Nasz wspólny przyjaciel - Charles Dickens - ebook

Nasz wspólny przyjaciel ebook

Dickens Charles

0,0

Opis

Wydaje się, że przyszłość Johna Harmona będzie szczęśliwa i wolna od prozaicznych problemów - jest dziedzicem fortuny, a na żonę wyznaczono mu piękną Bellę Wilfer. Wszystko zmienia się jednego dnia, gdy mężczyzna zostaje napadnięty i wrzucony do Tamizy. Choć fizycznie udaje mu się uratować, postanawia skorzystać ze społecznego przeświadczenia o swojej śmierci. Przybiera nazwisko Rokesmith, wynajmuje pokój u rodziców przeznaczonej sobie dziewczyny i z bezpiecznego dystansu przygląda się układom, w których miał funkcjonować. W 1998 r. na podstawie powieści zrealizowano brytyjski serial, w którym wystąpił . David Bradley.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1123

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Charles Dickens

Nasz wspólny przyjaciel

tłumaczył TADEUSZ JAN DEHNEL

Saga

Nasz wspólny przyjaciel

Tłumaczenie Tadeusz Jan Dehnel

Tytuł oryginału Our Mutual Friend

Język oryginału angielski

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2023 SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728387344 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

KSIĘGA PIERWSZA

USTA I PUCHAR

Obskurna, zaniedbana łódka, oblepiona iłem i madą, zdawała się mieć związek raczej z dnem niż powierzchnią rzeki, ale zarówno ona, jak znajdujące się w niej osoby robiły niewątpliwie to, co często zwykły robić, szukały tego, czego często zwykły szukać. Mężczyzna bez nakrycia zmierzwionej głowy, z ogorzałymi rękami odsłoniętymi powyżej łokci sprawiał wrażenie człowieka w półdzikim stanie; luźny węzeł chustki, którą miał na szyi, zwisał ku obnażonej piersi wśród niechlujnej gęstwiny brody i faworytów; odzienie, jakie nosił, zdawało się zrobione z rzecznego szlamu oblepiającego jego czółno. Jednakże bystre spojrzenia mężczyzny świadczyły o jego zawodowym nawyku, a czegoś podobnego dowodziły również najdrobniejsze bodaj czynności dziewczyny, sprawne poruszenia jej rąk, a najbardziej chyba utajony w czujnych oczach wyraz jak gdyby odrazy i lęku.

— Trzymaj się, Lizzie! Prąd tutaj rwący. Trzymaj łódź przed czołem odpływu! — mówił mężczyzna, lecz ufając wprawie i doświadczeniu córki, nie posługiwał się sterem i ze zdwojoną uwagą obserwował wzburzone wody.

Dziewczyna zapatrzona weń bacznie wzdrygnęła się nerwowym dreszczem, kiedy promień zachodzącego słońca rozjaśnił wnętrze czółna i krwistą purpurą ubarwił wilgotną plamę, przypominającą nieco kształt ludzki spowity płachtą.

Mężczyzna odczuł jej niepokój, chociaż zaprzątały go zbliżające się fale odpływu.

— Co ci znów? — zapytał. — Ja nic nie widzę w wodzie.

Szkarłatny odblask zniknął, ustał nerwowy dreszcz dziewczyny, a ojciec, który tylko na moment zwrócił ku niej wzrok, zapatrzył się znów w powierzchnię rzeki. Wszędzie, gdzie wartki prąd napotykał przeszkody, spojrzenia mężczyzny zatrzymywały się na chwilę. Łakomie obejmowały liny lub łańcuchy każdej przycumowanej do nadbrzeży łodzi czy barki, przepatrywały uformowane na podobieństwo strzały smugi wokół filarów Southwark Bridge, badały tłukące mętną wodę koła rzecznych parostatków i spiętrzone wokół niektórych przystani kłody przyniesionego nurtem drewna. Nagle, mniej więcej w godzinę po zapadnięciu zmroku, mężczyzna naprężył linki steru i zwrócił dziób czółna ku brzegowi po stronie hrabstwa Surrey.

ROZDZIAŁ I 

NA ZWIADACH

Za naszych czasów — jednakże w roku, którego określać bliżej nie ma potrzeby — kiedy jesienny dzień chylił się ku zmierzchowi, łódź brudna i o podejrzanym wyglądzie płynęła Tamizą, między żelaznym mostem Southwark Bridge a London Bridge zbudowanym z kamienia. W łodzi znajdowały się dwie osoby: krzepki mężczyzna o szpakowatych włosach w nieładzie i spalonej słońcem twarzy oraz dziewiętnasto- lub dwudziestoletnia śniada dziewczyna, podobna doń wystarczająco, by móc rozpoznać, iż jest jego córką. Dziewczyna posługiwała się swobodnie parą wioseł. Mężczyzna niedbale wsunął za pas dłonie, w których piastował zwisające luźno linki steru, i z uwagą rozglądał się dokoła. Nie miał sieci, powroza z haczykami ni wędki, a zatem nie mógł uchodzić za rybaka; nie był też przewoźnikiem, bo jego łódka, nie malowana i nie ozdobiona napisem, nie miała wyściełanej ławeczki dla pasażera — nie miała żadnego wyposażenia oprócz zardzewiałego bosaka i zwoju sznurów; była mała i wywrotna, nie mogła zatem służyć do przewozu towarów, więc człowiek ów nie trudnił się z pewnością ani transportem rzecznym, ani obsługą zawijających do portu statków. Trudno było odgadnąć, czego wypatruje, lecz bez wątpienia szukał czegoś wzrokiem pożądliwym i pełnym napięcia. Godzinę wcześniej przypływ osiągnął kulminację i przemienił się w odpływ, więc mężczyzna bacznie obserwował bruzdy i wiry rozlanej szeroko, nadciągającej fali, a czółno raz sunęło opornie przeciwko nurtowi, raz umykało przed nim, zależnie od wskazówek, jakich córce udzielał sternik, przy pomocy nieznacznych poruszeń głową. Dziewczyna śledziła jego twarz nie mniej czujnie, niż on śledził powierzchnię Tamizy, ale w czujności jej spojrzeń był wyraz jak gdyby lęku i grozy.

Dziewczyna patrzała ciągle w twarz ojcu, więc odpowiedziała wnet poruszeniami wioseł. Łódka błyskawicznie zmieniła kurs, zadrżała jak gdyby od raptownego szarpnięcia, a mężczyzna wychylił ponad rufę górną połowę ciała.

Lizzie naciągnęła na głowę i twarz kaptur peleryny, którą miała na sobie, i odwróciła się tak, by falbany na przodzie kaptura zwrócić ku ujściu rzeki, czyli w kierunku, w jakim zmierzali. Dotychczas czółno ledwie się posuwało manewrując prawie na miejscu; obecnie brzegi szybko się przesuwały, w tyle pozostawały plamy świateł i cieni pod zapalonymi już latarniami na London Bridge, umykały szeregi statków stojących u nadbrzeży po jednej i drugiej stronie.

Wreszcie mężczyzna wyprostował się na ławce czółna. Ręce i ramiona miał mokre i brudne, więc obmył je wychyliwszy się znów za burtę. W prawej dłoni ściskał coś, co również opłukał w rzece. Były to pieniądze. Nim wsunął je do kieszeni, zabrzęknął raz nimi, chuchnął, popluł — „na szczęście”, jak mruknął ochrypłym głosem.

— Lizzie!

Dziewczyna drgnęła znowu, zwróciła wzrok ku ojcu i dalej wiosłowała w milczeniu. Jej twarz była dziwnie blada. Mężczyzna miał haczykowaty nos, co wraz z pałającymi oczyma i szopą skudłaconych włosów upodabniało go do nastroszonego drapieżnego ptaka.

— Zdejmże to z twarzy.

Dziewczyna zsunęła kaptur.

— O tak... No i dawaj wiosła. Ja popracuję trochę.

— Nie! Ach, nie, ojcze! Nie mogę... Naprawdę, ojcze! Nie mogę usiąść tak blisko... tamtego.

Wstał już, chcąc zamienić z córką miejsca, lecz powstrzymał go jej trwożny okrzyk, więc zasiadł znów u steru.

— Co złego może ci tamto zrobić?

— Nic. Nic, ojcze! Ale ja nie mogę...

— Myślę, że nie cierpisz nawet widoku rzeki.

— Ja... rzeczywiście nie lubię rzeki, ojcze.

— Jak gdyby nie ona dawała ci utrzymanie! Jak gdyby nie była dla ciebie pożywieniem i napojem.

Dziewczyna wzdrygnęła się raz jeszcze i na moment przestała wiosłować. Zdawać się mogło, że zasłabnie. Mężczyzna nie zauważył tego, gdyż spoglądał teraz za rufę na coś, co jego łódź holowała.

— Czemu to, Lizzie, jesteś niewdzięczna dla swojej najlepszej przyjaciółki? Ogień, przy którym grzałaś się, kiedy byłaś niemowlęciem, wyławiałem z rzeki, w sąsiedztwie barek węglowych. Woda wyrzuciła na brzeg koszyk, w którym sypiałaś, a ja przerobiłem go później na kolebkę. Wystrugałem bieguny z kloca przyniesionego też przez Tamizę z wraku jakiegoś statku.

Lizzie odjęła prawą dłoń od wiosła, dotknęła ust i przesławszy ojcu tkliwy pocałunek, jęła znowu wiosłować bez słowa. W tym momencie z łódką zrównała się druga, o podobnym wyglądzie, lecz utrzymana nieco schludniej i przez czas niejaki obie sunęły cicho obok siebie.

— Dobrze znów poszło, Rybaku, hę? — Człowiek, który sam siedział przy wiosłach w swoim czółnie, zerknął z ukosa na ojca Lizzie. — Od razu wiedziałem, że poszło dobrze, jak spojrzałem na bruzdę za twoją łódką.

— Aha — odburknął szorstko Rybak. — A ty co? Znów na wodzie?

— Na wodzie, wspólniku.

Rzeka połyskiwała delikatnym, żółtawym odblaskiem księżyca. Nowo przybyły sunął burta w burtę, pozostając o pół czółna w tyle. Ciekawie zerkał za rufę sąsiedniej łodzi.

— Jak tylko się pokazałeś — mówił — zaraz sobie powiedziałem: „Oho! Jest Rybak i znów dobrze mu poszło”. Niech zdechnę, jeżeli nie pomyślałem: „Znów dobrze mu poszło!” Nie bój się, wspólniku, nie denerwuj; ja go tam nie tknę wiosłem — dodał, gdy Rybak poruszył się niespokojnie na swoim miejscu przy sterze.

Z tymi słowy nowo przybyły dobył z wody wiosło po stronie sąsiedniej łódki i chwycił ręką jej burtę.

— Wygląda na to, Rybaku — ciągnął — że on dosyć dostał. Więcej mu nie trzeba. Musiał wędrować w tę i nazad z niejednym przypływem i odpływem. Prawda, wspólniku? Pewnie też minął mnie, jak szedł w górę ostatni raz. Byłem na wodzie, o tam, pod mostem. Tak mi się zdaje, wspólniku, że masz w sobie coś z sępa, hę? Jak te ptaszyska potrafisz zwietrzyć padlinę.

Mówił to wszystko przytłumionym głosem i raz po raz spoglądał w stronę Lizzie, która niebawem podniosła kaptur. Mężczyźni umilkli i z obrzydliwym zainteresowaniem jęli gapić się na wodną bruzdę za czółnem Rybaka.

— Między nami zgoda, hę? Mam go wziąć na pokład, wspólniku?

— Nie! — padła odpowiedź tak szorstka, że tamten spojrzał z tępym zdziwieniem na Rybaka, nim odpowiedział:

— Zjadłeś, wspólniku, coś, co ci nie poszło na zdrowie?

— Właśnie! — przyznał Rybak. — Za dużo się nałykałem „wspólników”. Nie jestem twoim wspólnikiem.

— Od kiedy to wielmożny pan Rybak Hexam nie jest moim wspólnikiem, hę?

— Od czasu, kiedy ci zarzucono kradzież, obrabowanie żywego człowieka — odparł Hexam z nietajoną pogardą.

— A gdyby mi zarzucono obrabowanie nieżywego człowieka?

— Tego nie mógłby ci nikt zarzucić.

— A tobie?

— Także nie. Czy nieżywemu potrzebne są pieniądze? Czy nieżywy może być właścicielem pieniędzy? Do jakiego świata należy nieżywy człowiek? Do tamtego. Do jakiego świata należą pieniądze? Do tego. Jakże zwłoki mogłyby dysponować pieniędzmi? Jakim cudem mogłyby posiadać pieniądze, chcieć ich, odczuwać brak pieniędzy, dopominać się o pieniądze? Nie udawaj, że nie wiesz, jaka jest różnica między tym, co złe i dobre. Chociaż takie coś w sam raz pasuje do łajdaka, który okradł żywego człowieka.

— Powiem ci, jak to się przedstawia...

— Nic mi nie powiesz. Ja tobie powiem, jak to się przedstawia. Skorzystałeś z okazji i wsunąłeś łapę do kieszeni jednego marynarza: żywego marynarza. Wykręciłeś się i myślisz, żeś strasznie cwany. Niech będzie! Ale po takim zdarzeniu przestań mi wspólnikować. Dawniej pracowaliśmy razem. Teraz nie pracujemy i nigdy nie będziemy pracować. Wynoś się! Odbijaj!

— Rybaku! Jeżeli wyobrażasz sobie, że tak mnie spławisz, to...

— Jeżeli tak cię nie spławię, popróbuję inaczej. Rąbnę podnóżkiem przez palce albo w łeb bosakiem. Odbijaj! A ty, Lizzie, ciągnij do domu! Ciągnij, skoro nie chciałaś puścić do wioseł ojca.

Dziewczyna ruszyła szybko i niebawem drugie czółno zostało daleko za rufą. Ojciec Lizzie rozsiadł się wygodnie. Z miną człowieka zadowolonego z siebie i godnego zapalił fajkę, aby delektując się dymem obserwować to, co miał na holu. „To” jak gdyby opierało się chwilami, kiedy łódź zwalniała, chwilami próbowało odzyskać swobodę, przeważnie jednak sunęło posłusznie za łódką. Nowicjusz mógłby sobie wyobrażać, iż przepływające nad tym fale jak gdyby odzwierciedlają zmiany wyrazu twarzy człowieka niewidomego. Wszelako Rybak nie był nowicjuszem, a wyobraźni nie miał.

ROZDZIAŁ II 

„CZŁOWIEK SKĄDŚTAM”

Państwo Veneeringowie byli nowiuteńkimi ludźmi, zamieszkałymi w nowiuteńkim domu, w nowiuteńkiej dzielnicy Londynu. Całe ich otoczenie było nowe, niby z pudełka. Mieli wyłącznie nowe meble, wyłącznie nowych przyjaciół, wyłącznie nową służbę, nowe srebro stołowe, nową karetę, nową uprząż i konie. Ich portrety były nowe, a sami państwo Veneeringowie stanowili małżeństwo zaślubione o tyle świeżo, o ile dało się to legalnie pogodzić z posiadaniem nowiuteńkiego dziecka; gdyby mogli zaopatrzyć się w pradziadka, niewątpliwie przybyłby on do domu prosto z wielkiego magazynu meblowego — opakowany w rogoże, bez jednej rysy lub skazy i wypoliturowany po czubek głowy.

Bo w rezydencji Veneeringów wszystkie sprzęty i przedmioty były starannie polerowane na wysoki połysk — od zdobnych nowiuteńkim herbem krzeseł w hallu do najbardziej nowomodnego fortepianu i (przenosząc się wyżej) nowiuteńkiej drabiny przeciwpożarowej. Urządzenie domu znajdowało niejaki odpowiednik w gospodarzach, których powierzchowność trochę nazbyt zalatywała warsztatem i sprawiała wrażenie lepkiej od świeżej politury.

Veneeringowie budzili ciągle wątpliwości skromnego sprzętu używanego podczas obiadów, który łatwo dawał się przetaczać na rolkach, a gdy nie znajdował zastosowania, bywał przechowywany nad remizą pojazdów do najęcia, przy Duke Street w dzielnicy Saint James. Sprzęt ów nosił nazwisko Twemlow. Jako stryjeczny brat lorda Snigswortha cieszył się stałym zapotrzebowaniem i w wielu domach reprezentował — można by powiedzieć — stół obiadowy w jego normalnym stanie. Na przykład państwo Veneeringowie wydając obiad rozpoczynali zazwyczaj od Twemlowa, a następnie uzupełniali ten kwiat płatkami, czyli dobierali doń gości. Czasami stół składał się z Twemlowa i pół tuzina płatków, czasami z Twemlowa i tuzina płatków, czasami Twemlow bywał rozdmuchiwany do największych rozmiarów i pysznił się dwudziestką płatków. Przy uroczystych okazjach pan Veneering i pani Veneering zasiadali naprzeciw siebie pośrodku stołu, co jeszcze bardziej potwierdza paralelę, im więcej bowiem rozdmuchiwano Twemlowa, tym dalej znajdował się on od środka stołu, a bliżej kredensu po jednej stronie jadalni lub też kotar przesłaniających okna po drugiej.

Nie to jednak dręczyło słaby umysł Twemlowa. Do podobnych sytuacji nawykł i potrafił godzić się z nimi. Otchłań, której dna sięgnąć nie był w stanie, od której zaczynały się rosnące wciąż i przybierające na sile kłopoty w życiu Twemlowa, stanowiło pytanie bez odpowiedzi, czy jest najstarszym przyjacielem Veneeringa, czy też najnowszym. Roztrząsaniom tego problemu prostoduszny dżentelmen poświęcał wiele żmudnych godzin — nie tylko w swojej siedzibie nad remizą pojazdów do najęcia, lecz również pośród sprzyjających medytacjom, chłodnych cieni placu Saint James Square. A było to tak. Twemlow spotkał pierwszy raz Veneeringa w swoim klubie, gdzie Veneering nie znał wtedy nikogo, prócz jegomościa, który dokonał prezentacji, i sprawiał wrażenie najserdeczniejszego pod słońcem przyjaciela Veneeringa, jakkolwiek ich związki narodziły się przed dwoma dniami, kiedy to więzy unii dwojga dusz scementowała przypadkowa dysputa na temat niecnego stanowiska władz klubowych w kwestii przyrządzania filetów z cielęcego combra. Niezwłocznie po zawarciu znajomości Twemlow otrzymał zaproszenie na obiad u Veneeringa i zjadł obiad, w którym uczestniczył również ów jegomość z klubu. Następnie, bardzo rychło, Twemlow otrzymał zaproszenie na obiad u owego jegomościa z klubu i zjadł obiad, w którym uczestniczył również Veneering. W domu jegomościa z klubu zasiedli do stołu deputowany do Parlamentu, inżynier, płatnik Długu Narodowego, autor wiersza o Szekspirze, ktoś wiecznie niezadowolony oraz ktoś piastujący urząd publiczny, a wszystkie te osoby sprawiały wrażenie kompletnie obcych dla Veneeringa. Ale niezwłocznie po tym przyjęciu Twemlow otrzymał zaproszenie na obiad u Veneeringa, wydany specjalnie po to, by mógł spotkać deputowanego do Parlamentu, inżyniera, płatnika Długu Narodowego, autora wiersza o Szekspirze, kogoś wiecznie niezadowolonego oraz kogoś piastującego urząd publiczny, a w trakcie obiadu odkrył, że wspomniani panowie są najserdecznejszymi pod słońcem przyjaciółmi Veneeringa, natomiast pani Veneering darzy małżonki wspomnianych panów (wszystkie były również obecne) najgorętszym uczuciem i nieograniczonym zaufaniem.

Doszło do tego, że pan Twemlow nieraz obejmował czoło dłonią i mówił do siebie w swoim mieszkaniu: „Nie mogę myśleć o tym. Coś takiego wystarczy, by rozmiękczyć najtwardszy mózg”. Ale myślał i myślał nieustannie, i nie potrafił znaleźć rozwiązania.

W dniu, o którym mowa, Veneeringowie wydają wieczorny bankiet. Ma w nim wziąć udział Twemlow plus jedenaście płatków — w sumie czternaście osób. Czterech nieliberyjnych lokai o wydatnych gorsach stoi szeregiem w hallu. Piąty wstępuje na schody z miną tak ponurą, jak gdyby chciał przemówić: „Oto jeszcze jeden żebrak przyszedł na obiad; takie jest życie” — i anonsuje:

— Pa-an Twemlow!

Pani Veneering wita serdecznie miłego pana Twemlowa; pan Veneering wita serdecznie swojego kochanego Twemlowa. Pani Veneering nie oczekuje, by w gruncie rzeczy pana Twemlowa interesowało coś tak nudnego jak niemowlęta, ale pan Twemlow w charakterze starego przyjaciela musi i może zechce spojrzeć na niemowlę. Pan Veneering serdecznie i z przejęciem kiwa głową nad nowiuteńkim sprzętem.

— Ha! Lepiej będziesz poznawać przyjaciela rodziny, kruszynko, jak zaczniesz coś spostrzegać — mówi i niebawem prezentuje swojemu kochanemu Twemlowowi dwu przyjaciół: pana Bootsa oraz pana Brewera i najwyraźniej nie ma pojęcia, który z nich jest który.

Później przytrafia się coś okropnego.

— Pa-an Podsnap! Pa-ani Podsnap!

— Podsnapowie, moja droga — zwraca się pan Veneering do małżonki, zerkając z życzliwym zainteresowaniem ku otwartym drzwiom.

Zbyt uśmiechnięty i przerażająco rześki, okazały mężczyzna, który pojawia się w drzwiach z żoną u boku, niezwłocznie ją porzuca, aby skoczyć w stronę Twemlowa, wołając donośnie:

— Witam! Witam! Rad jestem poznać pana! Ma pan prześliczny dom. Chyba nie przybywamy za póżno? Rad jestem z tej okazji. Słowo daję.

Kiedy pierwszy wstrząs mija, Twemlow w swoich staromodnych małych, schludnych trzewikach i w małych, schludnych jedwabnych pończochach dwukrotnie uskakuje do tyłu, jak gdyby chciał przesadzić stojącą za nim sofę. Jednakże okazały mężczyzna dopada go i okazuje się mocniejszy.

— Niechaj mi wolno będzie — mówi, usiłując zwrócić na siebie uwagę pozostałej w oddali małżonki — zaprezentować naszego sympatycznego gospodarza pani Podsnap. Pani Podsnap będzie rada z tej okazji. Słowo daję — kończy z przerażającą rześkością, jak gdyby ów zwrot wydawał mu się wiecznie zielony i zawsze młody.

Tymczasem pani Podsnap, która nie może tak się omylić, gdyż pani Veneering jest jedyną w polu widzenia damą, pomaga małżonkowi najlepiej, jak umie, bo z żałosnym wyrazem twarzy patrzy na Twemlowa, później zaś nie bez współczucia oznajmia pani Veneering: po pierwsze, że niestety pan Veneering coś mizernie wygląda; po drugie, że dziecina już jest bardzo podobna do niego.

Wątpić należy, czy ktokolwiek wzięty za kogoś innego może być kontent z tej racji. W każdym razie pan Veneering, wystrojony na ten wieczór w nowiuteńką, godną młodego Antinousa koszulę o batystowym gorsie, nie uznał za komplement faktu, iż poczytano go za Twemlowa, który jest zasuszony, zwiędły i o jakieś trzydzieści lat starszy. Pani Veneering również odczuła dotkliwie imputowanie jej małżeństwa z Twemlowem. Natomiast Twemlow jasno zdawał sobie sprawę, że jest osobą urodzoną nierównie lepiej niż Veneering, a więc sklasyfikował okazałego mężczyznę jako impertynenta i osła.

W nader zawikłanej sytuacji pan Veneering z wyciągniętą dłonią podchodzi do okazałego mężczyzny i daje wyraz zadowoleniu, iż może go powitać, na co ów osobnik, niepoprawny w swojej przerażającej rześkości, odpowiada bez wahania:

— Dziękuję. Wstyd mi, słowo daję, że nie mogę sobie chwilowo przypomnieć, gdzie spotkałem już pana. Ale rad jestem z tej okazji. Słowo daję.

Następnie rzuca się na Twemlowa, który z wszystkich swych wątłych sił stawia opór i nastaje, by jako Veneeringa zaprezentować go pani Podsnap, lecz przybycie innych gości kładzie kres nieporozumieniu. Wtedy pan Podsnap jeszcze raz wymienia uściski dłoni z Veneeringiem jako Veneeringiem oraz Twemlowem jako Twemlowem i ostatecznie kończy sprawę ku całkowitej własnej satysfakcji.

— Zabawne, co? — mówi. — Ale rad jestem z tej okazji. Słowo daję!

Twemlow ma za sobą własne straszliwe przeżycie, pamięta przemianę Bootsa w Brewera i Brewera w Bootsa, a ponadto widzi, że z siedmiorga pozostałych gości cztery zagadkowe postacie błędnie toczą wokół wzrokiem, jak gdyby, pokąd Veneering ich nie dopadnie, absolutnie nie zdawały sobie sprawy, kto właściwie jest Veneeringiem. Twemlow korzysta z tych doświadczeń, a mózg jego twardnieje, zbliżając się do konkluzji, iż mimo wszystko on jest najstarszym przyjacielem Veneeringa. Niebawem jednak następuje kolejne rozmiękczenie i Twemlow gubi się zupełnie, gdy jego oczy napotykają Veneeringa i okazałego mężczyznę, którzy w małym saloniku od podwórka, tuż obok drzwi do ogrodu zimowego, ściskają się niczym bracia bliźniacy, a jego uszy (za pośrednictwem pani Veneering) zostają poinformowane, iż tenże okazały mężczyzna będzie ojcem chrzestnym niemowlęcia.

— Do stołu podano! — oznajmia melancholijny sługa tonem, jakim mógłby powiedzieć: „Zstąpcie na dół, o, nieszczęsne dzieci rodzaju ludzkiego, a zostaniecie otrute”.

Twemlow, nie mając przydzielonej sobie damy, zstępuje po schodach na ostatku, dłonią obejmując czoło. Boots i Brewer sądzą, że jest niedysponowany, więc szepcą między sobą: „Facet słabnie. Widać nie jadł lunchu”. Ale jego oszałamiają tylko życiowe zawiłości nie do przezwyciężenia.

Ożywiony dzięki zupie Twemlow gwarzy dobrotliwie z Bootsem i Brewerem na temat kroniki sądowej w prasie. W trakcie rybnego stadium bankietu Veneering zwraca się doń w roztrząsanej właśnie kwestii, czy jego kuzyn, lord Snigsworth, jest w Londynie, czy też poza Londynem. Twemlow wyjaśnia, że jego kuzyn jest poza Londynem.

— W Snigsworth Park? — pyta pan domu.

— Tak. W Snigsworth — odpowiada Twemlow.

Boots i Brewer dochodzą do wniosku, iż znajomość z kimś takim warto kultywować, a Veneering upewnia ich raz jeszcze, że Twemlow to sprzęt opłacalny. Tymczasem lokaj krąży wokół stołu, jak posępny alchemik, i po każdym pytaniu: „Można służyć chablis?” — zdaje się dorzucać: „Nie chciałbyś, gdybyś wiedział, z czego się to robi”.

Wielkie lustro nad kredensem odbija stół i całe towarzystwo. Odbija nowy herb Veneeringów: polerowanego lub lśniącego wielbłąda wykonanego w złocie lub srebrze. Kolegium Heraldyczne wyszukało Veneeringowi praszczura-krzyżowca, który zdobił tarczę wielbłądem (lub mógłby zdobić, gdyby wpadł był na taki pomysł), a zatem karawana wielbłądów strzeże owoców, kwiatów i świec lub przyklęka, by wziąć ładunek soli. W lustrze przegląda się Veneering: śniady czterdziestolatek o falujących włosach, skłonny do otyłości, przebiegły, tajemniczy, nieprzenikniony — można by rzec, średnio przystojny, zawoalowany prorok, który nie prorokuje. Przegląda się pani Veneering: blondynka o jasnych włosach w obfitości mniejszej, niż mogłaby sobie życzyć, zdobna orlim nosem i palcami przypominającymi orle szpony, wspaniała w wieczorowej toalecie i klejnotach, entuzjastyczna, łaskawa, świadoma, że ją również spowija rąbek mężowskiego woalu tajemniczości. Przegląda się Podsnap zajadający suto: po obu stronach łysej głowy dwa małe skrzydełka sztywnych niby drut, jasnych włosów, bardzo podobne do szczotek, paciorki szkarłatnych plam na czole, niżej pokaźny obszar zmiętego kołnierzyka. Przegląda się pani Podsnap: kobieta dobra dla profesora Owena, mnóstwo kości i szyi, nozdrza jak u konia na biegunach, surowe rysy, a na głowie majestatyczny stroik, który Podsnap obwiesił wotami ze złota. Przegląda się Twemlow: szary, zasuszony, układny, wrażliwy na wschodni wiatr, ubrany w kołnierzyk i krawat na modłę Pierwszego Dżentelmena Europy; policzki ma zapadłe, jak gdyby przed laty podjął wielki wysiłek, by zamknąć się w sobie, i osiągnąwszy tyle, nie mógł dokazać więcej. Przegląda się dojrzała młoda dama: kruczoczarne loki i cera dostatecznie jasna, gdy dostatecznie upudrowana, jak to obecnie ma miejsce; dojrzała młoda dama jest najwyraźniej usidlana przez dojrzałego młodego dżentelmena, który ma za dużo nosa na twarzy, za dużo rudej barwy w faworytach, za dużo torsu w kamizelce, za dużo blasków w spinkach, oczach, guzikach, konwersacji, zębach. Przegląda się urocza stara lady Tippins zajmująca miejsce po prawej stronie Veneeringa: ogromna, tępa, bezbarwna, podługowata twarz, żywo przypominająca odbicie ludzkiej twarzy w łyżce stołowej, na czubku głowy farbowany kok stanowiący odpowiednie przejście do gęstwy sztucznych włosów dalej w tyle; lady Tippins z satysfakcją traktuje protekcjonalnie siedzącą naprzeciw niej panią Veneering, która z nie mniejszą satysfakcją daje się protekcjonalnie traktować. Przegląda się jeszcze jeden z najstarszych przyjaciół Veneeringa, jakiś „Mortimer”, który nigdy uprzednio nie był w tym domu i, zdaje się, nie ma chęci wrócić tu więcej; z niepocieszoną miną siedzi po lewej stronie pani Veneering, bo został omotany przez lady Tippins (przyjaciółkę z lat chłopięcych) i zmuszony, by przyjść do Veneeringów i mówić, jakkolwiek nie jest usposobiony rozmownie. Przegląda się Eugene, przyjaciel Mortimera, jak gdyby pogrzebany żywcem na oparciu krzesła, za ramieniem dojrzałej młodej damy, przystrojonym naramiennikiem z pudru; z posępną miną szuka ukojenia w pucharze szampana, ilekroć Alchemik raczy puchar napełnić. Wreszcie lustro odbija Bootsa i Brewera oraz drugą parę nadętych Buforów zainstalowanych między resztą towarzystwa a możliwymi nieprzewidzianymi wydarzeniami.

Obiady u Veneeringów bywają doskonałe — inaczej nie przychodziliby tam wciąż nowi ludzie — a więc wszystko idzie składnie. Lady Tippins przeprowadza serię doświadczeń na swoim systemie trawienia, tak skomplikowanych i śmiałych, że gdyby dało się je ogłosić drukiem wraz z wynikami, rodzaj ludzki mógłby odnieść niemałą korzyść. Nieustraszona stara wędrowniczka kosztuje wiktuałów z wszystkich części świata, a gdy po zdobyciu przez nią Bieguna Północnego służba uprząta talerzyki po lodach, z ust lady Tippins padają słowa:

— Veneering, mój drogi...

(Twemlow unosi dłoń do czoła, bo wydaje mu się nagle, iż lady Tippins musi być najstarszą przyjaciółką.)

— Veneering, mój drogi, zapewniam pana, że to najdziwaczniejsza historia! Ale jak ktoś, kto daje ogłoszenie, nie wymagam, abyś mi wierzył na słowo. Przedstawiam odpowiednie referencje. Mortimer to moje referencje. On wie wszystko na ten temat.

Mortimer unosi opadające powieki i lekko rozchyla wargi. Później uśmiecha się mętnie, jak gdyby mówił: „Po co to komu?” — opuszcza znów powieki i zamyka usta.

— Hej, Mortimer! — Lady Tippins uderza drewnianą oprawą złożonego zielonego wachlarza po knykciach swojej lewej ręki (szczególnie bogatej w knykcie). — Stanowczo żądam, abyś powiedział wszystko, co masz do powiedzenia o tym człowieku z Jamajki.

— Słowo honoru, jak żyję, nie słyszałem o żadnym człowieku z Jamajki, prócz jednego, który był czyimś bratem — odpowiada Mortimer.

— No to z Tabago.

— Nie słyszałem też o nikim z Tabago.

— Prócz — dorzuca Eugene tak nieoczekiwanie, że dojrzała młoda dama, która zdążyła zupełnie o nim zapomnieć, usuwa sprzed niego ramię przyozdobione naramiennikiem z pudru — prócz naszego przyjaciela, co długo odżywiał się zapiekanką z ryżu i żelatyną, póki wreszcie na jego to lub owo lekarz nie zalecił czegoś innego i barania noga nie zakończyła jego dni.

Stół ożywił się nieco, gdyż odniósł wrażenie, że Eugene wschodzi. Ale było to złudne wrażenie: Eugene zaszedł znów niebawem.

— Przyznasz chyba, moja kochana — podejmuje lady Tippins zwracając się do pani Veneering — że to zachowanie najnikczemniejsze pod słońcem? Prowadzam swoich amantów, po dwu i trzech na raz pod warunkiem, że będą mi posłuszni i wierni. I co się dzieje? Oto pierwszy amant, szef wszystkich moich niewolników, publicznie zaniedbuje przyjęte zobowiązania! A mój drugi amant, nieokrzesany jeszcze, to prawda, ale, jak liczyłam, dobrze zapowiadający się na przyszłość, udaje, że nie może sobie przypomnieć czegoś, co zna na pamięć! Czemu tak postępują? Aby mnie drażnić, bo wiedzą, że mam do nich słabość!

Makabryczne bajeczki na temat amantów to stały konik lady Tippins. Zawsze znajduje się w jej orszaku paru amantów, ona zaś prowadzi mały ich rejester, wpisuje tam nowego amanta albo wykreśla dawnego, albo przenosi amanta na czarną listę, albo awansuje do wyżyn błękitnej listy, albo sumuje amantów, czy też zajmuje się swoim notatnikiem na inną modłę. Panią Veneering zachwyca ten rodzaj humoru. Zachwyca również Veneeringa. Podobnym wypowiedziom dodają być może pikanterii żółte plamy na szyi lady Tippins, podobne w kolorze do łapek kurczęcia.

— Z miejsca skazuję na banicję fałszywego łotra. Już dziś skreślę go z Kupidonu (tak, moja kochana, nazywam rejestr amantów). Ale stanowczo życzę sobie wysłuchać opowieści o „Człowieku Skądśtam”, a ponieważ utraciłam własne wpływy, proszę cię, kochanie — (to do pani Veneering) — abyś wydusiła z niego tę historię. Ach, ty krzywoprzysięzco! — (to do Mortimera, przy wtórze kolejnego trzaśnięcia wachlarzem).

— Wszyscy jesteśmy zainteresowani „Człowiekiem Skądśtam” — wtrąca Veneering.

Wówczas czwórka Buforów ożywia się równocześnie i rozbrzmiewają naraz cztery głosy:

— Głęboko zainteresowani!

— Przejęci!

— Romantyczna historia!

— Może to człowiek znikąd!

Nagle pani Veneering (ujmujące wady lady Tippins są widać zaraźliwe) składa ręce niby napraszające się dziecko, zwraca twarz ku swojemu sąsiadowi z lewej strony i powiada:

— Ja, plosię... Baldzo plosię... Niech będzie o ćlowieku skądśtam.

Wobec czego czwórka Buforów jednocześnie poruszona jakąś zagadkową siłą, woła chórem:

— Dalszy opór niemożliwy!

— To żenujące — zaczyna niemrawo Mortimer — bardzo żenujące, doprawdy, mieć zwrócone na siebie oczy całej Europy. Ale pocieszam się tym, że w tajnikach serca przeklną państwo lady Tippins, gdy wyjdzie na jaw, jak wyjść musi, iż ten „Skądśtam” to okropny nudziarz. Przykro mi, lecz muszę ogołocić go z romantyczności i dać mu określone miejsce zamieszkania. Otóż ma on przybyć z miejscowości, której nazwa wyleciała mi z pamięci, zapewne jednak nasunie się państwu, skoro powiem, że wyrabia się tam wino.

— Day i Martin? — podpowiada Eugene.

— Nie, nie! — przeczy niewzruszony Mortimer. — Ta firma kojarzy się z porto. Mój człowiek ma przybyć z kolonii, skąd pochodzą wina południowoafrykańskie. Słuchaj, stary! Nie chodzi przecież o statystykę, lecz o dziwną historię.

Zazwyczaj tak się dzieje, że przy stole Veneeringów nikt nie zwraca szczególnej uwagi na samych Veneeringów, a ktoś, kto ma coś do powiedzenia, zwraca się do osoby z własnego wyboru.

— Ów człowiek — ciągnie Mortimer spoglądając na Eugene’a — nosi nazwisko Harmon i jest jedynym synem groźnego starego łotra, który zbił pieniądze na śmieciach.

— Spodnie z czerwonego sztruksu i dzwonek? — pyta ponury Eugene.

— A także drabinka i kosz, jeżeli sobie życzysz. W każdym razie, tak czy inaczej dorobił się jako przedsiębiorca wywózki śmieci i mieszkał w norze pośród pagórkowatej okolicy składającej się z samych śmieci. Na własnych niewielkich terenach stary zrzędliwy kutwa działał niby wulkan w zamierzchłych czasach, bo wzniósł własne pasmo wzgórz, których formację geologiczną stanowiły śmiecie. Pył węglowy, odpadki warzyw, kości, różne skorupy, śmiecie segregowane i nie segregowane — krótko mówiąc, wszelkiego autoramentu śmiecie.

W tej chwili Mortimer przypomina sobie przelotnie panią Veneering i pod jej adresem rzuca kilka następnych słów. Później szuka znowu słuchacza, sonduje Twemlowa i nie znalazłszy oddźwięku zwraca się ostatecznie do Buforów, którzy przyjmują go entuzjastycznie.

— Duchowej istocie (sądzę, że to właściwe wyrażenie) tej szacownej osoby szczyt satysfakcji sprawiało wyklinanie najbliższych krewnych i wyrzucanie ich za drzwi. Rzecz naturalna, rozpoczął działalność od ukochanej małżonki i w rezultacie mógł sobie pozwolić swobodnie na identyczne potraktowanie głupich kaprysów córki. Wybrał dziewczynie męża odpowiadającego bez zastrzeżeń własnym, lecz bynajmniej nie jej gustom i rozpoczął kroki, by w charakterze posagu wydzielić sam nie wiem ile, ale jakąś zawrotną ilość śmieci. W tym stadium sprawy biedaczka oznajmiła z całym respektem, iż jest potajemnie zaręczona z bardzo popularnym osobnikiem, któremu powieściopisarze i wierszokleci dają miano Inny, a zatem małżeństwo po rodzicielskiej myśli mogłoby tylko uczynić śmiecie z jej serca i śmiecie z jej życia, czyli na znaczną skalę włączyć ją do ojcowskiej branży. Dostojny starzec zareagował natychmiast i (w mroźną zimową noc, jak powiadają) wyklął dziewczynę i wyrzucił za drzwi.

W tym momencie Alchemik, który nisko widać oszacował anegdotę Mortimera, przydziela Buforom nieco francuskiego wina, a ci, poruszeni znów zagadkową siłą, wlewają je w siebie jednocześnie, robią szczególnie zadowolone miny i wołają chórem na cztery głosy:

— Słuchamy dalej!

— Zasoby pieniężne Innego były, jak to się zawsze dzieje, bardzo ograniczone. Myślę nawet, że nie użyję zbyt mocnego wyrażenia, gdy nazwę go skończonym golcem. Mimo to Inny poślubił pannę, o której mowa i, pokąd nie zmarła, żył z nią w skromnym domku, który miał prawdopodobnie ganek zdobny splotami kapryfolium i wiciokrzewu. W kwestii oficjalnej przyczyny zgonu młodej kobiety odsyłam państwa do urzędu stanu cywilnego dzielnicy, w której był położony ów skromny domek, sądzę jednak, że troski i niepokoje od zarania życia mogły z tym mieć coś wspólnego, chociaż nie zostały uwidocznione na liniowanych kartkach i drukowanych formularzach. Bezsprzecznie tak właśnie być musiało z Innym, którego utrata młodej żony kompletnie załamała i przeżył ją nie więcej niż o jeden rok.

W tonie obojętnego Mortimera coś zdawało się świadczyć, że on, człowiek z dobrego towarzystwa, pozwala sobie na słabość wzruszania się własną opowieścią — naturalnie w granicach, na które w jakichkolwiek warunkach zdobyć się wolno dobremu towarzystwu. Ukrywał to wzruszenie troskliwie, ale odczuwał je chyba. Ponury Eugene również uległ zbliżonym uczuciom, bo zrobił jeszcze bardziej ponurą minę i zawzięcie począł manipulować nożykiem deserowym. Natomiast czarująca lady Tippins oznajmiła, że gdyby Inny wyżył, z pewnością zostałby wpisany na czoło rejestru jej amantów, a dojrzała młoda dama wzruszyła naramiennikami z pudru i roześmiała się z jakiejś poufnej i dla niej tylko przeznaczonej uwagi dojrzałego młodego dżentelmena.

— Obecnie — podejmuje Mortimer — musimy wrócić (jak zwykli mówić powieściopisarze, chociaż czytelnik wolałby, aby nie wracali) do naszego „Skądśtam”. Miał czternaście lat i tanim kosztem kształcił się w Brukseli, gdy jego siostra została skazana na wygnanie. Po niejakim czasie dowiedział się o tym, prawdopodobnie od niej, bo matka już nie żyła. Nie wiem, jak się dowiedział. W każdym razie natychmiast zdezerterował ze szkoły i przyjechał do Anglii. Musiał być dzielny i zaradny, by zdobyć się na podróż dysponując tylko kieszonkowym w sumie pięciu sous na tydzień. Ale dotarł tu jakoś i stanąwszy przed ojcem wystąpił śmiało w obronie siostry. Czcigodny rodzic uciekł się do klątwy i wyrzucenia za drzwi, a chłopiec przerażony i wstrząśnięty do głębi, zbiegł, by na świecie szukać lepszego losu, zamustrował na jakiś statek i ostatecznie osiadł gdzieś w stronach, gdzie robią wina południowoafrykańskie. Był drobnym posiadaczem ziemskim czy też farmerem lub plantatorem. Mogą to państwo nazwać, jak się im podoba.

Nagle szuranie nogami daje się słyszeć w hallu i ktoś puka do drzwi jadalni. Alchemik podchodzi do nich, przez chwilę konferuje godnie z kimś niewidocznym i opuszcza pokój udobruchany widać godziwą przyczyną pukania.

— Tak się złożyło, że nasz „Skądśtam” został odnaleziony niedawno, po czternastu latach na obczyźnie.

Jeden Bufor, ku zgorszeniu trzech pozostałych, wyłamuje się nieoczekiwanie i własną odrębność podkreśla pytaniem:

— Jak odnaleziony i dlaczego?

— A prawda! Dziękuję za przypomnienie — odpowiada Mortimer. — Czcigodny rodzic umarł.

Ten sam Bufor ośmielony powodzeniem mówi:

— Kiedy?

— Pewnego dnia. Jakiś rok temu.

— Na co? — pyta gładko ten sam Bufor. Ale napotyka melancholijny przykład rozczarowania, gdyż pozostała trójka spogląda nań lodowato, a nikt inny nie darzy go uwagą.

— Czcigodny rodzic umarł — powtarza Mortimer, który na moment przypomina sobie, że Veneering siedzi u stołu, i po raz pierwszy doń się zwraca.

— Umarł — wtóruje z powagą zaszczycony tak Veneering, krzyżuje ramiona na piersiach i marszczy czoło, by w należytym skupieniu słuchać dalszego ciągu; ale w tej chwili znajduje się znów sam w posępnym świecie.

— Znaleziono jego testament — ciągnie Mortimer chwytając spojrzeniem oko pani Podsnap, bardzo podobne do oka konia na biegunach — datowany rychło po ucieczce syna. Zgodnie z ostatnią wolą zmarłego najniższa kopa w paśmie wzgórz śmieciowych wraz z domkiem stojącym u jej stóp ma przypaść staremu słudze, który jest zarazem jedynym egzekutorem testamentu. Resztę majątku, bardzo pokaźnego majątku, stary zapisał synowi. Nadto polecił, by go pogrzebano z pewnymi dziwacznymi ceremoniami oraz zastosowano środki zapewniające, że nie powróci do życia. Ma się rozumieć, nie będę nudził państwa szczegółami. No i to wszystko, z wyjątkiem...

Nagle urywa się opowieść. Alchemik wraca do jadalni, więc wszyscy spoglądają ku niemu — nie dlatego, by ktokolwiek chciał go oglądać, lecz z racji specyficznego dziwactwa natury ludzkiej, które każe korzystać z każdej sposobności, by popatrzeć gdziekolwiek, byle nie na osobę mówiącą w tej chwili.

— ...z wyjątkiem warunku, iż dziedzictwo syna zależy od jego małżeństwa z dziewczyną, która w dniu sporządzania testamentu miała mniej więcej pięć lat, a obecnie jest panną na wydaniu. Dzięki poszukiwaniom i ogłoszeniom w prasie okazało się, że nasz „Skądśtam” to ów syn, który, niewątpliwie bardzo zdziwiony, jest teraz w drodze do Anglii, gdzie odziedziczy nie lada fortunkę i pojmie żonę.

Pani Podsnap pyta, czy ta młoda osoba jest młodą osobą nie pozbawioną urody i wdzięku? Mortimer nie potrafi na to odpowiedzieć.

Pan Podsnap pyta, co stałoby się z nie lada fortuną, gdyby warunek w kwestii małżeństwa nie został dotrzymany? Mortimer wyjaśnia, że wszystko dostałoby się wówczas wspomnianemu już staremu słudze, z zupełnym pominięciem i wydziedziczeniem syna. Również w przypadku śmierci syna, ów sługa zostałby wyłącznym spadkobiercą.

Pani Veneering udało się właśnie obudzić pochrapującą lady Tippins, której knykcie zręcznie zaatakowała przez stół stosem talerzy i salaterek, gdy całe towarzystwo oprócz samego Mortimera uprzytomniło sobie, iż Alchemik stoi nad Mortimerem z upiorną miną i usiłuje doręczyć mu złożoną ćwiartkę papieru.

Pani Veneering opanowana ciekawością zastyga na moment. Natomiast Mortimer, mimo rozlicznych sztuczek Alchemika, spokojnie pokrzepia się kieliszkiem madery i absolutnie nie dostrzega ewenementu zwracającego powszechną uwagę. Wreszcie lady Tippins, która ma zwyczaj budzić się z drzemki całkiem nieprzytomnie, odzyskuje świadomość miejsca oraz otoczenia i zabiera głos:

— Człowieku bardziej fałszywy niż Don Juan! Czemu nie przyjmujesz listu z rąk Komandora?

Wówczas Alchemik podsuwa złożony arkusik pod nos Mortimera, ten zaś odwraca się i mówi:

— Co to takiego?

Alchemik nachyla się i szepce.

— Kto? — pyta Mortimer.

Alchemik ponownie nachyla się i szepce.

Mortimer patrzy nań i rozwija kartkę. Czyta ją, powtórnie przebiega wzrokiem, odwraca na nie zapisaną stronę, a wreszcie czyta po raz trzeci.

— Wiadomość otrzymałem wyjątkowo na czasie — podejmuje i ze zmienioną twarzą spogląda wokół stołu. — Mamy zakończenie historii o „Człowieku Skądśtam”.

— Już się ożenił?

— Nie chce się żenić?

— Pośród śmieci znaleziono kodycyl?

— Nie! — odpowiada Mortimer. — Same pomyłki. Finał jest bardziej ostateczny i dramatyczny, niż sądziłem. „Skądśtam” utonął!

ROZDZIAŁ III 

DRUGI CZŁOWIEK

Kiedy spódnice dam wstępujących na schody Veneeringów poczęły znikać na piętrze, Mortimer wyszedł również z jadalni, powiedział służbie, że życzy sobie widzieć posłańca, który list przyniósł, i z hallu skręcił do biblioteki pełnej nowiuteńkich książek w nowiuteńkich suto złoconych oprawach. Posłańcem okazał się chłopiec lat około piętnastu. Przez pewien czas Mortimer patrzał na niego, on zaś przyglądał się ścianie i nowiuteńkim pielgrzymom zdążającym do Canterbury — umieszczonym w złotych ramach, które zajmowały miejsca więcej niż krajobraz, a rzeźby na nich były liczniejsze niż pielgrzymi.

— Kto to napisał?

— Ja, proszę pana.

— A kto kazał ci napisać?

— Mój ojciec. Jesse Hexam.

— On znalazł zwłoki?

— Tak, proszę pana.

— Co robi twój ojciec?

Chłopiec zawahał się, spojrzał z wyrzutem ku pielgrzymom, jak gdyby oni wplątali go w drażliwą sytuację, i wreszcie bąknął skubiąc prawą nogawkę spodni:

— Zarabia na życie nad rzeką.

— Daleko tam?

— Dokąd, proszę pana? — zapytał chłopiec ostrożny teraz i znowu w drodze do Canterbury.

— Do mieszkania twojego ojca.

— Ładny kawałek drogi, proszę pana. Przyjechałem dorożką i dorożka czeka na zapłatę. Jeżeli pan chce, możemy nią wrócić, a zapłaci pan później. Najprzód pojechałem do pańskiej kancelarii, bo tak było napisane w papierach, co je znaleźli w kieszeni. Ale tam nie zastałem nikogo, tylko chłopaka w moich latach. On przysłał mnie tutaj.

Chłopiec stanowił szczególny zlepek niezupełnego prymitywu i niezupełnej cywilizacji. Głos miał ochrypły i prostacki, twarz pospolitą i równie pospolitą i źle wyrośniętą postać. Ale był czystszy niż zazwyczaj wyrostki takiego pokroju, jego pismo, chociaż zbyt duże i okrągłe, wyglądało nieźle, a na grzbiety książek zerkał z rozbudzonym zainteresowaniem, sięgającym głębiej niż okładka. Nikt umiejący czytać nie spogląda nigdy na książkę — nawet zamkniętą książkę na półce — tak jak ktoś, kto czytać nie potrafi.

— Może wiesz, chłopcze, czy zastosowano jakieś środki, by topielca przywrócić do życia? — podjął Mortimer szukając jednocześnie swojego kapelusza.

— Nie pytałby pan o to, proszę pana, gdyby pan widział, w jakim on jest stanie. Równie łatwo byłoby przywrócić do życia rzesze faraonowe, co utonęły w Morzu Czerwonym. A gdyby Łazarz chociaż przez pół tak spróchniał, byłby to największy z wszystkich cudów.

Mortimer miał już kapelusz na głowie.

— O! — zawołał odwracając się w stronę posłańca. — Widzę, chłopcze, że jesteś obyty z Morzem Czerwonym.

— Czytałem o tym w szkole z nauczycielem.

— I o Łazarzu?

— O nim także. Tylko niech pan nic nie mówi ojcu! Nie mielibyśmy w domu chwili spokoju, gdyby się dowiedział. To pomysł mojej siostry.

— Masz dobrą siostrę, prawda?

— Aha, wcale niezłą — przyznał chłopiec. — Ale ona mało co umie. Poznaje tylko litery, bo ją nauczyłem.

Posępny Eugene nadszedł z rękami w kieszeniach i asystował przy końcowej części dialogu. Kiedy chłopak wyraził się lekceważąco o swojej siostrze, ujął go stanowczym ruchem za podbródek i jego twarz obrócił ku sobie, aby popatrzeć na nią.

Wyrostek stawił opór.

— Co to, proszę pana? Myślę, że pozna mnie pan, jak się drugi raz spotkamy?

Eugene nie udzielił odpowiedzi, lecz zwrócił się do Mortimera z propozycją:

— Mogę ci towarzyszyć, jeżeli sobie życzysz. Zgoda?

Wobec tego pojechali w trójkę wehikułem, który przywiózł chłopca. Dwaj przyjaciele (kolegowali niegdyś w szkole średniej) zasiedli we wnętrzu karetki i zapalili cygara. Posłaniec ulokował się na koźle, obok dorożkarza.

— Posłuchaj, Eugene — zaczął po drodze Mortimer — od pięciu lat figuruję na zaszczytnej liście notariuszy przy wysokim sądzie Chancery oraz radców prawa cywilnego. I co? Przeciętnie raz na dwa tygodnie słucham bezpłatnie poleceń w kwestii testamentu lady Tippins, która nie ma nikomu nic do zapisania, a ponadto nie miałem nigdy sprawy, z wyjątkiem tej romantycznej historii.

— A ja — podchwycił Eugene — siedem lat temu zostałem powołany do palestry jako rzecznik sądowy, i od tej pory nie prowadziłem nigdy żadnej sprawy i nigdy nie będę prowadził. A gdyby nawet trafiło się coś takiego, nie wiedziałbym, jak się do tego zabrać.

— Nie jestem pewien — podjął Mortimer z kamiennym spokojem — czy w mojej aktualnej sprawie mam znaczną przewagę nad tobą.

Eugene ułożył nogi na przednim siedzeniu dorożki.

— Nienawidzę swojej profesji — oznajmił.

— Nie zrobi ci różnicy, jeżeli umieszczę nogi obok twoich? — zapytał Mortimer. — Dziękuję. Ja także nienawidzę swojej profesji.

— Została mi narzucona — ciągnął posępny Eugene. — Okazało się, że w rodzinie potrzeba nam obrońcy sądowego. No i mamy świetnego!

— Została mi narzucona — powtórzył Mortimer. — Okazało się, że w rodzinie potrzeba nam notariusza. No i mamy świetnego!

— Jest nas czterech w spółce adwokackiej — podjął Eugene. — Wszystkie nazwiska, wypisane jak trzeba, zdobią drzwi czarnej nory nazywanej apartamentem. Każdy z nas ma czwartą część kancelisty, Ali Baby w jaskini rozbójników. A z całej tej kompanii jeden Ali Baba zasługuje na jaki taki szacunek.

— Ja tkwię sam u szczytu ohydnej klatki schodowej, w kancelarii z widokiem na cmentarz, i dysponuję całym kancelistą. Chłopak nie ma do roboty nic, prócz gapienia się na cmentarz, więc strach bierze na myśl, co z niego będzie, gdy osiągnie wiek dojrzały. Nie wiem, czy w tym nędznym gawronim gnieździe medytuje nad wiedzą, czy nad morderstwami? Nie wiem, czy gdy dorośnie po długich samotnych rozmyślaniach, zechce oświecać, czy też truć bliźnich? Zastanawiam się nad tym i tak wygląda jedyny okruch moich zainteresowań zawodowych. Można cię prosić o ogień? Bardzo dziękuję.

Eugene rozsiadł się wygodniej, skrzyżował ramiona na piersi i paląc z zamkniętymi oczyma, mówił dalej trochę przez nos:

— A rozmaici idioci gadają o energii! W całym słowniku, pod wszystkimi literami od „A” do „Z” nie znajdziesz nic, co mierziłoby mnie bardziej niż wyraz „energia”. Bzdurna paplanina! Papuzie skrzeczenie! Co, u licha, mam zrobić? Wypaść na ulicę, porwać za kołnierz pierwszego lepszego faceta o zamożnym wyglądzie, potrząsnąć nim i przemówić: „Prawuj się zaraz, kundlu, i mnie zaangażuj albo żegnaj się z życiem!” To byłby dowód energii, co?

— W pełni zgadzam się z tobą, Eugene. Ale daj mi prawdziwą okazję, daj coś, dla czego warto działać z rozmachem, a pokażę ci swoją energię.

— Ja także — dorzucił Eugene.

Istnieje znaczne prawdopodobieństwo, że w ciągu tegoż wieczora i w zasięgu miejskich doręczeń londyńskich urzędów pocztowych dziesięć tysięcy innych młodych mężczyzn wypowiadało takie same, pełne nadziei słowa.

Koła toczyły się i toczyły coraz to bardziej w dół, opodal Monumentu i Tower, i Doków, i dalej, jeszcze niżej, poprzez Ratcliffe i Rotherhithe, gdzie nagromadzone szumowiny ludzkie zdają się spływać z terenów wyżej położonych i zalegać w moralnym rynsztoku, pokąd pod własnym ciężarem nie przestąpią nadbrzeża, aby zatonąć w rzece. Dalej i dalej, pośród statków jak gdyby osiadłych na lądzie i domów jak gdyby pływających — gdzie bukszpryty zaglądają w okna, a okna gapią się na statki — toczyły się koła, by stanąć wreszcie u zbiegu mrocznych uliczek zmywanych przez wody rzeki, lecz nie zmywanych na żadną inną modłę. Tam chłopiec zeskoczył z kozła i otworzył drzwi karetki.

— Dalej musi pan pójść pieszo, proszę pana. To niedaleko — powiedział w liczbie pojedynczej, by ostentacyjnie pominąć Eugene’a.

— Diablo zapadły kąt! — mruknął Mortimer potykając się na kamieniach i śmieciach nadbrzeża, gdy chłopiec skręcił szybko w boczny zaułek.

— Tam, proszę pana, mieszka mój ojciec; tam gdzie się świeci.

Nędzny budynek sprawiał wrażenie starego wiatraka. Na czole miał spróchniałą drewnianą brodawkę wskazującą miejsce, gdzie niegdyś znajdowały się śmigi, jednakże w mrokach nocy całość rysowała się nader mętnie. Chłopiec podniósł klamkę, otworzył drzwi i wszyscy weszli od razu do niskiej, okrągłej izby, gdzie stał mężczyzna zapatrzony w czerwony ogień, a dziewczyna zajęta szyciem siedziała opodal. Ogień płonął w nie przytwierdzonym do komina zardzewiałym metalowym koszu, na stole zaś kopciła i połyskiwała zwyczajna lampka w kształcie cebulki hiacynta, osadzona w szyjce kamionkowej butelki. W jednym kącie stała drewniana ława lub prycza, w drugim wiodły na piętro również drewniane schody — tak prymitywne i strome, że przypominały raczej drabinę. Pod ścianą stało kilka opartych o nią starych wioseł, a w innym miejscu mały kredensik z wystawą najpospolitszych naczyń stołowych i kuchennych. Nie tynkowany pułap stanowił zarazem podłogę izby na piętrze, a że był bardzo stary, sękaty, brudny i pozapadany, zdawał się jeszcze bardziej obniżać to pomieszczenie. Pułap, ściany i podłoga były obficie upstrzone śladami mąki, minii, wilgoci oraz jakimiś innymi plamami zapewne z czasów funkcjonowania wiatraka, wszystko zaś przedstawiało obraz zniszczenia i niechlujstwa.

— Jest ten pan, ojcze.

Mężczyzna stojący nad czerwonym ogniem odwrócił się, podniósł kudłatą głowę i spojrzał na przybyłych wzrokiem drapieżnego ptaka.

— Pan, proszę pana, nazywa się Mortimer Lightwood?

— Tak brzmi moje nazwisko — odparł Mortimer. — Czy to, co pan znalazł — zerknął niepewnie w kierunku pryczy — jest tutaj?

— Nie powiem, żeby akurat tutaj, ale niedaleko. Wszystko załatwiłem formalnie. W porę zawiadomiłem policję i policja wzięła ciało pod opiekę. Nikt nie marnował czasu. Policja już wydrukowała ogłoszenie, a tu jest papier, co w druku pisze o tym.

Hexam uniósł butelkę z lampką i przybliżył do zawieszonego na ścianie policyjnego ogłoszenia z nagłówkiem: ZNALEZIONO ZWŁOKI. Dwaj przyjaciele zaczęli czytać, a przyświecający im Hexam czytał tymczasem w ich twarzach.

— Jak widzę, biedak miał przy sobie tylko papiery — powiedział Lightwood przenosząc wzrok z opisu tego, co znaleziono, na znalazcę.

— Tylko papiery.

Dziewczyna podniosła się i wyszła ze swoim szyciem w ręku.

— Pieniędzy nie było, oprócz trzech pensów w kieszeni pod połą surduta — ciągnął Mortimer.

— Trzy. Monety. Po pensie — potwierdził Hexam trzema osobnymi zdaniami.

— Kieszenie spodni próżne i wywrócone.

Rybak przytaknął skinieniem głowy.

— Tak często bywa. Nie wiem, czy to robi woda, czy jak? Proszę tu spojrzeć — ciągnął przybliżając butelkę do drugiego bardzo podobnego arkusza. — Jego kieszenie też były próżne i wywrócone. Albo tutaj. — Oświetlił sąsiedni arkusz. — Jej kieszenie też były próżne i wywrócone. I tego, proszę pana. I tego. Ja nie umiem czytać i wcale nie chcę umieć, ale wszystko wiem wedle miejsca na ścianie. To był marynarz, a na ramieniu miał wytatuowane dwie kotwice, banderę i litery G.F.T. Proszę spojrzeć i sprawdzić.

— Rzeczywiście.

— A to była młoda kobieta w szarych trzewikach i bieliźnie znaczonej krzyżykiem. Proszę zobaczyć, czy nie tak?

— Rzeczywiście.

— Ten miał paskudną ranę ciętą przez oko, a tutaj są dwie młode siostry, które przywiązały się chustką jedna do drugiej. Tu stoi napisane o starym pijaczynie w bamboszach i szlafmycy, który, jak później wyszło na jaw, obiecał, że zrobi dziurę w wodzie za postawioną z góry kwaterkę rumu; no i dotrzymał słowa pierwszy i ostatni raz w życiu. Pięknie mi tapetują pokój, a ja ich wszystkich znam. Na tyle jestem uczony.

Szerokim gestem oświetlił całość dekoracji — jak gdyby blaskiem własnej inteligencji i wiedzy — a następnie umieścił butelkę na stole i stojąc za nim, jął bystro przyglądać się gościom. Miał osobliwą cechę niektórych ptaków drapieżnych, bo gdy marszczył czoło, podnosiła się jego niechlujna czupryna.

— Myślę, że nie wszystkich ich pan wyłowił, prawda? — zapytał Eugene.

— A pan, za przeproszeniem, jak się nazywa? — odparł z wolna drapieżny ptak.

— To mój przyjaciel — wtrącił Mortimer Lightwood. — Pan Eugene Wrayburn.

— Aha... Pan Eugene Wrayburn. I czego to pan Eugene Wrayburn chciałby się ode mnie dowiedzieć?

— Zapytałem po prostu, czy pan sam wyłowił ich wszystkich?

— Rozumiem i odpowiem po prostu: prawie wszystkich.

— Czy w wielu przypadkach zdarzały się uprzednio morderstwa lub rabunek? Jak pan przypuszcza?

— Ani tak, ani inaczej — odburknął Hexam. — Przypuszczenia to nie moja robota. Gdyby pan musiał zarabiać na życie z dnia na dzień wyciąganiem takich rzeczy z rzeki, nie byłby pan na pewno skory do przypuszczeń. Czy mam pokazać drogę?

Lightwood twierdząco skinął głową, więc Rybak otworzył drzwi, w których ukazała się nagle twarz bardzo blada i zatroskana — twarz człowieka niewątpliwie zdenerwowanego.

— Co się stało? — zapytał Rybak Hexam. — Zwłoki zgubiły się? Czy może znaleziono drugie, hę?

— Ja się zgubiłem — odrzekł nieznajomy śpiesznie i bardzo nerwowo.

— Zgubił się pan?

— Jestem... Jestem tutaj obcy... Nie potrafię znaleźć drogi. Szukałem miejsca, gdzie mógłbym zobaczyć to, co jest tutaj opisane. Być może chodzi o znajomego mi człowieka.

Przybysz dyszał ciężko i mówił nie bez wysiłku, lecz pokazywał świeżo wydrukowane ogłoszenie policyjne, którego egzemplarz, wilgotny jeszcze, zdobił również ścianę izby. Zapewne świeżość arkusza albo też dokładna obserwacja jego ogólnego wyglądu podszepnęła Hexamowi gotowy wniosek.

— Panie mecenasie Lightwood. Ten pan w naszej sprawie.

— Pan Lightwood?

Podczas krótkiej pauzy Mortimer i nieznajomy bystro spojrzeli sobie w twarze. Nie znali się wzajemnie.

— O ile się nie mylę — powiedział Mortimer przerywając kłopotliwą ciszę z właściwą mu swobodą i opanowaniem — pan był łaskaw wymienić moje nazwisko.

— Powtórzyłem je po tym człowieku.

— Wspomniał pan również, że jest obcy w Londynie.

— Najzupełniej obcy.

— Czy szuka pan niejakiego Harmona?

— Nie.

— A więc mogę niemal zapewnić, iż znajduje się pan na mylnym tropie i najprawdopodobniej nie znajdzie tego, co znaleźć się obawia. Życzy pan sobie pójść z nami?

Niedługie kołowanie zaułkami grząskimi od błota, które mógł zostawić po sobie ostatni brzydko pachnący przypływ, doprowadziło ich do balustrady z obrotową furtką i jasno świecącej lampy posterunku policyjnego. W bielonym pomieszczeniu zastali dyżurnego inspektora, który posługując się piórem, atramentem i linijką zapisywał coś z tak gorliwym skupieniem, jak gdyby był mnichem w klasztorze położonym na szczycie wysokiej góry i nie słyszał furiackiego wycia kobiety szturmującej drzwi celi na położonym tuż obok podwórku. Z tą samą miną pustelnika pochłoniętego medytacjami porzucił księgi i przywitał Rybaka skinieniem głowy, które zdawało się mówić wyraźnie: „O, wiemy wszystko o tobie, a pewnego dnia musisz przeciągnąć strunę”. Następnie poinformował pana Mortimera Lightwooda oraz towarzyszące mu osoby, że będzie im służyć bez zwłoki. Dokładnie i schludnie, ze spokojem godnym iluminatora mszału, dokończył dzieła liniowania, które go ostatnio absorbowało, jak gdyby całkiem nie zdawał sobie sprawy z istnienia kobiety coraz gwałtowniej szturmującej drzwi celi i dzikim wrzaskiem dopominającej się o wątrobę jakiejś innej kobiety.

— Latarkę — powiedział inspektor sięgając po klucze, a gdy wręczył mu ją podkomendny, dodał: — Panowie pozwolą.

Jednym z kluczy otworzył chłodny loszek w głębi podwórka i wszyscy weszli tam, by wyjść jeszcze prędzej. Na razie nikt nie zabierał głosu, jedynie Eugene bąknął pod adresem przyjaciela:

— Mało co gorszy od lady Tippins.

Przy akompaniamencie wrzaskliwego domagania się czyjejś wątroby — jeszcze donośniejszego po ciszy tego, co przyszli obejrzeć — wrócili do bielonej wapnem biblioteki klasztornej, gdzie dzięki uprzejmości opata zapoznali się ze streszczeniem akt sprawy. Brak wskazówek, w jaki sposób zwłoki trafiły do rzeki. W takich przypadkach najczęściej brak wskazówek. Jest zbyt późno, by ustalić niewątpliwie, kiedy nastąpiły uszkodzenia ciała — przed śmiercią czy po śmierci. Jedno godne zaufania orzeczenie lekarskie powiada: przed śmiercią. Drugie godne zaufania orzeczenie lekarskie powiada: po śmierci. Steward statku, którym John Harmon odbywał powrotny rejs do kraju, stawił się, widział zwłoki i pod przysięgą gotów jest stwierdzić ich tożsamość. Świadczy o niej również ubranie, a także znalezione przy nieboszczyku papiery. Jak stać się mogło, że ów człowiek zeszedł na ląd, a następnie zniknął bez śladu do czasu wyłowienia go z Tamizy? Cóż, najprawdopodobniej zaawanturował się trochę, sądząc, że to nieszkodliwa zabawa, a tymczasem zabawa okazała się zgubna. Jutro rozprawa u koronera i werdykt orzeknie z pewnością, że zabójca jest nieznany lub zgon nastąpił skutkiem nieszczęśliwego wypadku.

— Wygląda na to, że wzięło pańskiego towarzysza, mocno go wzięło — powiedział pan inspektor, gdy streszczenie akt dobiegło końca.

— Prawie ma dosyć, co?

Zdania te wymówił przytłumionym głosem, zerkając bystro i nie po raz pierwszy w stronę nieznajomego.

Mortimer Lightwood wyjaśnił, iż ten pan bynajmniej mu nie towarzyszy.

— Czyżby? — zdziwił się inspektor i jak gdyby nastawił uszu. — Skąd go pan wytrzasnął?

Mortimer Lightwood udzielił dalszych wyjaśnień.

Pan inspektor streszczał akta sprawy i prowadził rozmowę siedząc za biurkiem, z łokciami wspartymi o blat i dłońmi złożonymi tak, że palce prawej stykały się z odpowiednimi palcami lewej. Obecnie nie drgnął nawet, poruszył tylko oczyma, kiedy przemówił znacznie dobitniejszym tonem:

— O mało pan nie zemdlał, proszę szanownego pana. Widać nie przywykł pan do takich rzeczy?

Nieznajomy, który dotychczas stał z opuszczoną głową wsparty o kominek, obejrzał się i odpowiedział:

— Nie przywykłem... To okropny widok.

— Pewno spodziewał się pan rozpoznać kogoś?

— Tak.

— I rozpoznał pan?

— Nie. Okropny widok! Przerażający! Okropny!

— Kogo obawiał się pan zobaczyć? — pytał dalej pan inspektor.

— Proszę nam podać rysopis. Może zdołamy coś pomóc.

— Nie, nie! — odparł szybko nieznajomy. — To nie przydałoby się na nic. Dobranoc.

Pan inspektor nie drgnął nawet, nie wydał żadnego rozkazu, lecz jego podkomendny wsparł się palcami w obrotową furtkę, przytrzymał ją lewą ręką, prawą zaś, w której dzierżył zwróconą przez szefa latarkę, uniósł niedbałym gestem i oświetlił twarz nieznajomego.

Głos zabrał pan inspektor:

— Zginął pana przyjaciel, widzi pan. Albo zginął pana nieprzyjaciel, widzi pan. Inaczej, widzi pan, nie przyszedłby pan tutaj. No i co? Chyba to rzecz naturalna zapytać, o kogo chodzi?

— Wybaczy pan, ale nikt zapewne nie może zdawać sobie sprawy jaśniej od pana, że rodziny wolą nie rozgłaszać swoich wewnętrznych niesnasek lub tragedii, jeżeli można tego uniknąć. Nie przeczę, że zadając pytanie spełnia pan obowiązek, ale proszę mi nie odmawiać prawa od uchylenia się od odpowiedzi. Dobranoc.

Powiedziawszy to nieznajomy ruszył znów ku obrotowej furtce, przed którą tkwił podkomendny zapatrzony w szefa i nieruchomy niczym posąg.

— Przynajmniej — powiedział pan inspektor — może nie zgłosi pan zastrzeżeń przeciw pozostawieniu mi biletu wizytowego?

— Nie zgłosiłbym zastrzeżeń — odparł nieznajomy zaczerwieniony lekko i wyraźnie zbity z tropu — gdybym miał bilet wizytowy. Ale go nie mam.

— Przynajmniej — powtórzył pan inspektor nie zmieniając pozy ani tonu — może nie zgłosi pan zastrzeżeń przeciw napisaniu swojego nazwiska i adresu?

— Najmniejszych zastrzeżeń — zgodził się nieznajomy.

Pan inspektor zanurzył pióro w kałamarzu i zręcznie umieściwszy je na ćwiartce papieru, tuż obok własnego łokcia, przyjął dotychczasową pozę. Nieznajomy podszedł do biurka i w czasie, gdy pan inspektor obserwował go z ukosa tak przenikliwie, jak gdyby chciał zapamiętać każdy włos na pochylonej głowie, napisał drżącą lekko ręką: Juliusz Handford, „Gospoda pod Szachownicą”, Palace Yeard, Westminster.

— Zatrzymał się pan tam, jak sądzę?

— Tak.

— A zatem jest pan przybyszem z prowincji?

— Co?... Aha... Z prowincji.

— Dobrej nocy życzę.

Podkomendny ustąpił z drogi, obrócił furtkę, a pan Juliusz Handford opuścił posterunek policji.

— Posterunkowy! — odezwał się pan inspektor. — Pilnować tej kartki i mieć go dyskretnie na oku, sprawdzić, czy rzeczywiście stanął w tamtej gospodzie, dowiedzieć się o gościu, ile można.

Posterunkowy wyszedł, a pan inspektor stał się znowu opatem zacisznego klasztoru, umoczył pióro w atramencie i spokojnie wrócił do swoich ksiąg. Dwaj przyjaciele spoglądali nań, raczej ubawieni jego zawodowymi manierami niż usposobieni nieufnie wobec pana Juliusza Handforda, ale przed rozstaniem zapytali, czy pan inspektor podejrzewa może coś nieładnego?

Opat odrzekł powściągliwie:

— Trudno coś powiedzieć. Jeżeli w grę wchodzi morderstwo, mógł je popełnić każdy. Włamywacz czy doliniarz musi mieć praktykę, lecz nie zabójca. Wszystkich nas stać na coś takiego. Widziałem dziesiątki ludzi, którzy zgłaszali się celem rozpoznania zwłok. Nigdy jednak nie widziałem, by ktoś był wstrząśnięty w taki sposób. Ma się rozumieć, w grę mógł wchodzić żołądek, nie sumienie. Byłby to dziwny żołądek, ale w tej sprawie wszystko przedstawia się dziwnie. Szkoda, że nie ma słowa prawdy w przesądzie, że zwłoki krwawią, kiedy dotknie ich ręka zabójcy. Zwłoki nigdy nie dają znaku. Taka tam hałasuje ile wlezie i będzie tak przez całą noc — (na myśli miał krzykliwe dopominanie się o czyjąś wątrobę). — Ale od nieboszczyków diabła tam się człowiek dowie.

Do czasu rozprawy u koronera, wyznaczonej na dzień jutrzejszy, nie pozostało nic do załatwienia, więc przyjaciele rozstali się z Rybakiem i jego synem, którzy odeszli swoją drogą. Ale u ostatniego skrzyżowania uliczek Hexam kazał chłopcu wracać do domu, sam zaś powędrował „na pół kufelka” do szynku z czerwonymi zasłonami w oknach, który niby wzdęta narośl sterczał nad groblą.

Chłopiec odemknął drzwi — jak uprzednim razem — i znowu zastał siostrę siedzącą przy ogniu i zajętą szyciem. Kiedy wszedł, uniosła głowę.

— Dokąd chodziłaś, Liz? — zapytał.

— Tak sobie. Spacerowałam po ciemku.

— Po co? Przecież wszystko było, jak trzeba.

— Jeden z tych panów, ten, co to nic nie mówił, jak tutaj byłam, strasznie mi się przyglądał. Bałam się, że niepotrzebnie może wypatrzyć coś w mojej twarzy. Ale mniejsza z tym, Charley. Miałam gorsze zmartwienie, kiedy przyznałeś się ojcu, że trochę umiesz pisać.

— Drobiazg! Wmówiłem mu, że bardzo źle to robię i moich kulfonów pewno nikt nie odczyta. A jak pisałem i smarowałem papier palcem, ojciec był całkiem zadowolony.

Dziewczyna odłożyła robotę, przysunęła swój stołek bliżej ognia i stołka, na którym siedział chłopiec, a jej dłoń spoczęła na jego ramieniu.

— Charley! Postarasz się nie marnować czasu? Postarasz się, prawda?

— Ma się rozumieć. Ja to bardzo lubię.

— Wiem, Charley, wiem. Pracujesz ciężko. Dobrze się uczysz. Wiem. Ja też pracuję trochę, obmyślam różne rzeczy, kombinuję. Czasami budzę się ze snu i myślę, jakby uciułać tu szylinga, tam szylinga i w ten sposób przekonać ojca, że pomału zaczynasz zarabiać nad rzeką.

— Jesteś ulubienicą ojca. O wszystkim go możesz przekonać.

— Chciałabym, Charley, żeby tak było. Bo gdyby mi się udało przekonać ojca, że nauka to coś dobrego i że moglibyśmy wszyscy żyć lepiej, umarłabym z radością.

— Nie mów o swojej śmierci, Liz!

Dziewczyna splotła dłonie na ramieniu brata, wsparła o nie świeży, śniady policzek i siedząc tak, zapatrzona w ogień, mówiła dalej:

— Czasami, wieczorem, kiedy ty jesteś w szkole, a ojciec...

— „Pod Sześcioma Ochoczymi Dokerami” — podchwycił i szybkim ruchem głowy wskazał kierunek szynku z czerwonymi zasłonami w oknach.

— Aha. Siedzę wtedy, patrzę w ogień i zdaje mi się, że widzę nad rozżarzonym węglem, o tam, gdzie teraz jest odblask...

— To gaz, Liz — wtrącił znów chłopiec. — Gaz dobywa się z drewna, które dostało się pod muł i pod wodę i leżało tak od czasów arki Noego. Spójrz! Wezmę pogrzebacz, poruszę...

— Daj spokój, Charley. Ogień zanadto rozgorzeje. Mówiłam o matowym odblasku, co pokazuje się i znika tuż nad żarem. Kiedy patrzę tam wieczorami, widzę... jak gdyby obrazy.

— Pokaż taki obraz! — zawołał. — Powiedz, gdzie patrzeć.

— Na to, Charley, potrzeba moich oczu.

— Śmiało, Liz! Powiedz chociaż, co twoje oczy oglądają?

— My tam bywamy, Charley: ja i ty z czasów, kiedy byłeś maleńki i nigdy nie znałeś matki.

— Nie gadaj, Liz, że nigdy nie znałem matki — przerwał raz jeszcze. — Znałem siostrzyczkę, która była mi i siostrą, i matką naraz.

Objął ją obydwiema rękami, przygarnął, ona zaś roześmiała się z zadowoleniem i w oczach jej zabłysły łzy radości.

— My tam bywamy, Charley — podjęła. — Kiedyś ojciec wychodził do pracy i dom zamykał na klucz, bo strach mu było, że się spalimy albo powypadamy z okna. Siadywaliśmy wtedy na naszym progu i na innych progach, siadywaliśmy na brzegu rzeki, włóczyliśmy się, aby czas jakoś zabić. Ty, Charley, ciężki byłeś do noszenia, więc często musiałam odpoczywać. Raz sen nas morzył i drzemaliśmy w jakimś kącie, raz byliśmy głodni, ale najczęściej i najbardziej dokuczało zimno. Pamiętasz?

— Pamiętam — odparł Charley, ściskając siostrę kilkakrotnie — że chowałem się pod mały szal i tam było mi ciepło.

— Czasami deszcz padał, więc wślizgiwaliśmy się pod jakieś czółno albo szukali innej kryjówki, czasami było ciemno, więc siadaliśmy pod latarnią gazową, aby patrzeć na ludzi przechodzących ulicą w jedną i drugą stronę. Wreszcie ojciec nadchodził i zabierał nas do domu, a dom po dniu na dworze wydawał się takim cudownym schronieniem! Ojciec zzuwał mi trzewiki i przy ogniu suszył moje stopy, a później, kiedy ty spałeś już od dawna, sadzał mnie obok siebie, przy ogniu, i palił fajkę. Zauważyłam wtedy, że ręce ojca są duże, ale nigdy nie ciężkie, kiedy mnie dotyka, a jego głos brzmi szorstko, ale nigdy gniewnie, kiedy do mnie mówi. Tak dorastałam i ojciec ufał mi coraz bardziej, widział we mnie swoją towarzyszkę i, niech jaki chce będzie, ale ni razu mnie nie zbił.

W tym momencie zasłuchany chłopiec wydał pomruk, jak gdyby chciał powiedzieć: „Za to mnie bija!”

— Od czasu do czasu, Charley, oglądam takie obrazy z przeszłości.

— A przyszłość? Śmiało, Liz! Jeszcze raz, śmiało! Pobaw się trochę we wróżby.

— Widuję siebie, Charley. Mieszkam nadal z ojcem, trzymam się ojca, ponieważ on mnie kocha i ja kocham jego. Nie potrafię nawet przeczytać książki, bo gdybym się uczyła, ojciec myślałby, że chcę go opuścić, i utraciłabym wpływ na niego. Nie mam takiego wpływu, jaki mieć bym chciała, i nie mogę powstrzymać go od pewnych strasznych rzeczy, ale żyję nadzieją, że i na to przyjdzie wreszcie pora. A tymczasem wiem, że dla ojca jestem ostoją, a gdybym nie dochowała mu wiary, on stałby się zły i szalony, przez zemstę albo z żalu, czy dla jednej i drugiej przyczyny.

— Wróż dalej, Liz! Opowiadaj, jak mnie pokazują twoje obrazy.

— Właśnie chciałam o nich mówić — odrzekła dziewczyna, która od początku nie zmieniła pozy, teraz zaś smutno potrząsnęła głową. — Wszystko inne wiodło do ciebie. A więc jesteś...

— Gdzie, Liz? Gdzie?

— Wciąż w matowym odblasku nad ogniem.

— Diabelnie dużo widzisz w tym twoim matowym odblasku nad ogniem — powiedział przenosząc wzrok z oczu Lizzie ku żelaznemu koszowi na węgle, który na swoich cienkich nóżkach był trochę podobny do szkieletu.

— Jesteś tam, Charley, pracą torujesz sobie drogę, w tajemnicy przed ojcem uczysz się w szkole coraz lepiej i lepiej, zdobywasz nagrody, zostajesz... Jak to mówiłeś, kiedy rozmawialiśmy o tym?

— Aha! Niby wróżka, a nie wie, jak kogoś takiego nazwać! — zawołał Charley, kontent, zdaje się, z drobnego niedomagania matowego odblasku nad ogniem. — Zostaję praktykantem stypendystą.

— Zostajesz praktykantem stypendystą i wciąż uczysz się coraz lepiej i lepiej i wreszcie jesteś nauczycielem o rozległej wiedzy, cieszysz się powszechnym szacunkiem. Ale już wcześniej ojciec odkrył twoją tajemnicę i to rozłączyło cię z nim, a także ze mną.

— Nieprawda, Liz! Nie rozłączyło!

— Ależ tak, Charley, tak. Widzę najwyraźniej, że twoja droga nie jest naszą, a gdyby nawet dało się zyskać przebaczenie ojca (w co nie wierzę), to nasza droga rzuciłaby cień na twoją. Widzę, również, Charley...

— Wciąż najwyraźniej? — zapytał żartobliwie.

— Aha. Wciąż. Widzę, że dokonasz wiele, jeżeli swoją drogę odetniesz od życia ojca i zrobisz nowy, dobry początek. Widzę więc, że zostałam sama z ojcem, staram się prostować jego ścieżki, umacniać swoje wpływy i żyję nadzieją, że dzięki jakiemuś pomyślnemu zbiegowi okoliczności, kiedy on będzie chory albo będzie... sama nie wiem?... uda mi się namówić go, by zajął się czymś lepszym.

— Mówiłaś, Liz, że nie potrafisz przeczytać książki. Ale całą bilbiotekę masz w tym swoim matowym odblasku nad ogniem.

— Cieszyłabym się, Charley, gdybym umiała czytać. Boleśnie odczuwam swój brak wykształcenia. Ale odczuwałabym go bardziej, gdybym nie rozumiała, że ten brak właśnie łączy mnie z ojcem. Słyszysz? To jego kroki!

Było już po północy, więc ptak drapieżny powędrował prosto na grzędę, aby w południe dnia następnego wrócić „Pod Sześciu Ochoczych Dokerów”, w nowym dlań charakterze świadka zeznającego na rozprawie wstępnej u koronera.

Pan Mortimer Lightwood — jak skrupulatnie doniosła prasa — wystąpił tam w podwójnej roli: świadka, a jednocześnie wybitnego prawnika, który przysłuchiwał się przewodowi sądowemu z ramienia osób reprezentujących interesy zmarłego. Pan inspektor też przysłuchiwał się rozprawie zachowując na osobisty użytek swoje obserwacje. Pan Juliusz Handford nie otrzymał wezwania i „Pod Sześciu Ochoczymi Dokerami” był obecny jedynie w myślach inspektora, lecz jak się okazało, podał prawdziwy adres i nie zalegał z regulowaniem należności w gospodzie, gdzie ponadto wiedziano o nim tylko tyle, że prowadzi odosobniony i spokojny tryb życia.

Wydarzenie wzbudziło zainteresowanie szerokich kół, dzięki zeznaniom pana Mortimera Lightwooda na temat okoliczności, w jakich nieboszczyk John Harmon powracał do Anglii, które to okoliczności (na zasadzie wyłącznych praw) były w ciągu dni kilku szeroko omawiane przy obiadowych stołach, a Veneering, Twemlow, Podsnap oraz wszyscy Buforowie relacjonowali je, każdy na własną modłę, i z reguły przeczyli sobie nawzajem. Dalszy rozgłos zapewniły sprawie zeznania Joba Pottersona, stewarda okrętowego, oraz współpasażera niejakiego Jacoba Kibble’a, którzy stwierdzili, iż nieboszczyk John Harmon wysiadł na ląd z małą walizką, a w walizce tej miał kwotę przekraczającą siedemset funtów w gotowiźnie, uzyskaną ze sprzedaży skromnego majątku. Dodatkowy przedmiot zaciekawienia stanowił Jesse Hexam, który wyłowił z Tamizy tak wiele zwłok i na którego korzyść jakiś gorący wielbiciel, podpisujący się „Zwolennik godziwego pochowku” (pewno przedsiębiorca pogrzebowy) nadesłał osiemnaście znaczków pocztowych w pięciu listach do redakcji „Timesa”.

Na podstawie złożonych przez świadków zeznań ława przysięgłych orzekła, że ciało Johna Harmona, posiadające liczne obrażenia, zostało wyłowione z Tamizy w stanie daleko posuniętego rozkładu; że wspomniany John Harmon poniósł śmierć w wysoce podejrzanych okolicznościach, wszelako przewód rozprawy wstępnej nie wyjaśnił w najmniejszym stopniu, kto mógłby być sprawcą tej śmierci. Ława przysięgłych uzupełniła werdykt zaleceniem dla Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (bardzo rozumnym, zdaniem pana inspektora), aby przyznać stosowną nagrodę za rozwikłanie zagadki. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin ukazało się ogłoszenie o wyznaczonej nagrodzie w sumie stu funtów oraz amnestii dla wszystkich osób zainteresowanych, z wyłączeniem bezpośrednich sprawców itd., itd., wszystko jak należy i formalnie.

Ogłoszenie to skłoniło do tym głębszych medytacji pana inspektora, który przez czas pewien przystawał zamyślony na nadrzecznych schodach lub groblach albo czółnem snuł się po Tamizie i usiłował dodawać jakoś jedno do drugiego. Ale zależnie od sukcesów takiego dodawania można otrzymać w ogólnym wyniku albo kobietę i rybę osobno, albo też łącznie syrenę. Niestety pan inspektor potrafił uzyskać ledwie syrenę, w którą nie uwierzyliby oczywiście ani sędzia, ani panowie przysięgli.

A zatem — niby wody, dzięki którym trafiła do świadomości ludzkiej — sprawa, zwana potocznie zabójstwem Harmona — przybierała i opadała, przypływała i odpływała, raz w Londynie, raz na prowincji, czasami wśród pałaców, czasami wśród ruder, niekiedy w gronie dostojnych lordów, dam z arystokracji i doborowego towarzystwa, niekiedy między pracującymi na roli, rzemieślnikami i tragarzami portowymi, by wreszcie, po długim okresie spokojnej wody, odpłynąć i zagubić się w morzu.