Nefilim - Marta Tarka - ebook

Nefilim ebook

Marta Tarka

4,0

Opis

Dzieci aniołów i ludzi od wielu lat chodzą po ziemi, a wśród nich ten, który nie potrafi kontrolować swoich zdolności. Osamotniony, niepewny siebie stanowi zagrożenie nie tylko dla innych, ale przede wszystkim dla samego siebie. Co więc się stanie, gdy Książe Piekieł Lucyfer wplącze go w swój plan? Czy mimo przeciwności losu uda mu się okiełznać moc i znaleźć miejsce w świecie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
2
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
cryha

Dobrze spędzony czas

Byłaby piątka z plusem, gdyby nie.... błędy ortograficzne. do tej pory nie miałam pojęcia że mogą tak strasznie przeszkadzać w czytaniu. niemniej książka wzrusza, czyta się szybko i z zainteresowaniem. osobiście odnoszę wrażenie że autorka jest fanką Mai Korsakowskiej - archanioły są wyraźnie zapożyczone z jej prozy, ale jest ok.
00
AgnieszkaaXC

Nie oderwiesz się od lektury

Pozycja dla młodzieży. Lekka, wciągająca historia o młodych ludziach, rodzicach i ogólnych problemach wpisana w świat archaniołów, nefilim i nadprzyrodzonych mocy. Przyjemnie i szybko się czytało. Polecam
00

Popularność




Marta Anna Tarka

Nefilim

Zjednoczenie

IlustratorModErter

© Marta Anna Tarka, 2021

© ModErter, ilustracje, 2021

Dzieci aniołów i ludzi od wielu lat chodzą po ziemi, a wśród nich ten, który nie potrafi kontrolować swoich zdolności.

Osamotniony, niepewny siebie stanowi zagrożenie nie tylko dla innych, ale przede wszystkim dla samego siebie.

Co więc się stanie, gdy Książe Piekieł Lucyfer wplącze go w swój plan?

Czy mimo przeciwności losu uda mu się okiełznać moc i znaleźć miejsce w świecie?

ISBN 978-83-8245-900-5

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Mariannie Tarce.

Mojej Babci.

Nota od autora

Skąd ty bierzesz te wszystkie pomysły?

Nie raz i nie dwa słyszałam to pytanie z ust wielu ludzi. Nigdy jednak nie umiałam odpowiedzieć na nie w sposób jasny i klarowny. Mimo to teraz spróbuję.

Skąd biorę pomysły? Znikąd. To nie ja wymyślam historię które opisuje. Nie moim dziełem są postacie i świat w którym przyszło mi żyć.

Zapytacie zapewne jak to jest możliwe?

Otóż jest i kropka.

Oczyma wyobraźni widzę wasze zaskoczone miny i odbite w lśniących oczach pytanie. Chcecie wiedzieć więcej, pragniecie bym wyjaśniła to, co przed chwilą przeczytaliście. Nie sądzę by moje wyjaśnienia cokolwiek wam rozjaśniły nie mniej postaram się opowiedzieć o tym jak najbardziej jasno i klarownie.

Pisząc opisuje czyjeś życie. Prawdziwe, istniejące życie. Dla was postacie, o których czytacie są jedynie literacką fikcją a ja wam powiem, że oni żyją tak samo jak Ja czy Wy. Nie są z krwi i kości, lecz z atramentu i papieru, co jednak nie znaczy, że nie są rzeczywiści.

Gdy postać przychodzi do mnie by opowiedzieć mi swoją historię czekam i słucham. Wchodzę w role kronikarza, który jedynie zapisuje to, co widzi i słyszy. Nie raz i nie dwa wyobrażałam sobie daną scenę w jakiś określony sposób, jednak w trakcie pisania okazywało się, że wygląda ona zupełnie inaczej. Lub wcale się nie wydarzyła. Dla nich tych papierowych bytów nie jest istotne, co ja wymyślę, oni żyją swoim życiem i oczekują jedynie spisania ich losów. Nie zawsze słuchają moich sugestii, a nawet, jeśli to i tak potem robią, co chcą.

Max jest z nich wszystkich najgorszy. Ile to ja się naprosiłam, nawściekałam, spłakałam czy wyszłam nieomal z siebie. Jednak na niego nic nie działa. Robi to, co sam uważa za słuszne i słychać jedynie siebie.

Pamiętam chwilę, w którym się poznaliśmy. Wydawał się zagubiony, lecz w tych jego czarnych jak smoła oczach widziałam blask. Założył ramiona na piersi i zażądał wręcz bym opisała to, co i opowie. Cóż… zgodziłam się.

Teraz właśnie trzymacie w dłoniach pierwsza część tej historii — Na więcej na razie mi nie pozwolił. — żywię nadzieję, że spodoba wam się to, co przeczytacie na kartach tej książki.

Będzie trochę strasznie, trochę smutno, ale też nieco radośnie i spokojnie.

Więc: Skąd biorę te wszystkie pomysły?

Cóż… Myślę że to najlepsza odpowiedź, na jaką mnie stać

Prolog

Miasto po horyzont jarzyło się blaskiem świateł i neonów, odcinając czarne nocne niebo nieregularną migotliwą kreską. Błękit, zieleń, czerwień i fiolet mieszały się ze sobą, tworząc kotłowaninę jaskrawych, rozedrganych plam na tle czarnych, monstrualnych wieżowców. Po oświetlonych pomarańczową łuną ulicach wciąż pruły, rozdzierając cisze swym rykiem, samochody. Słychać było jazgot motocykli, które raz po raz z piskiem opon ruszały spod majaczących w oddali świateł. Muzyka z pobliskich pubów wwiercała się w odgłosy miasta, tworząc z nim harmonijną całość, której z niczym nie dało się pomylić. Od czasu do czasu snop zimnego niebieskiego światła z policyjnego helikoptera przeszukiwał okolice w poszukiwaniu przestępczości, którą prawie za każdym razem znajdował. Wówczas to w ten nocny gwar z impetem wdzierał się jęk syren policyjnych oraz ryk pędzących na miejsce oznaczonych samochodów. Tylko wzgórza Hollywood wydawały się oderwane od tego spójnego krajobrazu. Oświetlone jasnym białym światłem, oddalone od wielkomiejskiego jazgotu trwały, jakby za niewidzialną szklaną szybą dodając uroku i w jakiś dziwny sposób pogłębiając harmonijność LA. Nie pasowały tutaj, mimo iż były nieodłącznym elementem miasta, bez którego Los Angeles nie było by już takie, jak być powinno.

Ludzie tutaj nie interesowali się sobą nawzajem, nie mówiąc już o zwracaniu uwagi na siedzącego kilkadziesiąt metrów wyżej nastolatka, którego długie, smukłe nogi o bosych stopach kołysały się w przód i w tył poza rantem parapetu. Młodzieniec spoglądał w dół bez zainteresowania. W tym mieście był jedną z tysięcy anonimowych kropek, które nikogo nie obchodzą. Jego twarz oświetlał gorący pomarańcz rozpalonego papierosa, którego dym osnuwał oblicze chłopca, gdy tak siedział, obserwując mrowisko pod swoimi stopami. Delikatny letni wiatr poruszał krótkimi, czarnymi jak heban włosami i wciskał papierosowy dym w obsydianowe oczy. Wychylał się coraz mocniej, aż w końcu zaledwie centymetry dzieliły go od upadku. Nie przejmował się tym, wiedząc doskonale, że nie grozi mu nic poważnego. Nawet jeśli spadnie z murowanego gzymsu, szybciej poleciałby w górę niż w dół. Siadywał tak, co noc od wielu już lat i patrzył przed siebie na otaczający go świat. Błądził chmurnymi oczyma po sylwetkach pobliskich budynków, analizował kolory neonów i śledził ruch wypluwających z siebie warkot pojazdów. Nikt nigdy nie zwracał na niego uwagi, ponieważ jedyna osoba, którą zainteresowałyby jego wyczyny spała spokojnie za ścianą. Drobna o dużych zielonych oczach i związanych w niedbały kok brązowych włosach kobieta była jego matką. Na świecie oprócz niej nie miał nikogo. Była jego ostoją i wsparciem. Kimś, na kim od zawsze mógł polegać. To jej wylewał swe żale i zwierzał się z lęków, o ile takie miał. Ojca nie widział od kilku miesięcy, nie mówiąc już o jakiejkolwiek rozmowie z nim. Gdy widział te przepastne, czarne jak smoła oczy i zmrużone w permanentnym niezadowoleniu brwi, odechciewało mu się odzywać. Nie pamiętał dnia, w którym ten wysoki, silny i niebezpieczny mężczyzna, powiedziałby mu jakieś miłe słowo nawet przez pomyłkę. Zawsze oschły, wymagający, pełen pretensji, odstręczał, zamiast przyciągać. Matka była inna. Ciepła, kochająca pocieszycielka. Robiła, co tylko mogła, by jej jedyny syn żył w dostatku. Choć ciężko pracowała, zawsze znajdowała czas by z nim porozmawiać lub po prostu pomilczeć, wspólnie oglądając telewizję. Czasami opierał głowę o jej ramię, a matka zaczynała delikatnie gładzić go po ciemnych włosach, przytulając swój policzek do jego czoła. Dawno już przerósł ją tak, że teraz musiała zadzierać głowę, by na niego spojrzeć lub wspinać się na palce, chcąc obdarzyć jego policzek matczynym pocałunkiem, jednak nadal był jej synem, jej dzieckiem.

Powoli wstał, przytrzymując się ramy okna. Spojrzał w bezgwiezdne niebo, mając ochotę poszybować daleko poza horyzont. Nie zrobi tego z dwóch powodów. Miał być człowiekiem a po drugie, nie zostawi matki samej. Położył dłonie płasko wzdłuż ciała i odchylił się do tyłu, wpadając przez otwarte okno do pokoju. Jego plecy uderzyły o miękki materac łóżka. Odetchnął głęboko, uśmiechając się do siebie. Co noc robił to samo i niezmiennie odczuwał ulgę po całym dniu. Zaciągnął się, pachnącym proszkiem do prania, powietrzem i przeczesał włosy palcami. Klęknął na posłaniu i sięgnął po telefon oraz słuchawki osrebrzonymi blaskiem księżyca długimi smukłymi palcami. Ułożył się wygodnie, naciągając kołdrę na ramię, założył sprzęt na uszy i włączył odtwarzacz, kładąc smartfona pod poduszkę. Zamknął oczy, starając się przygotować na kolejny marny dzień w szkole. Musiał tam chodzić, mimo iż więcej uczył się sam w domu. Oprócz niego były może trzy osoby, znające więcej niż jeden język w całej placówce. On porozumiewał się płynnie po włosku, starą greką oraz w łacinie. To ojciec wymuszał na nim naukę języków od najmłodszych lat. Na początku to go męczyło, aż do chwili, kiedy zdał sobie sprawę, że ma naturalny talent do przyswajania obcych słów, wówczas przestała, to być nauka, a zaczęła się zabawa. Dzięki temu był zwolniony z lekcji włoskiego, a czas na tym zaoszczędzony wykorzystywał na inne sprawy takie, jak czytanie czy jazda na deskorolce. Uwielbiał te chwile, gdy pędził przez miasto na swojej desce, a ludzie pierzchali przed nim na boki. Muzyka ze słuchawek huczała mu w uszach, a czarna koszulka powiewała wokół jego szczupłego ciała. Dawno już przestał chodzić do skateparku, ponieważ był lepszy od wszystkich dzieciaków z okolicy, a poza tym oni go nie lubili. Nazywali go dziwakiem, odmieńcem. Ci bardziej odważni, jak Jack Newton i Tobby Dawthon przechrzcili go nawet Aniołem śmierci. Uśmiechał się pod nosem, gdy to słyszał. Biedni naiwniacy nie mieli bowiem pojęcia, jak blisko byli prawdy. Z Aniołem Śmierci, co prawda nie miał wiele wspólnego, ponieważ był kimś o wiele gorszym. Nikt w jego otoczeniu prócz matki nie wiedział i nie miał prawa się dowiedzieć, kim tak naprawdę jest jego ojciec, a był to jeden z najgroźniejszych aniołów, o jakich słyszał. Tak, był synem anioła i to nie byle jakiego, a Niszczyciela Światów, Tańczącego na zgliszczach, samego wielkiego Abaddona. Jego samego niewiele interesowało, kim był ojciec. On tylko chciał go mieć, lecz z roku na rok pragnął tego coraz mniej. Wiedział, że cokolwiek zrobi mężczyzna, nie zwróci na niego uwagi. To nie tak, że wcale się nim nie zajmował, po prostu ograniczał ich kontakty do niezbędnego minimum. Trzymał syna na dystans, nigdy nie okazując mu żadnych rodzicielskich uczuć. Nie zadał nawet prostego pytania: Jak w szkole? Jeśli pytał to o to, dlaczego czegoś nie zrobił. Ojciec nie rozmawiał, tylko rozkazywał i biada, jeśli zignorowało się jego polecenie. Tylko raz widział ojca wyprowadzonego z równowagi i przestraszył się do tego stopnia, tych płonących czerwienią oczu, dymiących zaciśniętych pięści oraz nastroszonych czarnych skrzydeł, że przez kilka następnych miesięcy, nie odważył się do niego zbliżyć bodaj na krok. Teraz było inaczej. Zdawał sobie sprawę z tego, że Abaddon jest niebezpieczny i przez nieuwagę jest w stanie zgnieść go jak robaka, jednak już się nie bał. Ojciec prędzej wyładowałby swoją złość na najbliższej planecie niż na nim. Nigdy go nie uderzył, nie potrząsnął nim, ale też ani razu w całym jego piętnastoletnim życiu go nie przytulił. Zawsze nazywał go pełnym imieniem, choć matka mówiła na niego po prostu Max. Pewnie, gdyby miał przyjaciół oni też tak, by na niego wołali, ale nie ojciec, dla niego zawsze już będzie Maximilianem Hugo.

Rozdział 1

Wszedł do mieszkania, trzaskając drzwiami. Rzucając plecak w kąt, ruszył przez korytarz i z rozpędu przeskoczył zagłówek zielonej kanapy, od razu się na niej kładąc. Chwycił pilot od telewizora, uruchomił urządzenie, przełączył na kanał muzyczny. Położył głowę na miękkiej żółtej poduszce i zapatrzył się w płaski ekran nie najnowszej już plazmy. Tępy ból głowy, jaki towarzyszył mu zawsze w chwilach zdenerwowania, ponownie dał o sobie znać. Ucisnął skronie, patrząc w sufit. Odetchnął głęboko i zawiesił wzrok na fotografii, wiszącej obok łukowatego wejścia do kuchni. Zdjęcie przedstawiało jego i matkę kilka lat temu. Uśmiechnął się. To były jedne z najlepszych urodzin, jakie obchodził. Nawet przez moment nie pomyślał wtedy o ojcu. Cieszył się dniem na plaży, ucząc mamę surfowania, aż w końcu kobieta się zbuntowała i zarządziła wypad na rolki. On nie potrafił na nich jeździć, jednak z nieukrywanym zaskoczeniem spostrzegł wtedy, że jego rodzicielka daje sobie radę lepiej niż nie jedna nastolatka. Sam jeździł na desce tuż obok matki do momentu, kiedy zbyt brawurowo wyskoczył i wylądował twardo na betonie. Deska z racji swego wieku rozpadła się na części podobnie zresztą jak jego lewa ręka. Przerażona kobieta zabrała syna do szpitala i właśnie tam, gdy już miał założony gips, zostało wykonane owe zdjęcie, na które patrzył. Zdecydowanie były to udane urodziny w odróżnieniu od dzisiejszych. Ojciec już miesiąc temu obiecał, że spędzi ten dzień z synem, niestety kłamał. Pojawił się w umówionym miejscu pół godziny za późno i oświadczył, że nie ma czasu na te wszystkie ludzkie głupoty i że Maximilian też nie powinien trwonić swego. Po czym rzucił sucho „najlepszego” i zniknął, zostawiając chłopaka w żalu i goryczy, samego z dwoma biletami do kina. Tak więc oddał wejściówki pierwszej napotkanej parze ludzi, wsiadł w autobus i przyjechał do domu. Przed drzwiami spotkał jeszcze swoją sąsiadkę. Dziewczyna była zaledwie o rok od niego starsza i zawsze się z nim witała, nawet kiedy nie odpowiadał. Urocza, śliczna blondynka o fiołkowych oczach i tym razem powiedziała mu „cześć”. Spojrzał na nią pustym wzrokiem, po czym obciął od góry do dołu towarzyszącego jej młodzieńca. Znał go z widzenia. Wysoki ponad przeciętną, szczupły, ciemnowłosy, o jasnych oczach. Miał chyba na imię Timmothy, ale nie był do końca pewien i wcale go to nie obchodziło. Wbiegł po schodach i wszedł do klatki. Złapał windę w milczeniu, wjeżdżając na dwunaste piętro.

— Szlag jasny niech to trafi. — szepnął sam do siebie. Usłyszał dźwięk otwieranych drzwi i kroki w korytarzu.

— Max!? — zawołał ten tak kochany przez niego kobiecy głos. Weszła do pokoju, a on machnął jej dłonią znad oparcia. Zajrzała do niego z uśmiechem. Brenda Hugo, jedyna osoba na całym wielkim świecie, której na nim zależało.

— Co tutaj robisz tak wcześnie i gdzie jest Abaddon? — zapytała spokojnie. Zrobił kwaśną minę, a ona westchnęła, obchodząc mebel dookoła i przykucnęła tuż obok, głaszcząc go po czarnych włosach.

— Przykro mi kochanie. Byłam pewna, że tym razem dotrzyma słowa.

— Kiedy przyjdzie taki dzień, będziemy wiedzieć, że nadszedł koniec świata. — odparł, patrząc matce w oczy. — Zawsze coś będzie ważniejsze niż ja.

— Nie mów tak, tata po prostu ma dużo zajęć i…

— Nie broń go. — rzekł, twardo siadając. — Wiesz dobrze tak jak ja, że ojca interesuje wszystko, tylko nie jego własny syn.

Brenda westchnęła i pocałowała chłopca w policzek. Serce jej pękało, kiedy widziała go takim. Max nigdy nie był zwyczajnym nastolatkiem, anielskie korzenie skutecznie utrudniały mu kontakt z rówieśnikami. Może to uroda albo natura, którą odziedziczył po swoim ojcu, ale coś w nim odstręczało innych na tyle skutecznie, że nigdy nie udało mu się tak naprawdę nawiązać bliższych relacji z ludźmi. Przez ten właśnie brak więzi z innymi bardziej niż ktokolwiek potrzebował rodziców.

— Nie ważne. Powinienem się już przyzwyczaić. — spojrzał jej w oczy i zapytał. — Możemy choć zamówić dzisiaj pizze?

— Dzwoń. — odparła, całując go w czoło. Wykręcił numer, odprowadzając matkę wzrokiem do kuchni, złożył zamówienie, po czym rozparł się na kanapie z postanowieniem, że nie będzie myślał o ojcu.

Wieczorem, gdy matka poszła się położyć, Max wyszedł na parapet okna i zapalił papierosa. Podejrzewał, że kobieta doskonale wiedziała o jego nałogu, ale milczała, zapewne sądząc, że przez anielską krew, jaką w sobie miał, nie może mu to zaszkodzić. Opierając plecy o załom w murze, patrzył gdzieś przed siebie bez zainteresowania. Podkulił jedno kolano do piersi, a drugą nogę swobodnie wywiesił poza gzyms. Nie myślał, tylko trwał tak w ciszy, co chwilę zaciągając się papierosowym dymem. Nagle usłyszał swoje imię. Rozejrzał się zaintrygowany. Głos dobiegał gdzieś spod niego. Usiadł, spuszczając również drugą nogę i wychylił się do przodu, spoglądając w dół. Na prawo od niego na niewielkim balkonie piętro niżej stała jego urocza sąsiadka. Dziewczyna odgarniała z twarzy jasne włosy i uśmiechała się do niego.

— Kiedyś spadniesz z tego parapetu. — rzekła spokojnie.

— Nie wydaje mi się. — było w niej coś dziwnego. Jakby do końca nie była człowiekiem, zupełnie jak on sam. W tych jej fiołkowych oczach tlił się dziwny ognik, którego w żaden sposób nie umiał zidentyfikować.

— Złego diabli nie biorą. — dodał i powrócił do poprzedniej pozycji.

— Wiesz, że możesz po prostu wyjść na balkon? — zapytała, wpatrując się w niego z zainteresowaniem.

— Wiem, ale tak jest o wiele przyjemniej. Tutaj zazwyczaj nie przeszkadzają mi natrętne sąsiadki. — odparł, chcąc zakończyć tę rozmowę jak najszybciej.

— Z tego, co wiem, tobie zazwyczaj nikt nie przeszkadza.

Popatrzył na nią gniewnie. Po co w ogóle z nim rozmawiała? Całe życie ją ignorował. Nie znali się, nawet nie chodzili do tej samej szkoły, ponieważ Clory — jak miała na imię dziewczyna — uczęszczała podobno do jakiejś placówki dla wybitnie uzdolnionych. Pomyślał, że to niesprawiedliwe. Owszem dziewczyna mieszkała tylko z ojcem, ale swoją matkę widywała regularnie. Nie raz widział, jak obie wychodziły gdzieś razem na miasto. Kiedyś nawet natknął się na nie w parku, gdy jadły lody i spacerowały wzdłuż alejek. Może i Clory pochodziła z rozbitej rodziny, ale w odróżnieniu od niego, wciąż miała oboje rodziców.

— Czego chcesz? — zapytał w końcu, gdyż jej towarzystwo zaczynało mu ciążyć.

— Złożyć ci najserdeczniejsze życzenia z okazji urodzin. — odparła z filuternym uśmiechem.

— Skąd wiesz, że mam urodziny?

— Och, mój tata rozmawiał z twoją mamą. — przyznała — Powiedziała, że cały dzień masz spędzić ze swoim tatą, a ja widzę, że ryzykujesz życie dla tytoniu.

Chłopak zacisnął zęby i odrzucił od siebie niedopałek. To wspomnienie o ojcu zabolało, zwłaszcza że naprawdę miał nadzieję, iż dzisiejszy dzień będzie wyglądał inaczej.

— To nie twoja sprawa. — odburknął, zaczynając wchodzić do pokoju. — Dzięki za życzenia, ale wiesz co, daj mi spokój.

Zaraz zniknął za oknem, które szczelnie zamknął, przysłaniając zasłonką. Clory jeszcze przez chwilę wpatrywała się w miejsce, gdzie przed chwilą siedział, po czym wzruszyła ramionami i sama również weszła do mieszkania. Max usiadł na łóżku i odetchnął głęboko. Nie chciał być dla niej niegrzeczny, ale też, za nic w świecie, nie pozwoli jej włazić z butami w jego życie. Zazdrościł dziewczynie tak fajnej rodziny. Pan Theodor Fery spędzał z córką każdą wolną chwilę, a jego była żona — jak przypuszczał — wynagradzała Clory chwile rozłąki prawie w każdy weekend, gdy dziewczyna była w domu. Sam bardzo chciał mieć tak dobry kontakt z ojcem, ale wiedział, że jest to po prostu niemożliwe. Położył się na łóżku i zamknął oczy. Nagle coś połaskotało go w nos. Uchylił powieki i spostrzegł fruwające tuż nad nim czarne pióro. Gwałtownie usiadł i rozejrzał się po pokoju. Stał w cieniu obok szafy i z nachmurzoną miną przyglądał się chłopcu. Ramiona miał założone na piersi, a ogromne czarne skrzydła ciasno przysunięte do pleców. Jego czarne jak smoła oczy lśniły lekkim czerwonawym blaskiem. Max przełknął ślinę i mimowolnie cofnął się trochę. Jednak mężczyzna w kącie nie zamierzał się poruszyć. Wyglądał jak posąg. Był to wysoki mężczyzna, który z trudem mieścił się w pokoju, o szerokich ramionach i obszernej klatce piersiowej. Ubrany był w czarną koszulę i spodnie, w tym samym kolorze oraz wysokie chyba skórzane buty nabijane ćwiekami. Wyprostował się jeszcze bardziej i rzekł twardym ostrym głosem:

— Co ty wyprawiałeś na tym parapecie?

— Nic. Zawsze…

— To przestań! — warknął, robiąc krok do przodu. — Chcesz do cholery wszystkim w okolicy pokazać, kim jesteś?! Postradałeś rozum?! Jeśli jeszcze raz zobaczę cię za tym pieprzonym oknem, jak rozmawiasz z kimkolwiek, to przysięgam, popamiętasz mnie!

Chłopak milczał. Był wściekły. Na to ojciec znalazł czas, ale poświecenie mu chociaż godziny w urodziny przekraczało jego możliwości. Podniósł na niego oczy i rzekł spokojnie.

— Nie miałem ochoty z nią rozmawiać, sama się przyczepiła. Po za tym, czy możesz przestać na mnie krzyczeć? Może przynajmniej dzisiaj, byś sobie odpuścił? — oczy anioła zwęziły się niebezpiecznie. Podszedł do syna i chwycił go za ramię, podnosząc ku górze. Nie bolało, ponieważ Abaddon bardzo uważał, by nie zrobić mu krzywdy.

— Nie życzę sobie takiego zachowania z twojej strony. Jestem twoim ojcem i żądam od ciebie szacunku.

— A ja chciałbym, choć raz w życiu mieć normalnego ojca, który nie uważa, że urodziny to strata czasu. — odpysknął i wyrwał się z jego uścisku. — Może to tylko ludzka tradycja, ale do cholery, ja w połowie jestem człowiekiem.

— Nie pozwalaj sobie młodzieńcze. — skarcił go mężczyzna, słysząc tak niewybredne słowa.

— Nie prosiłem się o bycie Nefilim. Wcale się nie prosiłem na ten świat! — krzyknął z irytacją. — Tato, do pioruna, czy ty raz w życiu, nie możesz potraktować mnie jak zwykłego dzieciaka!

Drzwi do pokoju otworzyły się z trzaskiem, a w nich ukazała się rozczochrana, owinięta szlafrokiem Brenda. Popatrzyła na jednego, potem na drugiego z szeroko otwartymi z zaskoczenia oczyma.

— Krzyczcie głośniej, a na pewno nikt was nie usłyszy. — warknęła wpatrzona w Abaddona.

— Z tobą mój drogi, to muszę sobie poważnie porozmawiać. — rzekła, celując w niego palcem.

Mężczyzna tylko prychną, po czym wyjął z kieszeni mały pakunek i wręczył go chłopcu.

— Bardzo proszę, zwykły, uskrzydlony dzieciaku. — rzekł, wychodząc z pokoju.

Max popatrzył na przedmiot zdezorientowany. Nie spodziewał się żadnego prezentu od ojca. Musiał przyznać, że było to nieoczekiwane, ale miłe. Poczuł, jak matka gładzi go po włosach i uśmiechnął się do niej. Kobieta tymczasem wyszła z jego sypialni, zamykając drzwi. Chłopak usiadł na łóżku, odwijając papier. W środku znajdowało się niewielkie aksamitne pudełko. Gdy je otworzył, zobaczył srebrną bransoletę z blaszką, na której wygrawerowane było jego imię. Wziął ją do rąk i przyjrzał się dokładnie. Gruby łańcuszek o dużych oczkach wyglądał na ciężki, choć w rzeczywistości, nie ważył za wiele. Bez większego zastanowienia założył go na przegub prawej ręki i ruszył do wyjścia, zatrzymał się raptownie, słysząc wzburzony głos matki.

— Jesteś nienormalny. Zachowujesz się tak, jakby Max nic cię nie obchodził. To twój syn i wymaga większej uwagi niż jakieś zapyziałe światy, które niszczysz każdego dnia. Zastanów się.

— Poświęcam mu tyle czasu i uwagi, ile trzeba. — odrzekł nieznoszącym sprzeciwu głosem Abaddon.

— Ty zdajesz sobie sprawę, że on ma już piętnaście lat? Obudzisz się wreszcie dopiero, jak nasz syn przekroczy trzydziestkę? Przecież on cię w ogóle nie zna. Wpadasz tutaj, robisz mu awantury, wydajesz rozkazy i znikasz na Bóg wie ile…

— Nie wzywaj imienia…

— Tyle mnie obchodzą wasze zakichane zasady. — warknęła.

Chłopak nie wiedział, co takiego pokazała, ale był bardziej niż pewny, że było to coś gorszego niż środkowy palec. Po krótkiej chwili wsłuchiwania się w wymianę zdań rodziców postanowił im przerwać, nie chcąc doprowadzić do jeszcze większej eskalacji. Wyszedł z pokoju i popatrzył na nich. Wyglądało to dość kuriozalnie. Matka otulona szlafrokiem z nieładem na głowie oraz puchowymi kapciami na stopach. Niska, drobna, ludzka kobieta i on. Wysoki jak góra, odziany na czarno z ogromnymi pierzastymi skrzydłami, których końcówki zamiatały podłogę. Byli dla niego wszystkim, jedyną rodziną, rodzicami i najbliższymi mu osobami. Podszedł do nich, kładąc dłoń na ramieniu matki, czym chciał ją nieco uspokoić. Popatrzył ojcu w oczy i rzekł:

— Dziękuję za prezent.

Abaddon kiwnął jedynie głową, po czym uznając rozmowę z Brendą za zakończoną, rozłożył skrzydła i po prostu zniknął tak, jakby nigdy go nie było.

— Matko co za palant. — szepnęła kobieta, ukrywając twarz w dłoniach.

— Gdyby nie ten palant, mnie też by nie było. — odparł z łobuzerskim uśmiechem.

Wiedział od dawna, że jest cudem dla tej kobiety. Brenda była kiedyś mężatką, ale gdy tylko okazało się, iż z przyczyn zdrowotnych nie może zajść w ciążę, mężczyzna jej życia po prostu odszedł, mówiąc, że nie może być z kobietą, która nie da mu potomstwa. Długo rozpaczała po rozwodzie, czując, jak cały jej świat właśnie rozpadł się na kawałeczki i wtedy pojawił się Abaddon, mówiąc, iż ze wszystkich kobiet na ziemi wybrał ją, na matkę upragnionego przez Boga anielskiego dziecka. Tak właśnie pojawił się Max. Był wyśnionym i wymodlonym potomkiem, którego nie miała nadziei nigdy posiadać, i choć jej rodzice nie tolerowali wnuka o tak nieziemskich korzeniach, dla Brendy był idealny. Oddałaby za niego życie, a nawet dałaby się wciągnąć do piekła, byle tylko jej ukochanemu synkowi nic nie było. Objął matkę przez pół, wtulając swoją klatkę piersiową w plecy kobiety i wcisnął twarz w załamaniu jej szyi. Nie potrzebował nikogo poza nią. Ludzie go nie interesowali, wystarczyło, że mama była blisko, a nic nie mogło go wzruszyć.

Mdłe światło słabej żarówki przeświecało przez różnobarwny abażur starej, zabytkowej lampy, ozłacając porozrzucane na blacie ciemnego biurka dokumenty oraz ręcznie pisane notatki. W półmroku pomieszczenia widać było jedynie zarysy dwóch foteli o wysokich zagłówkach oraz rzędy ustawionych na półkach książek. Duże okno zasłonięte było ciężką, zieloną kotarą, zakończoną złotymi frędzlami, więc jasny blask księżyca nie miał szans dostać się do środka, by nieco rozgonić zaległe w kontach cienie. Wydawało się, że w pokoju nie ma nikogo, jednak gdy przyjrzeć się lepiej okazywało się, iż w jednym z foteli drzemał, z suniętymi do połowy nosa okularami, starszy jegomość. Jego posiwiałe włosy czepiały się szorstkiego, materiału tapicerki, przez co wyglądały teraz, jak rozłożony za głową wachlarz lub aureola. Koc, który okrywał jego ciało, dawno już zjechał i zaległ na podłodze, osłaniając jedynie stopy śpiącego. W dłoniach trzymał nadal mocno zaciśniętą starą książkę, co sugerowało, że usnął w trakcie lektury. Abaddon przyglądał mu się z zaciekawieniem. Dawno temu wykrzyczał mężczyźnie w twarz, że nie zgodzi się, by jakiś człowiek przykładał rękę do wychowania jego syna, lecz teraz był zmuszony zmienić zdanie. Niepokoiły go szepty Archaniołów, którzy za jego plecami coś knuli. W królestwie Niebieskim, aż huczało od plotek, mówiących o tym, że Tańczący na zgliszczach ukrywa swego potomka przed innymi. Musiał dać im do zrozumienia, że się mylą. Nie podobało mu się to, ale wiedział doskonale, że jest to jedyny sposób, by zbliżyć się niepostrzeżenie do dawnych przyjaciół i wydrzeć im ich tajemnice. Starszy jegomość chrapnął głośno, wybudzając się ze snu. Wyprostował się z jękiem, czując, jak stare kości trzeszczą, a stawy wracają na swoje miejsce.

— Stary, a głupi. — rzekł kwaśno sam do siebie, masując zesztywniały kark.

— Ciężka noc? — zapytał siedzący na rancie biurka anioł.

Mężczyzna obrócił się w jego kierunku, patrząc na przybysza ponad ramką okularów. Zamrugał, upewniając się, że nie śni, a naprawdę widzi Niszczyciela Światów.

— W twoim wieku Hilary, nieroztropnie jest zapominać, którędy do łóżka. -Staruszek uśmiechnął się łagodnie, wstając z pewnym trudem z fotela.

— Dawno cię nie widziałem Abaddonie. Co sprowadza do mnie tak potężnego anioła?

Skrzydlaty wziął z blatu mały, złoty nożyk do otwierania listów i zaczął obracać go w dłoniach. Postawił ostrze na czubku palca i zakręcił nim jak bączkiem.

— Maximilian. — odparł krótko. — Przemyślałem twoją propozycję bardzo szczegółowo.

— Tak też myślę. Zajęło ci to kilka lat. — Tańczący na zgliszczach uśmiechnął się kpiąco.

— Czym są te wasze ludzkie lata w porównaniu z wiecznością?

— Twój syn raczej nie ma wieczności do dyspozycji. Jest człowiekiem, a przynajmniej za takiego uchodzi.

Czarne oczy anioła wbiły swój zimny, nieprzenikniony blask, w spojrzenie jasnych, dawno już spłowiałych, niebieskich tęczówek rozmówcy. Ludzie nie mieli pojęcia o Nefilim, a przynajmniej większość z nich nic nie wiedziała. Hilary i jego współpracownicy byli inni. Poświęcali życie, by uczyć i pomagać rozwijać się dzieciom z anielską krwią. Stworzyli dla nich miejsce, w którym mogli być sobą, bez ciągłej potrzeby kontrolowania się. Wychowali już cztery pierwsze pokolenia i robili to tak dobrze, iż ich podopieczni nie chcieli opuszczać murów szkoły, jaką założył wiele lat temu właśnie ten jeden człowiek.

— Maximilian ma już piętnaście lat, to odpowiednia chwila byś pomógł w jego nauce.

— Ta chwila dawno minęła. Teraz mogę, co najwyżej spróbować naprawić to, co się zepsuło. Prosiłem wielokrotnie, by ktoś na ciebie wpłynął. Maximilian powinien przebywać z osobami podobnymi do siebie. Nefilim czerpią siłę z siebie nawzajem. Jeden anielski syn nie poradzi sobie w świecie tak dobrze, jak cała grupa razem. Uzupełniają się, wspierają i troszczą. Są inni niż cała reszta populacji i powinni nie tylko, o tym wiedzieć, ale też pielęgnować swoje niezwykłe talenty i uczyć się z nich korzystać. Twój syn Abaddonie, może się okazać z nich wszystkich najsilniejszy. — zamilkł na chwilę, przecierając okulary wydobytą z kieszeni chusteczką. — To nie dobrze, że do tej pory nikt nie pokazał mu, co może osiągnąć, ani jak posługiwać się wrodzonym darem. On w ogóle wie, co potrafi?

Anioł wzruszył tylko ramionami. Musiał przyznać, że nie miał pojęcia nawet, jakimi zdolnościami dysponuje chłopak, ponieważ uważał, że to wszystko samo się jakoś wyjaśni. Hilary westchnął tylko z rezygnacją i dodał zasępiony:

— Mam dla niego miejsce w szkole, ale to może ci się nie spodobać. Jeśli Maximilian ma wejść w społeczność Nefilim będzie potrzebował przewodników. Mogę umieścić go w grupie razem z dziećmi Gabriela, Rafaela, Michaela i reszty. Znam dobrze te dzieciaki i jestem pewien, że pomogą chłopcu się odnaleźć.

Na usta anioła wypłynął złośliwy i wręcz okrutny uśmiech. Wstał i podszedł do staruszka, nachylając się, by spojrzeć mu w oczy.

— W takim razie Maximilian będzie do twojej dyspozycji zaraz po wakacjach.

Hilary zamrugał, a anioł zniknął. Nie wiedział dlaczego, ale miał złe przeczucia co do tej wizyty. Tyle razy prosił, by Abaddon zgodził się na naukę syna w jego szkole, ale ten za każdym razem odmawiał, więc co takiego się stało, że sam tutaj przyszedł i tak łatwo przyjął do wiadomości, iż towarzyszami jego syna będą dzieci Archaniołów. Pchany jakaś niemiłą myślą, chwycił w dłonie oprawioną w złotą okładkę księgę i szybko napisał krótką notatkę.

— Maximilian Hugo dołączy do twojej córki i jej przyjaciół. — nie minęło kilka minut, a na środku pokoju, zmaterializował się szczupły człowiek o pociągłej twarzy i jasnych morskich oczach. Jego krótkie włosy w kolorze ciemnego blondu okalały twarz, dodając jej frasobliwego wyglądu.

— Co to znaczy, że dołączy? — zapytał ciepłym nieco zaniepokojonym głosem.

— Przed chwilą był tutaj Abaddon. Dał mi do zrozumienia, że zamierza wysłać syna do naszej szkoły. Nie wiem, czy chłopiec został o tym poinformowany, ale decyzja najwidoczniej już została podjęta.

Przybysz usiadł ciężko w fotelu, zastanawiając się gorączkowo. Z jednej strony cieszył się, że w końcu coś dotarło do upartego Niszczyciela, jednocześnie obawiając się, iż to jakiś podstęp.

— Razjelu, tak czy inaczej, ja przyjmę chłopaka. Od zawsze było tu dla niego miejsce. Jeśli mogę mu jakoś pomóc, to z czystą przyjemnością to zrobię.

— Nie martwię się Maxem. — odparł spokojnie Archanioł. — Zastanawiam się, co też wymyślił Abaddon. On się strasznie zmienił. Nie poznaje go. Kiedyś byliśmy najlepszymi przyjaciółmi i chcieliśmy, by nasze dzieci też się nimi stały, a potem… — westchnął ciężko, ocierając twarz dłonią.

— Potem urodził się Max i coś się stało.

Staruszek popatrzył w oczy rozmówcy i uśmiechnął się delikatnie.

— Może właśnie ten chłopiec rozwiąże wasze wszystkie problemy. Nie martw się. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Nie ma co się przejmować na zapas. Osobiście dopilnuje, by Max zaaklimatyzował się w szkole i znalazł nowych przyjaciół. Porozmawiam też z Uriel, zdaje się, że jej córka mieszka gdzieś niedaleko chłopaka. Być może się znają.

Razjel odgarnął z twarzy włosy i uśmiechnął się przyjacielsko. Nie wyobrażał sobie lepszego miejsca dla Nefilim niż mury tej szkoły. Jeśli gdziekolwiek mieli poczuć się jak u siebie, to właśnie tutaj. Odosobniony budynek starego dworku był chyba jedynym miejscem na ziemi, gdzie te dzieci mogły być w stu procentach sobą, bez obaw, że ktoś je zobaczy. Mieszkali tutaj razem, ucząc się współpracować i dzielić swoją siłą. Błogosławieństwem Bożym była ta szkoła i jej założyciel.

— Masz racje. Nikt z nas, nie zna Maxa, może się okazać, że chłopak ma nam wiele do zaoferowania. Jest synem jednego z najsilniejszych aniołów. Potrzebuje twojej opieki jak nikt inny.

— I dostanie ją, a oprócz tego może zyskać naprawdę wiernych przyjaciół.

Razjel w milczeniu głaskał włosy śpiącej w jego objęciach córki. Co noc do niej przychodził, kładł się obok i opowiadał cudne historie, dopóki dziewczyna nie zasnęła. Spędzał długie godziny, tuląc jej szczupłe ciałko do siebie. Plątał palce w jej długich kręconych włosach, bawiąc się kosmykami. Kochał ją ponad własne życie, dla niej zamieniłby się nawet z Lucyferem, byle tylko ochronić ją przed złem. Usłyszał skrzypnięcie drzwi i spojrzał w ich kierunku. W jasnym świetle korytarza spostrzegł elegancką starszą kobietę, która gestem zapraszała go do siebie. Ostrożnie wstał, wysuwając się spod objęć córki. Okrył dziewczynę szczelnie kołdrą i pocałował w czoło. Mrucząc szeptem, by spała spokojnie. Po cichu wyszedł z sypialni i z uśmiechem spojrzał w oczy staruszki. Niegdyś była to piękna i dystyngowana kobieta, lecz lata życia i doświadczeń wyryły na jej twarzy głębokie bruzdy zmarszczek.

— Napijesz się herbaty Razjelu? — zapytała z sympatią.

— Jak co wieczór. — odparł, idąc za nią do kuchni.

Tam przy stole siedział zaczytany w gazecie starszy mężczyzna w grubych okularach, podniósł wzrok znad pisma i kiwnął głową na powitanie.

— Nie możesz wchodzić jak człowiek drzwiami, tylko pojawiasz się znikąd? — zapytał.

Razjel uśmiechnął się i usiadł tuż obok niego.

— Cordelia to lubi, poza tym, nie chcę wam sprawiać problemów. Przychodzę do córki, a nie, by zawracać wam głowę.

Kobieta postawiła przed nim filiżankę parującego bursztynowego płynu i skarciła anioła wzrokiem.

— No doprawdy. — rzekła głęboko urażona. — Dostąpiliśmy zaszczytu odwiedzin Archanioła i to ma być kłopot?

— Od czternastu lat jestem tutaj, co noc, o jakim zaszczycie mówimy? — upił łyk, patrząc na nich z wdzięcznością.

Kątem oka spojrzał na wiszące tuż obok zegara zdjęcie pięknej, młodej kobiety. Na jej ramiona opadały kaskadami długie, kręcone, ciemne włosy. Ogromne, okrągłe oczy natomiast były w kolorze miodu. Westchnął ze smutkiem:

— Żałuje, że nie może być przy niej. — stwierdził.

— Widujesz ją czasem w niebie? — zapytała kobieta, siadając naprzeciwko.

Przytaknął krótko.

— Opowiadam jej o Cordeli. Jest z niej bardzo dumna.

— Z dnia na dzień robi się coraz bardziej podobna do Ashley. — stwierdził starszy mężczyzna. — Prawda jest taka, że gdyby nie ty, to nie mielibyśmy już ani córki, ani wnuczki.

Anioł zasępił się. Od początku wiedział, że matka Cordeli cierpi na nieuleczalną chorobę, jednak wybrał ją. Był idealna, taka dobra i słodka, gdyby mogła, cały świat przytuliłaby do serca. Nie wyobrażał sobie innej matki dla swego dziecka. Gdy do niej przyszedł, była przerażona i zagubiona. Martwiła się, że kiedy odejdzie, zostawi niewinnego malca samego, ale poprzysiągł jej, że każdą chwilę, jaką będzie dysponował, poświęci ich dziecku. Zgodziła się, a widząc jego zaangażowanie i ogromną miłość do córeczki, spokojnie z uśmiechem na ustach umarła, pozostawiając wychowanie Cordeli jemu i swoim rodzicom. Dziewczynka miała cztery lata, gdy Ashley odeszła, jednak od samego początku opowiadał jej, że mama jest teraz w niebie i że codziennie o niej myśli. Taka była prawda. Wielokrotnie odwiedzał Ashley w zaświatach, opowiadając jej o wszystkim, co dotyczyło Cordeli. Czasami razem obserwowali ją przez Okno na świat, a kobieta przytulała się do jego anielskiego ramienia, wypominając mu, że w ziemskiej formie jest o wiele mniej przystojny niż jako rzeczywisty anioł.

— Coś cię gryzie Razjelu, widać to po twoich oczach. — stwierdziła z całą pewnością babcia dziewczynki.

— Nie nazwałbym tego w ten sposób, ale faktycznie jest coś, czym się martwię. — zastanowił się przez chwilę, po czym wyznał z namysłem. — Do szkoły zostanie przyjęty nowy uczeń.

— Co w tym dziwnego, zdaje się, że cały nowy rocznik, a nie tylko jeden uczeń.

— Chodzi o konkretnego chłopca. Jest o rok starszy od Cordeli i nie jest to byle kto, a syn Abaddona. Hilary chce go dołączyć do grupy Cordi, a ja się martwię tym, że chłopak nie odnajdzie się w nowej sytuacji. Nie miał do tej pory kontaktu z innymi Nefilim. Jest jak oderwany od ich świata. — westchnął, ciężko dodając. — No i jest jeszcze jego ojciec.

— Jestem przekonana, że sobie poradzi. Jeśli jednak będzie miał jakieś problemy, zawsze może liczyć na was.

Anioł zastanowił się nad jej słowami. Musiał przyznać, że ma rację. Nie miał co prawda pojęcia, jakie stosunki łączą Maxa z jego ojcem, ale jakie by one nie były, sam chętnie przyjdzie chłopcu z pomocą. Nawet jeśli narazi się tym Abaddonowi. Uśmiechnął się, dopił herbatę, po czym wrócił do pokoju córki. Przykucnął obok łóżka i zapatrzył się na jej śliczną spokojną twarz. W pewnej chwili dziewczyna otworzyła oczy, a on ujrzał swoje odbicie w dużych okrągłych morskich tęczówkach.

— Śpij słonko. — szepnął, głaszcząc ją po policzku.

— Śnił mi się jakiś chłopiec. — wyznała. — Miał czarne oczy i duże skrzydła.

Ojciec dziewczyny zmarszczył brwi i przysunął się bliżej.

— Nic nie mówił, tylko stał zapatrzony gdzieś w przestrzeń. Chciałam go zapytać, kim jest, ale on wtedy zniknął, a gdy znów się pojawił, nie miał już skrzydeł. Krwawił z ramienia, ale nadal się nie odzywał.

— To tylko sen. Nie przejmuj się. — pocałował ją w policzek i wsunął tuż obok, tak by mogła wygodnie ułożyć się na jego piersi. Mocno ją przytulił, okrywając jednocześnie kołdrą. Zamyślił się nad jej słowami. Cordelia odziedziczyła po nim wizje, a to, co się jej przyśniło, rzadko kiedy było zwykłym ludzkim snem. Najczęściej znaczenia wizji trzeba było się doszukiwać w najmniejszych elementach, ale teraz to było coś innego. Skrzydlaty chłopiec, który znika, a potem krwawi, nie wróżył nic dobrego. Wiedział jedno, musi porozmawiać o tym z innymi i wbrew zdrowemu rozsądkowi, pójdzie też do Abaddona. Nawet jeśli ten piekielnie uparty Niszczyciel wywali go na zbity pysk. Wszystko to było niepokojące, a jego zachowanie i decyzje sprawiały, że pióra na skrzydłach stawały Razjelowi dęba.

Rozdział 2

Z wściekłości trzasnął drzwiami do pokoju, po czym kopnął leżący obok łóżka plecak. Wskoczył na parapet i wyszedł na zewnątrz, natychmiast zapalając papierosa. Oparł się plecami o mur, próbując opanować trzęsące się ręce. Tym razem ojciec naprawdę przesadził.

— Złaź stamtąd natychmiast! — huknął, wpadając do pokoju ubrany na czarno, nieprzeciętnie wysoki mężczyzna.

— Ani mi się śni. — odparł, przesuwając się poza ramę okna. Abaddon wychylił się przez otwór i spojrzał na niego gorejącymi oczyma.

— W tej chwili wracaj do środka!

— To mnie zmuś! — odkrzyknął, odsuwając się jeszcze bardziej. — Proszę tato wejdź tutaj i siłą wpakuj mnie do pokoju. To będzie świetny test przed próbą wsadzenia mnie do pociągu. Nigdzie nie jadę, rozumiesz?

Anioł rozejrzał się, widząc, jak sąsiedzi z ciekawością wyglądają przez okna i wychodzą na balkony, pokazując sobie chłopaka palcami. Spostrzegł Clory wraz z rodzicami na tarasie poniżej i krew go zalała.

— Maximilian ostatni raz powtarzam, zejdź stamtąd!

— Bo co mi zrobisz? Zmusisz mnie na ich oczach? —

Ku zdziwieniu chłopca, anioł zaczął wysuwać się na parapet, tak że teraz cała górna cześć jego tułowia wystawała poza pokój. Wystarczyło, by sięgnął ręką, a chwyci syna za kostkę i bez ceregieli wciągnie go do pokoju. Widząc to Max, przylgnął płasko do ściany i rzucił ojcu nienawistne spojrzenie.

— Zostaw go w spokoju, inaczej obaj spadniecie. — rzekła nagle spokojnym tonem matka Clory.

Abaddon spojrzał na nią gniewnie i zasyczał jak kot widzący psa.

— Nie wtrącaj się paniusiu! — warknął.

— Don, przestań już, zrobicie sobie krzywdę.

Max zastanowił się przez chwilę, skąd matka sąsiadki znała to przezwisko? Oczywiście, że w świecie ludzi jego ojciec nie mógł używać swego prawdziwego imienia i odkąd pamiętał, wykorzystywał ten pseudonim, ale przecież oni się nie znali, a ta kobieta zwraca się do niego jak do starego kumpla.

— Chłopak sam wejdzie, jak odpuścisz.

— Powiedziałem ci, odwal się! — krzyknął, kierując w jej stronę swój ognisty wzrok — Zabieraj córeczkę i tego przygłupa! Tu nie ma na co patrzeć!

— Kiedy ci tak odbiło! — odkrzyknęła, podpierając boki rękoma. — Powiedziałam, odejdź od niego albo zaraz tam do ciebie pójdę i nie będę wtedy miła! — jej jasne oczy zalśniły w dziwny sposób. Max zamrugał zaskoczony, nagle coś sobie uświadamiając. Patrzył na drugiego anioła. Więc Clory była dokładnie tym samym, co on, Nefilim, a ojciec próbuje wysłać go do szkoły, w której uczyła się też ona.

— Maximilian masz minutę, żeby wrócić do środka, jeśli tego nie zrobisz, ściągnę cię stamtąd w inny sposób, ale wtedy przysięgam, że cię ukarze po raz pierwszy w życiu. — chłopak nie odezwał się, tylko patrzył, jak oblicze ojca znika w pokoju. Odrzucił od siebie niedopałek i popatrzył Clory w oczy.

— Ty wiedziałaś? — zapytał całkiem już wyprowadzony z równowagi.

— Tak. — odparła, spokojnie podchodząc do matki. — Od zawsze.

— A nie powiedziałaś nic, bo…?

— Bo i tak nie chciałeś mnie słuchać. — zacisnął zęby i uderzył pięścią w ścianę.

Był tak wściekły i rozgoryczony, że chciało mu się płakać i przeklinać jednocześnie. Poczuł, jak jego dłoń robi się gorąca, więc natychmiast ją rozluźnił, wypuszczając powietrze przez usta.

— Max zejdź. — poprosiła anielica, patrząc na niego łagodnie. — Zrobisz sobie krzywdę. Wejdź do domu, za chwilę do was przyjdę.

Bardzo powoli odsunął się od muru i wśliznął przez okno do pokoju. Widział, jak kobieta również znika w budynku i wiedział, że dotrzyma obietnicy. Ojciec stał w salonie, patrząc na niego gniewnym spojrzeniem.

— Zadowolony jesteś z tego cyrku?! — zapytał. — Uriel jest mi tu tak potrzebna…

— Jak ja? — Abaddon zamrugał ze zdziwienia. — No powiedz to! Jestem dla ciebie tylko kulą u nogi. Najlepiej udawać, że mnie wcale nie ma. Skoro tak ci ciążę, to proszę bardzo, znikaj stąd i nigdy nie wracaj. — spojrzał na drzwi frontowe, gdy rozległo się pukanie. Bez słowa minął Niszczyciela i otworzył. Anielica uśmiechnęła się do niego delikatnie i weszła, rzucając pobratymcowi groźne spojrzenie.

— Dlaczego po prostu nie wyfrunąłeś jak ten ptak Abaddonie? — zapytała z przekąsem. — A może latanie bez niszczenia to dla ciebie żadna zabawa?

— Po coś tu przyszła? — warknął, patrząc prosto w błękitne oczy kobiety. Była od niego dużo niższa, a mimo to sprawiała wrażenie tak samo ogromnej, jak on. Jej piękna twarz jaśniała jakimś blaskiem, którego pochodzenie zapewne było niebiańskie. Max nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Oblicze ojca zazwyczaj spowijał półmrok i tylko w tych gorejących czerwienią oczach widać było nadnaturalność jego osoby.

— Traktujesz tego chłopca jak swoją własność. Czego tym razem nie zrobił albo może, co zrobił, że tak cię wyprowadził z równowagi?

— Czy wy cholerne Archanioły, możecie zająć się swoimi pierzastymi dupami i odpieprzyć się ode mnie?

Max cofnął się o krok, widząc, jak dłonie mężczyzny zaczynają dymić. Miał ochotę krzyknąć, by anielica się odsunęła, zanim jej rozmówca straci panowanie nad sobą, ale widząc, jej niewzruszoną minę wiedział, że nic jej nie grozi.

— Razjel ma racje. — odparła bez emocji. — Oszalałeś już do reszty. — twarz Tańczącego na Zgliszczach stężała, gdy usłyszał to imię. Momentalnie zbladł, a po chwili zrobił się czerwony jak burak. Zaciskał zęby tak, że słuchać było, jak trzeszczą o siebie. Oczy przybrały kolor szkarłatu, a cała jego postać jakby rozgrzała się do granic możliwości.

— Co się tutaj dzieje? — zapytała zaskoczona całym zajściem Brenda wchodząca do mieszkania.

Chłopak spojrzał na matkę z ulgą. Nie wiedział, jak to działało, ale w jej towarzystwie Abaddon, jakby uspokajał się nieco i bardziej kontrolował swe zapędy. Kobieta popatrzyła po zebranych.

— Czy ktoś mi łaskawie wyjaśni, o co tutaj chodzi? Don? Może ty?

Uriel uśmiechnęła się kpiąco i zwróciła spojrzenie swych oczu na Brendę.

— Myślę, że ma dużo do opowiedzenia, jednak w tej chwili jest zbyt wściekły. — ciemnowłosa uniosła brwi do góry i zapytała najspokojniej, jak umiała:

— Kim pani jest i co pani robi w moim domu? — Anielica uśmiechnęła się łagodnie.

— Jestem mamą Clory Fairy. Nazywam się Uriel, a jestem tutaj, ponieważ Abaddon dostał szału.

Brenda zamrugała zaskoczona, słysząc pełne imię Niszczyciela, lecz zanim zdążyła się odezwać, druga dodała:

— Jestem Archaniołem, pani Hugo i doskonale znam tego tutaj. — wskazała, wciąż milczącego z furią anioła. — Radziłabym, nie zostawiać syna sam na sam z Aniołem Niszczycielem, nawet jeśli to jego ojciec. — rzuciła ostatnie gniewne spojrzenie mężczyźnie, po czym wyszła bez słowa.

Osłupiała do tej chwili matka chłopca nabrała do płuc haust powietrza i popatrzyła na syna z wyraźną prośbą o wyjaśnienia.

— Nie patrz tak na mnie, to jego wina. — rzekł ze skruchą.

— Moja wina, że wylazłeś na ten pieprzony parapet, jak jakiś pieprzony akrobata?! — wrzasnął anioł.

— Jeszcze raz się, tak do niego odezwiesz, a nie ręczę za siebie, rozumiesz! — burknęła kobieta, mierząc, go ostrym spojrzeniem. — Nie interesuje mnie, który z was, to zrobi, ale natychmiast macie mi powiedzieć, co się tutaj, do diabła, dzieje.

Max przeskakiwał wzrokiem z ojca na matkę i z powrotem, a widząc, że mężczyzna nie ma zamiaru się odezwać, zaczął tłumaczyć:

— Ojciec pojawił się zaraz po tym, jak wyszłaś i oświadczył, że zaraz po wakacjach mam wyjechać do jakiejś szkoły dla Nefilim. Ta cała szkoła jest gdzieś w Arizonie, więc powiedziałem mu, że nie chcę nigdzie jechać, a wtedy ojciec…

— Nie interesuje mnie czy chcesz, czy nie. Pojedziesz i kropka.

— Sama widzisz. — dokończył, przeczesując włosy palcami.

Brenda bez słowa zdjęła z siebie kurtkę i minęła obu. W ciszy weszła do kuchni, wyjęła z lodówki mocno schłodzony napój, po czym wróciła do salonu i usiadła na kanapie, popijając to, co miała w ręku. Po kliku minutach, które Maxowi wydawała się nieskończenie długie, rzekła spokojnie:

— Z jakiej to przyczyny, nigdy wcześniej nie powiedziałeś o tej szkole? — zapytała, patrząc na anioła.

— Co za różnica, mówię teraz.

Kobieta kiwnęła dłonią na syna, a ten podszedł do niej bez słowa i usiadł tuż obok.

— Nie przyszło ci do głowy, że Maxowi przydałoby się już dawno towarzystwo innych Nefilim.

— Wcale nie jest mi potrzebne. — zaprotestował natychmiast nastolatek, ale umilkł, widząc gromiący wzrok matki.

— Gdzie to jest dokładnie?

— Kilka mil od Kingman,

Czuł, że właśnie przegrywa. Słysząc o innych podobnych do niego dzieciakach, matka znalazła sposób na jego wyobcowanie. Podejrzewał, że z chęcią poprze ten pomysł choćby na próbę, byle tylko pomóc mu odnaleźć się wśród rówieśników. Widząc jej zamyśloną minę, wiedział już, że pojedzie mimo swych protestów. Matko, dlaczego po prostu nie dadzą mu spokoju. Jest mu dobrze tak jak jest, nie potrzebuje specjalnej szkoły dla dziwaków. Może zostać jedynym Nefilim w okolicy i nie będzie mu to przeszkadzać, ale właśnie wtedy przypomniał sobie o Clory. Ona też była dzieckiem anioła, a jemu nawet nie przyszło to do głowy. Poczuł tępy ból w skroniach i opadł na oparcie, uciskając głowę dłońmi. Zmarszczył nos, sycząc z bólu. Matka przyłożyła mu zimną butelkę do czoła, wiedząc, że to pomoże. Wymamrotał niewyraźne, dziękuję i wyłączył na chwilę swoje zmysły.

— Połóż się dzisiaj wcześniej. — nakazała. — I nie wychodź już przez okno, bardzo proszę. — przytaknął w milczeniu, po czym wstał i bez energii zawlókł się do pokoju.

— Często mu się to zdarza? — zapytał nieco zmieszany Abaddon.

— Gdybyś poświęcał mu więcej uwagi, to byś wiedział. — burknęła. — Wracając do tematu, dlaczego tak ci zależy, żeby zmienił szkołę? Wiem, że masz w tym swój cel. — czarne oczy anioła wbiły się w nią z beznamiętnym spojrzeniem.

— Powiedźmy, że przemyślałem to dokładnie i uważam, że to dla Maximiliana najlepsze. — uniosła do góry brwi.

Była świadoma, że nie powie jej całej prawdy. Mogłaby naciskać całe wieki, a on i tak zatai to, co dla niego niewygodne.

— Będzie tam wśród swoich. Zamieszka w internacie z osobami w swoim wieku, z podobnymi do jego mocami. Nauczy się je kontrolować. Zobaczysz, że nawet problem bólu głowy wtedy zniknie.

— Sam potrzebujesz takiej szkoły. — syknęła ze złością. — Dobrze, porozmawiam z nim i postaram się go przekonać, ale niczego nie obiecuję. Jeśli Max definitywnie się nie zgodzi, skończymy ten temat i nigdy do niego nie wrócimy. — wstała wymownie, podeszła do drzwi i otworzyła je, patrząc na anioła.

Dla niej rozmowa była skończona i wyraźnie dawała mu to do zrozumienia. Niszczyciel tylko się uśmiechnął groźnie, po czym rozłożył do tej chwili niewidoczne skrzydła i po prostu zniknął. Brenda odetchnęła głęboko, zamykając drzwi i odgarniając włosy z twarzy. Ruszyła przez korytarz, wchodząc cicho do sypialni syna. Max leżał na łóżku, przytulając czoło do chłodnej butelki. Przysiadła obok chłopca, głaszcząc go po włosach.

— Jak się czujesz?

— Mam wrażenie, że coś rozsadza mi głowę od środka. — przyznał z zamkniętymi oczyma — Mamo, ja naprawdę nie chce nigdzie jechać.

— Nie myśl o tym dzisiaj, tylko postaraj się zasnąć. Porozmawiamy jutro. — pocałowała syna w policzek i okryła kocem. — Śpij kochanie i nie przejmuj się niczym.

Przebudził się, gdy tylko wbudowane w zegarek radio rozbrzmiało skoczną muzyką. Z jękiem przetoczył się na brzuch i wymacał urządzenie. Nacisnął guzik i zerknął na wyświetlacz, który pokazywał godzinę ósmą rano. Przetarł oczy palcami i powoli zwlókł się z łóżka. Przeciągnął zastane kości, po czym wstał, kierując swe kroki do łazienki. W mieszkaniu było niesamowicie cicho, co mogło oznaczać, że mama jeszcze nie wstała lub wyszła po świeże pieczywo. Nie zastanawiał się nad tym długo, tylko wszedł pod prysznic, chcąc pozbyć się ostatnich resztek snu. Mruknął z przyjemnością, gdy ciepła woda zalała mu twarz, mocząc włosy. Oparł dłonie na kremowych płytkach, nastawiając kark pod gorący strumień. Gdy tak stał, usłyszał trzask drzwi wejściowych oraz szybkie kroki w korytarzu.

— Max, synku, mam twoje ulubione bułki z oliwkami. — zawołała Brenda, przechodząc obok łazienki. — Jeszcze ciepłe.

Uśmiechnął się na te słowa. Szybko skończył kąpiel, po czym założył na siebie czarną koszulkę na ramiączka i szare szorty do kolan. Podążył za zapachem pieczywa do kuchni, a z mokrych włosów wciąż kapała mu woda. Kobieta rozkładała na małym stoliku zakupy i pogwizdywała radośnie. Widać było, że wczorajsza złość całkiem jej przeszła.

— Siadaj słonko. Musisz być głodny, wczoraj położyłeś się bez kolacji.

Jakoś nie specjalnie to odczuł, ponieważ migrena skutecznie odstręczała chęć na jedzenie. Zajął miejsce na taborecie, podciągając jedną nogę pod brodę. Wziął do ręki wciąż parującą bułeczkę i z nieukrywaną przyjemnością odgryzł jej kawałek.

— Jak twoja głowa?

— Dobrze. Nic mnie nie boli.

Kobieta uśmiechnęła się, stawiając przed nim kubek kawy zbożowej z mlekiem.

— A wiesz, widziałam się dzisiaj z ojcem Clory. — chłopak zbystrzał i podniósł na nią oczy. — Porozmawialiśmy chwilę. Ty wiesz, że oni od dawna wiedzieli, że jesteś Nefilim, a mi nawet do głowy nie przyszło, podejrzewać tę mała o to samo.

— Dlaczego mi to mówisz? — zapytał, doskonale wiedząc do czego zmierza

— Powiedział, że ta szkoła to bardzo miłe miejsce. Clory ma tam wielu przyjaciół i…

— Mamo, ja nie jestem Clory. — odparł, przełykając kolejny kęs. — Ja nie mam przyjaciół i nie potrzebuje ich.

Brenda usiadła naprzeciwko chłopca i zapatrzyła się w jego oczy. Martwiła się o syna właśnie z tego powodu. Był tak bardzo wyalienowany, że już sam przestał, to zauważać. Uśmiechnęła się smutno

— Max chociaż spróbuj. Przecież nie każę ci iść tam na stałe. Może zmiana otoczenia, dobrze ci zrobi. Nie dogadujesz się z rówieśnikami. — jęknął, doskonale wiedząc, do czego cała ta rozmowa prowadzi. — Daj sobie szanse. Kto wie, może ci się spodoba.

— Ja wiem, że nie. Spójrz na mnie, jestem dziwadłem dla wszystkich wokół.

— Ale tam będą sami tacy jak ty. — odgiął głowę do tyłu, mając świadomość, że nie tak łatwo będzie przekonać matkę. — Posłuchaj, umówmy się tak, że pojedziesz tam na trzy miesiące. Jeśli po tym czasie uznasz, że to nie dla ciebie, to wrócisz i zapomnimy o tym zgoda?

— Trzy miesiące? — przytaknęła. — Ani dnia dłużej. Niech będzie, ale nie spędzę tam bodaj godziny więcej, niż ustaliliśmy.

— Nawet minutki. — uśmiechnęła się i ucałowała mu czoło. Poddał się, wiedząc, jak bardzo matce zależy na jego szczęściu. Znał siebie na tyle dobrze, by wiedzieć, że to nic nie da. Był odludkiem. Nie lubił towarzystwa. Wolał samotność i ciszę. Westchnął i upił łyk kawy. Przemęczy się jakoś, a potem z triumfem oświadczy, że od początku to nie miało sensu. Teraz jednak zaciśnie zęby i mimo iż cała ta sytuacja była mu bardzo nie w smak, jakoś to przemilczy. Usłyszał dzwonek do drzwi i wstał, by otworzyć. Podejrzewał, że to listonosz albo kurier, który zawsze mylił piętra, ale tym razem na korytarzu, stała uśmiechnięta i promienna Clory. Zmarszczył brwi i oparł się ciężko o klamkę

— A ty przyszłaś, bo…? — zapytał, doskonale wiedząc, że jest niegrzeczny.

— Bo twoja mama mnie zaprosiła. Chciała, żebym wam trochę opowiedziała o szkole. — bez zaproszenia minęła chłopak i weszła do środka.

— Tak proszę, wejdź i nie pytaj. — syknął, zamykając drzwi.

— Mówił ci ktoś kiedyś, że istnieje coś takiego, jak uprzejmość.

— Słyszałem, nie widziałem. — odparł z frustracją w oczach.

Brenda wyszła tymczasem z kuchni i zaprosiła dziewczynę do salonu. Clory usiadła na kanapie i z wdzięcznością przyjęła zaproponowaną jej kawę. Max natomiast przysiadł na rancie komody i wpatrywał się w nią ze złością.

— Wyglądasz jak gradowa chmura. — stwierdziła z zainteresowaniem.

— Mało brakuje, żebym zaczął ciskać piorunami. Od kiedy wiesz, że ja…

— Od jakichś dziesięciu lat. Mama mi powiedziała. — patrzyli na siebie w milczeniu przez chwilę, aż w końcu Max przerwał tę niezręczna cisze kolejnym pytanie

— Ten koleś, który tu czasem przychodzi, też jest Nefilim?

— Timmothy? Tak. Poznaliśmy się w szkole. Polubiłbyś go, to naprawdę zabawny gość.

— Tak. — przyznał z sarkazmem. — Bo ja jestem bardzo zabawowy.

Spojrzał na wchodzącą do pokoju matkę zbolałym spojrzeniem. Milczał jednak, wiedząc doskonale, że i tak już przegrał. Dziewczyna zaczęła opowiadać o starym budynku szkoły, na którego dachu powiewa sztandar z aniołem. Mówiła o ogromnym parku, jaki otacza całą budowlę oraz o małej skromnej kapliczce na jej tyłach. Max słuchał tego wszystkiego z rosnącym niezadowoleniem, a prawdziwy bunt przyszedł w chwili, gdy pojął, że będzie musiał dzielić pokój z dwiema innymi osobami.

— O nie, nie ma mowy. — warknął robiąc krok w przód — Nie było o tym nawet słowa.

— W internacie mieszka się z innymi razem. — stwierdziła spokojnie blondynka.

— I co mnie to obchodzi. Nie zamierzam dzielić pokoju z obcymi kolesiami, których w życiu nie widziałem na oczy.

— Chyba już wiem, dlaczego nie masz przyjaciół. — Clory wstała i zmierzyła go od stóp do głów. — Ty wcale tak bardzo nie różnisz się od ojca, wiesz?

Popatrzył na nią zaskoczony. Poczuł, jakby dała mu w twarz. Zacisnął zęby, zdając sobie sprawę, że ma rację, ale nie zamierzał nikogo przepraszać. Był, jaki był i trudno. Jeśli ktoś miał z tym problem, to jego sprawa.

— Clory ma racje, Max. Zachowujesz się jak dziecko. — przyznała Brenda — Rób jak chcesz. Nie masz ochoty spróbować czegoś nowego, twoja sprawa, ale mnie kiedyś zabraknie synu. Zostaniesz wtedy sam, bo doskonale wiesz, tak jak ja, że na ojca nie masz, co liczyć. Dasz sobie radę? Jeszcze tego nie wiesz, ale jeden człowiek na tak ogromnym świecie, nie jest w stanie sobie poradzić, a ja nie chcę, żebyś poszedł na dno.

— Posłuchaj mamy, bo bardzo mądrze mówi. Jesteśmy Nefilim i nigdy tak do końca nie będziemy pasować do tego świata, ale do nieba też nie. Mamy siebie, jednak żadne z nas na siłę nie będzie próbowało się do ciebie zbliżyć.

Powiedziała dziewczyna, po czym pożegnała się z matką chłopca i wyszła, zostawiając Maxa z szalejącym wirem myśli i motaniną uczuć. Popatrzył na matkę, a gdy zauważył łzy w jej oczach, poczuł się paskudnie. Nienawidził, gdy płakała, bo miał wrażenie, że ją zawiódł, a przecież miał tylko ją. Podszedł i usiadł tuz obok. Objął rodzicielkę, wtulając się w jej ramię.

— Nie chcę synku, byś do końca życia był sam jak palec. — rzekła, łamiącym się głosem. — Kocham cię ponad własne życie. Jesteś moim skarbem słonko i boli mnie, gdy widzę, jak inni na ciebie patrzą. Wiem, że uważają cię za odludka, ale przecież ty zasługujesz na prawdziwych przyjaciół.

— Mamo, uspokój się, proszę. Przepraszam, ja po prostu… — wcisnął głowę mocniej w jej ramię i dodał — Nie chcę, zostawiać cię samej.

— Dziecko. — ujęła jego twarz w dłonie i przyjrzała się dokładnie jego twarzy. — Nie martw się o mnie. Ja dam siebie radę, ale ty jesteś jeszcze taki młody. Spróbuj, chociaż.

Przytulił się do niej mocno, a Brenda ucałowała jego policzek.

— Spróbuję, ale niczego nie mogę Ci obiecać, oprócz tego.

rozdział 3

Max wysiadł z samochodu, przeciągając się leniwie, czuł, jak jego kości trzeszczą, a ciało powoli wraca do normalności po ponad sześciogodzinnej jeździe. Spojrzał na zmęczoną twarz matki. Brenda przecierała oczy palcami, wdychając świeże, pachnące suchą trawą, powietrze. Rozpuściła włosy i przeczesała je dłonią, poprawiając niedbały węzełek, w jaki były spięła przed wyjazdem. Spojrzał na zegarek, dochodziła pierwsza po południu. Rozejrzał się po okolicy. Stali przed ogromnym starym budynkiem podobnym do wielu, jaki mijali po drodze. Jedynymi różnicami było to, że ten był większy, a na dachu powiewała chorągiew z uproszonym wizerunkiem anioła. W centralnym punkcie wznosiło się coś na kształt wieżyczki, od której odchodziły dwa skrzydła szkoły. Widząc, jak mrowie nastolatków tłoczy się w pobliżu lewej części budowli, domyślił się, że właśnie tam urządzony był internat. Musiał przyznać, że wygląda to dokładnie tak, jak opisała Clory. Spojrzał ponad głowy młodszych dzieciaków i zobaczył ją, stojąca w otoczeniu innych osób. Na jego nieszczęście i ona go spostrzegła. Wspięła się na palce i pomachała z uśmiechem. Przewrócił oczyma, nie mając zamiaru zareagować na powitanie.

— Jak ci się podoba synku?

— Wcale. — odparł zgodnie z prawdą.

Tutaj było za dużo ludzi. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, ktoś się kręcił, a on wolał samotność i cisze. Zrobił krok do tyłu, gdy wściekle, zielone frisbee, przefrunęła tuż obok jego głowy.

— Sorry mały! — krzyknął wysoki, czarnoskóry chłopak z dredami pędzący w jego kierunku.

— Leonard nie zdaje sobie sprawy z własnej siły. — wyjaśnił, wskazując obficie umięśnionego blondyna, ryczącego ze śmiechu kilkanaście metrów dalej. Czarnowłosy zatrzymał się raptownie, widząc, jak wysoka, szczupła, dziewczyna o długich, prostych brązowych włosach, wyskakuje do góry i łapie dysk z gracją, po czym odrzuca go w jego stronę tak, że okrąg o milimetry minął czubek jego głowy. Blondyn usiadł już ze śmiechu, łapiąc się za brzuch.

— Ładny rzut, Louise. — pochwalił.

— Straszysz ludzi, David. — przyznała, podchodząc z gracją.

Max obserwował ich w milczeniu. Widząc, że dziewczyna uśmiecha się do niego, odwrócił wzrok i zaczął wyjmować walizki z bagażnika. Dźwignął plecak, a jego koszulka podwinęła się, odsłaniając duży kawałek pleców, na których widniał czarny tatuaż, przedstawiający anielskie skrzydła

— Leo! — ryknął ten z dredami — Młodzież ma dziary! — w tępie światła znalazł się tuż obok nastolatka i z zaciekawieniem zajrzał mu pod ubranie

— Odwal się! — burknął Max, mierząc go wściekłym spojrzeniem

— Max, wyrażaj się! — skarciła go matka.

Ten drugi jednak nie wyglądał na urażonego. Uśmiechał się od ucha do ucha. Nagle blondyn uwiesił mu się na ramieniu i wyciągnął przed siebie dłoń w powitaniu

— Siema. Leonard Kundsen.

— Max Hugo. — odparł spokojnie, nie odwzajemniając gestu.

— Która klasa, bo przecież nie szósta?

— Dziewiąta. — nie miał ochoty z nimi rozmawiać, ale przecież obiecał, że spróbuje.

Leo uśmiechnął się łobuzersko i rzekł:

— Stoją tam pod drzewem. — wskazał grupkę dzieciaków, kryjących się w cieniu sosny.

Hugo zerknął w ich kierunku i skrzywił się z niechęcią. W tym czasie ktoś krzyknął imiona dwóch stojących obok niego młodzieńców, a ci odwrócili się jak na rozkaz i z wielkimi uśmiechami odeszli w kierunku budynku.

— Sympatyczni. — stwierdziła Brenda, zamykając bagażnik starego, zielonego forda. Zerknęła na syna i puknęła go łokciem w ramię. — Rozchmurz się. Zobaczysz, będziesz się tutaj świetnie bawił.

Chłopak zwrócił na nią spojrzenie swych czarnych oczu i uniósł do góry brew. Nie widział się w tym miejscu. Był przyzwyczajony do czegoś zupełnie innego. Zawsze po szkole wracał do domu i zamykał się w czterech ścianach mieszkania. Czasami tylko wychodził, by pojeździć na desce. W tak małym miejscu było stanowczo za dużo osób. Oczywiście było ich zdecydowanie mniej niż w jednym roczniku w poprzedniej szkole Maxa. Zarzucił na plecy plecak i przez ramię przewiesił dużą, podróżną torbę, po czym ruszył przed siebie, widząc, jak uczniowie zaczynają zbierać się wokół starszego jegomościa za plecami, którego stało zapewne grono pedagogiczne. Nie zamierzał wychodzić na przód, ponieważ doskonale słyszał, co staruszek mówi ze swego miejsca na uboczu. Mężczyzna przywitał wszystkich, prosząc, by udali się do swoich pokoi i rozgościli się w nich. Przypomniał również, że wszystkie zdeponowane w szkolnym magazynku rzeczy, można odbierać już za pół godziny, a wydawać je będzie niejaki profesor Zeldan. Następnie przeszedł do odczytania listy nowych uczniów, a Max ze zgrozą stwierdził, że i jego nazwisko zostało wymienione. Najpierw, nie ruszył się z miejsca, ale widząc, jak niebieskie oczy staruszka przeszukują tłum w jego poszukiwaniu. Podniósł rękę i odezwał się:

— Jestem.

Oczy zgromadzonych wlepiły się w niego z zainteresowaniem. Stojąca nieopodal Clory uśmiechnęła się uroczo i szepnęła coś do Timmothiego, którego trzymała za rękę.

— Dobrze więc. Dzięki Bogu, wszyscy dotarliście w jednym kawałku i to na czas. — rzekł starszy mężczyzna. — Nowych uczniów zapraszam ze sobą. Przydzielę was do pokoi i wyjaśnię zasady.

Z westchnieniem Max powlókł się za młodszymi dzieciakami, zostawiając matkę i pakunki na błoniach. Kątem oka zauważył, jak kobieta rozmawia z wysokim facetem, noszącym kolczyki w jednym uchu. Nie podobało mu się to, ale nie chciał już na starcie narobić sobie kłopotów, bo czuł, że te i tak go odnajdą.

Gdy znalazł się w obszernym pokoju z dużym stołem i rzędem krzeseł pośrodku, rozejrzał się wokół. Ściany wyłożone były drewnianymi panelami, a podłogę okrywał gruby, mięsisty, czerwono-czarny dywan. Pod jedną ze ścian stał regał wypełniony książkami. Ogromne, trzyskrzydłowe okno osłaniała cienka, haftowana firanka. Staruszek usiadł na jednym z krzeseł i popatrzył na zebranych z uśmiechem. Zatrzymał spojrzenie swych jasnych oczu na Maxie nieco dłużej niż na pozostałych. Chłopak zignorował to i oparł się o ścianę, zakładając ramiona na piersi.

— Witam was jeszcze raz. Jestem bardzo szczęśliwy, że będziecie uczyć się w naszej szkole. Nazywam się Hilary McDuff i jestem waszym dyrektorem. Będę was też uczył, ale o tym przekonacie się już jutro. Chcę, żebyście wiedzieli, że drzwi mojego gabinetu zawsze stoją dla was otworem. Jeżeli będziecie mieć jakikolwiek problem, czy kłopot, możecie śmiało do mnie przychodzić. — gdy to mówił, do pokoju wszedł ów zakolczykowany facet. Max rzucił mu podejrzliwe spojrzenie, jednak on nie zareagował.

— Moi mili. — ciągnął dalej dyrektor, wskazując przybysza dłonią. — Przedstawiam wam waszego opiekuna, profesora Mika Paladiusa. Pomoże wam trafić do waszych pokoi. Wszelkimi sprawami organizacyjnymi zajmie się pan profesor.

Dyrektor wręczył mu jakąś kartkę, po czym nauczyciel uśmiechnął się i zaprosił wszystkich do wyjścia, mówiąc, żeby poszli za nim. Max już miał oderwać plecy od ściany, gdy McDuff rzekł:

— Max, zostań jeszcze chwilę. — poczekał, aż szóstoklasiści opuszczą pomieszczenie. — Proszę, usiądź.

Chłopak z niechęcią podszedł do stołu i zajął jakieś wolne miejsce.

— Nie ukrywam, że bardzo miło mi cię poznać. Rzadko kiedy osoby w twoim wieku dołączają do szkoły, nie mniej jednak cieszę się, że jesteś z nami. Od dawna próbowałem przekonać twojego ojca, żeby przynajmniej przysyłał cię do nas na wakacyjne obozy, jakie organizujemy.

Ta wzmianka o ojcu wbiła mu w serce szpilę z lodu. Widział całe mnóstwo anielskich rodziców na placu przed szkołą i odniósł wrażenie, że jest jedynym uczniem, którego odprowadza jedynie matka.

— Cieszę się, że w końcu zmienił zdanie. Wiem, że taka reorganizacja życia jest trudna, ale mam nadzieję, że spodoba ci się u nas. Powiem ci, jak to wygląda. Uczniowie dzieleni są na grupy, w których działają wspólnie. Niektóre zajęcia, jak się zorientujesz, są prowadzone, by uczyć was, jak kontrolować i wykorzystywać wasze anielskie dary. Właśnie podczas tych lekcji bardzo ważna jest grupa, do której się przynależy, ponieważ Nefilim czerpią siłę z siebie nawzajem. Jeszcze się nie zdarzyło, by członkowie jednej drużyny nie zaprzyjaźnili się ze sobą, tak więc liczę, że znajdziesz tutaj wiernych towarzyszy.