Nawracanie Judasza - Stefan Żeromski - ebook

Nawracanie Judasza ebook

Stefan Żeromski

4,3

Opis

"Nawracanie Judasza" to pierwsza część trylogii Stefana Żeromskiego "Walka z Szatanem".

Trylogia ta składa się z następujących utworów "Nawracanie Judasza", "Zamieć" oraz "Charitas". Obejmuje ona panoramę życia Polaków w okresie przedwojennym i w latach I wojny światowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 388

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (6 ocen)
4
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
deva358

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe
00

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA.

CZĘŚĆ DRUGA.

CZĘŚĆ TRZECIA.

Stefan Żeromski

NAWRACANIE JUDASZA

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano zdjęcie Stefana Żeromskiego.

Autor: Anonim.

Wydawnictwo Avia Artis

2017

ISBN 978-83-65810-65-6

CZĘŚĆ PIERWSZA.

 Osobistość, której dnie i uczynki mają być w tem piśmie uwydatnione, a życiorys przytoczony, nosi imię Ryszard, nazwisko — Nienaski. Rodzina tych mianowicie Nienaskich, (bo są, jakoby, i inni), pochodzi z Litwy, a rodowód swój wyprowadza, jak to zwykle w tamtych stronach bywa, z jakowychś gedyminowskich kniaziów. Skoro jednak Ryszard Nienaski nie zagłębiał się sam w owe gedyminowskie ostępy, oczerety i mroki, — skoro nie wydobył stamtąd i nie przyczepił do swego nazwiska żadnego przydomka, ani nazwy herbu, (jak to znowu nagminnym sposobem praktykuje się w Koronie), to niema powodu rozkopywania owego kurhanu zamierzchłej Nienaskich władzy a sławy. Inne natomiast tradycye rodzinne, znacznie bliższe, ale daleko mniej olśniewające, które nie pozostały bez wpływu na ukształtowanie się usposobień i temperamentu tego »bohatera«, muszą być tutaj wzięte pod uwagę. Ryszard Nienaski nie widział nigdy na oczy dziada swego Mikołaja, dziedzica mitycznych Nienasyciszek — pól, lasów, pastwisk, błot, jezior — który onego czasu własnymi końmi rozstawnymi w świat »na Europę« jeżdżał, utrzymywał liczny dwór strzelców, dojeżdżaczów, leśnych, lokajów, kucharzów, — konie, sfory psów, a przede dworem niedźwiedzie i wilki na łańcuchach.

 Tenże dziad, gdy przyszła pora, po stracie całego majątku do ostatniego szeląga, ruszył w brodiażce, na poły bosy, w wielką drogę, w odwrotną polską drogę, dzwoniąc żelazem, — z uśmiechem równie jak dawniej wyniosłym, zarabiać na kawałek nędznego chleba dla wyżywienia rodziny, już to jako cieśla, już jako bednarz w potrzebie mularz, lub dźwigacz ciężarów. Z uśmiechem w »światłych«, gedyminowskich oczach, z pogodą na starem obliczu, wytrwał aż do ostatniej chwili, wierząc, że »taki przyjdzie czas«... Rzucamy tu, oczywista, najogólniejszą kresę tego życia, nie wdając się bynajmniej w szczegóły. Notujemy tylko to, co z całego człowieka zostało w zamierzchłej klechdzie domowej, w gorzkim szepcie ponocnym, w pobieżnym wersecie o cierpieniu panów, co brodiażką i żelazem odkupili grzech rodowy i jaśni, jako aniołowie, stanęli twarzami ku przyszłości.

 Ojca swego, Aleksandra, Ryszard Nienaski pamiętał doskonale, choć go niewiele zaznał. Ten to Aleksander był głównym sprawcą ruiny i kary całego rodu. Odpokutował. — Stanął na drewnianem podniesieniu i wyciągnął już był głowę, ażeby zobaczyć, jaki jest i jak się przedstawia świat poprzez nowoczesny okular polski. Na szczęście, dawne rozległe stosunki i pokrewieństwa, — stare, na poły wygasłe moce miłości i przyjaźni odwróciły i cofnęły tę głowę ku tej stronie świata. Poszedł, równie jak ojciec, podzwaniać w uszach barbarzyńców żelazem na wielkim gościńcu odkupienia.

 Po upływie ośmiu lat cofnięty został z wygnania i otrzymał zezwolenie na pobyt najprzód w granicach Cesarstwa, później — nawet w Warszawie.

 Początkowo obywał się niemal bez odzienia i zupełnie bez mieszkania. Ażeby uniknąć noclegu pod ławką ulicy, sypiał w pracowni współpowietników-litwinów, malarzy, — czyli, po prawdzie, — na rozległym strychu »z górnem świetleniem«.

 Ten przestwór miał w rzeczy samej niejakie światło, padające poprzez brudne szyby i zadymione śniegi, lecz nie był opalany, więc pan Oleś Nienaski musiał się rozgrzewać, jak umiał. Przyzwyczajony do mrozów nieladajakich, zawijał się szczelnie w draperye, w strzępy delij hetmańskich, w łachmany kontuszów i ornatów, w różne stylowe firanki, niezbędne (podówczas) do produkowania dzieł sztuki, nakrywał się staremi kiczami i z jakiemś regimentarskiem, generalskiem, tureckiem, czy ekonomskiem siodłem pod głową spał, jak zabity. Gdy artyści ze swych legowisk nadciągali do wspólnego miejsca twórczości, długo nieraz i hałaśliwie musieli kołatać, nim pan Oleś zdecydował się na wybrnięcie z ornamentów przeszłej potęgi i drzwi otworzył.

 Witał ich wtedy okrzykiem, radośniejszym, niż promień słońca i śmiechem, trzaskającym, jak mróz siarczysty:

 — A co, braciaszkowie, zaspawszy?... Jakie słońce, co za poranek! Jakże piękne jest życie, ach, jak wesołe! I jak dobrze zrobili tamci, voyons, wtedy, że nie powiesili — a? Szczerze wam mówię... Ot, ja w Warszawce, ot, ja między wami — i jeszcze taki poranek!

 Łatwiej jednak było podówczas w »Warszawce« o uczucie bezprzedmiotowej radości z racyi pobytu w obrębie jej rogatek, niż o znalezienie na tejże przestrzeni choćby najmniejszej kromeczki chleba. Gdyby nie współrodacy, zamazujący płótna podobiznami jarmarków, chłopów, koni i krów, — jasny zawsze pan Oleś, radując się weselem wielkiem, że oto godziny jego żywota upływają pod przyćmionem ojczystem niebem, nie byłby może zbyt wiele przeciągnął dni owej radości. Z czasem trafiło się jednak i zajęcie w żydowskim banczku, nie wielkie, »za rubli w miesiąc asygnacyjnych czterdzieście« — ale stałe. Pan Aleksander mógł wychynąć, powiedzmy, z łachmanów, odziać się po ludzku, zamieszkać. Wnet począł uczęszczać na colloquia, odbywające się to tu, to tam u byłych współwędrowców. Te agapy, zaiste wzniosłe w swej prostocie i skromności, zgromadzały ludzi doświadczonych, miarą ognia do cna cielesności i miarą lodu do rdzenia uczuć przez los spróbowanych. Spotykał się tam z postaciami twardemi i mocnemi, w których duchowości słowo nie miało wagi żadnej, uczucie zamieniło się w świadomość, a świadomość stała się jedynie umysłem. Byli to ludzie upartego i krótkiego zdania, zwartej i skończenie ostrożnej formuły, przebiegli, częstokroć doskonale mądrzy. Niektórzy z nich taili jeszcze w sobie, jako najgłębszy sekret, wulkan niewidzialny, zasypany zewnętrzną magmą — większość była na wskroś, na żużel, na kamień wystygła. Wśród ich przesuwał się żwawy »pan Oleś« Nienaski, szanowany i bardzo lubiany przez wszystkich. Ponieważ był najmłodszy i żywy jeszcze wśród nagrobków tego cmentarza, trafił wkrótce oczyma na żywe oczy pewnej panny Cecylii. Romans, krótkotrwałe »konkury«, ślubny kobierzec, po roku syn, właśnie Ryszard. Takie imię nadano mu na życzenie nie tylko ojca, lecz i tamtych starych, — jako pamiątkę, a może zwiastowanie, siłacza Lwie Serce.

 — Lwie Serce, — jako to jest może ten, co exoriare nostris ex ossibus... — i tak dalej.

 Przyszły ultor był wesoły i pogodny, jak cały ród owych cidevant kniaziów Nienaskich. Ani trochę nie martwiła go bieda, stale kwicząca w izdebkach ojczystych. Przeciwnie, — wywierał takie wrażenie, jakby go cieszyła, równie bez miary, jak wszystko, co tylko było na świecie. Coś niecoś z tego, co stanowiło istotę duszy tego rodu, — treść najistotniejsza, główna zawartość wieści domowej, — spadło, jak już było zaznaczone, i na tego Rysia. Widać to było czasu jego pobytu w szkołach, już wtedy, gdy pan Aleksander, tak powszechnie szanowany, zaorując się w robotach biurowych, nocnych, poobiednich, porankowych, — wyczerpał wraz z weselem i jego źródło, — zdrowie cielesne. Odszedł — wytworny, piękny, niepoziomy i niepowszedni, choć na tak nizki szczebel drabiny z wysokiego stanowiska strąciła go twarda dola. Na pogrzebie jego dużo było ludzi świadomych, dużo mglisto czujących i niemało szczerych łez. Nim spuszczono trumnę w głąb tej ziemi, powiedziane było pod wieloma osłonami, należycie sedno rzeczy kryjącemi, o pomoście drewnianym i o pracach »w dalekich stronach«, o czystości sumienia, o nieskazitelności życia, o jasności oczu, w których się, widać, spojrzenie Boga ongi zatrzymało. Osłony i przenośnie tak dobrze zakryły istotę samych faktów, że nawet rodak, stojący w pierwszym szeregu słuchaczów ze łzą w oku i notujący poprzez tę łzę każde słowo, dla wiadomego użytku, poprzekręcał subtelne metafory i sens relacyi spaczył. Skończył się wspaniały pogrzeb, świadectwo niezbite, dowód oczywisty, że umie się w Polsce przynajmniej jedno: — grzebać tęgich ludzi. — Pana Olesiowa wdowa, oraz dzieci, — Ryszard i mała trzylatek córeczka, — zostali sam na sam i oko w oko z ciężką swą dolą. Pomagano, jak to mówią, czem kto mógł. Wdowa udzielała lekcyi muzyki. Wkrótce zmarła jej córeczka Zosia na jednę z chorób ubóstwa, grasującą po ubogich mieszkaniach. We dwa lata potem i sama wdowa osierociła jedynaka. Na szczęście dawał sobie już wtedy radę. Był w siódmej klasie gimnazyalnej.

 Pozostawiony najzupełniej samemu sobie, spotkał się z olbrzymiemi, nieogarnionemi zjawiskami, — z życiem i światem. Obadwa te fenomeny witał tryumfującem wejrzeniem młodzieńczych oczu. Nie obawiał się ich wcale, gdyż miał w sobie głęboką niewiadomość o sile walki, a nadto, coś rozleglejszego, niż świat i bardziej wezbranego od potęgi, niż samo życie. Utrzymywał się z korepetycyi, a każda lekcya to było księstwo nowe, pełne nie tyle tajemnic, ile najweselszych i coraz nowszych »kawałów«. Zaledwie obejrzało się jeden, aliści nasuwał się drugi, jeszcze bardziej interesujący i stokroć ciekawszy. Każdy taki człon świata i zakres życia była to miara mniej lub więcej pełna facecyi, kpiarstw, albo ślepego wesela, ukrytego pod nudnymi smutkami. Ta miazga świata była w magiczny sposób zrośnięta z wewnętrzną wesołością duszy. Na świecie i w życiu było coś jednolitego z wnętrzem duchowem i tylko przypadek tę jednogatunkową materyę sztucznie rozdzielił. Dość było spojrzeć, wbić się w głąb rzeczy myślami, roześmiać się na cały głos, żeby tam kędyś odezwało się to własne, rodzone, dzwonne, miłe, swoje echo. Gdy Ryś Nienaski z jednego krańca Warszawy na wyślizganych podeszwach, niby na nartach, gnał w drugi koniec, jak drwili przyjaciele, z potęgą sześćdziesięciu Nienaskich parowych, — jakże to czarownie uśmiechały się doń kwitnące czereśnie, gdy je w przelocie mijał, — przechylone na parkany Powiśla! Ubogie i czcze pisarskie słowo nie jest w stanie wyrazić tego uśmiechu. A jakaż ludzka sztuka zdoła przypomnieć owoczesną, dla tegoż pana Rysia istniejącą, barwę nieba nad błękitem odległych lasów, — kolor zakrętu Wisły?... Wiosenne noce były wówczas pachnące. Światło księżyca, przesłonięte głuchymi obłokami, odbierało sen, ciągnęło z domu pomiędzy drzewa. Wilgoć deszczu rzeźwiła przygasłą siłę mocniej, niż pokarm. Świst wiatru był głosem, milszym niż muzyka, dla stęsknionego słuchu. Na tęgim mrozie było ciepło od chyżego chodu, gdyż po to był przyjaciel, siarczysty mróz, żeby pobudzać do biegu. Zapach kwiatów posiadał moc tworzenia z niczego marzeń subtelnych, niepotrzebnych, błędnych, które przecie bardziej były przydatne dla zdrowia duszy, niż buty dla ciała. Stopy tęskniły do ciepłego piasku i do błotnistych wybrzeży stawów, — ramiona do objęć zimnej, głębokiej i wieczyście młodej wody rzecznej. Niektóre drzewa w Ujazdowskich Alejach Ryś Nienaski znał i kochał nie tylko, jak najmilszych powierników, lecz jakby zagmatwane wyrazy i niejasne formy samego siebie. Te miłował za kształt, który był niejako figurą pewnych gwałtownych uniesień i burzliwych przeżyć, — inne za woń wiosenną, co na jego nozdrza zdawała się z lubością czekać i życzliwie czyhać w noce ciemne, parne, niememi błyskawicami w dalekości porozdzierane i wzruszone do głębi.

 W tymże czasie młodzieniec ten począł ssać miody z marxowskiego badyla. Sekretne czytanie »czerwonych broszurek« zarówno nocami na stancyi, jak pod ławką w czasie wykładu, ogarnęło go, jak epidemiczna choroba, której już uległa znaczna liczba jego kolegów. Lecz kiedy inni czytali dla mody, ze stadowego nałogu, przez próżność, albo ambicyę, Nienaski począł w tych świstkach i zeszytach odnajdywać swoją własną duszę, odkrywać swą istotę, która nieznana mu spała aż dotąd. Należy to powiedzieć na jego pochwałę, że nowe dogmaty ekonomiczne nie uczyniły zeń drewna, ani partyjnego koczkodana, lecz że w nim właśnie dobro odnalazły i wykryły. Dla większości jego kolegów prawdy i paradoksy broszurkowe były nową dziedziną poznania, albo komunałami niezbędnymi do rozpraw flirciarskich z pannami, środkiem wybicia się na wierzch, — jego, bodaj jedynego z całej grupy, — te argumenty moralnie zahaczyły. Co inni czytali z wierzchu od strony wyrazów, albo sylogizmów, on ujrzał od środka, od samego uczuciowego wnętrza. Dawne domowe powieści, cierpienia, ujęte w słowa krótkie, zgasłe, pyłem biegu życia przysute, nagle zadrżały, ożyły i zrosły się z nowemi myślami. Ciesielski i bednarski żywot dziada, niegdy magnata, dzieło i pracowite wytrwanie ojca, samotna troska matki, — wszystko znalazło swe wytłomaczenie — i wszechlekarstwo. Nikt tego, co Ryś mówił na rozmaitych zbiegowiskach koleżeńskich, nie mógł zrozumieć, gdyż to, co mówił, było nieudolnym bełkotem niemowy o najistotniejszej wiedzy wewnętrznej. To też nie w słowach wylewało się zrozumienie tych rzeczy, lecz w czynach. Ryś nie był ani mówcą, ani pisarzem. Jeżeli zbudował jakieś wypracowanie na umówioną godzinę zebrania, było to ukute, wymęczone, skompilowane i niezdarne. Nadto, do wywodów pościąganych ze źródeł doczepiał zawsze coś swego, co pasowało, jak osioł do karocy. Podobnie było z improwizowanemi mowami, a nawet w dysputach. To też po upływie pewnego czasu Nienaski począł działać raczej, niż pisać. Wszystkie te przeżycia miały swe przyczyny w końskiem zaiste zdrowiu. »Rysiek« nigdy nie chorował. Przez cały ciąg pobytu w gimnazyum nie zapadł nawet na katar. Nie opuścił też ani jednej lekcyi z powodu niezdrowia. Dwie kilkodniowe noty w dzienniku, świadczące o nieobecności w szkole, wynikły wskutek zgonu ojca, — później matki. Ryś źle jadał i bardzo niewygodne miał posłanie. Ale im mniej jadł, tem większy, oczywiście, miał apetyt, a nędza siennika i kołdry wpływała na coraz tęższy sen i coraz czerstwiejsze zdrowie. Bieda nie zdzierała go wcale, lecz raczej szła na dobre. Gdy w podeszwach butów powycierały się najbardziej prawidłowe elipsoidy, a doskonale okrągłe kule śniegowe podczas korepetycyjnych przemarszów wbijały się pomiędzy dwie warstwy rzemienia, nie mając czasu na ekstyrpacyę tych intruzów, szedł nad poziomem, jakby na gwoździach wyniosłości. Siedział na lekcyi w mokrych skarpetkach, lecz szkody na zdrowiu nie ponosił. Zawsze w rozpiętej szyneli, karygodnie powiewając połami munduru, z oczyma błyszczącemi, jak gwiazdy, z uśmiechem na wargach i rumieńcem na policzku obnosił w tłumie miasta radosne świadectwo swej siły.

 Już na parę lat przed wystąpieniem Ryszarda na arenie, gdzie się ścierały gimnazyalne »światopoglądy« i »przekonania« — istniało w Warszawie pewnego rodzaju towarzystwo, a raczej spisek, którego jednem z najgłówniejszych zadań było urabianie młodzieży, kończącej studya szkolne. Założycielem, a przynajmniej jednym z głównych inicyatorów tej społeczności był, powiedzmy, pewien młody lekarz. Nazywał się Bronisław Ustański, w skróceniu, od początkowych liter imienia i nazwiska powszechnie zwany Brusem. Był to człowiek o dużej kulturze i niezwykłem bogactwie intelektu. Pracował usilnie w swym zawodzie, nie tylko dla zarobku, lecz i naukowo, — a nadto często wyjeżdżał do Anglii, Francyi, Niemiec, Szwajcaryi i Szwecyi, ażeby brać udział w kongresach pedagogicznych. Zawiązywał stosunki z ludźmi i instytucyami, badał postępy w dziedzinie samokształcenia i pedagogiki, uczył się sam i przywoził do ciemnej »Warszawki« istne zarodzie pomysłów i czynów. Do społeczności wtajemniczonych należeli chłopcy zdolni i szlachetni, których łączyła przyjaźń wzajemna. Oprócz tego głównego węzła spajała ich w jedno idea walki z rozpustą, łajdaczeniem się, onanizmem, piciem alkoholu, paleniem tytoniu, karciarstwem, próżniactwem, czytaniem i oglądaniem pornografii. Wspólna podnieta zapalała ich do pracy w kierunku intensywnego pomagania sobie i naokół w zdobywaniu wiedzy. Ci młodzi ludzie z najrozmaitszych szkół, nawet z ławy uniwersyteckiej i z poza szkoły, mieli kilka zaledwie wspólnych myśli, czy haseł. Czcić człowieka przytłoczonego niedolą, — wrogów przeistaczać na apostołów swej wiary, — nie prześladować, — nie potępiać, — nie nienawidzić, — i tym podobne. Jedni ze stowarzyszonych byli skrajnie radykalni, inni umiarkowani, jedni religijni, inni wolnomyślni, ci wykwintni, a tamci prości w obejściu i życiu. Całość była poniekąd zawiązkiem, logarytmem, polskim cieniem, a zarazem potrzebą, przeczuciem — skauta.

 W mieszkaniu młodego lekarza »Brusa» był pokoik poza gabinetem przyjęć, tak zwana rozmównica. Ilekroć Brus był w domu, zawsze tam ktoś z młodych na niego w rozmównicy czekał. Lekarz znikał na chwilę i wówczas słychać było szepty, spory, dysputy, przekonywanie, narady i tyrady. Młodzi spiskowcy odnajdywali zdolnych chłopców po norach stróżowskich i robotniczych poddaszach, dawali bezpłatne lekcye biedakom, brali z kałuży jednostki zepsute i szerzyli swe sieci aż na gimnazya prowincyonalne. Nienaski trafił przypadkowo na tę młodocianą organizacyę, kilkakroć był na posiedzeniu w rozmównicy doktorskiej i wtedy dopiero znalazł się we właściwym żywiole. Mało upłynęło czasu, aliści wyszedł niemal na herszta całej imprezy.

 Jaki był jego stosunek do tej sprawy, najlepiej wytłomaczy przykład. Pewien inżynier, znajomy doktora Brusa, jechał kolejką podmiejską i z nudów począł rozmawiać z chałatowym wyrostkiem, siedzącym naprzeciwko. Żydek jechał do cudotwórcy, rabina w Kalwaryi. Inżynier rozpytywał go o rozmaite szczegóły, tyczące się wielkiego cadyka, i dowiedział się od swego przypadkowego towarzysza drogi, że ten gorąco pragnie uczyć się rozmaitych mądrości, że nawet w tym celu jedzie po wskazówki i rady do wiekiego rabina. Ale uczyć się nie ma za co, bo rodzice jego są to biedacy, straganiarze za Żelazną Bramą. Od słowa do słowa zwierzenia zeszły na taki poziom, że inżynier wypisał na swym bilecie adres doktora Ustańskiego i polecił aspirantowi udać się do rozmównicy. Ów żydek, Hersz Pipeles, poszedł w kilka dni później i zadzwonił pod wskazanym adresem. Przyjęto go tam, jak każdego innego, przychylnie i dobrotliwie. Gdy wyłuszczył swoje marzenia, że chciałby zostać doktorem albo inżynierem, uśmiechano się, gdyż Herszek liczył już sobie pod dziewiętnaście wiosen, a niewiele umiał. Jednakże nie odtrącano go bezwzględnie. Kilku ze stowarzyszenia podjęło się uczyć tego »Pipka«. Jeden wykładał mu język polski, inny arytmetykę, ten geometryę, a tamten języki. Między innymi Ryszard podjął się nauczania matematyki tego aspiranta do wysokich godności. Nauka poszła dość gładko i w przyspieszonem tempie, gdyż uczeń forsownie pracował. Nadto wytworzyło się oryginalne współżycie i niejako przyjaźń między takiemi dwiema postaciami, jak Nienaski i Pipeles. Mówili do siebie — »ty« — i nie mieli dla siebie tajemnic. Hersz wyznawał Ryszardowi wszystko, gdyż tego wymagała reguła, i w ten tylko sposób ostatni mógł jedynie pojąć nowego przyjaciela, oraz niejako prześwietlić wszystkiem, co miał w sobie uznanego za dobre i godne »apostolstwa«. Ale nie była to sprawa łatwa. Pipek miał naturę twardą, jak krzemień, nieustępliwą i nieufną. Mówił prawdę, ale tylko dla tego, że owej prawdy wymagał interes. Nie rozumiał tych wszystkich ludzi, z którymi los go zetknął, i nie mógł ze siebie wydobyć wiary w ich szczerość.

 Głupstwem, — poprostu głupstwem, — wydawało mu się być ich bezpłatne poświęcenie jednych dla drugich, nauczanie dla nauki, szerzenie ideałów, w szczególności zaś dążność upowszechnienia oświaty. Sam uczył się u tych komicznych poczciwców, ponieważ czynili to bardzo dobrze, skwapliwie i tanio. Nie chciał brać od nich za darmo pracy. Wypłacał się za nią, czem mógł, śmiesznie małemi sumkami, które dostawał od rodziców i krewnych, — ale koniecznie składał co miesiąc owo mikroskopijne wynagrodzenie. Pobierano je, żeby go nie zrażać (z przeznaczeniem na cele ogólne). Nie przemawiały do Pipelesa ideały Ryszarda i jego kolegów. Pozostał sobą, twardym chałatowym chasydem, religiantem. Gdy się zjawiał w izdebce Nienaskiego, a ten poczęstował go, przypuśćmy, pomarańczą, Hersz przyjmował poczęstunek, ponieważ mógł był spożyć koszerną zawartość po obłupaniu zewnętrznej skóry owocu. Nakładał czapkę i, odwrócony twarzą do kąta, zajadał. Wielokrotnie usiłował przekonać swego mentora, że rozśmieszająca go do żywego pasya spiskowców do powszechności oświaty powinnaby się zamienić na dobrze prosperujący interes, który właśnie należałoby, dla dobra niewielu jednostek, zacieśnić i mocno ograniczyć. Ponieważ jednak to wywoływało tylko długie, namiętne i nużące go wywody, poprzestawał na biegu rzeczy, jaki zastał, gdyż sam bardzo dobrze na tem wychodził. Pozwalał przyjaciołom trwać w nieszkodliwym dlań i zabawnym błędzie. Nienaski zapoznał się z rodzicami Herszka i zawiązał z nimi przyjacielski stosunek. Ideje otrzymane, wyczytane z książek i zaczerpnięte wśród dysput u doktora Brusa stały się rodzajem wewnętrznego światła, ni to owe latarnie pewnych rodzajów stworzeń w ciemnościach dna oceanu. Ryś nosił je po plugawych zaułkach, oświetlając sobie nimi najczarniejsze nory życia. W miarę tych wędrówek, natura jego stawała się coraz bardziej ciekawą świata i łakomą poznania natury ludzkiej. Weseliło go to do głębi duszy, gdy mógł kłaść się niejako przed ludźmi, rozpętywać przez swe poświęcenie dobre instynkty swoje i cudze, doszukiwać się w sobie i bliźnich istoty najgłębszej, poznawać nie zewnętrzne, ordynarne, mocne bydlę, lecz słabego wewnętrznego anioła. Wszystkie te młodociane piękności i wiry dusz nazywały się technicznie »nawracaniem Judasza«.

 Wszystko to jednakowoż trwało zbyt długo. Spisek miał czas na to, żeby wyhodować swego własnego Devadattę. Znalazł się taki wśród pupilów doktora Brusa, wynaleziony w jakiejś suterynie, cierpliwie i pracowicie odchuchany z nędzy i skostnienia, odhodowany na sercu, nauczony niejednej mądrości i przygarnięty do tajemnic.

 Około Wielkiejnocy ostatniego roku pobytu Ryszarda w gimnazyum odbył się zjazd kilkunastu delegatów wszystkich ognisk z gimnazyów prowincyonalnych. Delegaci zjechali się z zachowaniem wszelkich ostrożności, zgromadzili się już nie w ciasnej rozmównicy, lecz w salonie doktora, — zostali, — oczywiście, wydani przez Devadattę komu należy, — jak to mówią, nakryci. Doktora Brusa, Nienaskiego i kilku starszych prowodyrów poproszono, żeby troszeczkę posiedzieli dla odpoczynku po bieganinie w dziewictwie pól ideału. Odpoczynek trwał dosyć długo. Ryszard z poprawną wytrzymałością spełnił, co do niego należało: milczał, zaprzeczał, jak się patrzy, brał na siebie, — i tak dalej. Gdy wyszedł na świat, dowiedział się, że z matury nic nie będzie, że zamiast niej musi się zadowolnić czemś znacznie skromniejszem, a mianowicie tak zwanym »wilczym biletem«.

 Nie stracił poczciwiec rezonu. Przeciwnie, — jeszcze więcej obserwacyi zmieściło się pod jego zwichrzoną czupryną. Stał się teraz czemś, figurą, niemal symbolem. Kiedy koledzy wymawiali teraz słowo »Nienaski«, to już coś specyalnego oznaczało. Mówiono to szeptem, zcicha, nieraz z namaszczeniem, a zawsze z szacunkiem. Coś, jakgdyby sława, — czcza zresztą, jak każda inna, — oświetliła i zapachem kadzidła owionęła tego wypędka. Zajmowali się nim już nie tylko związkowcy i przyjaciele. Na agapach starych peregrynantów mówiono o nim, jako o »dobrej krwi«. Ale kiwano głowami, marszczono groźnie czoła i pocierano łysiny na wspomnienie tych przewrotności, które on nie tylko wyznawał, lecz z nagannem zuchwalstwem głosił wobec starych cierpiętników, oraz z honorem reprezentował wobec tych, co za takie reprezentacye »nie gładzą po czuprynce«. Ten i ów z ojców zgrzytnął nawet podczas zebrania, gdy Ryszard był wezwany dla wyjaśnień o stanie rzeczy. Ktoś wspomniał mu dziada i ojca, a najgorętszy zagroził, że ojciec w grobie się może przewraca, jeśli słyszy, co to on gada o tym »proletaryacie«, o »klasach społecznych« i o jakiejś »walce klas«. Gdzie tu są jakie »klasy«, kto tu gdzie dostrzeże ich »walkę«, gdzie tu jest ów »proletaryat«? Są to wymysły pruskie, podszczuwanie agentów i t. d. Ryś w odpowiedzi perorował, perorował aż do wystrzępienia języka, bezładnie, chaotycznie, a nadewszystko z uniesieniem, zaciemniającem rzecz do reszty. Staruszkowie martwili się do żywego tem, co słyszeli z ust tego chłopca, lecz zdecydowali pomiędzy sobą, że tak, czy owak należy mu przyjść z pomocą. Przedewszystkiem uradzili, że trzeba go wysłać w głąb Cesarstwa, gdzie »wilczy bilet« tracił na sile, — dopomódz, żeby tam zdał egzamin, jako prywatysta, i pchał się na jakiś tamtejszy uniwersytet. Taka bowiem panowała podówczas metoda przeciwdziałania »nowinkom«: nie za granicę, nie do Krakowa, lub Lwowa, lecz w głąb Cesarstwa. Zebrano nawet niejaką sumkę, odgrzebano stosunki z pewnym poczciwym dyrektorem gimnazyum, — i Ryś puścił się w daleką drogę. Po roku uzyskał maturę i wstąpił w Moskwie na wydział medyczny. W tym czasie kołatał się po różnych Ufach, Samarach i Tułach, żył nędznie i doznał wielu przykrości życiowych. Był sam. Nie rozmawiał. Nie znaczy to wcale, żeby w nim dawne impulsy stępiały. Przeciwnie! W tych dalekich światach żył po dawnemu, tylko dusza jego poszła w głąb, w dalekie podglebne korzenie. Jeszcze szerzej roztwierał oczy i jeszcze ciekawiej wpatrywał się w bytowanie nieznanego ludzkiego ogromu. Z kimże się to teraz nie stykał ten badacz świata! Los zdarzył, że w jednej kamienicy zamieszkał obok dziadowiny »starokniżnika«, który go wtajemniczył w najgłębsze sekrety swej wiary. Głęboka i ścisła przyjaźń, zawarta z owym sekciarzem, dała Ryszardowi możność poznania prastarych druków i przejrzenia podstawowych zasad gmatwaniny tego wierzenia. Główna istota mniemań tych była następująca:

 — Bóg stworzył świat. Wszystko, co jest, dobro i złe, jest od Boga. Poprawianie złego przez człowieka jest błędem, wynikającym z podszeptów »Satany«. Owa Satana przebywa w Azyi. Zjawiła się po stworzeniu świata i zrodziła syna Antychrysta. Ona to wykopała kopytem z pod ziemi herbatę, kawę i »tawun« (tytoń). Żółci japończycy i chińczycy, siedzący w kraju herbaty, są podwładnymi Satany. Jedynym środkiem walki z szatanem jest wytwarzanie męczenników. Istota zbawienia polega na męczeństwie. Ludzie zbawieni przez swe zasługi sprawiają, że świat jeszcze istnieje, gdyż powinien już był zginąć w roku tysięcznym po Chrystusie. Męczennicy tworzą wieńce. Każdy listek ich wieńca o jeden dzień przedłuża istnienie świata. Ażeby przedłużyć istnienie świata, z miłości dla niego, prawdziwi chrześcijanie, czyli »starokniżniki«, chętnie podejmują śmierć, dają się setkami zakopywać w ziemię przez swych współwyznawców. Lecz grzechy ludzkie zbyt są wielkie i koniec świata jest nieunikniony. Tylko nieskończona miłość i bezgraniczna ofiara odkłada go z dnia na dzień. Choroba jest doświadczaniem człowieka przez Boga. Wszelkie leczenie chorób, cała medycyna i hygiena — są to podszepty szatana, ażeby człowieka z drogi bożej odwrócić. (Syn owego starca, chłopiec dziewięcioletni, zachorował na oczy. Nie leczono go, aż oślepł zupełnie. W ślepocie przepędził życie. Codziennie ojciec błogosławił Boga głośną modlitwą i pokłonami, — codziennie modlił się syn, dziękując Bogu, iż mu wzrok odjął, gdyż dziecko było piękne i świat mógł je skusić. Ślepiec zaś przeżył życie w zupełnej cnocie). Wszelkie poprawiania świata przez człowieka, a więc reformy Piotra Wielkiego, są owocem grzechu. Nauka jest wymysłem Satany, nawet nauka szkolna dzieci. Tyko księgi święte godne są czytania. W książkach szkolnych są bajki, zagadki, przypowieści, słowem zabawki. Tymczasem księgi służyć powinny do zbawienia duszy. Bezżeństwo obowiązuje wszystkich starowierców. Niema sakramentu małżeństwa, gdyż Bóg nie może udzielać błogosławieństwa na grzech. Z chwilą upadku, popełnienia grzechu z niewiastą, wierny wypędzony jest z gminy. Upadek swój może zgładzić przez niezmiernie srogą pokutę, przez post sześciotygodniowy z powstrzymaniem się od jadła i napoju. Nadto musi złożyć niezmierną ilość pokłonów ziemnych, które po nocy wybija i oblicza na »szczotach«. Kobieta nigdy nie jest żoną mężczyzny. Jest to tylko »gospodyni«. Cnotę prawdziwą stanowi celibat absolutny, od dzieciństwa do śmierci. Ci mężowie, którzy wytrwali w takim celibacie, są »ojcami świętymi«, czyli kapłanami. Najstarszy z nich wiekiem jest jakgdyby prawodawcą, sędzią, czy rabinem. Przyjaciel Ryszarda wstawał o pierwszej godzinie w nocy i trwał na modlitwie do rana. Modlitwa polegała na biciu pokłonów ziemnych i wzdychaniu: »Hospody pomiłuj!« Jadł raz na dzień i tylko zimne potrawy. Nigdy mięsa, nigdy alkoholu, nigdy herbaty, która jest najbardziej znienawidzoną. Dom, gdzie znajdował się samowar, poczytywany był za dom nieczysty. Samowar bowiem jest symbolem świata: z wierzchu woda, a w środku ogień... Za napój służył starcowi tylko kwas chlebowy. Jadło tylko koszerne i w małej ilości, każdy bowiem człowiek ma przeznaczoną od Boga pewną ilość pokarmów do spożycia. Im kto prędzej zje swoją porcyę, daną mu na życie, tem prędzej umrze. O ile się usilniej i twardziej pości, tem dłużej można żyć i pracować na świecie. Wszyscy starowiercy twardo i bardzo pracują. Praca i modlitwa jest istotą ich życia...

 Przypadek zrządził, że Nienaski w trakcie swych gzygzakowatych defilad życiowych zetknął się znowu w tych odległych stronach z Herszem Pipelesem. Niedoszły inżynier zanim posiadł pożądane umiejętności, wzięty został do wojska i wysłany w głąb Cesarstwa do jednego z miast gubernialnych. Nieszczęście chciało, że Herszek nie nadawał się żadną miarą do wojska. W szeregu zawsze coś niepotrzebnie i karygodnie wystawił poza linię, — jeżeli nie brzuch, to kuper, jeśli nie głowę, to nogi. Nie umiał ani nosić broni, ani maszerować, ani stać, ani biegać. Był pośmiewiskiem rot i batalionów, — istnym składem kar, razów, szczutków i drwin. Odsunięty ze służby szeregowej, nie nadał się również na stanowisko ordynansa. Tkano go to tu, to tam, w sposób, który mu przysparzał sińców, ukłuć, przymusowych wyprostowań, cofnięć brzucha i rumieńców na policzkach. Pipeles nie dość, że blizki był rozpaczy, lecz przerzucony został poza jej granice najodleglejsze. Skądś dowiedział się o pobycie Ryszarda Nienaskiego w Moskwie, posiadł jego adres i napisał list. Ryś pojechał niezwłocznie. Niemało łez Pipek nalał Ryszardowi w kamizelkę, opowiadając swe dzieje.

 Korektor nastawił upadłego ducha, włożył niezgrabiaszowi w głowę, w nerwy, w serce, co należy. Usiłował przysposobić nawet jego ciało do wymogów ćwiczeń wojskowych, — o ile to było w jego mocy.

 Po odjeździe Nienaskiego zawakowała w pułku, do którego Hersz należał, posada wyjątkowa: stanowisko sklepikarza. Pułk posiadał w koszarach swój sklepik, rodzaj kooperatywy żołnierskiej, którą kierował jeden z oficerów. Spróbowano umieścić Pipelesa na nowem stanowisku, — i tu nadał się przedziwnie, — jak żaden. Odrósł, zakwitł i wyrósł na potęgę. Cały sklep uporządkował, rozłożył umiejętnie towary, sprowadził lepsze, tańsze, zaprowadził księgi i znakomicie wszystkich obsługiwał. Żołnierstwo było zachwycone doborową jakością i rzetelną ilością towaru. Aczkolwiek Pipeles naogół z oporem, a wielekroć wprost wrogo zachowywał się względem świata idei, działających w sferze przyciągania doktora Brusa, przecież sięgnęły one do jego świadomości i wewnętrznej istoty, jako zjawiska i fakty.

 Hersz był kupcem uczciwym aż do przesady. Nic dla siebie i dla nikogo w szczególności, wszystko dla owej kooperatywy żołnierskiej. To znowu nie zupełnie przypadło do smaku opiekunowi, kierownikowi i, można to powiedzieć, dyspozytorowi tego sklepu. Był nim jeden ze starszych oficerów, Polak z pochodzenia, człowiek do szczętu zapity i zgrany w karty. Po polsku nie rozumiał ani słowa, nie był nigdy w kraju, nie stykał się nigdy z Polakami i nie wyrobił sobie o nich żadnego wyobrażenia. Z całej niegdyś przynależności jego rodziców do społeczeństwa polskiego zostało mu wyznanie katolickie, którego nie praktykował, i zmącona, niejako odświętna pycha z racyi szlacheckiego pochodzenia. Po pijanemu, wśród urd, zajść, w kłótni, w zwadach karciarskich, gdy brakło już wszelkich argumentów i zostało tylko lżenie się wzajemne, wołał, jak zza ostatniego szańca, że jest »polskij dworianin«. Drobiazgowa i do śmiesznej przesady posunięta uczciwość Pipelesa w sklepikarskich rachunkach, miarach i wagach, z jakichś powodów mocno była nie na rękę temu »dworzaninowi«, Chciał też coprędzej wysadzić z tego miejsca niewczesnego skrupulanta. Ale za Pipelesem ujęły się teraz wszystkie roty pułku, które miały pewien głos w wyborze swego subjekta. Wbrew woli kierownika, Pipeles został. Ale wtedy zaczęły się już najbardziej ciężkie czasy. »Polski dworzanin« wołał go do siebie, do prywatnego mieszkania na poufne rozmówki o sprawach handlowych. Wychodząc po każdym z tych dyalogów, kupczyk miał policzki z obydwu stron mocno zaróżowione, głowę wyprostowaną, a czuprynkę sztorcem nastawioną do góry. Mimo to wszystko — trwał. Późno wieczorem w składziku towarów siedząc na ziemi, a na pace rozłożywszy papier, smarował o wszystkich swych przeżyciach sprawozdania do Nienaskiego. Pod wiadomym adresem otrzymywał niezwłocznie posłania, rady, nauki, zachęty, umocnienia, nakazy i prośby moralne. Pewnego dnia, podczas jednej z najbardziej ożywionych pogawędek o »komercyi«, gdy zwierzchnik, doprowadzony do furyi, ryczał i zionął przekleństwami, oraz występował czynnie, jako »polski dworzanin«, Hersz znagła również wystąpił.

 — Wszystko — tak! Wszystko, co tylko chcieć — tak! Tylko co do tego — to już sza! To nie! »Polski« — »Polska«? — Nie! To całkiem co innego. Skąd? Polacy, Polska, — i Wasza dostojność? Co to jest? Za nic i na nic!

 Oficer aż oniemiał, potem rzucił się na śmiałka i zagroził mu najsroższymi kułakami. Ale Pipeles stał się teraz, jak wybuchowa mina, jak groźny wulkan. W jego stłuczonej głowie, we wzroku, który nic nie widział, z poza gorzkich łez — garsteczka śmiesznych wyrostków, gronko idealistów, doktorek Brus i inni, których był widział, — stali się pars pro toto, — ogromem, ludem, narodem. W tamtej stronie, nad tamtemi polami świeciło jasne, dobrotliwe słońce. Tam był zapach i wesele. Tam byli ludzie — jakże inni! Ich uśmiech, rozum, grzeczność! Ich jakoweś prawo, które nigdzie nie jest napisane, które mu się wydawało tak śmiesznem, jest mocniejsze, niż wszystkie inne prawo!... Oni to przecież uczyli tak postępować, jak on postępuje w sklepiku. To ich nauka, ich zakon. Bo czemu postępuje tak, a nie inaczej, jak byłoby wygodniej, korzystniej, z zyskiem?...

 Oficer mimo wybuchów gniewu, wśród pogróżek, zżymając się i drwiąc, wysłuchał przecież długiej tyrady, którą wyrzuciło ściśnięte od bólu gardło żyda. Począł go ironicznie, ot z pogardy i dla rozweselenia się kosztem głupoty, brać na spytki, indagować i pytać o szczegóły, jacy to tam są ci ludzie polscy.

 — Tłomacz to, kapcanie, dokładnie! Nie łżyj, nie wykręcaj kota ogonem, nie rzucaj piaskiem w oczy — tylko dowiedź!

 Hersz, pchnięty od wewnętrznego uwielbienia dla warszawskich przyjaciół, które w nim teraz wytrysło, gadał godzinę i dłużej. Zwierzchnik słuchał. Przerywał, wyśmiewał się z wyrażeń, ale coraz łagodniej. Wreszcie rozkazał miłościwie wynosić się do wszystkich dyabłów. Nazajutrz wezwał znowu. Oświadczył groźnie, że chce sam przekonać się, jak to jest z owymi Polakami, czy prawda, co tu poprzednio żydowską gębą naszczekał. Ale ponieważ sam nie umie po polsku, więc chce »wziąć się za język«, żeby pisać, czytać i samemu przekonać się nie z judaszowskich opinii i łgarstw, lecz dowodnie. Zakrzyknął wreszcie, czy Hersz może go nauczyć po polsku?

 — Czemu nie. To można.

 Miał Ryszard Nienaski niemało korowodów z wyszukaniem odpowiednich podręczników do nauki języka. Sklepikarz przedzierzgnął się w pedagoga. Był, jak przewodnik elektryczny, czy rynna, przez którą spływała polskość. Nazewnątrz wszystko było niby tak samo: sklepik, rozmówki na osobności... Śmiało się żołnierstwo z przechadzek Hersza do kwatery zwierzchnika, sądząc, że tam potężne bierze wały. Pipeles milczał, ironicznie przypatrując im się z pod oka.

 Wszystko to zresztą niezbyt długo trwało. Kilka rot pułku wysłano do jednego z odleglejszych miast gubernii. Pipek musiał sklep porzucić i pociągnąć za swoją rotą. Znowu był pod karabinem, znowu w szeregu i znowu »cierpiał«. Nareszcie nie mogli go już znieść przełożeni. Przydatny był jedynie do otwierania drzwi w klubie oficerskim, do podawania i zdejmowania paltotów. Za każdą taką czynność otrzymywał miedzianą, a nieraz srebrną nagrodę. Herszka paliły w dłoń te monety. Skarżył się przed Nienaskim, który go znowu odwiedził, że nie może dać sobie rady z udręczeniem, jakiego mu przysparza ta okoliczność. Ryszard doradzał, żeby pieniądze przyjmować dla uniknięcia kar i przykrości, lecz przeznaczać je na jakiś cel szlachetny. Pipek zaciekle milczał, lub śmiał się chichotliwie i przewracał oczami. Indagowany przez Ryszarda co do tej sprawy, wyjawił otwarcie, że te pieniądze palą go, jak rozżarzone węgle, że one nie mogą iść na żaden cel, że one mają w sobie zły, gryzący, zatruty jad, że to są monety przeklęte, niegodne, że otrułyby i zniweczyły każdy z celów, o których była mowa... To też on je codzień, po spełnieniu czynności, niesie zawarte w garści do kloaki i ciska tam, gdzie jest ich miejsce...

 Taki objaw mściwej nienawiści nie mieścił się w sferze objęcia korepetytora duchowego. Widać było, że to jest afekt ślepy i niezwalczony, jak sztylet skrytobójczy. Postanowił tedy Ryszard, że trzeba wytrącić go afektem równym, bronią odpowiednią, a potem ten drugi oręż wetknąć w dłoń rozognionemu duchowi. Wyprowadził Pipelesa za miasto i tam narzucił się nań z faktami i cytatami. Oto, co mu rozpowiadał:

 W roku minionym święta chrześcijańskie i święta żydowskie schodziły się i stykały swymi okresami w ten sposób, że dla żydowskich handlarzy zbożem przepadały dwa jarmarki wiosenne na zboże, co powodowało nieobliczalne dla nich straty. Handlarze ci wyjednali sobie wobec takiego stanu rzeczy od rabinów pozwolenie i prawo płacenia wieśniakom za zboże zarówno przed świętami, jak po świętach połowę ceny zwykłej, ażeby straty wyrównać. W całej południowej połaci Królestwa na ostatni jarmark przedświąteczny chłopi zwieźli żyto na sprzedaż do miasteczek, zamieszkanych wyłącznie niemal przez żydów, lecz zamiast sześciu rubli za korzec, dawano im zaledwie — trzy. Pomimo tedy nadchodzących świąt i żelaznej konieczności kupienia czegoś dla dzieci — wieśniacy wrócili do dom ze zbożem. Po świętach zarówno żydowskich, jak katolickich znów na targ do tychże miasteczek przywieźli swe żyto. Lecz i tym razem dawali im żydzi-kupcy tylko po trzy ruble za korzec. Nie było wyjścia. Kilkakroć sto tysięcy korcy żyta sprzedano po trzy ruble, gdyż ani jeden handlarz, wskutek pozwolenia rabinów i powszechnej zmowy, nie dawał za zboże więcej.

 — A więc — krzyczał Nienaski na Hersza, wygrażając mu pięściami, — chłop orze, wozi nawóz, bronuje, sieje, dogląda, żnie, młóci, milion razy schyla się i dźwiga, moknie na deszczu, praży się na upale, przemarza do kości na mrozie, krwawym swym znojem wydobywa z ziemi pokarm rodu ludzkiego, ten święty wybuchowy materyał, który utrzymuje życie istot, ten zbiornik energii słonecznej, głębokie i niepojęte ucieleśnienie tajemnicy czynności chlorofilowych, bez czego zamarłby świat, — a ludzie siedzący bezczynnie, próżnujący, spiskowcy przeciwko pracy tamtych, zabierają połowę własności, biedną połowę nagrody?...

 Pipeles usiłował przyjść do słowa, lecz Nienaski krzyczał:

 — Cóż z twej bezpłodnej nienawiści, z twojej tępej zemsty? Tam idź! Wyjdź naprzeciwko rabinów i spisku pasorzytniego kupców! Wyzwij ich i sam wlecz wszystkich przed ołtarz! Postaw ich twarzą wobec Boga, do którego się modlą. Weź w rękę ten miecz nienawiści do nikczemnego ich czynu i uderzaj! Czy ty słyszysz, co do ciebie mówię? Czy jesteś taki sam, jak tamci?

 Hersz wyprężył się, niemal wygiął. Oczy jego stały się zaciekłe, krwawe, bezdenne. Z pianą, która mu się zacinała w kątach ust, wywrzaskiwał:

 — Dlaczego ja to mam robić? Dlaczego ja? Jeżeli ja to zrobię, to gdzie się podzieję? Kto się za mną ujmie? Czem ja będę, gdy się za mną już nikt nie ujmie?

 — Człowiekiem będziesz! Staniesz się człowiekiem! — wrzeszczał na niego mentor. — Człowiekiem! Słyszysz to? Rozumiesz? Masz ze siebie zedrzeć brud, wyprzeć się udziału w spiskach przeciwko bliźnim ludziom. Nie będziesz uprawiał wyzysku pracy, nie będziesz się organizował z innymi do takiego wyzysku!

 — Jeżeli ja się żydów wyprę, to i oni się mnie wyprą. Cha — cha... Ty kpisz! Kto, oprócz ciebie, oprócz Brusa, widzi we mnie »człowieka«? Mnie biją w twarz z obu stron, mnie plują w oczy, mnie targają za uszy, za włosy, za nos, kopią w kałdun. We mnie niema »człowieka«, bo ja nie jestem dla nikogo człowiekiem. Jeżeli ja się jeszcze i żydów wyprę, to będę mieszkał w polu, jak zając. Wszystkie psy będą mnie wtedy gonić, żydowskie i chrześcijańskie...

 — Więc będziesz taki sam, jak tamci, o których mówiłem? Odpowiadaj!

 — Słuchaj, Ryszard... Jabym musiał zbadać tamtę rzecz, jabym musiał usłyszeć i zobaczyć z tamtej strony. Każdą rzecz trzeba zobaczyć z obu stron. Pozwól, ja tę rzecz zobaczę... — dopraszał się Pipek, biegnąc z boku obok Nienaskiego, który uchodził, krzycząc swoje:

 — Zedrzyj ze siebie brud! Człowiekiem zostań! Człowiekiem!

 W Moskwie Nienaski miał w bród roboty. Przedewszystkiem dużo lekcyi, z których się utrzymywał, wiele pracy w prosektoryach i całe niemal życie kolonii na barkach. Odrazu się tam na nim poznano. Zakładał stowarzyszenia i był ich, — jak to się w owych stowarzyszeniach mówi, — »duszą«, to znaczy, że wszystko za wszystkich robił, podczas kiedy inni prezesowali, wice-prezesowali i sekretarzowali. Pomagał, dźwigał, wspierał, zajmował się łagodzeniem kłótni, przebiegiem procesów, uśmierzaniem antagonizmów. Przyzwyczajono się bardzo łaskawie, wspaniałomyślnie, i szybko do tego, że Ryś jest i orze. Nikomu nie przyszła taka myśl do głowy, gdyż nie było to wogóle do pomyślenia, żeby wogóle ten Nienaski mógł nie tylko popełnić jakieś »świństwo«, ale żeby mógł i miał prawo czegoś »dla idei« nie podjąć, żeby się ośmielił jakiejś pracy nie robić, jakiegoś trudu publicznego nie wykonać i to od początku do końca, — żeby się on właśnie mógł od czegokolwiek wymówić i uchylić. Doszło do tego, że jeśli przyjezdny, lub przejezdny miał znaleźć mieszkanie, adres, przytułek, — odsyłano go do Ryszarda, jak do biura. Inni mieli »obowiązki«, »czas zajęty«, »masę roboty na głowie«. On zaś miał niejako poruczony sobie przez siły wyższe zakres działania, miał oddaną w ręce inicyatywę i wykonanie. Wiedziano, że to jest »facet pewny«. Przyzwyczajono się do jego cnót i cnotek, jak do prawa, któremu on podlega, jako do obowiązku, który na nim leży. Gdyby się był sprzeniewierzył swemu posłannictwu, oburzyłoby to było wszystkich, jak zdrada. Rozmaite pasorzyty siadały na społecznych cnotkach Rysia i zapuszczały korzonki łajdactwa w podatną glebę. Różne wiechcie ludzkie drwiły sobie zeń na potęgę, oczywiście, za jego plecami, żeby zaś nie cofnął podparcia, na którem owe wiechcie legały. Zalety Rysia, o których mowa, nie były bynajmniej jakowymiś wytryskami świętości, albo fenomenalnymi objawy natury ludzkiej. Nienaski był człowiekiem, jak inni, owym człowiekiem pracowitym, którego się częstokroć widzi w tłumie ludzkim. W godzinie zamyślenia przychodzi się o takim do konkluzyi, że ma on coś z natury promienia słońca, wibrującego w mroku, — że mu nędza rzeczywistości musi stopy palić — i że go się brud codzienny nie tyka. Jest niewątpliwie wielu takich ludzi, jak ów Ryszard Nienaski, noszących po świecie w czynach nieskalaność natury ludzkiej i krzyk o ideał. Jeżeli ich nie widać zbyt wyraźnie, to dla tego oczywista, że kanalia zbyt jest liczna, zbyt sprytnie prace tamtych okrada i za swoje podaje.

 Dużo miał roboty Nienaski — szczególniej w sądach honorowych. Są to sprawy trwające długo i w szczególnie wyraźny sposób uwydatniające głupotę ludzką. Sprawami temi przejmował się na seryo, sądził sprawiedliwie i występował w obronie uciśnionej niewinności na zasadzie wewnętrznego kodeksu, jak Minos i Radamantes, Ajakos i Triptolemos w jednej osobie. Wydłubywał jakowychś żmudzinów, kudłatych równie, jak zaciekłych, którzy byli przez jakichś łapserdackich polaków skrzywdzeni. Tych to żmudzinów, jako i innych kresowców, ogrzewał najczulszem ciepłem, hodował w zanadrzu, naszeptując bez końca i dopóty, aż się ich nienawiść przekształcała na fanatyczne znowu uwielbienie owej nieznanej i zwątlałej Polski. Ale nie tylko tyle! Pchał ludzi z dołów życia w górę, na światło. Miał swych pupilów-rówieśników, którzy pod jego tęgim kułakiem z wałkoniów, oberwańców, rozkiwanych dekadentów, niby-rewolucyonistów, wyjadających resztki po kątach i wyżebrujących tak czy owak jałmużnę, — stali się ludźmi robotnymi, poszli na własną drogę, uczyli się i zarabiali na życie. Nadewszystko jednak miał stosunki w odległych przedmieściach Moskwy. Gnieździły się tam rodziny rzemieślnicze i robotnicze, gdzie już język dogasał, gdzie dzieci nie rozumiały rodziców i mówiły tylko tamecznym językiem, — albo odwrotnie. — Tam i sam kwitł jakiś samotnik, urzędniczyna, konduktor, wykolejeniec z kraju, zapominający o nim sklepikarz, szewc, krawiec, pocztylion, właściciel garkuchni. Bardzo wielu było żołnierzy. Wszystko to Ryszard znał, wszystkich odwiedzał. Jakieś wciąż teatrzyki, zabawy, wycieczki, biblioteki, odczyty, wykłady, czytelnie...

 Mieszkanie Ryszarda, składające się z dużej izby i małego przedpokoju, stało się wkrótce pewnego rodzaju parlamentem, sejmem, sądem, salą teatralną, hotelem, tancbudą, a nawet restauracyą. Przychodzili tam koledzy i nie-koledzy, żeby jeść, spać, siedzieć, rozprawiać, sądzić się, kłócić, a niektórzy poprostu — mieszkać. Zawsze tam kilku spało. Kładziono poduszkę pośrodku i na paltotach, czy szynelach sypiano z głowami opartemi na poduszce, podczas gdy korpusy ciał rzucone były w różne strony. Nie zawsze zresztą, gdyż były osoby nieznoszące sypiania na ziemi. Te osoby kładły się na łóżku gospodarza, z nim razem, lub podczas jego nieobecności. Zdarzało się, że Nienaski, ile można, posuwał się na posłaniu, ustępując miejsca przybyszowi, lub przybyszom. Ponieważ zaś trafiało mu się gościć w łóżku obywateli nieznanych sobie, z kurtuazyi przedstawiał im się tamże, na miejscu, w swem łóżku. Ale od pewnej nocy, gdy któryś z gości, waląc się spać do jego łóżka, na owe grzeczne rekomendacye z przekąsem zauważył, że nie jest to pora ani miejsce do wymiany nazwisk, lecz do spania, Ryś dał pokój owym towarzyskim ceregielom i sypiał z każdym, kto raczył zagarnąć część jego pościeli i chrapać mu nocą w ucho. Rad był, a nieraz uszczęśliwiony, gdy, ocknąwszy się rano, zastał przy łóżku swe buty, spodnie, kołnierzyk, krawat. Pożyczano bowiem chętnie odzienia, bielizny, nawet poszewek i ręczników. Zamieniano, pewnie przez nieuwagę, mankiety dziwnie brudne na czyste Rysiowe, — nie pytając o pozwolenie, wynoszono chleb, cukier i tytoń. Oprócz kolegów i wogóle uczącej się młodzieży przychodzili także różni »postronni«, działacze, przechodnie, bezdomni, wędrowni, nieszczęśliwi. Popularność i frekwencya lokalu wytworzyła jednakże niemożliwość pracowania, a nawet pobytu wśród tak licznego towarzystwa. Zbyt zresztą często i w kompanii zbyt licznej poczęli tam zaglądać »draniaszkowie«, szulery, złodzieje, sutenery. Zjadali, co tylko było, zostawiając po sobie dym, zaduch, brud i wszy. W myśl zasady, iż błędów ludzkich nie należy gwałtem odwracać, — w zgodzie ze swą naturą wesołą i łapczywą na »kawały«, Ryszard nie był w stanie wyrzucać za drzwi kogokolwiek z gości. Zmuszony był przecież sam się poniekąd stamtąd wyprowadzić. Musiał przecie choć kiedyniekiedy prowadzić rozmowy mniej życiowe, ogólniejsze, lepsze, głębsze, czystsze z przyjaciółmi wybranymi, dopasowanymi umysłem i instynktami serca, z pewną — »cóż począć?« — elitą. Cichaczem wynajął drugi pokój, w innej stronie miasta. Tam miał zamiar uczyć się i obcować jedynie ze swoimi. W praktyce ów pomysł okazał się niewykonalnym. Przedewszystkiem wytropiono to drugie mieszkanie w sposób zaiste niewytłomaczony, tak dziwnie sprytny, że tego rozum ludzki osiągnąć nie zdoła. Następnie poczęło tam zaraz bywać zbyt wielu z owej »elity«, która wskutek tego przybrała cechy mniej wyborowe. Zaczęły się znowu noclegi. Oto jeden z gości, — tych doborowych, — rozebrawszy się, okazał pod »smokingiem« przedziwny przyrząd. Jego bajecznej białości gumowy kołnierzyk i niemniej gumowe mankiety były, w braku koszuli, połączone systematem szpagatów, idących wzdłuż rąk i łopatek, od dziurek w mankietach do dziurki w kołnierzyku. Szpagaty trzymały w ryzach kołnierz i mankiety, bajeczny krawat zakrywał szyję i piersi... Jakże w takich warunkach było trzymać w szafie koszule »na zmianę«, a nawet własną nosić na grzbiecie?

 Skończyło się na tem, że Nienaski u pewnego ubogiego człeczyny, gdzie był czczony i uchodził za pewien rodzaj Parakleta, wynajął mieszkanie trzecie, absolutnie zakonspirowane, — górkę nad tokarskim warsztatem, dokąd wstępowało się z samego warsztatu po schodkach, mocno przypominających drabinę. Miało to być miejsce li tylko nauki, samotności, pracy i rozmyślań. Rzecz była dosyć dobrze pomyślana, lecz w praktyce, jak każdy ideał, poczęty niepragmatycznie, — niewykonalna. Ryś poprostu nie miał czasu na bywanie w tem trzeciem mieszkaniu. Było ono idealnie zakonspirowane, lecz puste.

 Nie wiadomo, jakby się było skończyło to mnożenie znajomości, stosunków i mieszkań, — gdyby nie pewna walna okoliczność. Zwrócono uwagę na fatygi, prywacye, na sposób życia Ryszarda, na rozmaitość jego działań i liczną zawsze świtę. Pewnej nocy poproszono go, żeby sobie znowu odpoczął, żeby się przeniósł z mieszkania mniej zakonspirowanego do lokalu odosobnionego najzupełniej, gdzie go nikt niepokoić ani nawiedzać nie będzie. Teraz Nienaski miał sposobność do przespania się w cudzem, a jednakże własnem łożu, i do zastanowienia się gruntownego nad sobą i światem. Trwało to jednakże dłużej, niż można było przewidywać. Doktór Brus, z którym nieustanna, (oczywiście, przedtem), trwała wymiana myśli, uczuć, przeżyć i zamiarów, musiał postarać się o wykopanie więźnia z opresyi. Znaleziono dlań jakieś stypendyum na zagranicę, fundusz na kaucyę... I oto Ryszard Nienaski znikł, niby senne marzenie. Jakgdyby wichrem porwany zwiał z Moskwy — wprost do Paryża.

 Zdążając do nowoczesnego Babilonu, czynił radykalne i niezłomne postanowienia. Najzupełniejsza zmiana rodzaju pracy, studyów, wykręcenie obyczajów na nice! A więc — zamiast medycyny — architektura. Zamiast bezpłodnego wysługiwania się ludziom — twórczy egoizm. Zamiast demokratycznego rozkładania się przed wszystkimi i każdym, kto tylko ma nogi do deptania po karku — władcze rządzenie ludźmi. Po przybyciu na miejsce dał się urzeczywistnić z całą bezwzględnością tylko pierwszy z tych imperatywów. Ryszard Nienaski wstąpił, jako nierzeczywisty student architektury do akademii des Beaux-Arts przy ulicy Bonapartego. Budownictwo od najwcześniejszych lat nauki było jego tajemną pasyą, palącem wewnętrznem uczuciem, tęsknotą, z której nie zwierzał się nikomu. Wstąpił był na medycynę, gdyż tak doradzał Brus, taki był pęd rzeczy i poniekąd obowiązek społeczny. Skończyć medycynę, zacząć praktykę wśród ludzi potrzebujących pomocy, do końca życia służyć nędzy, goić i leczyć... Teraz przyszło zerwanie z medycyną. Oznaczało to coś więcej, niż zwykłą zmianę rodzaju pracy. Była to scytyjska wojna wypowiedziana starym ideałom. Architektura! To znaczy — powrót do siebie, do swej sekretnej żądzy, do własnej manii całego życia. Otwarcie na ścieżaj drzwi do skrytego lochu, gdzie zamknięty był Ryszard Nienaski, więzień altruizmu. Nie będzie już rysował pod sekretem i od niechcenia, ze szkodą dla studyów medycznych! Nie będzie się »wałęsał«, żeby próżniaczo patrzeć na potwory ludzkiego rozpętania, wzniesione z kamienia, marmuru, granitu, jak to było w Moskwie, kiedy opuszczał prosektoryum dla patrzenia godzinami na dzieło Fioraventi’ego!... Powrót do architektury — było to istne upojenie.

 Zamieszkał w uliczce des Beaux-Arts, prowadzącej wprost we wrota akademii. Do tej izby, która mieściła się bardzo wysoko, nikt nie przychodził. Samotność, jak w celi moskiewskiej... Z okna widać było ciemną fasadę Luwru, kopułę akademii i dach szkoły sztuk pięknych. Przejmujący dźwięk zegara nieśmiertelnych — mierzył czas. Wokół były rojne i gwarne uliczki starego Paryża. Nienaski jadał obiady po franku w narożnej tawernie, w gronie istnej hordy artystów. Słuchał rozpraw o Gauguene’ach, Cézanne’ach, Matisse’ach, Picasso’ach, Van-Gogh’ach... W myśl decyzyi powziętej zawierał znajomości tylko z francuzami dla zupełnego opanowania języka i w celu uniknięcia jarzma społecznego ze strony polskiej. Godziny wolne od studyów poświęcał ścisłemu badaniu Notre-Dame, Saint-Severin, Sainte-Chapelle, Saint-Gérmain des Prés — i tak dalej. Po gromadzkiem, stadowem, a nawet tabunowem życiu w Moskwie, ta samotność była jakby nieustającem świętowaniem. Wmawiał też w siebie najzupełniejszą szczęśliwość, choć zarazem czuł, że jest przychodniem, jakoś nad miarę i nad potrzebę cudzoziemcem, niczem, — jakgdyby na wakacyach, czy w kozie... Zatapiał się w Paryż i tonął w tłumach. Zdarzało mu się siedzieć w kawiarni na bulwarach i doświadczać uczucia, że jest kamieniem, wystającym z morza. W tem olbrzymiem rojowisku ludzkiem skrycie, podświadomie tęsknił za ludźmi. Przypatrywał się objawom nędzy, upadku, bólu, łajdactwa, — a nic nie przerabiał, nie przetwarzał, nie szarpał w sztuki i nie budował wielkiej swojej architektury, nowego, wewnętrznego państwa, nowego miasta swej duszy. Było wspaniałe owo próżniactwo ramienia, — lecz zarazem ziewało z za niego jakoweś wstydliwe zdumienie — i nuda. Jakże to? Takiem ma zostać to olbrzymie rumowisko, ta kupa głazów?...

 Pewnego dnia, gdy się wałęsał wokół opery, doświadczając szczególniejszego podniecenia, zarazem wzgardy i entuzyazmu, — wsysania czujnej duszy przez niepojętą, nienasyconą i niewysłowioną próżnię artyzmu, — zaczepiony został przez ludzkie indywiduum, wycierucha i nygusa, polaka czy rosyanina, mówiącego strzępami tych obydwu (jak wszelkich zresztą) języków. »Chodzik« zwietrzył w Ryszardzie wschód po ruchach, zaroście, paltocie, kapeluszu, stawianiu nóg i zadzieraniu głowy. Zaproponował z miejsca, czyby nie warto zwiedzić niektórych osobliwości miasta Paryża. W myśl niezwietrzałych nałogów nieprzeciwienia się złemu, Ryszard przystał. Ruszył w towarzystwie drapichrusta do prymitywnych osobliwości, jak »Monico«, dolna »Olimpia« i dolny »Panteon« z nagiemi lwicami — i tym podobnych cudeńków paryskich. Nie można tu zbyt szczegółowo roztrząsać przeżyć jego i doświadczeń, ażeby nie obrazić polskiego krytycznego oka i ucha, jak wiadomo, niesłychanie wrażliwego na »niemoralność« opisu niemoralnej prawdy. — Ryszard, powściągliwy aż dotąd w swych namiętnościach, z reguły ćwiczony w ich pokonywaniu, patrzał dość baraniemi oczyma na takie dziedziny »kultury łacińskiej«, jak scena teatrzyku »Scala«, amory mężczyzn z mężczyznami w »Palmyr’s Bar’ze«, kobiet z kobietami na rue Fontaine, na defilady nagości i sprośne tańce. Nie mógł się zdobyć na zabawę. Był tylko widzem. Z zazdrością patrzał, jak inni widzowie istotnie bawią się, słuchając rozpustnych piosenek dziewczyn w »Monico« i patrząc na perwersye ich tańca. Nienaski czuł się do gruntu zawstydzonym nie tyle zjawiskami, na które spoglądał, ile swem prostactwem. Nie mógł się rozweselić, ale, co gorsza, nie mógł przejąć się powszechną wesołością pełnej sali. Nie były to wcale skrupuły moralne lub społeczne, lecz głęboki wstyd prostaka, który przypatruje się, jak się to państwo bawi i weseli, ale sam jest, chciwym wprawdzie widoków, lecz dalekim od samej istoty zabawy chamusiem z głębokiej polskiej dziury. Gdy wybuchał śmiech powszechny wskutek jakiegoś obrazu, śmiał się i on całą, — ale tylko — gębą, klaskał rękami, gdy klaskano, nawet podskakiwał w »Olimpii«, trzymając pod ramię spocone dziewczysko, które coś ryczało, popijając z jego kieliszka... Lecz w gruncie, oprócz wstydu niezgrabnego ryfy z prowincyi, nie czuł nic innego. Dawał sobie jakby sekretne szturchańce:

 — Bawże się, niedojdo! — patrzajże, jak się robi na świecie zabawę, jak się powinno weselić! — Lecz było to bezskuteczne.

 Znajomość z nygusem ułatwiła Ryszardowi zapoznanie się w ogólnym zarysie z polskością w Paryżu.

 Furfant oprowadzający był w gruncie rzeczy pochodzenia raczej polskiego, niż rosyjskiego. To też Ryszard z jego wynurzeń i facecyi miał mimowoli możność powzięcia wiadomości o polskich paryżanach. Trudno było w istocie o lepszego informatora. Dowiedział się, nie pytając o to wcale, gdzie tu kto mieszka, ile ma pokoi, jakim gdzie charakterem i temperamentem obdarzona jest odźwierna każdego z tych lokalów, jaki dochód ma ten a ten z panów polskich nad Sekwaną, jakich kto jest mniemań, do jakiej partyi zalicza się, lub jego zaliczają, jakiego jest usposobienia on sam, żona, dzieci... Z owego exposé chodzika wynikło, że Paryż gnieździ w sobie dużą kolonię polską, w czem kilkanaście rodzin magnackich o milionowych i krociowych fortunach, że jest tu wielu Polaków zamożnych, osiadłych, zarabiających dostatnio, że wreszcie daje przytułek dużej masie »bryndzy« polskiej, może zbyt dużej, jak na miasto tak wykwintne. W najniewinniejszej myśli, poprostu żeby przecie o czemś mówić z drabem, a zaprzysięgając sobie w duszy stałość w obojętności na objawy wszelkiego gatunku »bryndzy«, Ryszard zapytał, cóż jest z ową polskością, gdzie się to wszystko gnieździ, jak urządza, gdzie ma swe organa i instytucye?

 Obwieś wyliczył natychmiast