Najpiękniejsze słowa - Jacek Pałasiński - ebook

Najpiękniejsze słowa ebook

Jacek Pałasiński

0,0
25,53 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Najważniejsze wydarzenia półwiecza, podróże do 68 krajów, tysiące artykułów, korespondencji, programów telewizyjnych, dziesiątki filmów, setki rozmów i wywiadów z najciekawszymi i najpotężniejszymi ludźmi świata, opowieści, anegdoty, kulisy pracy dziennikarskiej – to wszystko znajduje się w najnowszej książce Jacka Pałasińskiego „Najpiękniejsze słowa”. Niecodzienny, oryginalny punkt widzenia na wydarzenia znane i nieznane. Czyta się jednym tchem, często z uśmiechem na ustach.

***

Mówi się o nim, że był wszędzie, stąd wniosek, że miejsca, gdzie go nie było nie istnieją i próżno ich szukać na mapie. Czytajcie jednak, żeby nie stracić tropu wydarzeń, bo kto, jak kto, ale Pałasiński wie, gdzie go znaleźć. Sprawdźcie sami! - Stefan Bratkowski

Jacek Pałasiński miał fascynujące życie i wspaniałą pracę. Był tam, gdzie każdy dziennikarz chciał by być i spotykał ludzi, których każdy dziennikarz chciał by spotkać.Opisał to z talentem, dowodzącym, że los się nie pomylił właśnie jemu dając te wszystkie szanse. - Jacek Żakowski

 

Fajnie jest być w tym zawodzie, jak się ma takich kolegów.

Jacek Pałasiński jest w tej najfajniejszej gildii, reporterów obieżyświatów, na których z nad swego biurka, zawsze patrzyłem z podziwem i nie bez zazdrości. Rysiek Kapuściński, Wojtek Giełżyński, z jeszcze dawniejszych; Lucjan Wolanowski, Olgierd Budrewicz, Zygmunt Broniarek. Na szczęście żyją Wojtek Jagielski i właśnie Jacek, który w tej książce użala się nad schyłkiem dziennikarstwa w jakim wyrastaliśmy, a przecież tą właśnie książką udowadnia że miało, ma i na pewno będzie ono miało rację bytu, jeśli tacy fachowcy jak on będą jeździli po świecie, by być w ciekawych czasach, w ciekawych miejscach i rozmawiać z ciekawymi ludźmi. - Ernest Skalski

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 620

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jacek Pałasiński
NAJPIĘKNIEJSZE SŁOWA
eLiteraWarszawa 2018
Copyright © 2018 by Jacek Pałasiński
Projekt okładki: Maria Pałasińska
Fotografia na okładce: Katarzyna Łohutko
Fotografie w tekście: Maria Czerniewicz-Pałasińska Tomasz Pluciński Aleksandra Maniewska Paulina Tamulewicz Kochani Koledzy Operatorzy Kochani Koledzy Producenci Kochani Koledzy Dziennikarze Przypadkowi Przechodnie z łapanki Autor
Wszelkie prawa zastrzeżone. Publikacja ani jej części nie mogą być w żadnej formie i za pomocą jakichkolwiek dostępnych środków technicznych repredukowane bez zgody właściciela copyright.
Wydanie pierwsze, elektroniczne Warszawa, 2018
ISBN 978-83-63732-05-9
Wydawca:eLitera s.c.
.

Mówi się o nim, że był wszędzie, stąd wniosek, że miejsca, gdzie go nie było nie istnieją i próżno ich szukać na mapie. Czytajcie jednak, żeby nie stracić tropu wydarzeń, bo kto, jak kto, ale Pałasiński wie, gdzie go znaleźć. Sprawdźcie sami!

Stefan Bratkowski

Jacek Pałasiński miał fascynujące życie i wspaniałą pracę. Był tam, gdzie każdy dziennikarz chciał by być i spotykał ludzi, których każdy dziennikarz chciał by spotkać.

Opisał to z talentem, dowodzącym, że los się nie pomylił właśnie jemu dając te wszystkie szanse.

Jacek Żakowski

Fajnie jest być w tym zawodzie, jak się ma takich kolegów.

Jacek Pałasiński jest w tej najfajniejszej gildii, reporterów obieżyświatów, na których z nad swego biurka, zawsze patrzyłem z podziwem i nie bez zazdrości. Rysiek Kapuściński, Wojtek Giełżyński, z jeszcze dawniejszych; Lucjan Wolanowski, Olgierd Budrewicz, Zygmunt Broniarek. Na szczęście żyją Wojtek Jagielski i właśnie Jacek, który w tej książce użala się nad schyłkiem dziennikarstwa w jakim wyrastaliśmy, a przecież tą właśnie książką udowadnia że miało, ma i na pewno będzie ono miało rację bytu, jeśli tacy fachowcy jak on będą jeździli po świecie, by być w ciekawych czasach, w ciekawych miejscach i rozmawiać z ciekawymi ludźmi.

Ernest Skalski

Pamiętam ten dzień roku 1969; czerwcowy, słoneczny; właśnie zaczęły się wakacje. Z samego rana pobiegłem do Dzielnicowego Domu Kultury przy ul Reja w Warszawie: na ostatnim piętrze mieściła się redakcja miesięcznika amatorskiego ruchu artystycznego „Scena” – dwa przepełnione papierzyskami pokoje, w nich dwie starsze panie.

– Przecież mówiłam, że dojadą dopiero po 11.00! – burknęła jedna; druga rozumiała moje podniecenie.

Pani S. lubiła rozmawiać. Zajęła mnie więc opowieścią, jak to panicz w majętności, w której się wychowała, polował na chłopskie młódki, a wszyscy patrzyli z wyrozumiałym pobłażaniem, no może z wyjątkiem konkurentów owych panien, które panicz seryjnie im psuł. Słuchałem jednym uchem. Koło 11.00 zdyszany pan wyciągnął z „żuka” paczuszkę owiniętą szarym papierem i przewiązaną sznurkiem.

Wniósł po schodach do redakcji, a ja drżałem z podniecenia. Tępe nożyczki nie chciały przeciąć sznurka, aż wreszcie puścił i z szarego papieru wychynęło kilkadziesiąt egzemplarzy miesięcznika „Scena”. Rzuciłem się łapczywie na jeden z nich, bo w środku był mój pierwszy wydrukowany artykuł.

Zostałem dziennikarzem!

W duchu już mówiłem do siebie „panie redaktorze”.

Na ulicy zerkałem na przechodniów: wiedzą, że oto obok nich przechodzi ktoś ważny? Pan redaktor, choć mu jeszcze dwa lata brakowało do matury? Rzucają na mnie zazdrosne spojrzenia? Wiedzą, że ten młody człowiek z jeszcze bardzo rzadką bródką ma pióro jak pistolet; może nim ukarać złoczyńców, może dać komuś sławę, a kogoś innego strącić w otchłań potępienia?

Oddając do użytku gmach nowego muzeum w Santander w Hiszpanii znakomity architekt włoski Renzo Piano powiedział: „chciałem, żeby moje budynki fruwały”.

A ja miałem inne marzenie. Chciałem, by latały moje słowa. Chciałem się uczyć, poznać mistrzów, by spijać z ich ust rady i połajanki, a pewnego dnia, po wielu latach ćwiczeń, wysiłków i upokorzeń przeczytać dopiero co napisane zdanie i pomyśleć: „najpiękniejsze słowa wszech czasów”. Słowa, które wzruszą.

Dotrą.

Zmienią kogoś na lepsze.

Kawałeczek świata na lepsze.

Ta „Scena” była nieprzypadkowa, bo w zasadzie miałem być reżyserem. Pisanie to tylko takie uzupełnienie. Już w drugiej klasie liceum podporządkowałem wszystko jednemu celowi: zostać człowiekiem teatru, aktorem, reżyserem, autorem. Do szkoły chodziłem niemal wyłącznie w poniedziałki, bo w poniedziałki teatr odpoczywał – w pozostałe dni statystowałem w Teatrze Narodowym.

Objął go właśnie Adam Hanuszkiewicz, wystawił jedną czy dwie premiery, które narobiły sporo szumu w całym kraju, a jeszcze więcej w mojej głowie. Odkryłem, że reguły, owszem, są ważne, ale ileż przyjemniejsze, ciekawsze i zabawniejsze jest ich obchodzenie! Olśnieniem było pojęcie, że kiedy drabina stanie się szczytem Mont Blanc, to słowa Kordiana nabiorą innego znaczenia!

Z pewnym zaskoczeniem odkryłem, że w kręgach czczonej przeze mnie warszawskiej inteligencji Hanuszkiewicz nie był przedmiotem podziwu, lecz pogardy. Częściowo tylko za wywracanie na nice narodowych świętości, a głównie za to, że przejął teatr po Kazimierzu Dejmku.

Program przedstawienia „Samuel Zborowski” Juliusza Słowackiego, reż. Adam Hanuszkiewicz, Teatr Narodowy, 1981

Dejmkowskich „Dziadów” nie widziałem, nie rozumiałem. W marcu 1968 roku byłem w pierwszej klasie liceum, wtedy jeszcze w Aninie – specjalnie wybrałem się „do Warszawy”, żeby zobaczyć, jak to jest, kiedy milicja bije studentów. Byłem oczytany, samotny i głupi, marzył mi się bunt przeciwko władzy, choć nie wiedziałem, dlaczego. Rodzice mi tego nie wyjaśnili. Ojciec już nie żył, a wiele lat przed swoją śmiercią nas zostawił, matka miała na głowie inne rzeczy i polityką zupełnie się nie interesowała. Nauczycielom zaś ani się śniło tłumaczyć, więc skąd mogłem mieć pojęcie po czyjej stronie jest racja: studentów czy milicji. To, że przeciwko władzy można się czynnie buntować, dotarło do mnie dopiero w 1976 r. po wydarzeniach w Radomiu. Chociaż już wcześniej, na początku lat 70. wysłałem na konkurs dramaturgiczny Teatru Ateneum pełne pasji, ale głupawe dzieło szumnie zatytułowane „Wielki bunt”, w którym zniewoleni ludzie łamali kraty i mścili się na swoich oprawcach.

No a w teatrze mówią, że narodowa tromtadracja, na której jak każdy Polak wyrosłem, to czysta groteska. Ziarnko do ziarnka, wszystko zaczęło mi się jakoś układać.

Dawniej mieliśmy Aleksandra Apuchtina, teraz mamy Awierkija Aristowa. PZPR to płatni zdrajcy i pachołki Rosji. Niech żyje wolność! Niech żyje demokracja! Niech żyje sztuka!

No właśnie: już w liceum uważałem się za artystę. Prowadziłem teatr. Najpierw w Domu Kultury, potem w klubie studenckim. Grałem, pisałem scenariusze, reżyserowałem. Byłem bardzo awangardowy i bardzo anty: antywojenny, antykomunistyczny, antyfaszystowski.

W 1972 r. po raz pierwszy pojechałem do Włoch i odkryłem zupełnie nieznaną planetę. Zapachy, kolory, ubiory, światło. Architekturę, obrazy, filmy. To było piorunujące, ale najważniejsze, co z tej podróży wyniosłem, to namacalne poczucie wolności, jakiej nigdy wcześniej nie zaznałem. Uczucie podmiotowości jednostki ludzkiej, nie członka kolektywu. Zobaczyłem manifestacje uliczne lewicującej młodzieży, starcia z policją, chodziłem ze znajomymi rówieśnikami po nocy rozklejać na słupach ulotki drukowane w garażach na rozklekotanych powielaczach. Treści nie rozumiałem; „viva Marx, viva Lenin, viva Mao-Tze-Tung” brzmiało jak okrzyk wojenny, okrzyk wyzwolenia z pęt. Coś mi się w głowie kołatało, że i Marks i Lenin nie są w porządku, ale przecież ci wychowani w wolności Włosi z pewnością wezmą z obu co najlepsze, nie tak jak u nas. A Mao-Tse-Tung (dziś Mao Zedong) był w PRL-u zakazany, więc już przez to samo był miły memu sercu.

W końcu oblałem maturę z matematyki (co uznałem za oczywiste) i polskiego (co mnie nieco zdziwiło). Co jakiś czas robiono w oświacie reformy, ja trafiłem na szczególnie głupią, przez którą poprawkę mogłem zdawać dopiero po roku. A ta oblana matura z polskiego i oblany egzamin wstępny na polonistykę powinny były być dla mnie sygnałem, że „się nie mieszczę” i że to jest dla mnie szkodliwe.

Pytali mnie o romantyzm, a ja zamiast o Mickiewiczu, Słowackim i Norwidzie (to nie był jeszcze czas na Krasińskiego, bo przecież reakcjonista z Okopów Świętej Trójcy), zaczynałem im opowiadać o młodzieńczych utworach Fryderyka Schillera i zanim doszedłem do wniosków, to już mnie wywalali i wołali „następny”! Przekonany, że moja wiedza zrobiła na egzaminatorach wrażenie, szedłem ufnie szukać mojego nazwiska wśród przyjętych... ale go nie było. Ach tak, więc nie interesowało ich, co sądzę o przełomie estetycznym wprowadzonym do europejskiej literatury przez Schillera, woleli banały.

A ja szczerze mówiąc nie wiem, komu przypisać moją trwającą do dzisiaj serdeczną niechęć do banałów. Do tego, co już zostało powiedziane, napisane i skomentowane. Do czegoś nietwórczego, nie oryginalnego, czegoś, co choćby syntetyzuje wiedzę i estetykę już nabytą. W sumie zrobili mi dużą uprzejmość, nie przyjmując mnie na polonistykę, by bym tam sczezł. Za to niebiosa zesłały mi wydział Wiedzy o Teatrze i zestaw profesorów, którzy okrzesali moją niedokształconą duszę i wyposażyli mnie w Metodę, która, choć w zupełnie innej dziedzinie, służy mi do dzisiaj.

Ale tymczasem garnąłem się do pisania. Nie pamiętam już, jak i przez kogo, ale wkręciłem się do działu zagranicznego „Sztandaru Młodych”. Coś tam pisywałem, nie bardzo mając pojęcie, co robię. Nie będąc członkiem redakcji nie mogłem korzystać z agencji, wiadomości czerpałem z radia i telewizji, z gazet i magazynów dostępnych w Empiku. Nie wiem, jak i po co mnie tam tolerowali, ale trochę popisałem.

Może najfajniejsze z tego wszystkiego było dopuszczenie mnie do drukarni Domu Słowa Polskiego, gdzie zobaczyłem jak zecerzy w szarych ubrania układali w ramkach wyciągnięte z szarych kaszt szare ołowiane litery, jedna po drugiej. Były odwrócone, nieczytelne, ale po położeniu na nich płachty papieru dawały zdania mające jakiś sens. To było fascynujące, poezja i tajemnica niedostępna zwykłemu śmiertelnikowi. Potem był „Politechnik”, tygodnik dla studentów Politechniki Warszawskiej i nie tylko. Też coś tam pisałem, ale zaliczyłem więcej kłótni niż publikacji. Raz, że naczelnym był wysoce upartyjniony pan, a dwa, że ja do pisania miałem talent, to było raczej oczywiste, ale równie oczywiste musiało być to, że nie dysponowałem żadnym warsztatem.

Aż któregoś dnia zaniosłem jakiś tekst do „Polityki” i...wydrukowali. To była nobilitacja najwyższego rzędu. Zostałem wpuszczony do redakcji przy ul Chmielnej, moim interlokutorem był Zygmunt Szeliga. W niewielkim, zawalonym papierzyskami pokoju siedzieli jeszcze Dariusz Fikus i Jerzy Urban. Szeliga opublikował właśnie kilometrową kobyłę o ekonomicznych konsekwencjach któregoś tam plenum, a może wręcz zjazdu PZPR. Przebrnąłem przez ten tekst nie zrozumiawszy większości i dotarło do mnie, że dziennikarstwo to inny stopień wtajemniczenia i że mnie doń jeszcze daleko.

To nie trwało długo, ale każda wizyta w owym pokoiku i rozmowy z Szeligą oraz Fikusem (Urban nie zadawał się ze smarkaczami) to była moja późna lekcja dziennikarstwa. I jeden i drugi, kiedy siadali nad moimi tekstami, łoili aż furczało. Bolało, przyprawiało o łzy, czasem o wściekłość, ale czułem, że to, co mówią jest ważne.

No i najwyraźniej, mimo błędów, coś w mojej pisaninie musiało być, bo mnie nie wyrzucali za drzwi, tylko drukowali. Namówiłem redakcję, żeby załatwiła w Ministerstwie Komunikacji przepustkę do przedziałów kierowników pociągów i do maszynistów. Zacząłem jeździć po Polsce w lokomotywach, szlakami głównymi i tymi najbardziej pobocznymi.

Tak powstał ogromny reportaż o stanie naszych kolei, dodajmy stanie opłakanym. Torowiska kładli jeszcze car i dwóch cesarzy – dopiero śląska magistrala kolejowa w II połowie lat 70. stan ten zmieniła.

Elektrowozy za słabe. Wagony kiepskiej jakości. Jedno, co na kolejach było fantastyczne, to kolejarze. Ludzie, którzy z nieopisanym codziennym poświęceniem sprawiali, że to wszystko się kręciło, a zgodnie z przepisami nie powinno było.

Oprócz honorarium dostałem nagrodę na najlepszy materiał w numerze. Ale z kolejnymi artykułami było trudniej: miałem talent, wciąż nie miałem warsztatu. Rezonowałem, a nie podawałem faktów. Nie wiedziałem jak się owe fakty zdobywa i interpretuje. Ale też nie byłem już zupełnie surowy.

Potem jeszcze udało mi się zamieścić w „Kulturze” jakąś recenzję, nawet odważną, aż się zdziwiłem, że przepuścili. Drugiej już nie opublikowali, uznając, że smarkacz nie może się dopuszczać świętokradztwa, kiedy bezlitośnie zjechałem przedstawienie w Teatrze Dramatycznym, w której Holoubka obsadzono w roli... Murzyna! Jeśli istnieje fizjologiczne przeciwieństwo cech negroidalnych, to one wszystkie skoncentrowały się w twarzy Holoubka, który na dodatek, zamiast Nowym Orleanem leciał Holoubkiem, więc całość była wyjątkowo groteskowa, no, ale co wolno wojewodzie...

Wtedy, w pierwszych latach 70. dość dobrze poznałem, czym pachnie cenzura. Zarówno prasowa, jak i teatralna. Chciałem zmieniać świat, a im bardziej chciałem go zmieniać, tym bardziej mnie cenzurowano. Aż któregoś dnia cenzor Tomasz Strzyżewski drapnął do Szwecji, wioząc ze sobą obszerne archiwum z ulicy Mysiej i wydał „Czarną księgę cenzury PRL”. Na 44 stronie drugiego tomu znajduje się uzasadnienie niedopuszczenia do druku mojego artykułu i jest to jak dotąd najważniejsze wyróżnienie dziennikarskie, jakie otrzymałem.

Potem przyszedł Radom, ja wciągnąłem się w KOR, zacząłem na ostro angażować się w „drugi obieg”, w wydawnictwa podziemne. SB interesowała się z bliska moją działalnością, o publikacjach w prasie „reżimowej” raczej nie było mowy. Nie szkodzi. Wówczas intensywnie studiowałem w PWST, wychowywałem dzieci, robiłem skórzane torebki i bransoletki na handel, a wszystkie wolne chwile poświęcałem na działalność wywrotową.

Po dyplomie dostałem etat w Teatrze Narodowym u Hanuszkiewicza jako asystent literacki dyrektora, a jednocześnie zostałem korespondentem włoskiej Agencji Quotidiani Associati (Stowarzyszone dzienniki). To była ciekawa firma. Dwadzieścia prowincjonalnych gazet włoskich, niektóre o wielkich tradycjach i równie dużym nakładzie, dla oszczędności postanowiły wspólnie redagować działy zagraniczne. Wynajmowali do tego przeważnie bardzo znanych dziennikarzy, głównie korespondentów włoskiej telewizji RAI. W Warszawie RAI nie miał nikogo, więc zostałem polecony i tak zacząłem pisać.

A w Polsce wtedy się działo! 1980, Sierpień, oba zjazdy Solidarności, przeczucie, że lada chwila będzie sowiecka inwazja. QA nie płaciło dużo, 50 tys. lirów od „kawałka”, jakieś 50 dolarów, a dolar był po 500 zł na czarnym rynku! U Hanuszkiewicza ze wszystkimi dodatkami zarabiałem 3100 zł., po napisaniu dziesięciu korespondencji miesięcznie otrzymywałem równowartość 225 tysięcy złotych!

Kiedy udało się jeszcze dostać kontrakt na kilkadziesiąt toreb ze skóry – rekwizytów do filmu o Jakubie Szeli – stałem się bogaty jak nigdy przedtem ani nigdy później. W pół roku wykupiliśmy gomułkowskie M3 i stać nas było na kupno „malucha”. I nigdy nie brakowało u nas bułgarskiego wina Sofia, bo kupowałem je w miarę tanio od pewnego kombinatora z Łomianek, który za łapówki miał tego wina, ile chciał. To znacznie zwiększyło atrakcyjność towarzyską naszej rodziny.

Zabawne było to nadawanie artykułów po włosku. Nie miałem telefonu, ale zaprzyjaźniona sąsiadka z piątego piętra (my na dziewiątym) za niewielką opłatą zgodziła się pociągnąć kabel od swojego telefonu po zewnętrznej ścianie bloku do naszego mieszkanka. Zamawiałem międzynarodową i czekałem. Czekałem godzinami. Często nie doczekiwałem się w ogóle. Ale, kiedy wreszcie uzyskiwałem, przerażającej na ogół jakości, połączenie, musiałem tekst dyktować. Nie było jeszcze w redakcji magnetofonów, więc maszynistka wkładała słuchawki, mówiłem jej słowo po słowie, a ona spisywała na maszynie. To sprawiało, że koszty połączeń były bardzo wysokie, no, ale stać mnie było.

Do czasu jednak. Gdzieś chyba we wrześniu 1981 r. pieniądze z Włoch przestały przychodzić na moje konto dewizowe w Banku Handlowym. Żadne telefony z ponagleniami nie dawały rezultatu: „zostały wysłane” – mówił naczelny. „Nic do nas nie doszło” – mówili w banku. I tak to trwało, aż inny korespondent, z Niemiec, który przyjechał właśnie do Polski, bo tu się dużo działo, powiedział mi, że on też miał podobne kłopoty i że musiał je rozwiązać na miejscu w Rzymie. I poradził, żebym ja też pojechał do Rzymu i sprawę wyjaśnił. Pojechałem. 2 grudnia 1981 r. Na dwa tygodnie, które zamieniły się w trzydzieści lat.

I w ten sposób Wielka Historia, zdecydowała, że, moje hobby zmieniło się w...

...ZAWÓD

Pierwszą wielką imprezą międzynarodową, którą obsługiwałem jako profesjonalny dziennikarz były oba zjazdy Solidarności w Hali Oliwii w Gdańsku 5–10 września oraz 26 września –7 października 1981 r. Byłem tam w dwojakiej roli: korespondenta włoskich mediów i kibica.

No właśnie! Dziennikarz powinien być bezstronnym, niezaangażowanym obserwatorem. Głośny niegdyś film Haskella Wexlera „Chłodnym okiem” rozważał, czy pracownik mediów, dajmy na to operator, ma filmować scenę przemocy, czy porzucić kamerę i biec na pomoc ofierze. Ja tych wątpliwości nie miałem i koledzy z zagranicznej loży prasowej, gdzie zasiadałem patrzyli na mnie zgorszeni, kiedy biłem brawo po szczególnie fajnej uchwale delegatów.

Większość stałych korespondentów z Polski lub też wysłanników, którzy długo siedzieli w Warszawie poznałem w Interpressie, gdzie akredytowałem się, by móc relacjonować wydarzenia do Włoch. Kilku z nich pisze do dzisiaj; ale o Polsce bodaj tylko młodziutki wówczas jeszcze Andrea Tarquini. Już w latach 80. porzucił Polskę, ożenił się z Niemką i jest stałym korespondentem z Niemiec dziennika „la Repubblica”. To wyjątkowy talent dziennikarski, mógł zostać jednym z najbłyskotliwszych piór Italii, jednakże życie redakcyjne to nie bajka, życie we Włoszech też nie, więc wybrał los wiecznego korespondenta, a korespondent – wiadomo – porusza się na obrzeżach „prawdziwego” dziennikarstwa.

Drugi wybitny dziennikarz, którego wspominam z podziwem, to Francesco Bigazzi, wówczas korespondent włoskiej agencji prasowej ANSA, florentyńczyk, mający do spraw życia podejście typowo toskańskie, coś między pasją a koniecznością twardego stąpania po ziemi. Posiadacz wspaniałej alfy romeo gtv, usiłował nią uciekać z Gdańska przed milicyjnymi fiatami 125 p w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r., na fotelu pasażera wioząc profesora Bronisława Geremka. Wpadł na jakiejś blokadzie, profesor trafił do „internatu”, a Bigazziego poproszono, by opuścił Polskę. Przeniósł się wtedy do Rosji i kiedy ja już mieszkałem od dawna we Włoszech, gdzieś w roku 1990 czy 91, stał się autorem największego włoskiego scoopa dziennikarskiego naszych czasów. Znalazł bowiem dokument z podpisem Togliattiego na rozkazie wymordowania wszystkich przebywających w ZSRR komunistów włoskich w roku 1937.

To trafiło we Włoską Partię Komunistyczną jak piorun. Ale wybrnęli, bo mało kto miał tak dobre kontakty z sowieckimi służbami jak włoscy komuniści. Do archiwum KGB podrzucili jakiś lipny dokument, Francesco opublikował go w pakiecie z pozostałymi, a to już dało pretekst do wrzasku przez zdominowane przez komunistów włoskie media, że „Bigazzi publikuje fałszywe dokumenty”, usiłując odwrócić uwagę od Togliattiego. Na tyle skutecznie, że w Rzymie i setkach innych włoskich miast ten rosyjski agent ma swoje ulice, a łady nadal produkuje się w Тольятти.

No i jeszcze jednego korespondenta nigdy nie zapomnę: Romolo Caccavale, wysłannika organu włoskich komunistów „l’Unità”. Był bodaj najstarszy w gronie korespondentów, trzymał się nieco z boku. Śmieli się z niego wszyscy po trochu, bo chodził i burczał: „Jaki tam zryw proletariatu, Solidarność to spisek CIA”.

Był, o ile pamiętam, jedynym, który nie krył niechęci do zrywu Polaków, a mimo to... Kiedy stan wojenny zastał mnie we Włoszech, moja Żona starała się przekazać list z wiadomościami i zaleceniami. Prosiła o przemycenie owego listu wielu „prawdziwych demokratów” – Kolegów Wielkich Korespondentów z Wolnych Mediów Zachodnich. I wszyscy odmówili, poza nim: Romolo Caccavale list wziął i mi do Rzymu przywiózł.

Doświadczenie Solidarności i jej brutalne zdławienie musiało na niego podziałać piorunująco. On też przeniósł się do Moskwy, zaczął chodzić po archiwach i w ciągu następnej dekady napisał kilka „obrazoburczych” z punktu widzenia komunistycznej ortodoksji książek, które z pewnością komfortu psychicznego włoskim komunistom nie dostarczały. Zawsze będę o nim myślał z szacunkiem, bo błądzić jest rzeczą ludzką, ale trwać w błądzeniu to szatańskie. Niby stara maksyma, ale dziś przeważa przekonanie, że odpowiednio długie trwanie w błędzie, błąd i błądzącego nobilituje.

No i jeszcze jedna postać, która była w tamtym okresie ważna w naszym życiu: Martin Burcharth – wysoki, niezwykle przystojny Duńczyk, korespondent ekonomicznego dziennika „Børsen”. Martin polubił nas, polubił nasze dzieci i dlatego często chodził do sklepiku „za żółtymi firankami” i kupował niedostępne na rynku frykasy.

Sklepy „za żółtymi firankami” – tłumaczę młodszym – przeznaczone były dla klientów dewizowych, dyplomatów i akredytowanych na stałe zagranicznych dziennikarzy. W normalnej sprzedaży kończył się nawet ocet, a tam – czym chata bogata! Nasze brzdące uznawały wyłącznie polędwicę od wujka Martina, pomarańcze, słodycze.

Z wielką radością spotkaliśmy go później w Rzymie, gdzie z Warszawy przeniósł się, by pracować jako korespondent z Włoch. Nie miał już tak wiele czasu, co kiedyś, bo ożenił się z Ewą L., wybitnym historykiem sztuki. Nie minął rok, a Martin podążył za Ewą do Stanów Zjednoczonych, gdzie na nią czekała posada profesora na prestiżowej uczelni w Bostonie. Straciliśmy się z oczu, choć wiem, że Martin napisał kilka książek o Ameryce. Parę razy byliśmy w ich rzymskim, pięknym i obszernym mieszkaniu. My – nędzarze gnieżdżący się na zapleśniałym poddaszu w górach daleko od Rzymu, oni – królowie życia wprowadzeni w serce włoskiej elity intelektualnej. Lewicowej elity.

Tu potrzebny jest wtręt. Właściwie żadnej innej elity intelektualnej we Włoszech nie ma, a jeśli jest, to starannie ukrywa swoje nielewicowe przekonania. Włoska Partia Komunistyczna opanowała niemal monopolistycznie kulturę, dziennikarstwo i wymiar sprawiedliwości. Kto nie miał partyjnej legitymacji, skazany był na ostracyzm. To trwało całe dekady i właściwie trwa do dziś, choć może już nie w tak nietolerancyjnych formach jak dawniej.

Określałem się wówczas jako antykomunistyczna lewica z ciągotami do anarchizmu, ale całkiem mi to przeszło dopiero we Włoszech. Bo w Polsce jednak ludzie zapisywali się do PZPR głównie z powodów koniunkturalnych. Starałem się rozumieć te uwarunkowania i choć działałem w antykomunistycznej opozycji, to jednak nie zrywałem kontaktów z kolegami z liceum, którzy zdecydowali się przejść na drugą stronę barykady; usprawiedliwiałem ich. Mogę powiedzieć, że nie spotkałem w Polsce żadnego „przekonanego” komunisty, nawet członkowie najwyższych władz partyjnych o swoich kolegach mówili „oni”.

We Włoszech większości ludzi nikt do niczego nie zmuszał, byli komunistami z przekonania, ślepi i głusi na rzeczywistość. Wracali z Moskwy, widzieli nędzę, kolejki, prześladowania i upokorzenia „człowieka radzieckiego”, a potem opowiadali, jakiż to raj na ziemi, o ileż sprawiedliwszy od zgniłego zachodniego kapitalizmu, a zwłaszcza „amerykańskiego imperializmu”. Tak że wszelka sympatia do lewicowości wyparowała ze mnie we Włoszech; zacząłem myśleć, uczyć się i czytać, zdecydowałem, że anarchia, owszem, fajna, ale nie masz to jak liberalna demokracja. I tak mi zostało do dziś.

Tym niemniej, działając w komitecie Solidarności we Włoszech robiłem wszystko, co możliwe, by pozyskać dla podziemnej Solidarności w Polsce poparcie wszystkich sił politycznych, w tym i komunistów. Udało mi się. Komunistyczny Związek Zawodowy CGIL płacił co miesiąc 3 tysiące dolarów na podziemną Solidarność. Komuniści – jak sądzę w dużej mierze za moją namową – płacili na organizację, która komunizm miała obalić, a podmuch tego runięcia na zawsze odmienił również oblicze komunizmu włoskiego. Bardzo byłem i do dziś jestem z tego dumny, choć niechętnie wracam myślami do tamtego okresu, gdyż Koleżanki i Koledzy z Komitetu Solidarności spuścili mi wówczas za tamten sukces takie cięgi, jak nikt nigdy przedtem, ani nigdy potem.

Co pamiętam z pracy przy I Zjeździe Solidarności? Urywki... Choć w rzeczywistości trafiłem, nolens volens, w sam środek – jak się później okazało – wielkiej międzynarodowej intrygi, jak z kryminalnej powieści.

Dzielnica San Lorenzo w Rzymie. Jedyna, zbombardowana przez Aliantów pod koniec II Wojny Światowej. Dziś słynie ze swoich komunistycznych upodobań.Tu ja przed siedzibą grupki o dźwięcznej nazwie „Autonomia per il comunismo”. Bez sierpa i młota też się nie mogło obejść. Marksistowska lewica ma w swoich rękach we Włoszech praktycznie całą kulturę, dużą część przemysłu informacyjnego i większość wymiaru sprawiedliwości.

Pamiętam wódkę, dużo wódki, pitej w zacnym towarzystwie po każdodniowym zakończeniu obrad. Pamiętam jakieś przyjęcie wydane dla zagranicznych delegatów i dziennikarzy (ja wśród nich) w pseudoeleganckiej knajpie w Sopocie. Była jesień, chłodno, my przy kolacji, aż tu muzyczny tusz i zza kotarki wyskakuje dziewczę i robi striptiz. Siedziałem dosyć blisko i tej gołej dziewczyny było mi żal, bo raz, że jakoś tak głupio wpadać jak Bozia stworzyła między schabowego a Wyborową, a dwa, że od panującego w sali restauracyjnej chłodu była cała sina.

Pamiętam gorączkowe negocjacje w pokojach delegatów: jeden z wpływowych działaczy demokratycznych wziął mnie na obchód pokoi delegatów z Ursusa i innych wielkich fabryk. Nie pamiętałem o co chodziło, ale tenże działacz niedawno przypomniał mi ze skruszoną miną: namawiał, żeby głosować nie na Wałęsę, tylko na Lecha Kaczyńskiego.

Pośmialiśmy się, zwłaszcza, że i ja – toutes proportions gardées – miałem podobną przygodę: właśnie wystałem pod Domami Towarowymi Centrum modną zieloną kurtkę z wieloma kieszeniami, aż tu powiedziano mi, żebym szedł malować wywrotowe napisy na murach. Oczywiście żadne spraye nie istniały, więc w jednym ręku puszka z farbą, w drugim pędzel. Stoję tak i maluję, aż tu zajeżdża milicyjna nyska. To ja ze strachu ...frrruuu tę puszkę, ale część chlusnęła mi na kurteczkę, której nie udało się już uratować. A co ja wtedy pisałem na tym murze? Pisałem: „Uwolnić Macierewicza”.

Z wielką przykrością skonstatowałem, że na Zjeździe ujawniły się dość głębokie podziały; część delegatów, czy to z czyjejś inspiracji, czy samodzielnie, zaczęła skandować „inteligencja wypierdalać”. Chcieli socjalizmu, nie kapitalizmu. Chcieli spokoju i mszy świętych, a nie wizji Polski demokratycznej i liberalnej. I działacz demokratyczny, za którym chodziłem, nosząc wódkę jak kalumet pokoju, odegrał niezwykle pozytywną rolę, łagodząc owe sprzeczności i kontrasty, których ja wówczas nie rozumiałem, bo, jak wielu innych pławiłem się w poczuciu 10-milionowej zjednoczonej Solidarności, która przecież nie może mieć innego celu niż obalenie komunizmu i ustanowienie Polski demokratycznej i sprawiedliwej.

Pamiętam spacery po plaży, przerywane kontrolami dokumentów ze strony wopistów. Pamiętam fascynację jedynym w biurze prasowym teleksem, supernowoczesnym wynalazkiem, który powodował, że wcale nie trzeba było korespondencji dyktować. Wystarczyło napisać na wystającej z ogromnego pudła klawiaturze, a tekst zamieniał się w dziurki na papierowej tasiemce i tu i w miejscu, do którego teleks sam się dodzwaniał, czyli do redakcji odbierającej.

Pamiętam niekończące się rozmowy z innymi korespondentami i wysłannikami, którzy nie znali języka i raz po raz przybiegali do mnie, by im coś tłumaczyć. Pamiętam, że poznałem wówczas przemiłego Pietro Petrucciego, wysłannika nieistniejącego już tygodnika „Europeo”, z którym się wówczas zaprzyjaźniłem.

Ta przyjaźń przetrwała lata, aż do emerytury Pietro po wspaniałej karierze w Komisji Europejskiej, z której, dzięki niemu, miałem zawsze informacje z pierwszej ręki, w tym wiele poufnych.

Ale nade wszystko pamiętam euforię, w jakiej żyłem ja i cały kraj; czegoś podobnego nie zaznałem już nigdy więcej.

Oto afera, o której wspomniałem. Wróćmy do stolika w owej restauracji w Sopocie, gdzie sina dziewoja obnażała swoje cechy płciowe. Siedziałem przy nim z parą związkowców włoskich: Luigim Scricciolo i jego żoną Paolą Elią (we Włoszech kobieta zostaje przy swoim panieńskim nazwisku, po zawarciu związku dopisuje jej się do dokumentów „in...” i tu nazwisko małżonka). Luigi był energicznym, dość apodyktycznym szefem wydziału zagranicznego socjalistycznego związku zawodowego UIL, Paola też tam pracowała. Przyjechali wraz ze swoimi bossami, Luciano Lamą, przewodniczącym komunistycznego CGIL, Pierre’m Carnitim, przewodniczącym chadeckiej centrali związkowej CISL i Giorgio Benvenuto, szefem socjalistycznego UIL. Luigi był kanciasty i brzydki, Paola – olśniewająco piękna. Czemu się z nim zadała?

Polska wódka zaszumiała obojgu w głowie, kiedy odprowadzałem ich do hotelu, Paola bełkotała coś, że zaraz świat się zawali, że wszystko się skończy, że nastąpi jakaś katastrofa, apokalipsa. Nie wiedziałem, o czym mówi, zrozumiałem półtora roku później.

To było w maju 1982 r. Mieszkałem już we Włoszech, działałem w komitecie Solidarności. Tego dnia południowy dziennik tv podał wiadomość: Luigi Scricciolo i jego żona Paola zostali aresztowani przez służby specjalne za szpiegostwo na rzecz Bułgarii. Następnego dnia gazety prześcigały się w szczegółach: donosili głównie na wszystko, co związane z Solidarnością, byli szczególnie aktywni podczas zimowej wizyty Lecha Wałęsy w Rzymie i Watykanie, podobno mieli via Sofia kontakty z Alim Agcą, podobno ten pierwotnie miał zabić Lecha Wałęsę, a kiedy mu się to z jakichś powodów nie udało, zmienił cel i strzelał do papieża. Brat Luigiego – Loris należał do grupy dowódczej Czerwonych Brygad.

Podobno Luigi zostawiał Bułgarom swoje meldunki pod koszem na śmieci, w centrum Rzymu, przy słupie od ulicznych świateł, a na słupie naklejał skoczem duże „X”...Cały szpiegowski sztafaż, rodem z kiepskiego filmu.

A mnie się w jednej chwili przypomniało, że Żona, która kilka dni wcześniej wreszcie zjechała z dziećmi do Rzymu, opowiadała, że podczas przesłuchań w pałacu Mostowskich ubecy wykazywali się zaskakującą znajomością moich poczynań w Rzymie. Zdawałem sobie sprawę, że ktoś tam musi na nas, członków komitetu Solidarności donosić, ale sądziłem, że to raczej jakiś Polak.

Niedługo później wezwał mnie – podobnie, jak innych Kolegów z Komitetu – na przesłuchanie słynny sędzia Ferdinando Imposimato. Znany był ze śledztwa w sprawie zamachu na papieża i innych, związanych z tropieniem szczególnie wówczas aktywnych Czerwonych Brygad. Innym śledztwem naraził się też neapolitańskiej camorrze, która zabiła jego brata. Podczas przesłuchania w komisariacie karabinierów na Zatybrzu śmiał się: „Ależ w tym waszym komitecie muszą panować stosunki, tutaj pańska koleżanka X powiedziała mi właśnie, że pan ma „podejrzane stosunki z lewicą”, nie wie, że ja przecież jestem senatorem z ramienia partii komunistycznej”. No tak, stosunki między nami z komitetu się pogorszyły, niedługo potem stały się nie do zniesienia.

A ja dostałem list od Paoli z więzienia. Przysięgała, że ona nie robiła nic, co mogłoby zaszkodzić mnie, czy sprawie Solidarności. Przypominała swoje słowa z Gdańska, że cały świat wkrótce się zawali. Musiała sobie zdawać sprawę, że wywiad jest na ich tropie.

Oczywiście musiałem pokazać ten list sędziemu Imposimato. Przeczytał go, skopiował, wypytał, o co chodzi z tym Gdańskiem. Potem umówił się ze mną jeszcze raz, tym razem bezpośrednio w słynnym rzymskim „historycznym” więzieniu Regina Coeli, dwa kroki od Watykanu. Zadał mi jeszcze kilka pytań w sprawie małżeństwa Scricciolo, ale nie było to nic ważnego. Potem z tajemniczą miną powiedział: „niech pan ze mną pójdzie, coś panu pokażę”. Poszliśmy więziennym korytarzem w towarzystwie strażnika. Zatrzymał się przed jedną z cel, otworzył judasza i powiedział: „niech pan popatrzy”. Zerknąłem.

W środku siedział cień człowieka. To był Luigi, ale o 30 kilogramów chudszy: skóra i kości. Byłem przerażony. Cała złość na niego, wrogość, jaką odczuwałem, przeszła mi w jednej chwili, zacząłem mu współczuć. Długo nie mogłem zapomnieć tego widoku.

Mnie się to wszystko wydawało mało prawdopodobne, bo Luigi był raczej typem fanfarona; co innego jego żona: rozważna, małomówna, choć sympatyczna, odnosiło się wrażenie, że nigdy nie mówi do końca tego, co myśli. Odruchowo sądziłem, że jeśli w tym stadle ktoś był liderem, a ktoś wykonawcą, to z pewnością liderem nie mógł być Luigi.

Nigdy potem ich już nie widziałem. Od czasu do czasu gazety podejmowały jeszcze wątek tego małżeństwa i ich szpiegowskiej działalności, potem wszyscy zaczęli o sprawie powoli zapominać. Wreszcie, po sześciu bodaj latach ukazała się gdzieś drobna notatka, że Luigi Scricciolo został zwolniony. Może się mylę, ale do procesu raczej w ogóle nie doszło, może dlatego, że Luigi lojalnie współpracował z włoskimi służbami, może dlatego, że nie działał na szkodę Włoch, a polskiej opozycji? Nie wiem. Nie badałem, nie interesowałem się, nie chciałem grzebać w sprawach, w których wystarczająco dużo namieszały już wywiady paru państw, a wcale mi nie zależało, żeby któregoś dnia zainteresowały się również mną.

Notabene po latach można powiedzieć, że zaprzyjaźniłem się z sędzią Imposimato. Spotykaliśmy się wielokrotnie najpierw zawodowo – robiłem z nim wywiady dla mediów drukowanych, potem zaprosiłem go do studia w Warszawie. Widywaliśmy się też prywatnie. Opowiadał mi o spotkaniu z Mischą Wolfem, osławionym szefem Stasi i o tym, że mimo dwudziestu lat śledztwa, prowadzonego najpierw oficjalnie, a później już półprywatnie, nie zdołał znaleźć smoking gun – ostatecznego, rozstrzygającego dowodu na zaangażowanie bułgarskich służb w zamach na papieża. Jednak był o tym głęboko przekonany. Nie lekceważył tropu islamskiego. Ale też był świadom, że od pierwszej chwili w śledztwo w sprawie zamachu na papieża zaangażowały się najpotężniejsze wywiady świata: amerykański, francuski, brytyjski, rosyjski, turecki i Bóg wie, który jeszcze.

Tak namieszały wokół tej afery, że – powiedział mi – odkrycie prawdy o zamachu nigdy już nie będzie możliwe.

A ja mam Przyjaciółkę, dziennikarkę bułgarską, jedną z najbardziej światowych osób, jakie znam. Ona też przez lata prowadziła prywatne śledztwo w sprawie tego zamachu. Zamieszkała nawet w mieszkaniu po Antonowie, dyrektorze przedstawicielstwa bułgarskich linii lotniczych, głównego podejrzanego o logistyczną organizację zamachu na Jana Pawła II. Rozmawiała ze wszystkimi możliwymi (tymi, którzy nie zginęli w niejasnych okolicznościach) byłymi szefami służb komunistycznej Bułgarii i była przekonana, że nie kłamią, kiedy twierdzili, że nic o całej sprawie nie wiedzą, że ich zdaniem służby z Sofii w przygotowaniach do zamachu udziału nie brały.

Dopiero w połowie pierwszej dekady XXI wieku trafiła w ogólnodostępnych archiwach CIA w Langley na nieutajniony dokument, który wskazywał, że cała sprawa zamachu była przeprowadzona nie przez cywilne, ale przez wojskowe służby wywiadowcze państw bloku wschodniego, że decyzja o organizacji zamachu zapadła podczas zebrania na szczycie Układu Warszawskiego pod koniec 1980 r.

Wydaje się, że sprawą nikt już nie był zainteresowany. Moja przyjaciółka napisała więc zarys scenariusza do filmu, ale nie znalazła chętnych do finansowania. Wszyscy o zamachu na polskiego papieża zapomnieli?

Na początku mojego pobytu we Włoszech pisałem całkiem sporo, głównie do „Il Messaggero”, „L’Avanti”, jakichś tygodników. Opinia publiczna jeszcze nie wyszła z szoku po zamachu Jaruzelskiego, odczuwało się współczucie i solidarność. Ale sprawa była złożona. Włoscy redaktorzy coraz częściej mówili, że jeśli już to mogą zamieszczać moje teksty jako członka komitetu Solidarności, a nie jako bezstronnego dziennikarza. „Jesteś stroną politycznego sporu” – mówili. Potem sprawa przestała być aktualna i gdzieś pod koniec lutego 1982 r. Polska i stan wojenny, spychany na coraz odleglejsze strony, w ogóle zniknął z gazet. Póki pisałem o Polsce, póki było zainteresowanie – było w porządku, ale kiedy chciałem pisać o innych sprawach przestawałem być świadkiem czy ekspertem, a zaczynałem być konkurentem dla włoskich dziennikarzy. Więc latem 1982 r. moja praca jako dziennikarza prawie ustała. Jedyne, co pisałem, to ceny na kartonikach dla wiejskiego supermarketu, co przynosiło dochód bardzo, bardzo mizerny.

Po włosku to się nazywa „odioamore” i to właśnie jest to, co czuję do Wiecznego, mojego Miasta: miłość i nienawiść jednocześnie.

Powróciłem do pracy redakcyjnej, gdy kuria generalna znanego zakonu szpitalnego powierzyła mi najpierw tłumaczenia, a potem całą produkcję polskiego wydania swojego miesięcznika. Było to spore wyzwanie, bo musiałem szybko nauczyć się fachowej terminologii medycznej i przy okazji technik poligraficznych.

Właśnie wtedy, na początku lat 80. rozpoczynała się w tej dziedzinie wielka rewolucja. Zaczynał zanikać ołów, pojawiła się fotokompozycja. Zaczęła zanikać maszyna do pisania, na biurkach pojawiły się pierwsze komputery. Cóż to była za przygoda! W rzymskiej drukarni, z którą współpracowałem, pojawił się fotoskład firmy Compugraphic. Było to gigantyczne sześcienne niebieskie pudło o wymiarach 90x90x90 cm i wadze – dla równego rachunku – 90 kilogramów. Miał 5-calowy ekran monochromatyczny o takim promieniowaniu, że nie sposób było pracować dłużej niż pół godziny bez specjalnych okularów. Łzawiły oczy, przestawało się widzieć. Z pudła wystawała klawiatura. Ale system „what you see is what you get”, czyli poczciwy wysiwyg, nie został jeszcze wynaleziony. Trzeba więc było wbijać całe stringi znaków, by uzyskać pojedynczą literę. By pisać z jako taką prędkością, trzeba było nauczyć się owych string na pamięć – która odpowiadała której literze.

No, ale dzięki tej właśnie supernowoczesnej maszynie można było robić fotoskład po polsku. Te specjalne polskie litery wymagały string szczególnie długich; „ą” i „ę” to około 60 znaków! No i na ekranie nie można było sprawdzić, czy się dobrze napisało, czy nie, bo wyskakiwał tam rój znaków, liczb, liter i znaków specjalnych, bez ładu i składu. Owa maszyna, czyli komputer do pisania, to była najmniejsza cześć całego systemu, bo do komputera podłączona była sporych rozmiarów szafa, a w niej wszystkie chemikalia niezbędne do wywoływania filmu oraz ogromnych rozmiarów zwój papieru fotograficznego. Kiedy się już tekst wstukało na komputerze, wysyłało się polecenie „drukuj”, wtedy pracę przejmowała szafa. Najpierw godzinami błyskało, a jeden błysk to była jedna litera, potem godzinami chlupało, a to była kąpiel papieru fotograficznego w odczynnikach, potem godzinami dmuchało ciepłym powietrzem, a to było suszenie mokrego papieru. Aż wreszcie ze szpary w ścianie szafy wysuwał się długi jęzor zadrukowanego papieru fotograficznego, maksymalna szerokość 18 cm., czyli kolumna do formatu A4. Na jęzorze dokonywało się korekty.

A korekta to prawdziwa sztuka, musi to robić ktoś inny niż autor i ktoś inny niż ten, co tekst zapisywał, ponieważ siła sugestii jest ogromna. Więc korektor zarabiał na ogół więcej niż zecer. Potem, z pozaznaczanymi na rolce błędami wracało się do komputera i błędy poprawiało. I znów polecenie „drukuj” ze wszystkimi tego, świecącymi i chlupiącymi, konsekwencjami.

Poprawiony jęzor był potem cięty ręcznie nożem przez wyspecjalizowanego technika, który układał pocięte kawałki na szklanym blacie kolejnej wielkiej szafy o formacie A1. Na tak skomponowany arkusz drukarski kładło się folię światłoczułej kliszy diapozytywowej, zamykało ogromną klapę i naświetlało. Naświetlona klisza trafiała do kolejnej szafy z odczynnikami, była suszona, a gotową kładło się na posmarowaną światłoczułą mazią blachę offsetową i znów naświetlało. Potem zmywało się nadmiar substancji światłoczułej i można było blachę umieszczać w maszynie i dopiero wówczas następował proces drukowania na papierze. Potem jeszcze wydrukowane arkusze trzeba było pociąć, ręcznie poukładać we właściwy sposób arkuszami tak, by po stronie pierwszej następowała druga, a po drugiej trzecia, potem to zbierało się w zeszyty, zeszyty jeden na drugim, aż wreszcie pozostawała już tylko osobno wydrukowana okładka i można było dokonać ostatniego przycięcia do pożądanego formatu.

Dużo było z tym zabawy, oj dużo! Ale w porównaniu z ołowiem, to była błahostka, prawdziwa rewolucja!

No i któregoś dnia i na moim stole pojawił się sponsorowany przez dobroczyńcę macintosh. Kosztował 3 miliony lirów (jakieś 3 tysiące dolarów) – suma dla nas wówczas nieosiągalna.

Macintosh nadjechał sam, z dziurką na dyskietki, bez twardego dysku, bo ten, o pojemności aż 20 Mb(!) kosztował drugie tyle i miał rozmiary bodaj 60x70x20 cm, centymetr mniej, centymetr więcej. No było cudnie, ale...

Po pierwsze mac nie miał polskich liter. Na amerykańskim uniwersytecie opracowano zestaw „ą”, „ę”, „ł” itp., więc napisałem tam list z prośbą o ich dostarczenie.

Rzeczywiście, po jakimś czasie dostałem miły list, a z nim dyskietkę z zestawem polskich liter, do jednego tylko kroju szeryfowego.

Po drugie, nie dało się tego wgrać na stałe do systemu, więc kiedy pisałem coś po polsku, musiałem zapisać na jednej dyskietce całą moją dotychczasową robotę, wyjąć ten dysk, wsadzić kolejny z polskimi literami, stuknąć we właściwą literę, zachowując ją w minimalnej pamięci buforowej, wyjąć dysk z literami, wsadzić dysk z tekstem i uzupełnić go o tę właśnie literę. I tak dookoła Wojtek. Najbardziej lubiłem słowa, kończące się na „ść”, bo wtedy można było wbić dwie litery naraz, bez wyjmowania i wkładania dyskietki.

Pojawiły się wtedy pierwsze drukarki laserowe, na razie o rozdzielczości 300 i 600 dpi. Kosztowały majątek, nie było mnie stać, więc, żeby cokolwiek wydrukować jeździłem przez góry do oddalonego o 30 km, krętej drogi Subiaco, żeby tam, płacąc, móc wydrukować napisany tekst na 300-punktowej drukarce laserowej.

To dużo później, w roku 1993.W naszym mieszkaniu niedaleko Tivoli aż dwa komputery, oba wtedy już mocno przestarzałe. Odkąd zacząłem się nimi posługiwać, stały się moim dobrodziejstwem i moim przekleństwem; życie z chodzonego zmieniło się na siedzące, bo po skończonej pracy na komputerze układałem jeszcze pasjanse.

Z czasem „wynalazłem” najtańszą metodę drukowania. Udało mi się uniknąć druku na papierze i przenoszenia tego na kliszę diapozytywową, wywoływania kliszy, z której można było naświetlić na blasze offsetowej. Skomponowany tekst drukowałem w drukarce laserowej 600 dpi bezpośrednio na kalce technicznej, kalkę kładłem od razu na blasze i trzymałem w naświetlaniu parę minut dłużej. Na pewno traciłem na kontraście i precyzji liter, które wychodziły nieco rozmyte, ale to było widać dopiero pod lupą i w większości przypadków dawało zupełnie znośną jakość. Potem, dużo, dużo potem, kiedy pracowałem już na pececie, przestałem korzystać z drukarki laserowej, bo atramentowa buble-jet (pęcherzykowa) też dawała wystarczającą jakość. I prawdę mówiąc, gdybym dzisiaj miał coś wydrukować szczególnie tanio, to użyłbym właśnie tej techniki.

Po co mi to wszystko było? Ano, dzięki dobrym ludziom zacząłem pracować dla bogatego zakonu, obecnego w kilkudziesięciu krajach świata ze swoimi cenionymi usługami, za które płaciły państwa. Moja rola polegała najpierw na robieniu polskiej wersji zakonnego biuletynu informacyjnego. Tłumaczyłem więc całe numery, potem przepisywałem na maszynie do pisania przez sześć kalek, a to oznacza, że cały nakład wynosił siedem egzemplarzy. Dostawałem za to marne grosze. Zaproponowałem więc, że będę im przynosił tysiąc doskonale wydrukowanych egzemplarzy, z okładką, zdjęciami, jak wydania w pozostałych językach, których szatę graficzną częściowo odnowiła moja Żona. No i tak właśnie trafiłem do drukarni, w której stosowano opisany system Compugraphic, z komputerami jak szafa i wielkim agregatem, wywołującym bęben papieru fotograficznego. Za tłumaczenia, dodawanie elementów interesujących polskiego czytelnika nadal dostawałem niewiele, ale za paginację, druk, skład – to najwyraźniej przemawiało do wyobraźni księgowego – były nieco lepsze pieniądze.

A propos księgowego. Fra (brat) B. miał prawie dwa metry wzrostu i był bezczelnym, wulgarnym, głośnym młokosem prosto po nowicjacie. Miał 100-metrowy gabinet urządzony niezwykle luksusowo wszystkimi najnowocześniejszymi gadgetami, uwielbiał się nimi posługiwać. Tajemnicę jego piorunującego awansu na tak odpowiedzialne stanowisko wytłumaczyli mi szeptem świeccy współpracownicy zakonu: zakochał się w nim ojciec generał, wówczas Hiszpan. Ze wzajemnością, nie wiem na ile interesowną, zważywszy, że ojciec generał z pewnością był już po sześćdziesiątce. Fra B. nie był miły, rezonował, dawał mi do zrozumienia wyższość Włocha nad jakimś tam Polakiem, ale płacił od ręki.

I tak zostałem wydawcą. To wymagało inwestycji, a ponieważ nie miałem na nie środków – wymagało kredytu. A kredyt ma ten, kto ma wiarygodność, więc bardzo dbałem o to, by wszystkie zobowiązania wobec dostawców papieru, drukarni itp. regulować terminowo, co we Włoszech jest doprawdy ewenementem. Dzięki temu udawało się żyć bez pożyczania pieniędzy. Ale...

Pewnego dnia przynoszę do pięknej i nowoczesnej, umieszczonej w parku w eleganckiej dzielnicy Rzymu, Kurii Generalnej kolejne wydanie miesięcznika, ale już przy wejściu widzę, że coś nie tak. Miny ponure, zakonnicy i świeccy w grupkach dyskutują o czymś szeptem... Nie mając pojęcia o co chodzi pnę się z moimi paczkami na piętro, do gabinetu fra B., ale na schodach ktoś wreszcie lituje się i mówi mi, żebym się nie fatygował, bo nikt mi za nakład nie zapłaci.

– Co się stało, dlaczego?

– Fra B. uciekł z kasą...

Jakbym dostał młotkiem w głowę. Nogi się pode mną ugięły; nie tylko nie dostanę należnych pieniędzy, które umożliwią mi przeżycie kolejnego miesiąca, ale na dodatek nie będę miał z czego spłacić zaciągniętych zobowiązań na papier, druk!

W żałobnym nastroju wracałem do naszego mieszkanka na zapleśniałym poddaszu pewnej letniskowej willi, na wysokości 850 m. w górach, 80 km od Rzymu. Wpadłem w najczarniejszą depresję.

Dwa dni później telefon. Mnie oczywiście na telefon nie było stać, w naszej wsi było ich zaledwie kilkanaście, ale w trafice na rynku był „telefon publiczny”, przeżytek dawnych czasów, tj. automat na żetony, ale z własnym numerem, co oznaczało, że można było nie tylko telefonować, ale i odbierać. No i to był mój punkt kontaktowy. Tego dnia w przerwie obiadowej przyszła do nas właścicielka owej trafiki, mówiąc, że dzwonili z Watykanu i żebym przyszedł do telefonu na 16.00, bo mają mi coś do powiedzenia.

Rzeczywiście:

– Il signor Palasinski?

– To ja.

– Proszę się zgłosić jutro do Watykanu, do ekonomatu, u Szwajcarów będzie na pana czekać przepustka.

– O której?

– Wszystko jedno, byle przed 13.

Przyjechałem, rzeczywiście czekała już na mnie przy bramie św. Anny przepustka, a na niej instrukcje, jak trafić we właściwe miejsce. Poszedłem do właściwego budynku, wszedłem na piętro...

– Il signor Palasinski? – zapytano mnie przy okienku kasy.

– To ja.

– Ile się panu należy od zakonu?

– 3 miliony lirów (wtedy równowartość jakichś 2,5 tys. dolarów).

I urzędnik zza szybki odliczył mi trzydzieści banknotów, po 100 tysięcy lirów każdy.

– Podpisać?

– Nie, nie trzeba.

Mogłem mu powiedzieć 30 milionów i też by wypłacił.

No i odzyskałem moje pieniądze, spłaciłem długi w drukarni i... koniec. Praca, która miała spory związek z dziennikarstwem urwała się. Trzeba było się imać innych zajęć.

Potem z kolei miałem pierwsze doświadczenia radiofoniczne: nadawałem korespondencje z Rzymu dla polskiej rozgłośni Głosu Ameryki, kierowanej przez mojego dzisiejszego Kolegę redakcyjnego, wspaniałego Macieja Wierzyńskiego. Dostałem taki ogromny plik od FBI, w którym musiałem się wyspowiadać ze swojej rodziny na kilka pokoleń wstecz, wszelkiej działalności publicznej własnej, rodziny i znajomych, przekonań religijnych, upodobań osobistych. Do Rzymu przyjechał nawet pewien Rumun, odpowiedzialny za rekrutację do amerykańskich agencji rządowych, przesłuchiwał mnie godzinami, choć robił to tak umiejętnie, że wyglądało na miłą pogawędkę, podczas której otrzymałem wiele dobrych rad. Zacząłem wypełniać tę ankietę, ale w połowie szlag mnie trafił: „nie, nie będę pracował dla ubecji ani polskiej, ani żadnej innej” – pomyślałem. I zamiast pracownikiem zostałem współpracownikiem.

Nie potrwało to długo, bo prezydent Clinton wprowadził tak potężne ograniczenia finansowe, że o naborze nowych pracowników nie było mowy. Ba, liczbę płatnych korespondencji ograniczono do trzech, co dawało okrągłe 90 dolarów miesięcznie, hulaj dusza. Nadawałem jednak więcej, niech Departament Stanu i agencje rządowe znają moją wspaniałomyślność! A co, nie mogę utrzymywać Stanów Zjednoczonych?!

Pierwsze moje zlecenia po niespodziewanym przełomie w Polsce przyszły znów z mediów włoskich. Dawni koledzy przypomnieli sobie o moim istnieniu i zaczęli zamawiać artykuły. Ale to nie było już takie proste: moja wiedza o kraju po dziewięciu latach pochodziła głównie z gazet i słuchania Głosu Ameryki, który robił co mógł, ale jednak dawał bardzo wyrywkowy obraz rzeczywistości, przemielonej przez Ogólne Wytyczne Dotyczące Interesów Stanów Zjednoczonych. Więc zacząłem marzyć o tym, co przez lata wydawało mi się niemożliwe: o wyjeździe do Polski.

Nie miałem paszportu. O azyl nigdy nie prosiliśmy, nasze paszporty – „własność Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej” od 1982 r. były nieważne. Kiedy tę ważność straciły, poszedłem do Ambasady przy Via Rubens w Rzymie. Ufff... To była cała wyprawa. Naprawdę byłem przekonany, że mogą mnie porwać. Dlatego zawiadomiłem wszystkich znajomych Włochów, że idę do Ambasady, a jeśli nie wyjdę po godzinie mają alarmować policję, karabinierów i służby specjalne, nie mówiąc o mediach. Ja wtedy byłem w komitecie Solidarności, Solidarnością interesowali się politycy, związkowcy i media, a mną interesowały się komunistyczne służby: najlepszy dowód, że Luigi Scricciolo pisał dość szczegółowe raporty o mojej działalności (a potem jeszcze via IPN dowiedziałem się, że SB przypisywała mi w polskiej opozycji o wiele większą rolę, niż w rzeczywistości miałem).

Na szczęście nikt nie chciał mnie porywać, podanie o przedłużenie naszych paszportów przyjęli i... nigdy nie odpowiedzieli. Dzwoniliśmy miesiąc, rok, dwa, czy coś już wiadomo, odpowiedź była zawsze taka sama: żadnej decyzji nie ma, chyba, że chcą państwo wracać do kraju.

Ale za to, kiedy w 1991 r. w Warszawie urzędował już rząd Tadeusza Mazowieckiego i kiedy znowu udaliśmy się w sprawie paszportów, to owszem, przedłużono je nam od ręki, ale konsul zażądał horrendalnej kary pieniężnej za ... nieprzedłużenie ważności paszportów w przepisowym terminie! Odmówiliśmy ich przyjęcia i wysmażyliśmy protest do Warszawy. Poskutkowało. Wspaniałomyślnie odstąpiono od egzekucji kary.

W końcu, po raz pierwszy pojechałem do Polski jako wysłannik włoskich mediów dopiero jesienią 1990 r. na obie tury wyborów prezydenckich.

Nie mogę się oprzeć pokusie dygresji. To nie była moja pierwsza podróż zagraniczna. Po pierwsze na początku 1982 r. Gustaw Herling-Grudziński, którego znałem z poprzednich wizyt we Włoszech, zabrał mnie do Paryża, a właściwie do Maisons-Laffitte. Mój polski paszport był jeszcze ważny, wizę bez trudu załatwiły mi włoskie związki zawodowe. Rozmowa z Jerzym Giedroyciem i jego współpracownikami to było wielkie, niezapomniane przeżycie, ale ja byłem w stanie skrajnej depresji i Paryż wydał mi się odrażający.

Do Maisons-Laffitte wróciłem w roku 2000 na pogrzeb Redaktora. Zmarł na zawał serca, w nocy z 14 na 15 września. To był jeden z najgorszych lotów w moim życiu, nad Apeninami i Alpami były takie turbulencje, że personel pokładowy nawet nie odpiął się od swoich foteli. Ludzie dookoła krzyczeli z przerażenia i pół samolotu miało torsje. Ugościł mnie w swoim przemiłym domu Piotr Moszyński, redaktor Radia France-International, pracowaliśmy wtedy dla tej samej polskiej rozgłośni.

Najpierw była procesja głównymi schodami na pierwsze piętro, gdzie stała otwarta trumna, później przejście do kościoła w pobliskim Le Mesnil-le-Roi. Mszę żałobną odprawił przełożony Pallotynów, bardzo dziś kontrowersyjny ksiądz Henryk Hoser, koncelebrował m. in. ks. Adam Boniecki, jeden z najlepszych i najmądrzejszych ludzi, jakich w życiu poznałem.

Nie ma mnie na żadnym zdjęciu z pogrzebu na stronach „Kultury”. Stałem na uboczu, musiałem łączyć się na żywo z radiem, ale w 45 sekund trudno przekazać własne emocje i atmosferę. Mimo to, miałem poczucie, że w jakimś sensie spełniam swój obowiązek. Choć w gruncie rzeczy idee polityczne Jerzego Giedroycia nieco mnie przerażały. „Polacy nie docenią zwycięstwa, którego nie opłacili krwią” – mawiał.

Historia przyznała mu rację. Nie po raz pierwszy. Ale całe swoje emigracyjne życie pracował dla Polski, której już nie było. Był fenomenalnie poinformowany o sytuacji w kraju, ale tę różnicę, między człowiekiem ukształtowanym w II Rzeczypospolitej a kimś, kto wyrósł w PRL-u, choćby był – jak ja – jego szczerym wrogiem, można było natychmiast wyczuć. Nie, nie był ani trochę nieuprzejmy, ani trochę nie zbywał enuncjacji młodego przybysza postawą „ja wiem lepiej”, ale, mówiąc o Polsce mówiliśmy o dwóch różnych rzeczach.

Druga moja podróż zagraniczna. Ktoś mnie zawiadomił, że znane mediolańskie wydawnictwo Mursia poszukuje tłumacza książki słynnego polskiego himalaisty Jerzego Kukuczki. Wybrałem się więc do Mediolanu, choć to poważnie naruszyło nasz żebraczy budżet rodzinny. Poznałem Jurka, a także człowieka, który miał być współwydawcą i dystrybutorem tej książki w reszcie Europy: Juliusza Komarnickiego.

Cóż to za postać! Juliusz jest synem ostatniego ambasadora RP w Szwajcarii i rzymskiej arystokratki, którą ojciec poznał podczas poprzedniej misji w Rzymie. Ojciec wywodził się z zamożnej rodziny ziemiańskiej. Juliusz opuścił Szwajcarię jako roczne dziecko, wychował się na zachodzie Francji, a jako kilkulatek został wywieziony do Londynu, gdzie skończył studia. Jego siostra pozostała we Francji, ojciec przeniósł się do Frankfurtu, a po jego śmierci matka powróciła do rodowej siedziby w Rzymie.

Juliusz na studiach w Londynie poznał swoją żonę Hanię, córkę Polki i Austriaka, wychowaną gdzieś na granicy Styrii i Karyntii. Po londyńskich studiach mieszkali najpierw w Mediolanie, aż wreszcie osiedli w pięknym włoskojęzycznym Lugano, na południu Szwajcarii.

Wizyta u Juliusza i Hani zawsze dostarczała nam radości. Któregoś razu na ich lodówce wypatrzyłem kartkę o treści: „Darling, please remember di comprare mięsko dla kiciusia”. Dla obu ich córek pierwszym językiem od czasu liceum był niemiecki. Na dodatek, dopóki rodzice żyli, raz do roku Komarniccy robili – za każdym razem w innym miejscu w Europie – zlot rodzinny. Celnicy nie mogli się nadziwić, że pięć różnych paszportów, a wszyscy „Komarnicki”. Takie to losy Polaków.

I właśnie Juliusz przeszmuglował mnie kiedyś – pozbawionego dokumentów – przez granicę. Pracowaliśmy nad książką Jurka Kukuczki, spotkaliśmy się bodaj w Turynie na Targach Książki, mieliśmy jechać do wydawcy do Mediolanu. Zmęczony całonocną podróżą pociągiem z Rzymu, łażeniem po Targach, na autostradzie przysnąłem w jego limuzynie. Kiedy się obudziłem, byłem już w Szwajcarii. Przerażony! Szwajcaria fajna, ale czy ja wrócę?! Tam żona, dzieci, Juliusz, cóżeś ty zrobił! Na szczęście następnego dnia rzeczywiście jechał do Mediolanu, jego duży samochód na szwajcarskich numerach robił dobre wrażenie na strażnikach szwajcarskich i włoskich, którzy zrobili uprzejmy gest ręką – i tak oto wróciłem z jednodniowego porwania.

Juliusz Komarnicki.

Podróż do Polski to było jednak coś innego. Leciałem samolotem prawie w stanie konfuzji: czy ją poznam? Czy zostanę przyjęty, zaakceptowany? Trząsłem się cały z nerwów. Wynająłem na lotnisku samochód (redakcje jeszcze wtedy nie liczyły się z kosztami), ruszyłem w miasto... Lipy na „Żwirkach” były jakoś wyższe... Skręciłem w Trasę Łazienkowską, którą kiedyś sam budowałem (znaczy kopalem pod nią dół) w czynie społecznym, do czego partia zmuszała członków klubów studenckich... Aż przed Rivierą-Remontem, z która wiązało się tak wiele moich wspomnień teatralnych (tam prowadziłem Teatr Łata) i towarzyskich, najechałem na sterczący z asfaltu pręt, na którym, prawie 10 lat wcześniej, rozerwałem sobie oponę w moim maluchu i... całe napięcie ze mnie opadło. No nie, to jednak jest moja Warszawa! Ja tu nie zginę, nie zabłądzę, nic się nie zmieniło, wszystko jest po staremu, to dalej moje miasto!

Jeszcze jako „dewizowy cudzoziemiec” na Rynku Starego Miasta w Warszawie.

Wspominając muszę posiłkować się starymi badge’ami, bo choć mi się wydaje, że to było przedwczoraj, to od niektórych wydarzeń, które mam zamiar tu przywoływać, minęło już ćwierć wieku. Co to są badge? No, takie przepustki, jakie wydaje się dziennikarzom przy okazji różnych wydarzeń. Żeby mogli zbliżyć się do polityków, zostać wpuszczeni do centrów prasowych, móc czytać komunikaty, uczestniczyć w konferencjach prasowych itp.

Łatwo powiedzieć: stare badge wisiały u mnie w biurze, jak przyjechały z Rzymu, w wielkim nieładzie. Jest ich kilkaset. Przyniosłem do domu i wziąłem się za ich porządkowanie. Cztery bite dni! Osiadło na nich tyle kurzu i brudu, że samo ich odczyszczenie wymagało specjalistycznego sprzętu. Pożółkły, pogniotły się, powyginały. Ale nie to jest najgorsze! Najgorsze jest to, że 1/3 z nich to wielka niewiadoma! Nie mam pojęcia, z jakimi wydarzeniami się łączą, nie wzbudzają żadnych wspomnień!

Inne wzbudzają, owszem, ale niezbyt merytoryczne. Jakieś flesze pamięci, związane z osobistymi odczuciami czy przygodami, z jedzeniem, winem, a zupełnie nie z mniej lub bardziej historycznymi wydarzeniami, których byłem świadkiem i o których pisałem. Mógłbym oczywiście spróbować sięgnąć do archiwów i dotrzeć do moich ówczesnych artykułów, ale tego nie zrobię. Po pierwsze: nie znoszę wracać do własnych tekstów. Chociaż, kiedy już nie mam innego wyjścia, to uważam, że nie mam się czego wstydzić. Po drugie: nie mam takiego archiwum. Nigdy nie byłem w tych sprawach systematyczny, a ta niewielka część, która znalazła się w którymś z naszych włoskich mieszkań, nie przetrwała kolejnych przeprowadzek. Po trzecie i może najważniejsze: to nie o tym ma być ta książka.

Przyglądam się z sentymentem skromnej podłużnej, oprawionej w twardy plastik karteczce z brązowym cienkim sznureczkiem, wydanej w roku 1990. Napisów zrobionych tandetnym flamastrem prawie już nie widać. Uprawniała mnie jako wysłannika włoskiej agencji prasowej, do obsługi wyborów prezydenckich w Polsce.

Drugi – pożółkły, pognieciony od samego początku kartonik bez żadnej oprawy, Nr 000093, wydany przez Komitet wyborczy Tadeusza Mazowieckiego. Uśmiecham się pobłażliwie: ilu dziennikarzy spodziewali akredytować: 999999? Sześć cyfr? Żadnej osłonki, żadnego sznureczka. Biednie.

No i skojarzenia: zatłoczona konferencja prasowa w Interpressie, na tyłach Teatru Wielkiego ze Stanem Tymińskim i pierwszy szok: czy kandydat na prezydenta sporego kraju europejskiego naprawdę może być aż tak głupi? To były moje pierwsze zawodowe kontakty z politykami, później dopiero zrozumiałem, że odpowiedź jest twierdząca: może! Mądrych polityków w mojej karierze spotkałem niewielu, inteligentnych też pewnie zliczyłbym bez trudu, ale sprytnych? Co nie miara! Ale przyznaję, wśród setek różnego rodzaju głupków i półgłówków, którzy sprawowali lub mieli zamiar sprawować ważne funkcje publiczne Stan Tymiński znajdował się w ścisłej czołówce.

To kłębowisko dziennikarzy i kibiców przed biurem wyborczym Tadeusza Mazowieckiego. Czasy były takie, że nie miało się wcale pewności, czy zza rogu nie wyjedzie z piskiem opon milicyjna nyska i nie zacznie tego zgromadzenia pałować.

I kolejny szok, potężny: Stan Tymiński wyprzedza Tadeusza Mazowieckiego. Pierwsza lekcja demokracji i od razu najbardziej gorzka. Trudno o szlachetniejszego, mądrzejszego i przyzwoitszego człowieka niż Tadeusz Mazowiecki, a drobny cwaniaczek z dalekiego kraju mówiący językiem tak prymitywnym, że obrażał uszy, bardziej się spodobał polskiemu ludkowi. Dzwonek alarmowy usłyszałem głośno i wyraźnie. Pokusa natychmiastowego powrotu do Polski bardzo wystygła.

Były też momenty, które wspominam z rzewną czułością. Próba reaktywacji „Po Prostu”: Eligiusz Lasota, Ryszard Turski, Stefan Bratkowski, Alik Wieczorkowski i tylu innych dziennikarzy, których podziwiałem... I ja wśród nich. Kilka dni zaledwie, a jakże przyjemnych. Starałem się napisać coś do każdego numeru, który wyszedł. Nie wyszło ich za wiele. Dzień dobry, marzycielu Pałasiński, witaj w gospodarce rynkowej! Do gazet już się nie dopłaca, za papier i za druk trzeba płacić żywą gotówką!

Przykra przygoda z „Tygodnikiem Solidarność”: zbyt daleko byłem od polskich wydarzeń i wykształcających się podziałów politycznych, by zorientować się, że to nie jest już czasopismo Tadeusza Mazowieckiego i innych przezacnych członków redakcji, tylko złowrogi organ jakiejś oszalałej endecji.

Jeden czy dwa teksty i szlus – nie chcę mieć z wami nic wspólnego!

Rozmowa z Dariuszem Fikusem i mianowanie mnie korespondentem „Rzeczpospolitej” w Rzymie na ćwierć etatu, śmieszne grosze, nie wystarczające na podróże z mojej podrzymskiej miejscowości do centrum miasta, gdzie odbywały się wszystkie wydarzenia polityczne.

No i wywiad z Jaruzelskim. Nawet łatwo było go uzyskać. Jeden telefon, jedno podanie i już jestem w Belwederze. Głos Ameryki, magnetofon i on, człowiek, który na początku lat 80. śnił mi się niemal co nocy. Nie będę opowiadał snów, ale nie były przyjemne. Nikogo na świecie chyba nie nienawidziłem tak mocno, jak właśnie jego.

I oto siedziałem przed nim w bardzo wówczas przaśnym wystroju Belwederu, on miał pełną świadomość, że to są ostatnie dni jego kariery politycznej, że lada dzień odejdzie w przeszłość. Zapamiętałem, że pałał równą niechęcią do Lecha Wałęsy, co ja do niego, z tym, że ja moją niechęć starałem się ukrywać.

Musiał mieć jeszcze kontakty z bezpieką, bo wiedział, kim jestem, wiedział, że działałem w Komitecie Solidarności we Włoszech.

Nie przeszkadzało mu to. Ja wyszedłem z tego mojego pierwszego full immersion w wielką politykę oszołomiony ambiwalencją mojej roli. Bo byłem jednocześnie i „zimnym medium”, którego zadaniem było wiernie przekazanie myśli, wyrażonych przez osobę, która udzielała mi wywiadu i osobą bezpośrednio, emocjonalnie zaangażowaną.

Uważam do dziś, że Wojciech Jaruzelski „złamał mi życie”. Nie zostałem reżyserem teatralnym ani filmowym, nie spędziłem, jak chciałem, mojego życia w Polsce, nie stałem się elementem środowiska, w które wrosłem przez grudniem 1981, moje dzieci nie czują emocjonalnego związku z Polską, co jest powodem mojego cierpienia (no, ale skoro ja cierpię, to one już nie muszą, dokonały swojego wyboru). Żyłem w niewyobrażalnej biedzie i poniżeniu, czasem z dobroczynności, często zmuszony do błagania włoskich sąsiadów o pożyczkę, żeby nazajutrz móc nakarmić czy wyleczyć dzieci... Obserwowałem poniżenie mojego kraju i mojego narodu, potworne poniżenie, pozbawiające chęci życia, pozbawiające wiary w jakikolwiek system wartości... I ten oto człowiek siedział naprzeciw mnie i uprzejmie przedstawiał mi swoją stronniczą i serdecznie mi nienawistną wizję mojego kraju...

Trudno mi było się odnaleźć. Owszem, wcześniej sporo pisałem, ale byłem jeszcze bardzo początkującym dziennikarzem politycznym.

Minęło ponad ćwierć wieku, a ja nie przestałem do mojej pracy i moich rozmówców podchodzić z osobistą pasją. Jedno, czego od tego czasu nie zmieniłem, to mojego podejścia do wywiadów. Ja wiem, że to niemodne, pewnie nawet nudne, ale ja albo nie rozmawiam w ogóle, albo, jeśli już decyduję się na wywiad, to dbam o to, by nie przerodził się on w napaść, a nawet w polemikę. Moja rola polega na zadaniu możliwie najtrafniejszych pytań, krótkich, treściwych, a potem wiernym przytoczeniu odpowiedzi człowieka, który wywiadu mi udziela. Nazwijcie to brakiem profesjonalizmu lub staroświeckością, ale inaczej nie umiem.

Aleksiej Bukałow, jeden z najlepszych puszkinologów świata (to dla niego wymyślono w Rosji Nagrodę Puszkinowską) i światowy autorytet w kwestii „Pinokia” Collodiego. A przy okazji cudowny kompan w wielu zawodowych przygodach, dziś, biedny, niemal całkiem ślepy.

A z Jaruzelskim miałem jeszcze wiele kontaktów. Kilkakrotnie przyjeżdżał do Rzymu, spotykał się z papieżem, pewnie z kimś jeszcze, nie pamiętam z kim, pewnie ze Zbigniewem Bońkiem, który zawsze koło niego skakał, już od pierwszej wizyty państwowej w 1985 r., więc polscy dziennikarze przychodzili, by wysłuchać, co miał do powiedzenia. Zawsze mnie poznawał, starał się być miły. Już nie jestem pewien, ale to było chyba w prestiżowym hotelu Parco dei Principi (kręcono był tam film z Louisem de Funèsem „Człowiek orkiestra”, w którym grał dyrektora baletu), kiedy po jednym z takich spotkań z dziennikarzami, jakoś zostaliśmy sami, mnie się kojarzy to z korytarzem, ale nie mam pojęcia, w jaki sposób się na nim znaleźliśmy, kiedy powiedział mi: „ja chciałem pana bardzo przeprosić, wiem, że wydarzenia, w których miałem swój udział negatywnie wpłynęły na pańskie życie”.

Chyba nic mu wtedy nie odpowiedziałem, w każdym razie nie pamiętam. Czy nabrałem do niego szacunku, czy zmieniłem moje do niego podejście? Nie. Raczej w życiu nie jestem zawzięty ani pamiętliwy, ale nie, nie byłem, nie jestem i nie będę w stanie mu wybaczyć.

Ale najważniejsza z punktu widzenia dziennikarskiego przygoda z Jaruzelskim nastąpiła w r. 1996. W Genui, której burmistrz był komunistą (choć od 1991 r. WłPK zrezygnowała z przymiotnika „komunistyczna” i wstawiła do swojej nazwy „demokrację”) zorganizowano kongres naukowy nt. pieriestrojki, w 10 rocznicę objęcia władzy przez Gorbaczowa.

Michaił Siergiejewicz nie był już wtedy ani sekretarzem generalnym, ani prezydentem, był na politycznej emeryturze, znienawidzony w swoim kraju, ale noszony na rękach na Zachodzie, zwłaszcza we Włoszech. Pracowałem wtedy dla pierwszej polskiej prywatnej telewizji Nicoli Grauso, z którym nasz kraj obszedł się później nie fair.

No i przy tej genueńskiej okazji poprosiłem Gorbaczowa o wywiad. Wywiad nie, ale wypowiedź tak – odpowiedział mi jego sekretarz, nagabnięty przez mojego dobrego, bardzo przeze mnie lubianego i szanowanego Kolegę z TASS Alieksieja Bukałowa.

Alosza znał sekretarza Gorbaczowa, sekretarz powiedział, że poprosi, by Gorby stanął przed moja kamerą. No i po którymś z „paneli” konferencyjnych, w drodze na obiad Gorbaczow stanął.

Michaił Gorbaczow.

Ale zanim stanął, nie uwierzą państwo, obmacał biust mojej Żony. Spodobała mu się. Ja tego, zajęty światłem, kamerą i mikrofonem, nie widziałem, powiedziała mi dopiero potem. Ha, co bym zrobił, gdybym to jednak widział? Dałbym mu po pysku? Udawałbym, że nie widzę? Dobre pytanie, jak odpowiada pewien krakowski klasyk, kiedy go pytać: „a dlaczego pan donosił do SB na swoich kolegów”?

W każdym razie, ta pięciominutowa rozmowa po rosyjsku, zaczęła się od jego:

– Ja wiem, że pan nie przytoczy uczciwie mojej wypowiedzi.

– Dlaczego, wręcz przeciwnie! – zapewniłem oburzony taką małą wiarą w moją uczciwość.

No i pogadaliśmy. Zacząłem od czegoś mało istotnego i zupełnie mnie nie interesującego, żeby go nie spłoszyć, żeby się nie obrócił na pięcie i nie odszedł bez słowa. Aż doszedłem do sedna:

– Czy armia czerwona weszłaby do Polski w grudniu 1981 r., gdyby Jaruzelski nie wprowadził stanu wojennego?

– Ona nie potrzebowała wchodzić – odpowiedział – ona „nawisała”.

Użył właśnie takiego słowa: „nawisała”. Jak żarówka osram: wisi i grozi. Potem jeszcze kilka rzeczy, które mnie ułożyły się w zdanie: „nie, nie mieliśmy planów wkroczenia do Polski”.

„Odbiłem sobie” przygodę z Gorbaczowem, robiąc długi, nadzwyczaj interesujący wywiad z Andriejem Donatowiczem Siniawskim, więźniem łagrów, dysydentem, pisarzem i historykiem literatury. Niestety, pół roku później ten wybitny, szlachetny Rosjanin zmarł we Francji.

Po emisji tego wywiadziku zadzwonił do mnie Jaruzelski. Prosił o kopię, ponieważ jego zdaniem Gorby go uniewinniał. Słuchał tych samych słów, co ja i jemu wyszło, że Gorbaczow mówiąc, że skoro „nawisała”, to mogła wejść.

Mówię Jaruzelskiemu:

– Dam panu kopię, ale jeśli pan mi udzieli wywiadu i odpowie szczerze na wszystkie pytania.

– Nie ma problemu – odpowiedział i umówiliśmy się na kilka dni później.

Pamiętam, że się rozchorowałem, miałem wysoką gorączkę i zapalenie oskrzeli. Ale przez cztery dni chodziłem z ekipą do jego biura w wydawnictwie przy Alejach Jerozolimskich w Warszawie i wypytywałem o szczegóły jego zamachu, jego stanu wojennego. Nie mam zamiaru referować szczegółowo jego odpowiedzi. Chyba nie istnieje już żadna kopia tego wywiadu. Kręciło się na analogowych betach, kasety były ogromne, już nawet nie ma takich playerów, poza wyspecjalizowanymi archiwami. Ale kasetę straciłem z oczu, dałem ją „Faktom” w którąś rocznicę Grudnia i wsiąkła. Wykorzystano tylko to jedno zdanie: „ona nie musiała wchodzić, ona nawisała”. Ja dziś tej kasety nie mam, więc nikt jej nie ma. W tej sytuacji tylko starsi ludzie, którzy ponad 20 lat temu ten wywiad w Polonii 1 oglądali i są obdarzeni fenomenalną pamięcią mogą potwierdzić, że to, co mówię jest prawdą, inni mają prawo pomyśleć, że zmyślam i fantazjuję. Ale nie zmyślam.

Jaruzelski powiedział, że przełomem w jego życiu była noc owego 1986 r., kiedy Gorbaczow przyjechał do Polski i w cztery oczy przegadali wiele godzin. Nad ranem w całej jaskrawości zrozumiał, że skończyła się jego epoka, że Związek Radziecki, jaki znał z bliska już nie istnieje, doktryna internacjonalizmu proletariackiego (czytaj: pełnego podporządkowania krajów satelickich Moskwie) nie ma już zastosowania; innymi słowy, że ZSRR już nie będzie „nawisał” nad bratnim PZPR-em, a on, Jaruzelski, odtąd nie będzie otrzymywał wytycznych i instrukcji od nikogo. „Teraz baw się sam” – powiedział mu Gorbaczow.

Jaruzelski wyznał, że cały jego świat się zawalił i że minęło kilka tygodni, zanim się pozbierał i zaczął nieco bardziej pragmatycznie zastanawiać się: co dalej? Jak z jednej strony zapewnić „miękkie lądowanie” całej Polsce, a z drugiej, żeby go jego właśni towarzysze nie zjedli bez musztardy, kiedy zrozumieją, że zostali – jak to dzisiaj ładnie mówią rządzący nami filozofowie – odspawani od koryta?

Trochę mu zeszło, zanim wypracował jakąś mglistą koncepcję i zgromadził wokół siebie grupę działaczy partyjnych, gotowych popierać go w nowo obranym kursie.

Wypytywałem go, na ile przełomowe było działanie wielokrotnego premiera Włoch, Giulio Andreottiego, który dwa lata po Gorbaczowie przyjechał do Polski i...

No właśnie. Na cześć pana premiera Andreottiego, ówczesny ambasador Włoch Vincenzo Manno wydał w ambasadzie przy pl. Dąbrowskiego w Warszawie małe przyjęcie. Zaproszono oficjeli, ale także przedstawicieli opozycji. Wśród nich był Adam Michnik. I Manno (jak mi później potwierdził), na wyraźne życzenie Andreottiego, doprowadził do spotkania w cztery oczy Michnika i Jaruzelskiego w ostatnim pokoiku w amfiladzie, na którą składają się salony recepcyjne. Podobno panowie rozmawiali prawie godzinę i podobno tam podłożono podwaliny pod obrady Okrągłego Stołu.

Jaruzelski potwierdził mi to spotkanie z Adamem Michnikiem, ale nie mówił, że było ono przełomowe, że raczej była to okazja do nawiązania kontaktu, który w najbliższych tygodniach i miesiącach miał się okazać użyteczny i że tego dnia po raz pierwszy poczuł szacunek do człowieka, który wraz z Jackiem Kuroniem był głównym celem jego czarnej propagandy przez kilkanaście lat.

Spytałem kilka lat później o to samo Giulio Andreottiego. Miał swoje „odwieczne” prywatne studio w samym centrum Rzymu, przy Piazza San Lorenzo in Lucina, może 150 m. od wyjścia z Palazzo Montecitorio, w którym mieści się Izba Deputowanych, tyleż od przylegającego doń Palazzo Chigi (siedziby rządu) i jakieś 500 metrów od swojego prywatnego mieszkania, na rogu Corso Vittorio Emanuele i Lungotevere.

Był to jeden z najinteligentniejszych, najbardziej doświadczonych i najbardziej cwanych polityków, jakich kiedykolwiek poznałem. Przyzwyczajony do najbardziej niewygodnych pytań nie tylko dziennikarzy, ale i prokuratorów. Ze wszystkich wychodził obronną ręką, więc wcale się nie przejął i moim frontalnym atakiem. Odpowiedział mi tak ogólnikowo, że mogło to być równie dobrze potwierdzenie, jak i zaprzeczenie.

– Spotkanie było, pamiętam jak przez mgłę, ale żebym ja się mieszał w wewnętrzne sprawy innego kraju? Nie, to chyba niemożliwe.

Żeby go pokręciło! Ambasador Manno wielokrotnie mówił mi potem, że to szczera prawda. Ostatnio zapytałem o to samego Adama Michnika, człowieka, który wywarł na moje życie ogromny wpływ, od dnia, kiedy w 1977 r. po raz pierwszy poszedłem do jego mieszkania w Alei Przyjaciół, z duszą na ramieniu, przekonany, że nie wyjdę z tego żywy, że zostanę aresztowany, zamknięty raz na zawsze itp. Rozglądałem się, idąc, na boki, poszukując tabunów śledzących całą ulice ubeków. Może byli, ale nie miałem jeszcze wprawnego oka. Drzwi otworzył mi jego tata, i kazał kilkakrotnie, bardzo głośno powtórzyć moje imię i nazwisko, co zrobiłem z przerażeniem, przekonany, że zostało raz na zawsze utrwalone na taśmach ubeckiego podsłuchu.

Jako się rzekło, Adam miał na moje życie ogromny wpływ, uczył mnie podstaw konspiracji, uczył łączyć politykę z literaturą, filozofią itp. Papierosy, wódka... Kilkakrotnie byłem jego emisariuszem do Gustawa Herlinga-Grudzińskiego i Gustawa Herlinga-Grudzińskiego do niego. Spotkaliśmy się kilka razy we Włoszech na początku lat 90., chwalił moje teksty do „Rzepy”, ale... „Nie stać mnie na ciebie” – powiedział, gdy zapytałem, dlaczego dla niego nie pracuję.

I właśnie Adam, na pytanie „Jak to było z tym spotkaniem z Jaruzelskim w ambasadzie włoskiej”? zmarszczył czoło:

– A kto ci o tym powiedział?

– Ambasador.

– Znaczy, że musiało tak być.

Dyplomata...

Ale