszała, jak wybucha śmiechem, odrzucając głowę do tyłu. Albo to był bardzo dobry żart, albo starał się zrobić wrażenie na tych ludziach. Spojrzała na zegarek. Jeszcze pół godziny i wszyscy pójdą na kolację.

Na górze położyła przewijak na ich łóżku i ułożyła na nim dziecko. Znowu pożałowała, że jest tak zimno. Wolałaby się z tym nie spieszyć. Zdjęła maluchowi buty i kombinezon, a potem ogrodniczki i ściągnęła pieluchę. Miała rację, to był chłopiec. Kiedy dziecko było ubrane, znów zaczęła się ociągać. Stanęła przy oknie z chłopcem w ramionach, patrząc na śnieg, który znów zaczął padać, cichy i nieubłagany. Przyszło jej do głowy, że Vera nie da rady się stąd wydostać, nawet tym starym land roverem, i że przez tę jedną noc dziecko będzie należeć do niej.

– Jules! Gdzie jesteś, kochanie?

To był Mark, wołał ją z parteru. Ten fałszywy, pełen miłości głos, którego używał przy obcych. Jego zdolności aktorskie sprawiały, że był całkowicie wiarygodny dla publiczności, ale ona znała go na tyle dobrze, by wyczuć irytację. Odsunęła tę myśl na bok. Mark był spięty, to wszystko. Włożył wiele wysiłku w organizację tego wieczoru. To było dla niego ważne, a ona nie powinna mu tego psuć.

– Już idę! Mamy tu tajemniczego gościa. Patrzcie, wszyscy!

Była w połowie schodów, widoczna przez otwarte drzwi do salonu. Wszyscy wpatrywali się w nią, w dziecko w jej ramionach.

– Skąd je masz? – To nie Mark o to zapytał, tylko Harriet. Matka Juliet wstała z krzesła i wyszła do holu. Nawet po sześćdziesiątce była najpiękniejszą kobietą w pokoju. Srebrne włosy, nienagannie ostrzyżone. Lodowate, błękitne oczy. Wdzięk tancerki i instynkt modelki w doborze najbardziej twarzowych ubrań. Spojrzała na Juliet.

– Czy jest coś, o czym nam nie powiedziałaś, kochanie?

Kiepski żart złagodził jej pierwsze pytanie, a napięcie w pokoju opadło.

– Nie.

To Vera wyszła z kuchni i stanęła obok gości zgromadzonych w holu.

– Jest moje. Tak jakby.

– To chłopiec – Juliet zwróciła się do niej z uśmiechem. – Zdecydowanie. 

– To może mi go oddasz, kotku? Pewnie nie chcesz popsuć sobie kolacji. Możemy się nim zająć z Dorothy. Już przekazałam wiadomość. Namierzymy właściciela samochodu w mgnieniu oka i cała tajemnica zostanie rozwiązana. – Vera odwróciła się do Harriet. – Pewnie mnie nie poznajesz. Ostatni raz gościłam tu jako dzieciak, no, może jako kilkunastolatka. Jestem Vera Stanhope. Córka Hectora – dodała z uśmiechem.

Harriet na moment zamarła. Juliet zaniepokoiła się, czy nie zrobi sceny albo czegoś w tym rodzaju – naturalnie w jej stylu. Może padnie jakaś złośliwa i lekceważąca uwaga na temat Hectora lub komentarz na temat wyglądu Very.

Zamiast tego starsza pani postanowiła być łaskawa i wyciągnęła rękę.

– Vero, co za miła niespodzianka. Nie, nie poznałam cię, choć powinnam. Jesteś taka podobna do rodziny – ten sam podbródek i czoło. Zjesz z nami kolację?

Juliet pomyślała, że Vera może zrobić im na złość i przyjąć zaproszenie, co byłoby niewybaczalne, ale potrząsnęła głową.

– Muszę się dowiedzieć, co się stało z matką tego malucha. W taką pogodę nie powinno się wychodzić na dwór.

W jej głosie brzmiała autentyczna troska.

Mark przejął pałeczkę i poprowadził gości do jadalni, gdzie również płonął ogień na kominku. Juliet oddała dziecko i weszła za nimi. Wszystko wyglądało wspaniale. Blask świec i ognia sprawił, że obskurne kąty skryły się w cieniu. Ciężkie zasłony chroniły przed przeciągami, które przedostawały się przez pokrzywione okna nawet w najcieplejsze dni. Obrus był wykrochmalony i biały, a srebro ciężkie i lśniące. Dorothy zatrudniła nastoletnie córki jednego z dzierżawców do obsługi stołu – szczupłe dziewczęta w czarnych sukienkach i czarnych balerinkach. Po szkole ubierały się jak gotki, więc czarne stroje nie stanowiły problemu. Tego wieczoru były jednak wiotkie, eteryczne, bardziej jak duchy niż jak wampirzyce. Juliet pomyślała o śnieżycy; może je też trzeba będzie przenocować. Dzięki Bogu, że jest Dorothy. Na pewno już o tym pomyślała, może nawet zadzwoniła do ich rodziców. Bez niej to przyjęcie byłoby logistycznym koszmarem.

Mark zaczął swoją przemowę dopiero, gdy posiłek prawie się skończył. Na stole stało porto i resztki lokalnych serów. Postanowili, że w menu powinny być same swojskie dania. Gdyby browar Wylam warzył porto, to pewnie by je pili. Wszyscy byli mile odprężeni. Mark wstał i dorzucił kilka polan do ognia. Juliet obserwowała go z daleka i myślała, jak łatwo wczuł się w rolę wiejskiego dżentelmena. Trudno uwierzyć, że wychował się w skromnym domu na przedmieściach Newcastle i że uczył się w państwowym liceum. Nawet ubrał się właściwe: w zniszczone ubranie, ale świetne, ręcznie robione buty. Zawsze szybko się uczył i wiedział, jak budować rolę. Mówił głębokim, melodyjnym głosem; ten głos był pierwszą rzeczą, która jej się w nim spodobała.

– Dziękuję wszystkim naszym przyjaciołom za przybycie w tę paskudną pogodę. Jestem pewien, że widzicie, jakie to piękne miejsce, nawet w środku zimy. Zdecydowaliśmy, że to niesprawiedliwe korzystać z tego domu tylko we trójkę. To byłoby niesprawiedliwe, prawda?

We czwórkę, pomyślała Juliet. Jeśli wliczyć Dorothy.Uznała, że to nie fair ze strony Marka, że nie wziął jej pod uwagę, ale zaraz skarciła się, że chyba nadmiar alkoholu zmącił jej w głowie, bo Dorothy miała przecież własną rodzinę.

Mark w dalszym ciągu przemawiał.

– Wpadliśmy na pomysł nowatorskiego projektu, który pozwoliłby cieszyć się tą przestrzenią i pięknem krajobrazu większej liczbie osób. Pomyśleliśmy o teatrze, tutaj, w sercu Northumbrii. W Glyndebourne jest opera, więc dlaczego nie mielibyśmy stworzyć artystycznej przestrzeni na północy?

– Bo tutaj, do cholery, cały czas pada! – wykrzyknął jeden z jego przyjaciół z uczelni, lekko zniekształcając samogłoski.

– Nie rozmawiamy o występach na świeżym powietrzu.

Mark uśmiechnął się, ale Juliet znów wyczuła irytację. Nie był stand-uperem przyzwyczajonym do hejtu.

– W każdym razie, nie byłaby to główna działalność, choć oczywiście, tutejsze ogrody zapewniają i taką możliwość. Rozmawiamy o scenie głównej w samej rezydencji oraz o scenie studyjnej. Chcielibyśmy przyciągnąć dobre objazdowe zespoły i wspierać miejscowych dramatopisarzy. Rozglądamy się już za dotacjami, ale oczywiście potrzebujemy też własnego finansowania. I to jest temat dla was. Znakomita okazja, żebyście zainwestowali w ten projekt, zostali sponsorami i żeby wasze nazwiska albo nazwy waszych firm były z nim kojarzone od samego początku.

Przerwał i ogarnął ich spojrzeniem.

– Chyba nie myśleliście, że zaprosiliśmy was tutaj tylko dla towarzystwa, co?

Uśmiechnął się szerzej.

– Oczywiście, że nie! Potrzebujemy waszych pieniędzy!

Miał ich na haczyku. Juliet od razu to zauważyła. Teraz poruszał się wokół stołu, przykucając tak, że jego twarz była na poziomie siedzących gości, jednocześnie żarliwa i namiętna, machał rękami, opisując swoją wizję, swój wielki pomysł. Czarował swoich gości, sprawiając, że wierzyli, że są wyjątkowi, że mogą kupić sobie kawałek tego wszystkiego: wielkiej posiadłości, arystokratycznej rodziny i historycznych banitów z pogranicza Northumbrii. Oczywiście miał wizję; chciał tworzyć teatr z dala od miasta. Ale powiedział szczerą prawdę, gdy przyznał, że tak naprawdę chodzi mu o pieniądze. Po kilku pierwszych miesiącach spędzonych w tym domu wiedział już, że rozpada się na kawałki pod ich stopami, ale wtedy już pokochał go tak mocno jak ona sama.

Harriet wstała i pomachała do wszystkich.

– Obawiam się,  że zaczynam odczuwać swój wiek. Do zobaczenia jutro rano.

Juliet popatrzyła w ślad za nią. Jej matka wciąż miała wytrzymałość maratończyka. Harriet wiedziała, że muszą coś zrobić, aby utrzymać dom, ale uważała, że rozmowa o pieniądzach jest wulgarna i nie chciała brać w tym udziału. Mark zapisywał nazwiska w notatniku. Wydawał się zadowolony z odzewu. Juliet wymknęła się cicho z pokoju i udała się do kuchni.

4

Vera siedziała przy kuchennym stole i patrzyła na stos kości bażanta, które były wszystkim, co zostało z jej posiłku. Mały leżał w swoim foteliku obok wielkiej żeliwnej kuchni, przytomny, ale senny. Dwa czarne labradory zwinęły się w kłębek w legowisku. Od czasu do czasu podnosiły głowy, a potem znowu zasypiały. Vera zastanawiała się, co powiedziałby Hector, gdyby dowiedział się, że siedzi tutaj, w pomieszczeniach dla służby, z gospodynią i psami. Pewnie poczułby się urażony i zrobił scenę, ujmując się za nią. Sama nie była pewna, jak powinna się zachować. Może powinna była przyjąć zaproszenie Harriet na kolację i zasiąść z tymi błyskotliwymi młodymi ludźmi do stołu w wielkiej jadalni, ale wtedy nie byłoby jej tak ciepło i wygodnie. Zawsze uważała, że duma jako taka jest bez sensu. Poza tym przez większość czasu prowadziła rozmowy przez telefon i nie chciała, żeby ci wszyscy goście się im przysłuchiwali. Wystarczy, że musiała rozmawiać w obecności Dorothy.

Dorothy ją intrygowała. Była gospodynią, ale mówiła z eleganckim akcentem, bardziej dystyngowanie i wyraziście niż Juliet. Była wysoka, o długiej końskiej twarzy i wielkich stopach, ale miała swój styl i była pewna siebie. Może dlatego trudno było określić jej wiek. Po trzydziestce? Na pewno nie była starsza, mimo staromodnego imienia. Vera podeszła z talerzem do kosza na odpadki i wyrzuciła kości. Dorothy właśnie wkładała do zmywarki talerze po pierwszym daniu. Pomagające jej nastolatki zaniosły do jadalni główne danie, a teraz wyszły za kuchenne drzwi na papierosa, choć były za młode, żeby palić.

Vera skinęła głową w stronę zamkniętych drzwi.

– Musi im być cholernie zimno.

– Są młode. Nie czują tego.

– Juliet powiedziała, że ma pani dziecko. Chłopca czy dziewczynkę?

Jedną rzeczą, jaką Vera wiedziała o rodzicach było to, że lubili rozmawiać o swoim potomstwie.

– Chłopca. Duncana.

– Gdzie go pani zostawiła dziś wieczór?

– Jest z Karanem, moim partnerem. Mamy domek na terenie posiadłości – dodała po chwili milczenia.

– Nie poznaje go pani? – Vera wskazała głową malucha w foteliku. – Nie wiem, może z grupy przedszkolnej albo z klubu matki i dziecka? Może być stąd. Nikt by się nie odważył wyruszyć w taką pogodę, chyba że w drogę do domu.

– Nie – odpowiedziała Dorothy. – Nigdy go nie widziałam. Ale nie utrzymuję zbyt wielu kontaktów towarzyskich. Raczej Karan by coś wiedział. To on chodzi z małym na zajęcia i się nim opiekuje.

Potem wróciła do pracy, pochylona nad wielkim zlewem, z rękami po łokcie w wodzie, szorując ogromne patelnie. Nastolatki wsunęły się do środka, obejmując się ramionami. Stały pod daszkiem, więc buty miały suche, ale gdy tylko otworzyły drzwi, do kuchni wpadł podmuch mroźnego powietrza, a Vera zobaczyła padający śnieg, równie gęsty jak przedtem.

– Możecie posprzątać talerze, dziewczyny? – Dorothy odwróciła głowę w ich stronę, ale wciąż stała plecami do Very. Widać było, że nie jest w nastroju do rozmowy z obcą kobietą, która wparowała do domu razem z dzieckiem. – Potem wróćcie po puddingi. Postawicie je na stole, niech goście sami sobie nakładają. Sery postawcie na kredensie. Juliet albo Mark się nimi zajmą. Potem możecie się zbierać.

– Dadzą radę dotrzeć do domu? – Vera pomyślała, że wystarczy dramatów jak na jeden dzień.

– Ich ojciec prowadzi gospodarstwo nieopodal Brockburn. Home Farm. To niedaleko, przyjedzie po nie traktorem. Dziewczęta jakoś się pomieszczą w kabinie razem z nim. Już jest w drodze. Dlatego powiedziałam im, że deserami zajmą się Juliet albo Mark.

Zadzwonił telefon. Vera wzrokiem spytała Dorothy, czy może odebrać. Gospodyni skinęła głową.

– Vera Stanhope.

Dzwoniła Holly, posterunkowa należąca do jej zespołu. Vera złapała ją w biurze i przekazała jej listę poleceń.

– Mam nazwisko osoby, na którą jest zarejestrowany samochód.

– Chwileczkę. – Vera pogrzebała w kieszeni i wyjęła zmiętą kartkę i ołówek. – Dawaj.

– Constance Browne. Sześćdziesiąt siedem lat. Zamieszkała w Kirkhill.

To była ostatnia rzecz, jakiej Vera się spodziewała. Nie chodziło o adres, bo Kirkhill było blisko, tuż za pagórkiem, ale o wiek. Czy ten malec, któremu oczy już kleiły się do snu, był jej wnukiem? I czy w tej śnieżycy błądziła teraz starsza pani? Osoba w tym wieku powinna być przecież ostrożniejsza i nie wyruszać w drogę przy takiej pogodzie. Powinna być rozsądniejsza.

– Czy przypadkiem nikt nie zgłosił kradzieży tego samochodu?

– Nie było takiego zgłoszenia.

– Masz numer jej telefonu?

– Chwileczkę.

Holly podała numer stacjonarny, a Vera zapisała go na kartce.

– Możesz jeszcze zostać na komisariacie? Nie wiem, jaka jest u was pogoda, ale tu jest koszmarnie i nie podoba mi się, że jakaś starsza kobieta brnie samotnie przez śnieg. Być może trzeba będzie zorganizować poszukiwania. Może wezwać ratowników górskich. Kogoś, kto zna teren.

Zapadła cisza. Holly zawsze uważała, że jest wykorzystywana, że Vera robi ulgi dla innych kiedy trzeba było zostawać po godzinach, bo Joe miał rodzinę, a Charlie cierpiał w przeszłości na depresję. A ona jest wykorzystywana.

– Jeśli masz jakieś plany na wieczór, to wezwę dyżurnych – powiedziała Vera. Wiedziała, że to nieczyste zagranie. Holly bardzo rzadko miewała jakieś plany. Praca była jej życiem.

Kolejna pauza. Holly nie była głupia. Wiedziała, że Vera to rozgrywa. Ale była taka sama jak szefowa. Policyjną robotę miała we krwi. Była ciekawska. Żal by jej było zostawić niedokończoną sprawę, która mogła się przecież przerodzić w coś ciekawszego – a ona nie byłaby wtedy zaangażowana w nią od samego początku.

– Nie mam nic specjalnego – odpowiedziała. – Mogę trochę zostać. U nas śnieżyca zelżała i na główne drogi wyjechały już pługi.

– Poczekaj, aż zadzwonię do tej kobiety. Jeśli udało się jej dotrzeć do domu, powinna już do nas wydzwaniać w sprawie dziecka. Sprawdzać, czy jest bezpieczne. Oddzwonię do ciebie po rozmowie.

– Dobra, może być. Mam zrobić coś jeszcze, skoro już tu siedzę?

Gdyby Vera była poza zasięgiem słuchu Dorothy, poprosiłaby o sprawdzenie jej i jej partnera. Właściwie o sprawdzenie wszystkiego, co dotyczyło tej gałęzi rodziny Stanhope’ów. Wizyta w Brockburn była jak wkroczenie do świata, który był jej obcy – poza nielicznymi wizytami razem z Hectorem nie miała żadnych kontaktów ze swoimi krewnymi z tej linii – ale jednak był częścią jej własnej historii, a to ją intrygowało. A nawet fascynowało. Zamiast tego, powiedziała tylko:

– Podzwoń po szpitalach. Zobacz, czy nie przywieźli nikogo w stanie wyziębienia – kogokolwiek, nie tylko naszą Constance.

Nie wiedzieć czemu, wciąż wydawało jej się, że samochód prowadziła matka dziecka.

Ledwie odłożyła słuchawkę, wróciły kelnerki. Tym razem były ubrane w grube puchowe kurtki i wyglądały jak zwyczajne nastolatki. Konkretne dziewczyny. Przy drzwiach zaczęły zakładać buty.

– Wasz tata powinien tu być lada chwila – powiedziała Dorothy. – Mówił, że podjedzie pod tylne drzwi, więc wyglądajcie od czasu do czasu. Nie ma sensu, żebyście marzły na zewnątrz.

Wytarła dłonie w ręcznik wiszący na relingu, wyciągnęła z szuflady koperty i wręczyła im po jednej.

– Jeśli zostawią jakieś napiwki, dam wam znać.

Vera podniosła słuchawkę. Wykręciła numer Constance Browne, który dostała od Holly. Śnieg piętrzył się na parapecie, ale górne szybki były przejrzyste, widać było przez nie reflektory: traktor był już blisko.

Na drugim końcu linii odezwał się głos i podał numer, pod który dzwoniła. Głos starszej osoby, zdawkowy, ale stanowczy i pewny siebie, z nutą pytania, kiedy kobieta dodała „Halo?”.

– Czy to pani Constance Browne?

– A kto mówi?

– Vera Stanhope. Policja Northumberland.

Chwila przerwy.

– Tak, tu panna Browne. 

Znowu przerwa.

– Czy coś się stało?

– Chodzi o pani samochód, panno Browne. Został porzucony w pobliżu Brockburn. Zjechał z drogi.

– Nie rozumiem.

– Czy został skradziony? – Vera pożałowała, że nie są w tym samym pomieszczeniu. Zawsze trudno jej było ocenić reakcję człowieka przez telefon. – A może pożyczyła go pani komuś?

Nie było odpowiedzi, więc mówiła dalej.

– W samochodzie było dziecko. Mały chłopiec. Roczny, albo trochę starszy. Nic mu nie jest, zabrałam go do Brockburn. Ale martwię się o bezpieczeństwo kierowcy, który chyba wysiadł z samochodu i poszedł po pomoc. W tamtym miejscu nie ma zasięgu.

Nastąpiła kolejna chwila milczenia, a potem Constance Browne zaczęła mówić.

– Czasami pozwalam korzystać z mojego samochodu Lornie. Lornie Falstone. Zapewniła mnie, że jest ubezpieczona i może prowadzić. – Zdawało się to niepokoić kobietę. – Przepraszam. Powinnam była to sprawdzić.

– Nie mamy do pani żadnych zastrzeżeń, panno Browne, do Lorny też nie. Po prostu się o nią niepokoimy. Czy ma dziecko?

– Tak, Thomasa. Uroczego malucha. Ale Lorna nie prosiła mnie dzisiaj o pożyczenie samochodu i nigdy nie wzięłaby go bez mojej zgody.

– Czy może pani sprawdzić, czy samochód jest na miejscu, panno Browne? – Vera zaczynała tracić cierpliwość. Jej kolega Joe Ashworth znacznie lepiej radził sobie z takimi świadkami.

– Chwileczkę.

Kobieta wróciła niemal natychmiast.

– Właśnie wyjrzałam przez okno. Ma pani rację, pani inspektor. Samochodu nie ma tam, gdzie go zaparkowałam.

– Kim jest Lorna?

– To sąsiadka. Jej rodzice pracują na roli. Uczyłam ją w naszej wiejskiej podstawówce, znam tę rodzinę od lat.

– Czy ma męża? Albo partnera? Kogoś, z kim powinniśmy się skontaktować w sprawie Thomasa?

Po tym pytaniu nastąpiła cisza tak długa, że Vera zastanawiała się, czy Constance Browne się nie rozłączyła.

W końcu się odezwała.

– Lorna niefortunnie dobiera sobie partnerów, pani inspektor. To bardzo delikatna osoba.

– Czy mogłaby mi pani podać nazwisko jej ostatniego partnera? I adres?

Vera zaczęła się zastanawiać, czy może jednak w samochodzie był ktoś jeszcze oprócz Lorny i dziecka. To mogło być coś więcej niż nieszczęśliwy wypadek. Wciąż nie mogła uwierzyć, że troskliwa matka zostawiłaby swoje dziecko na zimnie, w samochodzie z szeroko otwartymi drzwiami.

Pytanie było chyba zbyt bezpośrednie dla kobiety po drugiej stronie linii telefonicznej.

– Trudno o tym mówić przez telefon. Ale nie, nie mogę pani podać żadnych informacji o ojcu dziecka.

– Jaki jest stan dróg u pani? Jeśli są przejezdne, mogłabym poprosić jednego z moich ludzi, żeby podjechał i porozmawiał z panią osobiście.

– Och, nie! To byłoby bardzo nierozsądne. Radzono nam, żeby pozostać w domach.

– A gdyby Lorna miała jakieś kłopoty, to do kogo by się zwróciła? Do rodziców? Może to do nich jechała? – spytała Vera.

Znowu cisza, ale tym razem Constance postanowiła być szczera.

– Nie sądzę, pani inspektor. Mają ze sobą niewiele wspólnego. Robert Falstone nie umie wybaczać, a jego żonie zdaje się brak odwagi, by postawić na swoim. Gdyby Lorna miała kłopoty, zwróciłaby się do mnie.

– Ale tego nie zrobiła. W każdym razie, nie dziś.

– Bo przez całe popołudnie nie było mnie w domu! Klub seniora zorganizował herbatkę świąteczną w parafii. Jestem w komitecie organizacyjnym, więc poszłam pomóc. Może próbowała, a ja ją zawiodłam – w głosie Constance zabrzmiała rozpacz.

Uwagę Very przykuły reflektory traktora tuż za oknem. Spodziewała się, że dziewczyny w czerni wybiegną do ojca i znikną w ciemności, ale zanim zdążyły się ruszyć, drzwi się otworzyły i do kuchni wszedł mężczyzna w kombinezonie i ciężkiej kurtce. Otupał buty ze śniegu i zdjął kominiarkę, więc Vera mogła zobaczyć jego twarz. Była czerwona od mrozu. Wypełnił pomieszczenie zimnem, które przytłumiło ciepło buzujące od kominka, a nawet pogodną pogawędkę dziewcząt. Rozmowa zgasła jak gorące węgle polane wodą. Patrzyły na niego jak na kogoś obcego. Domyśliła się, że zwykle zachowywał się inaczej. Spojrzał na Verę.

– Muszę skorzystać z telefonu.

– Przykro mi, kotku. To ważna rozmowa.

– Tam jest kobieta. Nie żyje. Wątpię, by pani pogawędka była ważniejsza od tego. Muszę powiadomić policję.

Vera skupiła uwagę na swojej rozmówczyni.

– Constance? Przepraszam, muszę kończyć. Zadzwonię później.

Odłożyła słuchawkę i zwróciła się do mężczyzny.

– Ja jestem z policji.

Spostrzegła jego niedowierzanie i pozwoliła, by ją to przez chwilę bawiło, a potem przedstawiła się oficjalnie.

Założyła kurtkę i wyszła za nim w noc. Zaparkował traktor tak, by reflektory oświetlały ogród. Kompetentny mężczyzna, który myślał o wszystkim. Praktyczny człowiek, którym niełatwo było wstrząsnąć, choć Vera widziała, że tym razem był wstrząśnięty.

– Nie zauważyłbym jej, gdyby nie to, że o mało co jej nie przejechałem. Prawie całkiem przysypał ją śnieg. Ale wiatr musiał go częściowo zdmuchnąć, bo widziałem jej twarz.

Byli na tyłach domu. Vera nie miała szansy jej zauważyć, kiedy szła od land rovera do imponujących drzwi wejściowych. Od drogi do Kirkhill prowadziła tu ścieżka, którą musiał jechać traktor. W żadnym razie nie była tak okazała jak podjazd od frontu. Z tego, co Vera pamiętała, skrzyżowanie nie było w żaden sposób oznakowane, oprócz tego, że stały przy nim dwa domki, niegdyś wynajmowane robotnikom. Pewnie w jednym z nich mieszka Dorothy z partnerem. Może drugi sprzedano, a może wynajęto go komuś. Czy nieżyjąca kobieta szła tamtą dróżką? Jeśli tak, to musiała znać tę posiadłość i teren.

Śnieg był drobny i sypki. Widziała, jak wiatr porywa malutkie płatki. Był tak głęboki, że sypał jej się do butów. Dzięki Bogu, że jej grube nogi nie zostawiły za dużo wolnego miejsca. Mężczyzna idący z przodu zatrzymał się. 

– Przepraszam – powiedziała Vera. – Nie wiem, jak pan się nazywa.

– Neil Heslop – mruknął. 

Wpatrywał się w skupieniu w małą zaspę tuż przed sobą.

– Czy mógłby pan się przesunąć? Muszę zobaczyć, co my tu mamy.

Skinął głową, cofnął się i stanął z boku, żeby nie zasłaniać światła.

– Wysiadł pan z traktora, żeby popatrzeć?

– Tak. Nie mogłem w to uwierzyć, musiałem sprawdzić, czy jeszcze żyje.

– I sprawdził pan?

– Jestem przeszkolony w udzielaniu pierwszej pomocy. Mieliśmy kurs. Trzeba sprawdzić puls. Niech pani patrzy, jaką ma ranę z boku głowy. Nie miała szans.

Vera nie podeszła bliżej. Przeprowadzi oględziny, kiedy będzie sama. Śladów mężczyzny nie było widać. Zawiał je wiatr i zasypał śnieg. Jego ślady i wszystkie inne, które tu były wcześniej. Nie było sposobu, żeby sprawdzić, czy kobieta przyszła tu razem z zabójcą, czy ktoś przyciągnął jej ciało.

– Czy pan ją rozpoznaje?

– Nie jestem pewny. Trudno powiedzieć, skoro widziałem tylko część jej twarzy, ale to może być córka Roberta Falstone’a.

Jasne. Przecież to niemożliwe, żeby dwie różne młode kobiety zniknęły tej samej nocy. Vera zastanawiała się, czy powiedzieć o tym Constance Browne. Kobieta i tak czuła się winna i zestresowana, a teraz wyglądało na to, że jej sąsiadka, ta „delikatna osoba” nie żyje. Odwróciła się do Heslopa.

– Niech pan pójdzie środka i w cieple zaczeka z córkami. Teraz ja się tym zajmę. Tylko czy mógłby pan zostawić włączony silnik i światła? Żebym mogła cokolwiek zobaczyć?

Skinął głową i odszedł. Śnieg ustał i znowu zrobiło się jasno. I tak mroźno, że Vera z trudem oddychała. Podeszła do kobiety, a potem obeszła zwłoki, żeby nie rzucać na nie cienia. Zgodnie ze słowami Heslopa, twarz było widać tylko częściowo; czoło i podbródek kobiety pokryła warstwa szronu.

Przypominała Verze dziecko zakopane w piasku, ale scenka na plaży byłaby hałaśliwa i pełna życia, a ten obraz był monochromatyczny, pozbawiony koloru i dźwięku. Vera zrobiła zdjęcia swoim aparatem. Heslop powiedział, że kobieta miała ranę na głowie i rzeczywiście była tam, gdzie opisał, tuż nad lewym uchem. To było brutalniejsze, niż się spodziewała: kość i mózg na wierzchu. I krew. Vera zastanawiała się, czy znajdą ślady krwi pod wierzchnią warstwą śniegu, co wskazywałoby, że kobieta została tu zabita. Cieszyła się, że to nie będzie zadanie dla niej. Potrzebowała Paula Keatinga, patologa, i Billy’ego Cartwrighta, szefa techników kryminalnych, natychmiast, zanim dowody stopnieją i przez chwilę niepokoiła się, jak w tych warunkach dotrą do Brockburn.

Z domu dochodziła cicha muzyka. Głośne basy. Goście imprezowali, może zamierzali tańczyć do białego rana. Wydało jej się to aroganckie i obsceniczne, ale skąd mieli wiedzieć, że leży tu martwa kobieta? Chyba że jeden z nich był mordercą.

5

Joe Ashworth był w domu, gdy zadzwoniła jego komórka. Położyli już młodsze dzieci do łóżek, a Jess była w swoim pokoju i rozmawiała przez telefon. Ostatnio coraz więcej czasu spędzała w ukryciu przed nimi. Sal tłumaczyła mu, że Jess jest już prawie nastolatką, za parę tygodni będą jej urodziny, więc czego innego można się po niej spodziewać? Uważała, że jej zachowania też są wynikiem dorastania: przewracanie oczami, ponure milczenie, trzaskanie drzwiami. „Wszystko przez te szalejące hormony. Przejdzie jej”. Ale Joe tęsknił za dawną Jess. Za córeczką, która trzymała go za rękę, ciągle się śmiała i uwielbiała Harry’ego Pottera.

Postanowili zjeść późną kolację we dwójkę i otworzyć butelkę wina. Właśnie nalał im po kieliszku. Sal zrobiła zapiekankę, która przez cały dzień piekła się w piekarniku na wolnym ogniu. W telewizji miał być film, na który mieli ochotę. Kiedy zadzwonił jego służbowy telefon, nie rozpoznał numeru.

– Jeśli to ta cholerna Vera… – Sal nie dokończyła zdania.

Pokręcił głową.

– To jakiś stacjonarny, którego nie znam. Lepiej odbiorę.

Tyle że to oczywiście była Vera, która wrzeszczała do słuchawki, jakby telefonu jeszcze nie wynaleziono i musiała krzyczeć, żeby ją usłyszał. Więc Sal, wyciągnięta na sofie przed kominkiem w tym samym pokoju, słyszała każde słowo.

– Mamy tu zwłoki. Potrzebuję cię na miejscu. Brockburn House, tuż obok Kirkhill.

Ciekaw był, skąd Vera wzięła się na miejscu zbrodni tak szybko, ale jedno spojrzenie na twarz Sal powiedziało mu, że lepiej o to nie pytać.

– Dziś nie jestem na służbie.

Szefowa udała, że nie słyszy.

– Możesz mieć trochę problemów z dotarciem tutaj ze względu na pogodę, więc zorganizowałem traktor, który odbierze was z Kirkhill. Ciebie i Holly. – Chwila przerwy. – Paul Keating uważa, że uda mu się przejechać dzięki swojemu fantastycznemu napędowi na cztery koła i zimowym oponom i zabierze ze sobą Billy’ego Cartwrighta.

Joe chciał coś powiedzieć, ale Vera go zignorowała.

– Więc ustalisz szczegóły z Holly? Ona ma numery kontaktowe i wie, co się tu wydarzyło.

I zanim zdążył powiedzieć cokolwiek więcej, połączenie się urwało.

Joe wiedział, że takie traktowanie powinno go zirytować, ale w głębi ducha uznał, że Vera zrobiła mu przysługę. Dobrze wiedziała, co robi. Gdyby zapytała, czy ma coś przeciwko dodatkowej zmianie, musiałby powiedzieć, że tak. Jedzenie było prawie gotowe, a Sal i tak już gniewała się na niego za wszystkie nadliczbowe godziny, które przepracował w tym miesiącu. W ten sposób nie miał wyboru; to Vera będzie winna wszystkiemu, nie on. Szczerze mówiąc, wolał być na dworze w mroźną noc, prowadząc śledztwo w sprawie morderstwa, niż siedzieć w swoim wygodnym podmiejskim domu z rodziną. Ta myśl go przeraziła – czy stał się jakimś potworem? Więc odepchnął ją od siebie i zaczął wyciągać kalosze z szafki pod schodami i uspokajać żonę.

– Przykro mi, ale wiesz, jaka ona jest.

– Czas, żebyś odszedł z tego zespołu – powiedziała Sal, zaciskając usta w prostą linię, nadąsana jak jej prawie nastoletnia córka. – Poszukaj sobie szefa, który będzie cię bardziej cenić.

Ale Joe wiedział, że nigdzie się nie ruszy, dopóki Vera Stanhope będzie kierować jego zespołem. Właśnie dlatego, że go ceniła, został wezwany w ten sposób, a Vera sama ustawiła się na linii strzału. A poza tym, potrzebowała go, wariowałaby tam, dopóki by jej nie przemówił do rozsądku. Nigdy tak naprawdę nie rozumiała różnicy między własną moralnością a ograniczeniami prawa.

Doszedł do końca ulicy, do głównej drogi, która była już odśnieżona, by poczekać na Holly. Czuł się paskudnie, zostawiając Sal, która planowała ten wieczór od kilku dni, ale doświadczał też dreszczyku podniecenia i radości, które rekompensowały nudę życia rodzinnego i pozwalały mu być rozsądnym mężem i ojcem na co dzień.

Kiedy dotarli na miejsce, była północ. Ostatnie kilka kilometrów było dziwne i dezorientujące. Żadnych świateł ulicznych. Rozproszone gwiazdy, które znikały, gdy przesłaniały je chmury albo śnieg. Jedynym dźwiękiem był chrzęst gigantycznych opon traktora, rozgniatających śnieg na drodze. Kabina była otwarta z obu stron. Holly przycupnęła na siedzeniu obok kierowcy, a on siedział na nadkolu. Zimno przenikało przez jego puchową kurtkę i rękawiczki. Miał wrażenie, że wciska się przez każdą szczelinę, gdzie była goła skóra: nadgarstki, szyja. Holly miała na sobie kombinezon narciarski i czapkę. Droczył się z nią, gdy zobaczył, jak się w niego ubiera: „Wybierasz się na wspinaczkę na Everest?”. Teraz jej zazdrościł.

Skręcili za róg i nagle pojawiły się światła odbijające się w śniegu. W pokojach na parterze budynku wciąż świeciło się światło. Traktor zatrzymał się.

– To drzwi kuchenne. Wasza szefowa czeka tam na was.

Wysiedli, Joe pchnął drzwi i wszedł do środka. Traktor odjechał.

Natrafił na ścianę ciepła i hałasu. Rozmowy, płacz dziecka. Ten wysoki płacz, który wciska się pod skórę i sprawia, że człowiek sam chce krzyczeć. Albo zrobić wszystko, żeby go uciszyć. Poczuł się zdezorientowany nagłym kontrastem z ciemnością na zewnątrz. Jakaś elegancka, smukła kobieta w czarnej sukience i szpilkach wyjęła dziecko z krzesełka do karmienia. Na stoliku był pusty pojemnik po jogurcie, plastikowa łyżeczka i kilka tostowych paluszków.

– Zabiorę go na górę, spróbuję go uspokoić.

Kiedy wyszła z pokoju, inne głosy ucichły i wszyscy spojrzeli na nowo przybyłych.

Teraz, gdy oswoił się z nowym otoczeniem, zdał sobie sprawę, że zna większość tych ludzi. Keating, patolog i Cartwright, szef techników kryminalnych, siedzieli przy stole, obejmując dłońmi kubki z parującą kawą. Joe czuł jej zapach. I była tam Vera, w swoim żywiole i w skarpetkach, rozpromieniona, u szczytu wyszorowanego sosnowego stołu. Jedyną obcą osobą była kobieta, kanciasta i wysoka, w nieokreślonym wieku. Przesunęła duży czajnik z powrotem na gorącą płytę kuchenki, wsypała więcej kawy do dzbanka i zalała gorącą wodą. Tak, jakby domyśliła się, o czym marzy Joe. Zdjęła z półki puszkę, wyjęła z niej płaskie owsiane ciasteczka i ułożyła na talerzu. Były szczodrze nasączone syropem i kleiły się ze sobą. Postawiła dzbanek i talerz na środku stołu.

– Muszę wracać do domu.

Miała niski głos dobrze wykształconej osoby. Bez lokalnego akcentu. Nie tego by się spodziewał po gosposi.

– Powiedziałam Karanowi, mojemu partnerowi, że zaraz przyjdę. Nasz synek marudzi. Potrzebuje mojej obecności.

– Da pani radę wrócić sama? – spytała Vera.

– Oczywiście. Pójdę pieszo. Nasz domek jest na końcu ścieżki, przy drodze. Mam latarkę. – Spojrzała na Verę. –Nie ma pani nic przeciwko temu? Czy to nie będzie… – przerwała na chwilę – ...zacieranie śladów?

– Spokojnie, może pani iść.

Vera zastanawiała się przez chwilę.

– Billy, idź z nią. Upewnij się, że jest bezpieczna. Możesz zaznaczyć, którędy przechodziła. Wyznacz ścieżkę dostępu w odpowiedniej odległości od zwłok.

Cartwright chciał odmówić, ale zrezygnował, dopił kawę i wstał.

– Tylko zostawcie mi parę ciastek. Znam ja was, łobuzy.

Drzwi kuchenne zamknęły się za nimi. Joe i Holly zdjęli kurtki i usiedli przy stole.

– To jak? – Joe znalazł czysty kubek. – Zrobi nam pani podsumowanie?

Vera spojrzała na niego.

– Zgubiłam się trochę w śniegu. Była większa śnieżyca, niż się spodziewałam.

Zabrzmiało to potulnie, ale szybko podjęła relację, zanim on lub Holly zdążyli wtrącić: „A nie mówiłem?”.

– Jakiś samochód zjechał z drogi na wzgórzu niedaleko głównego wejścia do tego domu, a na tylnym siedzeniu znalazłam tego dzieciaka. Samego. – Umilkła na chwilę. – Znam ludzi, którzy tu mieszkają. To znaczy, głównie Harriet, która pewnie jest właścicielką domu, odkąd zmarł jej mąż Crispin. Znam też jej córkę Juliet, dziewczynę, która przed chwilą zabrała dziecko. To moja daleka rodzina. Ze strony Hectora.

Joe był zdumiony. Vera mieszkała w domu, który kiedyś należał do Hectora, jej ojca. Była to mała i niechlujna rudera na zboczu wzgórza. Nic nie wskazywało na to, że Vera może mieć coś wspólnego z takim miejscem jak to.

– Możesz już zamknąć gębę – powiedziała Vera. – Głupio wyglądasz, jak się tak gapisz.

Joe usłyszał jak Holly chichocze obok niego, ale spokojnie popijał kawę i czekał, aż Vera zacznie opowiadać dalej. Nie było sensu odcinać się szefowej, kiedy się popisywała.

– Tak więc, dzieciak siedział w samochodowym foteliku. Pomyślałam, że matka poszła po pomoc albo szukać zasięgu. Ale nie podobały mi się te otwarte drzwi. Nie mogłam sobie wyobrazić, żeby kobieta mogła na zimnie zostawić takiego malca.

– Jest pani pewna, że to kobieta prowadziła? – zapytała Holly. Życiową misją Holly było kwestionowanie przestarzałych seksistowskich stereotypów Very. – To mógł być ojciec dziecka.

Vera potrząsnęła głową.

– Fotel kierowcy był wysunięty do przodu. To musiała być drobna kobieta. Pojechałam dalej i przywiozłam dziecko tutaj. Trafiłam w sam środek spotkania towarzyskiego. Rodzaj weekendowej imprezy domowej. Trzy pary będą nocować... – Vera spojrzała w swoje notatki. – ...Blackstockowie i Wallace’owie oraz Jennifer Abbot i Peter Little. Juliet dała mi listę nazwisk i adresów. Jedynymi miejscowymi na przyjęciu byli pastorka i jej mąż. Wyszli zaraz po kolacji, zanim znaleziono ciało. Możemy posłać do nich kogoś rano po zeznania. Z gośćmi też możemy porozmawiać jutro, sprawdzić, czy ktoś ma jakieś powiązania ze zmarłą.

Przerwała i popatrzyła na ostatnie ciastka.

– No i naturalnie jest też rodzina – Juliet, jej mąż i jej matka Harriet – oraz Dorothy Felling, ta cudowna kobieta, która nas tu karmi i poi.

Joe poprawił się na krześle.

– Jak się nazywa ten mąż?

– Mark Bolitho. Nie znam go. Pojawił się na scenie długo po tym, jak miałam jakikolwiek kontakt z tą częścią rodziny. Według Dorothy przed przeprowadzką tutaj prowadził teatr w Newcastle i nadal to robi w niepełnym wymiarze godzin. Podobno jest autorem sztuk i reżyserem. Zdziwiła się, że o nim nie słyszałam.

Głos Very ucichł.

– Znam jego twórczość – powiedziała Holly. – Zrealizował też kilka filmów i programów telewizyjnych. Słyszałam, jak przemawiał w Tyneside Cinema.

Oczywiście, że tak, pomyślał Joe. Holly postrzegała siebie jako biurową intelektualistkę.

– W takim razie możesz przesłuchać go rano, kotku – powiedziała Vera pogodnie. – Wygląda na to, że wymyślił jakiś plan założenia tutaj teatru, a tę wczorajszą imprezę zorganizował po to, by wyciągnąć od kumpli pieniądze na wsparcie projektu.

Holly skinęła głową.

– Rozmawiała pani z właścicielem samochodu? Czy został skradziony?

– Nie. Jest własnością emerytowanej nauczycielki, niejakiej Constance Browne. Przypuszcza, że wzięła go jej sąsiadka Lorna Falstone. Najwyraźniej miały taką umowę. Rodzaj nieformalnego współdzielenia samochodu. Neil Heslop, farmer, który cię podwiózł, znalazł ciało i podejrzewa, że to Lorna. Będziemy potrzebować potwierdzenia – jej rodzice mieszkają w Broom Farm po drugiej stronie doliny, po drodze do Kirkhill, ale wszystko wskazuje na to, że to ona. To to nie był wypadek ani hipotermia. Ma poważny uraz z boku głowy, zadany tępym narzędziem.

– To nie mogło się stać, gdy samochód zjechał z drogi?

Holly robiła notatki i podniosła wzrok, trzymając długopis.

– Ja też widziałem ciało.

Keating pochodził z Ulsteru, był drobiazgowy i dosyć oschły. Sentymentalny, gdy nikt nie patrzył.

– Nie ma mowy, by ktokolwiek z takimi obrażeniami mógł dowlec się prawie milę od miejsca, w którym jej samochód zjechał z drogi.

– Do tego nie było żadnych śladów uszkodzeń pojazdu – powiedziała Vera i sięgnęła po ciastko. – Dzieciak nie odniósł żadnych obrażeń, samochód też nie. Po prostu zsunął się z drogi. Na pewno nie jechał szybko.

– Więc zdecydowanie morderstwo?

– O tak – odpowiedziała Vera, a Joe dostrzegł błysk w jej oku. – Zdecydowanie morderstwo.