Nocny dom - Jo Nesbø - ebook + audiobook + książka

Nocny dom ebook i audiobook

Jo Nesbo

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

24 osoby interesują się tą książką

Opis

Autor bestsellerowych thrillerów igra z gatunkiem. Powieść, która zaskakuje do ostatnich stron…

Po tragicznej śmierci rodziców czternastoletni Richard Elauved trafia do zapyziałego miasteczka Ballantyne, gdzie zamieszkuje z ciotką i wujem. W szkole musi mierzyć się z opinią wyrzutka, a gdy znika jego kolega z klasy Tom, Richard zostaje głównym podejrzanym.

Chłopak jest przekonany, że Tom zniknął w budce telefonicznej na skraju lasu, jednak nikt mu nie wierzy. Nikt oprócz Karen – intrygującej outsiderki, która zachęca go do badania poszlak ignorowanych przez policję. Numer, pod który Tom dzwonił z budki, prowadzi Richarda do opuszczonego domu. W jego oknie widzi przerażającą twarz i od tego momentu zaczyna słyszeć głosy…

Kiedy kolejny kolega z klasy przepada bez śladu, Richard musi zachować trzeźwość umysłu i udowodnić swoją niewinność. Czy wygra z mrocznymi siłami, które opętały Ballantyne?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 267

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 44 min

Lektor: Maciej Kowalik

Oceny
3,7 (505 ocen)
154
158
119
53
21
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ZanetaPawlik

Z braku laku…

To nie Nesbo jakiego znamy. Horror dla dzieci, mix fantastyki z elementami grozy. A wyszło w sumie lekko komicznie. Wielkie rozczarowanie.
40
MoartSpok

Z braku laku…

Nie jest to kryminał, nie jest to horror. Do thrilleru też temu wiele brakuje. Stylistycznie dobry ale... Dziwnie pusty
30
uki13

Nie polecam

tragedia. dosluchalem do końca żeby móc to napisać
30
duszka_zet

Z braku laku…

Niby fajne fantasy z nieprzewidywalną akcją i misternie uplecioną intrygą, ale … no właśnie ale… bo wyjaśnienie całej książki mieści się w jednym krótkim ostatnim rozdzialiku … jak dla mnie to słabe
20
wkarolina98

Nie polecam

A w tej bajce były smoki?
20

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuNat­thu­set
Pro­jekt okładki MI­CHAEL J. WIND­SOR
Pol­ska wer­sja okładkiNA­TA­LIA TWARDY
Ilu­stra­cja na okładce© Ste­phen An­drade 2023
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA-KU­BA­NEK
Re­dak­cjaIWONA GAW­RYŚ
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – Ra­do­sław Fie­do­si­chin
Co­py­ri­ght © Jo Nesbø 2023 Pu­bli­shed by agre­ement with Sa­lo­mons­son Agency Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6415-5
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

PO­WIE­ŚCI Z HAR­RYM HOLE

CZŁO­WIEK NIE­TO­PERZ

KA­RA­LU­CHY

CZER­WONE GAR­DŁO

TRZECI KLUCZ

PEN­TA­GRAM

WY­BA­WI­CIEL

PIERW­SZY ŚNIEG

PAN­CERNE SERCE

UPIORY

PO­LI­CJA

PRA­GNIE­NIE

NÓŻ

KRWAWY KSIĘ­ŻYC

INNE KSIĄŻKI

ŁOWCY GŁÓW

KREW NA ŚNIEGU

WIĘ­CEJ KRWI

SYN

MAC­BETH

KRÓ­LE­STWO

ZA­ZDROŚĆ

ZE­MSTA

NOCNY DOM

jo­nesbo.pl

CZĘŚĆ I

Roz­dział 1

– Z-z-z-zwa­rio­wa­łeś – po­wie­dział Tom, a ja zro­zu­mia­łem, że się boi, bo za­jąk­nął się o je­den raz wię­cej niż zwy­kle.

Cią­gle trzy­ma­łem nad głową fi­gurkę Luke’a Sky­wal­kera, go­towy, żeby ją rzu­cić w górę rzeki, pod prąd. Z głębi gę­stego lasu ota­cza­ją­cego rzekę po obu stro­nach do­biegł krzyk, jakby ostrze­gaw­czy. Za­brzmiało to jak wrzask wrony. Ale nikt nie mógł mnie po­wstrzy­mać, ża­den Tom ani żadna wrona – chcia­łem się prze­ko­nać, czy Luke Sky­wal­ker umie pły­wać. Po­szy­bo­wał te­raz przez po­wie­trze. Wio­senne słońce opa­dło nad wierz­chołki drzew, które wy­pu­ściły już li­ście, i mo­men­tami świa­tło mi­go­tało w po­woli ob­ra­ca­ją­cej się pla­sti­ko­wej fi­gurce.

Luke ude­rzył w wodę z ci­chym plu­skiem, a to ozna­czało, że przy­naj­mniej nie umie fru­wać. Nie wi­dzie­li­śmy fi­gurki, tylko wciąż zmie­nia­jącą się po­wierzch­nię rzeki, która wez­brała od top­nie­ją­cego śniegu i ko­ja­rzyła mi się ze spa­sio­nym wę­żem du­si­cie­lem, może ana­kondą, wi­ją­cym się w na­szą stronę.

Prze­pro­wa­dzi­łem się tu do krew­nych, do tego za­sra­nego mia­steczka, ze­szłej je­sieni, tuż po mo­ich czter­na­stych uro­dzi­nach. Nie wie­dzia­łem, co w ta­kich miej­scach jak Bal­lan­tyne ro­bią gów­nia­rze, żeby nie umrzeć z nu­dów. Ale kiedy Tom opo­wie­dział, że te­raz, w-w-wio­sną, rzeka jest nie­bez­pieczna, więc w domu su­rowo mu przy­ka­zali, żeby trzy­mał się od niej z da­leka, przy­naj­mniej było od czego za­cząć. Na­mó­wie­nie Toma nie spra­wiło mi kło­potu, po­nie­waż był taki jak ja, nie miał ko­le­gów i w kla­sie na­le­żał do ka­sty pa­ria­sów. Dzi­siaj na prze­rwie Gru­bas ob­ja­śnił mi sprawę kast, za­li­czył mnie jed­nak do ka­sty pi­ra­nii, a ja po­my­śla­łem wtedy o tych ry­bach, które wy­glą­dają tak, jakby miały w py­sku piłę, i po­tra­fią w ciągu kilku mi­nut ob­gryźć z mięsa ca­łego wołu. Dla­tego wy­da­wało mi się, że to fajna ka­sta. Do­piero kiedy Gru­bas do­pre­cy­zo­wał, że ja i moja ka­sta sto­imy ni­żej od niego, po­czu­łem się zmu­szony go wal­nąć, a on nie­stety po­skar­żył się na­uczy­cielce, pan­nie Ćwir-Ćwir, jak ją na­zy­wam. Zro­biła nam na lek­cji długi wy­kład o tym, że trzeba być dla sie­bie mi­łym, i wy­ja­śniła, co się dzieje z tymi, któ­rzy mili nie są – krótko mó­wiąc, koń­czą jako prze­grywy, no i wtedy nikt już nie miał wąt­pli­wo­ści, że ten nowy chu­li­gan z mia­sta rze­czy­wi­ście na­leży do ka­sty pi­ra­nii.

Po szkole Tom i ja po­szli­śmy na drew­niany mo­stek nad rzeką w le­sie. Kiedy wy­ją­łem z ple­caka Luke’a Sky­wal­kera, Tom zro­bił wiel­kie oczy.

– S-s-skąd go masz?

– A jak my­ślisz, ka­pu­ściany łbie?

– N-n-nie ku­pi­łeś go u Oscara. T-t-tam już się skoń­czyły.

– U Oscara? W tej szczu­rzej no­rze? – Za­śmia­łem się. – Może ku­pi­łem go w mie­ście, za­nim się tu prze­pro­wa­dzi­łem? W praw­dzi­wym skle­pie z za­baw­kami.

– Nie. Bo to te­go­roczny mo­del.

Przyj­rza­łem się Luke’owi uważ­niej. Czy to moż­liwe, żeby ten sam gość po­ja­wiał się w in­nym wy­da­niu? Czy Luke Sky­wal­ker nie był tym sa­mym dur­nym bo­ha­te­rem Lu­kiem Sky­wal­ke­rem po wsze czasy, ko­niec i ba­sta? Ni­gdy nie przy­szło mi to do głowy. Że rze­czy mogą się zmie­niać. Że Darth i Luke mo­gliby na przy­kład za­mie­nić się miej­scami.

– Może zdo­by­łem p-p-pro­to­typ – stwier­dzi­łem.

Tom miał taką minę, jak­bym ude­rzył go w twarz. Wy­raź­nie mu się nie spodo­bało, że go prze­drzeź­niam. Mnie sa­memu też się to nie po­do­bało, ale nie mo­głem się po­wstrzy­mać. Za­wsze tak było. Je­śli ktoś jesz­cze nie zdą­żył mnie znie­lu­bić, szybko dba­łem o to, żeby tak się stało. To wła­ści­wie od­ruch – iden­tyczny z tym, który spra­wia, że tacy jak Ka­ren i Oscar ju­nior uśmie­chają się i są mili, więc wszy­scy ich lu­bią, tyle że mój od­ruch ma z przodu mi­nus. Rzecz nie w tym, że nie chcia­łem być lu­biany; ja po pro­stu wie­dzia­łem, że oni i tak nie będą mnie lu­bić. Dla­tego w pew­nym sen­sie ich uprze­dza­łem, sta­ra­łem się, żeby mnie nie lu­bili na mój spo­sób. Żeby mnie nie­na­wi­dzili, ale jed­no­cze­śnie tro­chę się mnie bali i nie mieli od­wagi ze mną za­czy­nać. Tak jak te­raz, kiedy wi­dzia­łem po To­mie, że już wie, że ukra­dłem tę fi­gurkę Luke’a, cho­ciaż nie ma od­wagi po­wie­dzieć tego gło­śno. Zwi­ną­łem ją pod­czas im­prezy kla­so­wej, którą Oscar ju­nior urzą­dził u sie­bie w domu i za­pro­sił na nią wszyst­kich, na­wet nas, tych z ka­sty pi­ra­nii. Dom był w po­rządku, wcale nie tak wielki i ele­gancki, żeby mi to prze­szka­dzało. Iry­to­wali mnie przede wszyst­kim ro­dzice Oscara, tacy cho­ler­nie fajni, no i to, że wszę­dzie wa­lały się naj­lep­sze za­bawki. Naj­lep­sze, ja­kie mógł za­ofe­ro­wać sklep z za­baw­kami jego ojca. Fi­gurki trans­for­me­rów, gry Atari, Ma­gic 8-Ball, a na­wet Nin­tendo Game Boy, któ­rego wła­ści­wie nie było jesz­cze na rynku. W czym za­szko­dzi­łoby Osca­rowi, gdyby stra­cił jedną z tych za­ba­wek? Prze­cież na­wet by tego nie za­uwa­żył. No okej, może by się prze­jął utratą tej fi­gurki Luke’a Sky­wal­kera, która wła­śnie wpa­dła mi w oko. Le­żała w jego łóżku jak ja­kiś mi­siek. Jak można być ta­kim dzie­cin­nym?

– T-t-tam jest! – za­wo­łał Tom, po­ka­zu­jąc punkt na rzece.

Luke wy­sta­wił głowę nad wodę i zmie­rzał te­raz w na­szym kie­runku z dużą pręd­ko­ścią, jakby pły­nął na ple­cach.

– Ma szczę­ście – orze­kłem.

Fi­gurka znik­nęła pod most­kiem. Prze­nie­śli­śmy się prędko na drugą stronę i rze­czy­wi­ście Luke za­raz po­ja­wił się znowu. Pa­trzył na nas z tym swoim idio­tycz­nym pół­u­śmiesz­kiem. Idio­tycz­nym, bo bo­ha­te­ro­wie nie po­winni się uśmie­chać. Po­winni wal­czyć. Mieć za­cięte twa­rze wo­jow­ni­ków, po­ka­zy­wać, że nie­na­wi­dzą wroga tak bar­dzo, jak nie­na­wi­dzą... w ogóle.

Sta­li­śmy i pa­trzy­li­śmy, jak Luke od­pływa. Jak zmie­rza ku światu, w nie­znane. Ku ciem­no­ści, po­my­śla­łem.

– Co te­raz ro­bimy? – spy­ta­łem. Już mia­łem to uczu­cie, jakby mrówki cho­dziły mi pod ubra­niem, i mu­sia­łem się ich po­zbyć, a je­dy­nym spo­so­bem na to było, żeby coś się działo, coś, co po­zwo­li­łoby mi sku­pić my­śli na czymś in­nym.

– M-m-mu­szę wra­cać do domu – po­wie­dział Tom.

– Jesz­cze nie. Chodź.

Nie wiem, dla­czego przy­po­mniała mi się budka te­le­fo­niczna sto­jąca na pa­górku przy szo­sie, na skraju lasu. Dziwne miej­sce na zlo­ka­li­zo­wa­nie budki w ta­kiej ma­łej miej­sco­wo­ści jak Bal­lan­tyne. Ni­gdy zresztą nie wi­dzia­łem, żeby kto­kol­wiek z niej ko­rzy­stał; w ogóle nie wi­dzia­łem lu­dzi w tej oko­licy, je­dy­nie od czasu do czasu ja­kiś sa­mo­chód.

Kiedy do­tar­li­śmy do czer­wo­nej budki, słońce opa­dło jesz­cze ni­żej. Wio­sna była na tyle wcze­sna, że szybko się ściem­niało. Tom nie­chęt­nie przy­wlókł się za mną, pew­nie bał się sprze­ci­wić. Tak jak wspo­mnia­łem, ża­den z nas nie mógł prze­bie­rać wśród ko­le­gów.

Wci­snę­li­śmy się do środka i kiedy za­mknę­li­śmy za sobą drzwi, dźwięki na ze­wnątrz się przy­tłu­miły. Szosą prze­je­chała cię­ża­rówka z ubło­co­nymi opo­nami, z paki ster­czały dłu­gie drew­niane bale. Znik­nęła na szo­sie bie­gną­cej jak pro­sta kre­ska przez pła­ski mo­no­tonny kra­jo­braz pól w stronę gra­nicy hrab­stwa.

Na półce pod apa­ra­tem na mo­nety le­żała żółta książka te­le­fo­niczna – nie­spe­cjal­nie gruba, mimo to naj­wy­raź­niej wy­star­cza­jąca, żeby po­mie­ścić wszyst­kich, któ­rzy mieli te­le­fon, nie tylko w Bal­lan­tyne, ale też w ca­łym hrab­stwie. Za­czą­łem ją prze­glą­dać. Tom de­mon­stra­cyj­nie spoj­rzał na ze­ga­rek.

– O-o-obie­ca­łem, że będę w domu na...

– Ci­cho!

Mój pa­lec za­trzy­mał się na na­zwi­sku „Jo­nas­son, Imu”. Dziwne imię, na pewno ja­kiś świr. Pod­nio­słem słu­chawkę przy­mo­co­waną do apa­ratu me­ta­lo­wym ka­blem – wy­raź­nie bali się, że ktoś ją urwie i za­bie­rze. Wy­bra­łem nu­mer Jo­nas­sona, Imu, wci­ska­jąc me­ta­lowe przy­ci­ski. Tylko sześć cyfr. W mie­ście mie­li­śmy dzie­więć, ale tu­taj, gdzie na każ­dego miesz­kańca przy­pa­dały cztery ty­siące drzew, pew­nie wię­cej nie po­trze­bo­wali. Po­tem wrę­czy­łem słu­chawkę To­mowi.

– C-c-co? – wy­krztu­sił, pa­trząc na mnie z prze­ra­że­niem.

– Po­wiedz: „Cześć, Imu, mówi dia­beł. Za­pra­szam cię do pie­kła, bo tam jest twoje miej­sce”.

Tom po­krę­cił głową i od­dał mi słu­chawkę.

– Zrób to, ka­pu­ściany łbie. Bo ina­czej wrzucę cię do rzeki – za­gro­zi­łem.

Tom, naj­mniej­szy w kla­sie, cały się sku­lił i zro­bił jesz­cze mniej­szy.

– Żar­tuję. – Ro­ze­śmia­łem się. W szczel­nej, jakby próż­niowo za­mknię­tej budce te­le­fo­nicz­nej ten śmiech za­brzmiał obco, na­wet dla mnie. – Da­lej, Tom, po­myśl tylko, jak bę­dziemy ju­tro opo­wia­dać o tym w szkole!

Wi­dzia­łem, że coś się w nim po­ru­szyło. Myśl o tym, że ko­muś za­im­po­nuje. Dla ko­goś, kto ni­gdy ni­komu ni­czym nie za­im­po­no­wał, taki ar­gu­ment był rze­czy­wi­ście ważny. W do­datku uży­łem liczby mno­giej, „bę­dziemy”. On i ja. Dwaj ko­le­dzy, któ­rzy ra­zem ro­bią ka­wały. Któ­rzy wy­głu­piali się przez te­le­fon i aż zgi­nali się wpół ze śmie­chu. Któ­rzy mu­sieli się ob­jąć i pod­trzy­my­wać, żeby się nie prze­wró­cić, sły­sząc, jak nie­szczę­śnik na dru­gim końcu li­nii roz­waża, czy to na­prawdę dzwoni dia­beł.

– Halo?

Dźwięk do­biegł ze słu­chawki. Nie dało się stwier­dzić, czy to męż­czy­zna, czy ko­bieta, do­ro­sły czy dziecko.

Tom zer­k­nął na mnie, zde­cy­do­wa­nie po­ki­wa­łem głową. A on się uśmiech­nął. Uśmiech­nął się tym nie­mal trium­fal­nym uśmie­chem i przy­ło­żył słu­chawkę do ucha.

Sa­mymi ustami za­czą­łem wy­ma­wiać słowa, a Tom pa­trzył na mnie i po­wta­rzał, ani razu na­wet się nie za­jąk­nąw­szy:

– Cześć-Imu-mówi-dia­beł-za­pra­szam-cię-do-pie­kła-bo-tam-jest-twoje-miej­sce.

Za­sło­ni­łem usta dło­nią, by po­ka­zać, że le­d­wie mogę po­wstrzy­mać śmiech. Drugą ręką za­sy­gna­li­zo­wa­łem, że ma odło­żyć słu­chawkę.

Tom jed­nak nie od­kła­dał.

Stał ze słu­chawką przy uchu, a ja sły­sza­łem tylko szum głosu na dru­gim końcu.

– A-a-a-ale... – wy­du­sił z sie­bie Tom, na­gle tru­pio blady. Urwał, jego biała twarz za­sty­gła w zdu­mie­niu. – Nie – szep­nął. Uniósł ło­kieć i za­czął się za­cho­wy­wać tak, jakby pró­bo­wał od­cią­gnąć słu­chawkę od ucha. Po­wta­rzał co­raz gło­śniej: – Nie! Nie! Nie! – Wolną rękę przy­ło­żył do szyby budki, jakby chciał się ode­pchnąć.

Na­raz roz­le­gło się ja­kieś mo­kre cmok­nię­cie i słu­chawka wresz­cie ode­rwała się od jego skroni. Zo­ba­czy­łem, że coś się do niej przy­le­piło. Z głowy Toma pły­nęła krew, ście­ka­jąc pod koł­nie­rzyk ko­szuli. Spoj­rza­łem na słu­chawkę. Nie wie­rzy­łem wła­snym oczom. Pół ucha Toma tkwiło przy­kle­jone do za­krwa­wio­nej per­fo­ro­wa­nej czę­ści, przez którą sły­szy się głos, a to, co na­stą­piło póź­niej, było jesz­cze dziw­niej­sze. Naj­pierw przez ma­lut­kie czarne otworki zo­stała jakby we­ssana krew, a po­tem, ka­wa­łe­czek po ka­wa­łeczku, znik­nęła cała po­łówka ucha. Tro­chę tak, jak zni­kają resztki je­dze­nia w od­pły­wie zlewu.

– Ri­chard – szep­nął do mnie drżą­cym gło­sem Tom z po­licz­kami mo­krymi od łez; naj­wy­raź­niej wciąż nie miał po­ję­cia, że stra­cił pół ucha. – O-o-o-on p-p-p-po­wie­dział, że t-t-t-ty i ja... – Za­sło­nił dło­nią dolną część słu­chawki, żeby tamta osoba nie sły­szała jego słów.

– Tom! – wrza­sną­łem. – Twoja ręka! Rzuć ten te­le­fon!

Spu­ścił wzrok i do­piero te­raz zo­rien­to­wał się, że jego palce w po­ło­wie już znik­nęły w dziur­kach słu­chawki.

Trzy­ma­jąc za część do słu­cha­nia, pró­bo­wał wy­szarp­nąć unie­ru­cho­mioną dłoń. Nie udało mu się jed­nak, a z te­le­fonu za­częły się wy­do­by­wać od­głosy sior­ba­nia – ta­kie, ja­kie wy­daje mój przy­brany oj­ciec, je­dząc zupę – po czym jesz­cze więk­sza część ręki Toma znik­nęła w słu­chawce. Ja też zła­pa­łem słu­chawkę, usi­łu­jąc od­cią­gnąć ją od Toma, ale bez re­zul­tatu. Wżarła się te­raz aż po przed­ra­mię tuż pod łok­ciem; wy­glą­dało to tak, jakby Tom sto­pił się z te­le­fo­nem w jedno. Za­czą­łem krzy­czeć, a z nim stało się coś dziw­nego. Po­pa­trzył na mnie i wy­buch­nął śmie­chem – wy­da­wało się, że w ogóle nie czuje bólu, i tylko idio­tyzm tej sy­tu­acji roz­ba­wił go do łez. Z ręki nie pły­nęła też wcale krew, jakby słu­chawka zro­biła to, co – jak czy­ta­łem – ro­bią ze swo­imi ofia­rami nie­które owady: wstrzy­kują coś, co prze­mie­nia ciało w miękką ga­la­retkę, którą na­stęp­nie po­chła­niają. Ale po chwili słu­chawka te­le­fonu do­tarła do łok­cia i roz­legł się taki od­głos, jak po wrzu­ce­niu do mik­sera cze­goś, co nie po­winno było się tam zna­leźć: bru­talny dźwięk miaż­dże­nia i mie­le­nia, a te­raz Tom rów­nież za­niósł się krzy­kiem. Ło­kieć za­czął się marsz­czyć, jak gdyby pod skórą było coś, co chciało się wy­do­stać. Kop­nię­ciem w tył otwo­rzy­łem drzwi, sta­ną­łem za To­mem, ob­ją­łem go obiema rę­kami wo­kół piersi i za­czą­łem się co­fać. Udało mi się go wy­cią­gnąć za­le­d­wie do po­łowy, bo me­ta­lowy ka­bel od­cho­dzący od apa­ratu się na­prę­żył, a słu­chawka da­lej wgry­zała się w ra­mię Toma. Spró­bo­wa­łem za­trza­snąć drzwi w na­dziei, że zgniotę słu­chawkę o fu­trynę, lecz ka­bel oka­zał się za krótki, więc ude­rzy­łem tylko Toma w bark. Wył, kiedy za­par­łem się pię­tami o zie­mię, cią­gnąc z ca­łej siły, ale moje buty cen­ty­metr po cen­ty­me­trze su­nęły po bło­cie, przy­bli­ża­jąc się do budki te­le­fo­nicz­nej i do tego ohyd­nego dźwięku miaż­dże­nia, któ­rego wy­cie Toma nie było w sta­nie za­głu­szyć. Ja­kieś siły – nie mam po­ję­cia, ja­kie ani skąd się brały – w końcu znów wcią­gnęły go do budki. Nie da­łem rady go utrzy­mać. Mu­sia­łem zwol­nić uścisk wo­kół jego klatki pier­sio­wej i w końcu sta­łem na ze­wnątrz, cią­gnąc go za dru­gie ra­mię, wciąż wy­sta­jące ze szpary w drzwiach. Słu­chawka po­że­rała już bark Toma, gdy usły­sza­łem nad­jeż­dża­jące auto. Pu­ści­łem go i z krzy­kiem, wy­ma­chu­jąc rę­kami, wy­bie­głem na szosę. Za­pewne je­chała ko­lejna cię­ża­rówka z drew­nem. Ale się spóź­ni­łem, zo­ba­czy­łem je­dy­nie tylne świa­tła zni­ka­jące wśród zmierz­chu.

Bie­giem wró­ci­łem do budki. Pa­no­wała ci­sza. Tom prze­stał krzy­czeć. Drzwi budki się za­mknęły. Przy­ci­sną­łem twarz do szyby ze zbro­jo­nego szkła, lecz po­kry­wała ją para. Wi­dzia­łem jed­nak Toma. A on wi­dział mnie. Mil­czał i pa­trzył tym zre­zy­gno­wa­nym wzro­kiem ofiary, która już prze­stała sta­wiać opór, za­ak­cep­to­wała swój los. Słu­chawka te­le­fonu do­tarła do jego głowy, po­żarła po­li­czek i za­brała się z chrzę­stem do od­sło­nię­tych zę­bów Toma.

Od­wró­ci­łem się, opar­łem ple­cami o ścianę budki i osu­ną­łem się na zie­mię. Po­czu­łem chłodną wil­goć prze­sią­ka­jącą przez spodnie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki