Na obcej ziemi. Powiew nadziei - Joanna Jax - ebook + audiobook + książka

Na obcej ziemi. Powiew nadziei ebook i audiobook

Joanna Jax

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Poruszająca historia ludzi, którzy muszą zacząć budować swoje życie w zupełnie nowym, nieznanym im miejscu.

Po opuszczeniu Wołynia, Wissarion, Nadia, Marcel i Marta z bratem przyjeżdżają do Wrocławia, by rozpocząć nowy rozdział w swoim życiu. Na miejscu czują się rozczarowani, ponieważ wszystko wygląda zupełnie inaczej niż przedstawiała to radziecka prasa. Dla Lemańskiego i jego przyjaciół powojenny rozgardiasz to dobry moment na zarobienie dużych pieniędzy, dla Andrzeja i jego rodziny to ciężka próba zmiany swojego życia a nawet wartości, którymi się dotychczas kierowali. Obraz Ziem Odzyskanych, ponura epoka stalinizmu w której bohaterowie powieści muszą się odnaleźć, by przetrwać.

Joanna Jax kolejny raz udowadnia, że jest mistrzynią w osadzaniu opowieści w historycznych realiach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 475

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 11 min

Lektor: Barbara Liberek
Oceny
4,8 (305 ocen)
242
55
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agatkabeatka

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne zakończenie sagi Na obcej ziemi i rewelacyjnego , 6 tomowego , cyklu Wołyńskiego . Pani Joanna kolejny raz pokazuje swój kunszt i przygotowanie tematu . Polecam gorąco
21
TAMI21

Nie polecam

Autorka i jej bonhaterowie pesługują się terminem co tych czasach które pamiętam nie posługiwano się. Dzieciach (dzieciuch) to pejoratywne określenie osoby dorosłech zachowującej się jak dziecko, niepoważnej i dziecinnej. Powieść ma wielu bohaterów i aż się prosizałączyć kto jest kim, jakiej narodowości itp. Autorka zbyt często nachnie i wielokrotnie powtarza te same kwestie oceny itp co znacznie zw iększa objętość powieści i jest szalenie denerwujące. Można sztucznie powiększać objętość ale po co???? . Autorka wykazała się zbyt małą wrażliwością historyczną nie zarysowując jednoznacznych podziałów na morderców UPA (Wołyń) I m.in Polakiem a kto Ukraińcem. JEDYNIE LEKTORKA JEST ZNAKOMITA. NIE ZCHĘCAM DO CZYTANIA TEJ POWIEŚCI.
10
Tunia2502

Dobrze spędzony czas

warto przeczytac
10
Malgorzataklimek1978

Nie oderwiesz się od lektury

Ostatnia cześć aż żal się żegnać z bohaterami. Uwielbiam całą sagę.
11
Myszka1954

Nie oderwiesz się od lektury

świetna ksiazka
11

Popularność




Re­dak­cjaAnna Se­we­ryn-Sa­kie­wicz
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Jo­anna Jax, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83293-08-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Je­den do­świad­czony le­karzwart jest stu wo­jow­ni­ków

HOMER

Po­wieść tę de­dy­kuję

Dr n.med. Ka­ta­rzy­nie Mróz

Z po­dzię­ko­wa­niami za wiel­kie sercei za­an­ga­żo­wa­nie w wy­peł­nia­niu swo­jej mi­sji.

1.

Oko­lice Ku­dowy, 1948

Mak­sim Fio­do­row oka­zał Wis­sa­rio­nowi naj­okrut­niej­szy ro­dzaj mi­ło­sier­dzia. Jesz­cze nie­spełna pół roku wcze­śniej, gdy Zi­now­jew stał nie­mal do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu co te­raz, ża­ło­wał, że jego ży­cie za­koń­czy się zbyt szybko i nie zdoła zre­ali­zo­wać swo­ich ma­rzeń o wspól­nym ży­ciu z Nadią i Oleńką. Te­raz to­wa­rzy­szyły mu zu­peł­nie inne my­śli. Był za­wie­dziony po­stawą puł­kow­nika, przez całą drogę do Ku­dowy ży­wił bo­wiem na­dzieję, że ten w końcu wy­kona na nim wy­rok.

W ak­cie de­spe­ra­cji po­peł­nił straszny błąd. Za­pewne dla­tego, że na­de­szła taka chwila w jego ży­ciu, iż nie był w sta­nie my­śleć o in­nych. Pra­gnął, by ta mę­czar­nia się skoń­czyła. Prze­grał, ale nie po­tra­fił się z tym po­go­dzić i chyba dla­tego tak bar­dzo chciał umrzeć. Owład­nięty zło­ścią i prze­żarty na wskroś roz­pa­czą nie za­sta­no­wił się, że na­wet je­śli odej­dzie z tego świata, Nadia tu zo­sta­nie i wsku­tek tego, co po­wie­dział Mak­si­mowi, jej ży­cie może za­mie­nić się w ge­hennę.

Nie miał po­ję­cia, co so­bie wy­obra­żał jesz­cze pół go­dziny wcze­śniej. Li­czył, iż Fio­do­row jest w sta­nie wy­ba­czyć swo­jej żo­nie każdą pod­łość? Jed­nak czy ja­ki­kol­wiek męż­czy­zna przy­jąłby po­dobną in­for­ma­cję ze spo­ko­jem? Mak­sim tak bar­dzo się sta­rał, by urze­czy­wist­nić ma­rze­nie o wspól­nym po­tom­stwie z Na­deńką, a te­raz się do­wie­dział, że być może wcale nie zo­sta­nie oj­cem, a jego uko­chana per­fid­nie go zdra­dziła. Ko­lejny raz...

W jed­nej kwe­stii Mak­sim miał słusz­ność – po­zo­sta­wie­nie go przy ży­ciu było dla niego więk­szą karą ani­żeli śmierć, po­nie­waż Wi­sza na­dal czuł nie­zno­śny ból w swo­jej du­szy. Stra­cił na­dzieję, a to było naj­gor­sze, co mo­gło mu się przy­tra­fić.

Wciąż nie od­da­lał się z miej­sca, w któ­rym zo­sta­wił go Mak­sim, je­dy­nie cho­dził w kółko jak obłą­kany. Nie miał po­ję­cia, co zro­bić i do­kąd się udać, ale czuł, że z zimna drę­twieją mu stopy. Mu­siał pod­jąć ja­kąś de­cy­zję i zna­leźć schro­nie­nie. Do­szedł do wnio­sku, iż Bóg ma naj­wy­raź­niej inne plany wo­bec niego i na ra­zie śmierć nie jest mu pi­sana.

Fio­do­row li­czył, że Zi­now­jew spró­buje prze­do­stać się na Za­chód, ale bez do­brego prze­wod­nika nie miał na to szans. Za­równo pol­ska, jak i cze­cho­sło­wacka straż gra­niczna dzia­łały co­raz sku­tecz­niej, by jak naj­mniej lu­dzi ucie­kło z Pol­ski. Z kraju, który z każ­dym dniem ro­bił się co­raz bar­dziej po­nury i nie­bez­pieczny, i na­wet ci, któ­rzy na po­czątku cie­szyli się z wy­zwo­le­nia przez Ar­mię Czer­woną, mieli po­woli do­syć ter­roru, biedy i lęku o każde wy­po­wie­dziane słowo.

Do­świad­czo­nego i spryt­nego prze­wod­nika może by zna­lazł, po­nie­waż wie­dział, do kogo po­wi­nien się udać, by na­wią­zać kon­takt z ta­kim czło­wie­kiem. Pro­blem po­le­gał na tym, że w tej chwili nie śmier­dział gro­szem, a za darmo nikt by mu nie po­mógł. Nie wie­dział także, co się dzieje z jego bra­tem, który mógłby go wes­przeć fi­nan­sowo i opła­cić mu prze­prawę przez gra­nicę.

Je­dyne, co po­sia­dał, to tro­chę drob­nych w kie­szeni i za­szyte pod pod­szewką ku­fajki do­ku­menty Da­riu­sza Łu­czaka. Być może dzięki nim znaj­dzie ja­kąś pracę w oko­licy. Po­dobno nie­źle pła­cono w ko­pal­niach, więc gdyby udał się do Wał­brzy­cha, mógłby tam zna­leźć za­trud­nie­nie i otrzy­mać kwa­terę. Sły­szał o pew­nej ko­palni, która nie­gdyś no­siła piękną na­zwę „Ju­lia”. Od dwu­dzie­stego ósmego roku na­le­żała do Nie­der­schle­si­sche Berg­bau, a po woj­nie prze­szła w pol­skie ręce i zo­stała prze­mia­no­wana na Biały Ka­mień. Oczy­wi­ście nie mógł po­je­chać tam od razu, po­nie­waż nad­szedł wie­czór i za­pewne nie za­stałby ni­kogo z ad­mi­ni­stra­cji, więc mu­siał gdzieś spę­dzić noc. La­tem prze­spałby się w le­sie, ale o tej po­rze roku nie wcho­dziło to w grę.

Na­gle przy­po­mniał so­bie starą, opusz­czoną chatę, która la­tem sta­no­wiła punkt zborny dla ucie­ki­nie­rów i obok któ­rej swoje ży­cie za­koń­czyła głu­piutka Kla­rysa. Nie są­dził, by do­mo­stwo zo­stało za­sie­dlone, po­nie­waż już la­tem było w opła­ka­nym sta­nie. Ści­snął więc moc­niej kró­liczka Oleńki, któ­rego Mak­sim wy­rzu­cił z sa­mo­chodu, i ru­szył przed sie­bie. Miał na­dzieję, że trafi we wła­ściwe miej­sce i wtedy spo­koj­nie prze­my­śli, co da­lej zro­bić. A gdy już się osie­dli na stałe, na­pi­sze do Nadii list. Nie na jej ad­res, ale do Le­mań­skich. Może jej prze­każą. Bę­dzie że­brał o wy­ba­cze­nie za to, co po­wie­dział jej mę­żowi. Na­wet w ostat­nim akor­dzie, gdy już było ja­sne, że nie będą ra­zem i nie stwo­rzą ro­dziny, mu­siał jej przy­spo­rzyć pro­ble­mów i na­ra­zić na gniew Fio­do­rowa. Miał ochotę tłuc głową o wy­bru­ko­waną drogę, ale i tak by to ni­czego nie zmie­niło, bo w ża­den spo­sób nie mógł cof­nąć wy­po­wie­dzia­nych słów.

Gdy był młody, wszy­scy mu mó­wili, że jest na­rwany, ale pro­ro­ko­wali, iż przej­dzie mu to, gdy wyj­dzie z sza­lo­nego wieku, kiedy czło­wiek nie za­sta­na­wia się nad kon­se­kwen­cjami swo­ich po­czy­nań. Nie­stety, po­my­lili się i cho­ciaż bar­dzo się sta­rał pa­no­wać nad sobą, wy­star­czyła iskra, by wznie­cił po­tężny po­żar.

Sta­wiał ostroż­nie kroki, bo nie miał ze sobą na­wet la­tarki. Je­dy­nie świa­tło księ­życa wska­zy­wało mu drogę. Nie mógł cze­kać, aż nieco się roz­widni, bo za­mar­złby przez tyle go­dzin, mu­siał więc za­ry­zy­ko­wać i spró­bo­wać po ciemku od­na­leźć stary dom na za­le­sio­nym wzgó­rzu.

Ko­lejny raz tra­fił do sen­nej osady, w któ­rej sły­chać było je­dy­nie szcze­ka­nie psów, a po­tem mi­nął ostat­nią cha­łupę we wsi i do­tarł do zna­nej mu ścieżki. Tu­taj było już go­rzej, po­nie­waż gę­sty las sku­tecz­nie za­sła­niał księ­życ i Wis­sa­rion szedł kom­plet­nie po omacku. Jak śle­piec, który się oba­wia, że na­stępny krok bę­dzie jego ostat­nim.

Kiedy wspiął się na stromy pa­gó­rek, wie­dział, że te­raz bę­dzie już zde­cy­do­wa­nie ła­twiej. Wy­rów­nał od­dech i wciąż bar­dzo ostroż­nie ru­szył przed sie­bie. W pew­nym mo­men­cie zda­wało mu się, że zo­ba­czył w od­dali ja­kieś świa­tło, i mo­men­tal­nie czmych­nął w gę­stwinę. Stwier­dził, że to musi być pa­trol gra­niczny, bo nie są­dził, by ja­kiś tu­by­lec czy tu­ry­sta prze­cha­dzał się po le­sie o tej po­rze. Na­słu­chi­wał i wga­piał się w świetlny punk­cik, ale ten się nie po­ru­szył. Nie sły­szał także żad­nych kro­ków lub in­nych nie­po­ko­ją­cych od­gło­sów. Po­cze­kał jesz­cze tro­chę i po kilku mi­nu­tach od­gadł, że świa­tło pada z cha­łupy, do któ­rej miał do­trzeć. Któż, u li­cha, mógł się tam za­de­ko­wać? Może Stie­pan?

Pod­szedł do domku i zaj­rzał przez brudne okienko. Rze­czy­wi­ście w środku ktoś był, ale na pewno nie jego brat. Męż­czy­zna był zde­cy­do­wa­nie star­szy od Stie­pana, miał za­nie­dbaną siwą brodę i po­woli po­ru­szał się po izbie. Wziął szczapę drewna i do­rzu­cił do zde­ze­lo­wa­nej ku­chenki, na któ­rej stał za­śnie­działy gar­nek. Wi­sza prze­łknął ślinę. Od rana nie miał ni­czego w ustach i prze­marzł na kość. Nie za­mie­rzał jed­nak ro­bić krzywdy star­cowi, by sko­rzy­stać z jego dóbr, ale po­my­ślał, że może ów czło­wiek okaże mu li­tość i po­zwoli zo­stać do rana w cha­łu­pie, a na­wet po­czę­stuje go cie­płą strawą.

Za­pu­kał do drzwi, cho­ciaż te już od dawna nie miały zamka i mógłby swo­bod­nie wejść. Nie chciał jed­nak zbyt mocno wy­stra­szyć znaj­du­ją­cego się w domu męż­czy­zny. Po chwili usły­szał szu­ra­nie i w progu sta­nął sta­rzec z lampą naf­tową w dłoni. Na­wet w tak kiep­skim świe­tle Wi­sza mógł zo­ba­czyć prze­ra­że­nie w jego oczach.

– Do­bry wie­czór – po­wie­dział ci­cho Zi­now­jew. – Pro­szę się nie oba­wiać, nie zro­bię panu krzywdy, po­trze­buję po­mocy.

– Do­bry... – od­parł męż­czy­zna. – Są­dzi­łem, że to mi­li­cja albo po­gra­nicz­nicy. Za­ją­łem tę cha­łupę bez ze­zwo­le­nia.

– Mogę wejść? – za­py­tał pro­sząco. – Je­stem zmar­z­nięty i głodny.

– Wejdź. Na­wet je­śli spró­bo­wał­bym cię po­słać do dia­bła, co by to dało? Nie będę się prze­cież szar­pał z ta­kim dra­bem.

Wis­sa­rion wszedł do izby i od razu po­czuł przy­jemne cie­pło. Cha­łupa nie miała do­brej izo­la­cji i był w niej dziu­rawy dach, więc za­pewne więk­szość osób uzna­łaby, że w środku pa­nuje chłód, ale on miał wra­że­nie, iż był na wpół za­mar­z­nięty i do­piero te­raz za­czął od­ta­jać.

Męż­czy­zna wska­zał mu miej­sce na drew­nia­nej ła­wie, przy­kry­tej zje­dzoną przez mole derką, i po­sta­wił przed nim me­ta­lową mi­skę wy­peł­nioną pa­ru­jącą zupą.

– Kar­to­flanka, bar­dzo cienka – oznaj­mił. – Mów mi Dio­nizy.

– Na­zy­wam się Da­riusz Łu­czak – od­parł Wi­sza, nie za­mie­rza­jąc wy­ja­wiać star­cowi swo­jego praw­dzi­wego imie­nia czy na­zwi­ska.

– Po­wi­nie­nem po­wie­dzieć, że bar­dzo miło cię po­znać, ale nie je­stem tego pewny. – Męż­czy­zna wzru­szył ra­mio­nami.

– Dla­czego pan tu mieszka? Prze­cież ta cha­łupa le­d­wie trzyma się kupy i w każ­dej chwili może się za­wa­lić – za­in­te­re­so­wał się Wi­sza, a po­tem ocho­czo za­brał się do pa­ła­szo­wa­nia zupy. W isto­cie była wod­ni­sta i tylko od czasu do czasu tra­fiał na ka­wa­łek ziem­niaka, ale nie na­rze­kał. Był taki czas w jego ży­ciu, że za po­dobną strawę mógłby za­bić.

– To do­bre miej­sce dla ko­goś, kto chce się ukryć przed świa­tem – wes­tchnął Dio­nizy.

– Po­peł­nił pan prze­stęp­stwo? – za­py­tał Wi­sza.

– Młody czło­wieku, ja nie do­cie­kam, dla­czego tu tra­fi­łeś, więc i ty nie za­da­waj mi nie­po­trzeb­nych py­tań.

– Słusz­nie, ma pan ra­cję. Dzi­siaj le­piej wie­dzieć mniej ani­żeli wię­cej. – Uśmiech­nął się Wi­sza, ale wciąż bacz­nie przy­glą­dał się lo­ka­to­rowi roz­pa­da­ją­cego się do­mo­stwa.

Ten na pierw­szy rzut oka wy­glą­dał jak włó­częga, który od lat wiódł ży­cie pu­stel­nika, ale jego ru­chy i wy­po­wia­dane słowa świad­czyły o tym, że kie­dyś na­le­żał do dys­tyn­go­wa­nych męż­czyzn. Poza tym z bli­ska nie wy­da­wał się tak stary, jak się Wi­szy po­cząt­kowo wy­da­wało. Je­śli miał to być ka­mu­flaż, wy­szedł cał­kiem nie­źle.

– Za­mie­rzasz uciec z kraju? – za­py­tał Dio­nizy, gdy Wi­sza skoń­czył po­si­łek.

Za­wa­hał się, czy po­wi­nien na ten te­mat roz­ma­wiać z czło­wie­kiem, któ­rego przed chwilą po­znał, ale do­szedł do wnio­sku, że sta­rzec nie jest groźny, a kto wie, może zna te te­reny na tyle do­brze, by wska­zać mu bez­pieczną drogę przez gra­nicę. Po­ki­wał więc głową i za­py­tał:

– Wie Dio­nizy, jak mógł­bym to zro­bić, by nie skoń­czyć z kulką w ple­cach?

– Nie mam po­ję­cia, nie za­mie­rzam ucie­kać, je­stem na to za stary. Mo­dlę się je­dy­nie o ry­chłą i spo­kojną śmierć. Mam na­dzieję, że do tego czasu nikt mnie stąd nie wy­pę­dzi.

– To pu­stel­nia... Nie ma Dio­nizy żad­nej ro­dziny?

– Masz słusz­ność, tu­taj je­dy­nym moim to­wa­rzy­szem jest nie­bosz­czyk, któ­rego po­cho­wano kilka me­trów stąd. Nie wiem, kim był ów czło­wiek, na­tkną­łem się je­dy­nie na pro­wi­zo­ryczny krzyż i stąd wiem, że ktoś tu zgi­nął. I za­sta­na­wiam się nie­mal co­dzien­nie, czy ja nie będę na­stępny. – Męż­czy­zna udał, że nie usły­szał py­ta­nia o krew­nych.

Wis­sa­rion prze­łknął ślinę. Wie­dział, kto leży w pry­mi­tyw­nym gro­bie, ale nie za­mie­rzał o tym opo­wia­dać Dio­ni­zemu.

– Nikt pana nie za­mor­duje, naj­wy­żej stąd prze­pę­dzi. – Mach­nął ręką.

– Nie je­stem żad­nym pa­nem, tylko Dio­ni­zym i uwierz, młody czło­wieku, nie je­stem tu tak zu­peł­nie z wła­snej woli... – Naj­wy­raź­niej męż­czy­zna na­brał uf­no­ści do Wi­szy i po­woli za­czy­nał się przed nim otwie­rać.

– A za­tem po­peł­nił pan prze­stęp­stwo... Po­wie pan ja­kie? Bo nie wiem, czy je­śli tu za­snę, ju­tro się obu­dzę – za­in­te­re­so­wał się.

– Nie po­peł­ni­łem, ale nie­któ­rzy uwa­żają ina­czej. Wolę więc umrzeć w tej ru­de­rze jako wolny czło­wiek, ani­żeli zgnić w wię­zie­niu. Mia­łem kie­dyś żonę i dwóch sy­nów. Moje dzieci nie żyją, więc zo­stała mi je­dy­nie moja uko­chana Ir­minka. Wy­da­wało mi się, że za­wsze bę­dziemy ra­zem, los jed­nak oka­zał się okrutny.

– Umarła?

– Nie, wciąż żyje, ale stra­ci­łem ją na za­wsze. Je­śli ktoś lub coś znaj­duje się w za­sięgu na­szych rąk, nie po­tra­fimy tego ani do­ce­nić, ani usza­no­wać. Wy­daje się, że to się nam po pro­stu na­leży. Kiedy ode­szła z mo­jego ży­cia, zro­zu­mia­łem, że nic nie jest dane na za­wsze i na­leży do­ce­nić każdą mi­nutę spę­dzoną u boku bli­skiego nam czło­wieka. Pew­nie te­raz so­bie wy­obra­żasz, że kie­dyś po­łą­czyła nas sza­lona mi­łość, ale ona taka nie była. Wszystko działo się po­woli, bez wzlo­tów i upad­ków. Ot, zma­ga­li­śmy się ra­zem z ży­ciem i tra­ge­dią, która nas spo­tkała, gdy stra­ci­li­śmy obu sy­nów. Nie­kiedy mia­łem do­syć mo­jej po­ło­wicy, cza­sami na­cho­dziła mnie chęć, żeby jej przy­ło­żyć, ale dzi­siaj od­dał­bym wiele, by była ze mną. Na­wet nie wiem, co się z nią te­raz dzieje. Może sie­dzi w wię­zie­niu, a może dali jej spo­kój, bo w końcu bli­żej jej do tam­tego świata ani­żeli tego do­cze­snego. A ty kogo stra­ci­łeś, młody czło­wieku?

Wis­sa­rion mil­czał przez chwilę, wpa­tru­jąc się w do­bro­tliwe oczy męż­czy­zny. Nie miał po­ję­cia, ja­kie prze­stęp­stwo mógł po­peł­nić ów czło­wiek, ale nie za­mie­rzał go już wy­py­ty­wać. Dio­nizy prze­wier­cał go wzro­kiem, jakby usi­ło­wał wy­czy­tać, ja­każ to tra­ge­dia spo­tkała jego go­ścia. Wis­sa­rion po­czuł za­ci­ska­jącą się na jego gar­dle ob­ręcz.

– Wszyst­kich... Stra­ci­łem wszyst­kich... – wy­du­kał, a po­tem się roz­pła­kał.

2.

Wro­cław, 1948

Ostat­nio ży­cie lu­biło za­ska­ki­wać Nadię Fio­do­rową. Nie ina­czej było i tym ra­zem, gdy znie­cier­pli­wiona cze­kała na po­wrót Mak­sima. Chciała wie­dzieć, czy udało mu się do­paść tego dra­nia, Stie­pana, i wy­mie­rzyć mu je­dyną wła­ściwą karę za to, co zro­bił Oleńce. Wie­działa, że gdy Wi­sza do­wie się o śmierci lub za­trzy­ma­niu przez Urząd Bez­pie­czeń­stwa jego brata, wpad­nie w roz­pacz i na­wet mo­men­tami ża­ło­wała, iż przy­ło­żyła do tego rękę. Nie miała na­to­miast wy­rzu­tów su­mie­nia w sto­sunku do tego bez­myśl­nego i po­zba­wio­nego uczuć by­dlaka.

Nie spo­dzie­wała się jed­nak tego, co usły­szy od męża. Wszedł do domu tak wście­kły, że bała się ode­zwać.

– Nie udało się zła­pać Stie­pana – stwier­dziła w końcu.

Po­ki­wał głową.

– Nie martw się, ko­cha­nie, pew­nego dnia go do­rwiesz – do­dała nie­pew­nie, bo Mak­sim na­wet na nią nie pa­trzył, tylko wciąż miał minę mor­dercy i mil­czał.

Po dłuż­szej chwili ci­szy, która Nadii wy­da­wała się wiecz­no­ścią, usły­szała coś, co kom­plet­nie ją zszo­ko­wało, a czego zu­peł­nie się nie spo­dzie­wała.

– Nie mar­twię się, do­pa­dli­śmy tego dru­giego Zi­now­jewa. Wis­sa­riona – syk­nął.

Po­czuła, że ugi­nają się pod nią nogi. Za­chwiała się, a po­tem osu­nęła na krze­sło. Miała wra­że­nie, że za chwilę ze­mdleje. Nie mo­gła dzie­lić z Wi­szą ży­cia, ale pra­gnęła, by ist­niał. My­śli o nim i uczu­cia, które do niego ży­wiła, były jej po­trzebne ni­czym po­wie­trze.

– Nie za­py­tasz, czy żyje? – za­drwił Fio­do­row.

– Na­wet je­śli go nie za­bi­łeś, za­pewne zrobi to nie­długo plu­ton eg­ze­ku­cyjny. Wiem, ja­kie wy­roki do­stają człon­ko­wie UPA – wy­mam­ro­tała.

– Pu­ści­łem go wolno – oświad­czył przez za­ci­śnięte zęby.

– Dzię­kuję – po­wie­działa ci­cho.

Ka­mień spadł jej z serca. Nie ro­zu­miała tylko, dla­czego jej mąż był roz­gnie­wany, skoro sam pod­jął taką de­cy­zję.

– Zro­bi­łem to, po­nie­waż to nie on za­słu­żył na śmierć w mę­czar­niach, ale ty – burk­nął.

Wes­tchnęła gło­śno.

– Znowu mnie ob­wi­niasz za po­rwa­nie Oleńki? Mak­si­mie, ni­gdy nie chcia­łam, żeby stała się jej ja­kaś krzywda, prze­cież wiesz. Od­cho­dzi­łam od zmy­słów, gdy nie wró­ciła do domu. Ko­cham ją tak samo jak ty.

– Nie cho­dzi o Oleńkę, ale o cie­bie. – Pod­szedł do niej i chwy­cił za ra­miona. Ści­snął je bo­le­śnie i wark­nął z de­spe­ra­cją w gło­sie: – Po­wiedz, że mi tego nie zro­bi­łaś! Bła­gam, przy­rzek­nij, że nie by­łaś aż tak podła!

Po­pa­trzyła na niego spa­ni­ko­wana.

– Nie wiem, o czym mó­wisz – wy­du­kała nieco prze­ra­żona za­cho­wa­niem męża.

Wy­da­wało się jej, że pewne sprawy mają już za sobą i co­kol­wiek złego zro­biła, Mak­sim jej wy­ba­czył i uwie­rzył, iż od­pra­wiła Wi­szę na do­bre, bez względu na uczu­cia, które do niego ży­wiła.

– Po­wiedz, że to jest moje dziecko, a nie tego gnoja – wy­szep­tał.

– Skąd ci w ogóle przy­szły do głowy po­dobne my­śli? – żach­nęła się. – Któ­ryś z mo­ich przy­ja­ciół tak po­wie­dział? A może prze­ra­żona Ilse Schle­sin­ger? Mó­wi­łam ci, że ze stra­chu będą go­towi ze­znać wszystko.

– To nie oni. Na­wet z nimi na ten te­mat nie roz­ma­wia­łem, bo dla­czego bym miał? Uwa­żasz, że nie czu­łem się do­sta­tecz­nie upo­ko­rzony? – po­wie­dział z iro­nią.

– Co więc ci cho­dzi po gło­wie? – za­py­tała już nieco uspo­ko­jona, że nikt z jej zna­jo­mych nie oczer­nił jej przed Mak­si­mem.

– Po­in­for­mo­wał mnie o tym Wis­sa­rion Zi­now­jew! – wark­nął i w końcu prze­stał za­ci­skać dło­nie na jej ra­mio­nach.

Po­czuła, jakby otrzy­mała siar­czy­sty po­li­czek. Nie mo­gła po­jąć, jak Wi­sza mógł zro­bić coś po­dob­nego i na­ra­zić ją na gniew mał­żonka.

– Nie wie­rzę... – szep­nęła.

– To uwierz. Po­wie­dział to, pa­trząc mi pro­sto w oczy. Na­wet wiem, dla­czego to zro­bił. Są­dził, że wpadnę we wście­kłość i go za­strzelę. I wła­śnie to za­mie­rza­łem zro­bić, ale po­my­śla­łem, iż on je­dy­nie sko­rzy­stał z oka­zji, gdy roz­ło­ży­łaś przed nim nogi i nie po­wi­nie­nem mieć do niego pre­ten­sji, ale do cie­bie. Sta­wa­łem na gło­wie, że­by­śmy mo­gli zo­stać ro­dzi­cami, a ty łaj­da­czy­łaś się z in­nym...

Mak­sim nie krzy­czał, wręcz prze­ciw­nie, mó­wił ci­cho, ale w jego gło­sie po­brzmie­wał wy­rzut. A to ozna­czało, że tra­cił cier­pli­wość. Kiedy mó­wił wolno, wręcz fleg­ma­tycz­nie, bała się go naj­bar­dziej, bo wie­działa, że jej mąż tak ła­two nie da się uspo­koić. Ro­zu­miała jego gniew, bo je­śli rze­czy­wi­ście no­siła pod ser­cem dziecko Wi­szy, bar­dziej par­szy­wej kary nie by­łaby mu w sta­nie wy­my­ślić.

– Co ci po­wie­dział? – za­py­tała ci­cho.

– Że był tu­taj przez cały czas i ro­bił to z tobą...

– Mak­si­mie... – Chciała za­prze­czyć. Wmó­wić mę­żowi, że Wi­sza pra­gnął je­dy­nie się na nim ode­grać i go zra­nić, ale głos uwiązł jej w gar­dle. Po chwili jed­nak wy­mam­ro­tała: – Po­słu­chaj, ja ci to wszystko wy­tłu­ma­czę...

Prze­rwał jej:

– Za­mknij się... Po pro­stu się za­mknij. Je­ste­ście sie­bie warci. Da­łem ci wszystko, a ty oka­za­łaś się zwy­kłą wy­włoką. Podłą suką, która tylko czy­hała na mo­ment, by mnie upo­ko­rzyć. Ko­rzy­sta­łaś z przy­wi­le­jów, które ci ofe­ro­wa­łem, a od­pła­ci­łaś mi czymś ta­kim? To ja szu­ka­łem roz­wią­za­nia two­jego pro­blemu, trzy­ma­łem cię za rękę, gdy po­je­cha­li­śmy do le­ka­rza i po­cie­sza­łem, że wciąż będę cię ko­chał, bez względu na to, czy za­bieg się uda, czy nie. Ja, nie on...

Rzadko kiedy zga­dzała się z mę­żem, ale te­raz mu­siała przy­znać mu ra­cję. Czuła się podle, bo na­prawdę nie miała po­ję­cia, kto jest oj­cem jej ma­leń­stwa. A Wi­sza? W tym mo­men­cie znie­na­wi­dziła go. Tak jakby jej wielka mi­łość na­gle za­mie­niła się w czy­stą nie­chęć i po­gardę. Mak­sim nie za­słu­żył, by coś ta­kiego usły­szeć. Opie­ko­wał się dziec­kiem in­nego męż­czy­zny jak naj­czul­szy oj­ciec i da­ro­wał mu ży­cie, cho­ciaż już dawno mógł mu je ode­brać, a Wis­sa­rion od­pła­cił mu się czymś ta­kim. A co z nią? Ko­lejny raz jej ko­cha­nek po­my­ślał je­dy­nie o so­bie i nie za­sta­no­wił się nad tym, co się sta­nie z nią.

– Niech go pie­kło po­chło­nie. Ra­zem z jego bra­cisz­kiem – wy­du­kała i pod­nio­sła się z krze­sła. – I nie za­mie­rzam dłu­żej słu­chać tych obelg.

– Ale mnie wy­słu­chasz, bo jesz­cze nie skoń­czy­łem. – Za­gro­dził jej drogę.

– Chcę wyjść, puść mnie! – krzyk­nęła.

– Nie ma mowy! Nie tym ra­zem! – Mak­sim rów­nież pod­niósł głos, a po­tem po­pchnął ją w stronę krze­sła.

Nadia się za­chwiała, chciała się po­de­przeć o stół, ale stra­ciła rów­no­wagę i ru­nęła na pod­łogę. Fio­do­row otrzeź­wiał w jed­nej chwili. Po­chy­lił się nad nią, po­mógł wstać i po­sa­dził na krze­śle. Nie chciała zo­stać w po­koju z Mak­si­mem, więc się pod­nio­sła, by pójść do sy­pialni i nieco się uspo­koić, ale po chwili znowu opa­dła na sie­dzi­sko, bo po­czuła silny ucisk w pod­brzu­szu. Jakby obe­rwała kop­niaka. Są­dziła, że to chwi­lowe, ale ból nie ustę­po­wał. Mu­siała zro­bić się blada, a może je­dy­nie miała prze­ra­że­nie wy­ma­lo­wane na twa­rzy, bo Mak­sim za­py­tał z tro­ską:

– Nadio, co ci jest?

– Nie wiem... Coś jest nie tak... – jęk­nęła i do­dała: – Je­śli stracę to dziecko, ni­gdy wam tego nie wy­ba­czę. Ani Wi­szy, ani to­bie.

– Uspo­kój się, ko­cha­nie. Za­raz po­je­dziemy do le­ka­rza. Nie pa­ni­kuj. Na­deńko, prze­pra­szam. Pro­szę, już się nie de­ner­wuj. Wszystko bę­dzie do­brze... – mó­wił prze­ra­żony Mak­sim.

Jak zwy­kle, gdy nie wie­dział, co ro­bić, za­czął się mio­tać bez celu. Nie mógł się zde­cy­do­wać, czy ma wyjść z po­koju, by we­zwać swo­ich lu­dzi, czy zo­stać i za­jąć się Nadią. Pra­gnął ją uspo­koić i po­wta­rzał jak zdarta płyta, że wszystko bę­dzie do­brze, ale ona czuła, iż tym ra­zem nie bę­dzie. Bała się ru­szyć, jakby się oba­wiała, że gdy tylko wsta­nie, dziecko, które no­siła w ło­nie, umrze.

– Mar­tha! – wy­darł się Fio­do­row.

Ko­bie­cina zja­wiła się na­tych­miast, bo rzadko kiedy jej pra­co­dawca wy­da­wał z sie­bie po­dobne ryki.

– Co się stało, puł­kow­niku? – za­py­tała prze­ra­żona.

– We­zwij Ste­fana, niech na­tych­miast pod­stawi sa­mo­chód. Mu­simy je­chać do szpi­tala, z moją żoną dzieje się coś nie­do­brego... – Ostat­nie zda­nie wy­po­wie­dział ze łzami w oczach.

– Już bie­gnę – od­parła Mar­tha i nie­długo po­tem Mak­sim pro­wa­dził żonę do auta.

Nie miała po­ję­cia, czy ma to sens, bo prze­czu­cia jej nie my­liły i gdy tylko pod­nio­sła się z krze­sła, zo­ba­czyła na nim krwawą plamę. Mąż mó­wił jej, żeby nie pa­ni­ko­wała, że może uda się jesz­cze coś zro­bić, ale ona już wie­działa, iż to ko­niec jej ma­rzeń o uro­dze­niu dziecka. Stra­ciła swoje ma­leń­stwo, na które cze­kała tyle lat. Przez Wi­szę i przez Mak­sima. Obaj de­kla­ro­wali do­zgonną mi­łość i od­da­nie, a te­raz ode­brali jej to, co miała w ży­ciu naj­cen­niej­szego. Jej dzie­ciątko.

Nie pła­kała, na­wet na to nie miała siły. Wie­działa jedno – odej­dzie od Fio­do­rowa. Na­wet je­śli nie ze­chce od­dać jej Oleńki, co było wy­soce praw­do­po­dobne. Jed­nak bez względu na wszystko nie chciała już go wi­dzieć. Ani Wi­szy. Ni­gdy wię­cej.

Do­piero gdy le­karz po­twier­dził jej przy­pusz­cze­nia, go­rące łzy po­to­czyły się po jej po­licz­kach. Mak­sim także pła­kał i że­brał, by Nadia mu wy­ba­czyła. Pro­sił, by zro­zu­miała jego wy­buch i wy­rzuty, które jej czy­nił, ale słowa męża nic jej nie ob­cho­dziły. Znowu po­czuła się sa­motna, opusz­czona i oszu­kana przez los. Bóg po­zwo­lił jej na­cie­szyć się ma­leń­stwem przez tak krótki czas, a gdy jej szczę­ście się­gało ze­nitu, po­sta­no­wił jej tę ra­dość z ma­cie­rzyń­stwa ode­brać. Może uka­rał ją za nie­wier­ność, a może za to, że przez wiele mie­sięcy mo­dliła się do niego, by nie zajść w ciążę z Mak­si­mem?

– Zo­staw mnie samą – szep­nęła.

– Je­steś pewna, ko­cha­nie? – za­py­tał ża­ło­śnie, ocie­ra­jąc łzy z jej po­liczka. – Prze­cież mo­żemy spró­bo­wać raz jesz­cze. Le­karz mó­wił, że ta­kie rze­czy się zda­rzają i... Zo­stawi cię na kilka dni w szpi­talu, żeby zro­bić do­dat­kowe ba­da­nia, ale jest do­brej my­śli. Ju­tro po­jadę po Mą­czyń­skiego, niech i on cię zbada...

Prze­rwała mu:

– Pro­szę, idź już.

Pu­ścił jej dłoń i wstał z ta­bo­retu. Wi­działa roz­pacz w jego oczach, jed­nak nie za­mie­rzał się upie­rać przy swoim i tkwić przy jej łóżku. Chciał ją po­ca­ło­wać na po­że­gna­nie, ale od­wró­ciła głowę. I po­zo­stała w bez­ru­chu, ze wzro­kiem wbi­tym w ścianę, do­póki Mak­sim Fio­do­row nie wy­szedł i nie za­mknął za sobą drzwi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
.