51,90 zł
Nowojorczycy. Można ich lubić, podziwiać albo mieć ich dosyć. Jedno jest pewne: wywarli i wciąż wywierają wpływ na to, jak wszyscy żyjemy.
To oni:
– wymyślili windę, kartę kredytową, żelazko i patyczki do czyszczenia uszu,
– pokazali pierwszy w historii film o miłości,
– zrewolucjonizowali modę ulicy, w tym rynek męskich majtek,
– po raz pierwszy zaserwowali hot dogi, ciasteczka oreo, lody Häagen-Dazs i pizzę na wynos,
– od wieków kształtują światową politykę, finanse i kulturę,
– wylansowali sztukę pozytywnego myślenia,
– codziennie udowadniają, że niemożliwe nie istnieje,
– nieodwracalnie zmieniają każdego, kto wstąpi w ich szeregi.
Książka opowiada o losach i przepisach na życie różnych nowojorczyków – tych znanych i wpływowych, jak Helena Rubinstein, Calvin Klein, Barbara Piasecka-Johnson, Donald Trump, Al Capone, a także tych żyjących w cieniu, ale równie fascynujących – bezdomnych, przestępców, portierów, imigrantów pracujących na swoje utrzymanie.
Magdalena Żelazowska opisuje ich codzienność, podejście do życia, pracy i miłości, styl ubierania się i sposoby na szczęście. Pokazuje, że można wśród nowojorczyków spotkać każdego i przeżyć wszystko. Przyglądając się im, każdy odnajdzie w nich siebie – albo cel, do którego wszyscy zmierzamy.
Nowy Jork to atak na wszystkie zmysły, skoncentrowana energia, mityczne miasto kontrastów – a Magdalena Żelazowska w swojej książcenas do niego przenosi. Pozwala odgryźć kęs Wielkiego Jabłka,i robi apetyt na więcej.
Katarzyna Wężykpublicystka, autorka
Autorka serwuje czytelnikowi ciekawą amerykańską opowieść: od historii Manhattanu i znanych nowojorskich miliarderów po spojrzenie na problemy miasta, jak bezdomność, która od kilku lat coraz bardziej zalewa jego ulice. Dobrze było wrócić myślami do Wielkiego Jabłka.
Marta Zdzieborska dziennikarka „Press”, była korespondentka w USA
To nie tylko książka o Nowym Jorku, ale prawdziwa opowieśćo marzeniach, inspiracjach i możliwościach, które to miastooferuje. Na czym polega jego fenomen? Przeczytaj, a zrozumiesz.
Robert Szulc podróżnik, dziennikarz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 221
Dla Michała, który nauczył mniewidzieć czar codzienności
Wstęp
Opisać nowojorczyków w jednej książce? Mission impossible. Nie da się stworzyć wiernego portretu mieszkańców miasta, które liczy ich ponad osiem milionów. W tym gronie znajdują się przedstawiciele chyba wszystkich nacji, religii i kolorów skóry występujących na całym świecie, ludzie mówiący wszelkimi znanymi językami, wyznający skrajnie różne polityczne poglądy (bądź ich brak) i najrozmaitsze podejścia do życia.
Jedni mieszkają w drapaczach chmur, inni w romantycznych kamieniczkach, jeszcze inni w ciasnych suterenach, a pozostali na chodniku. Noszą garnitury, garsonki, dżinsy, dresy, turbany, sari, kangi, a czasem tylko slipki jako dodatek do kowbojskiego kapelusza. Są grubi jak beczka albo chudzi jak palec. Stylowi lub obdarci (czasem wymiennie, w zależności od nastroju lub dnia tygodnia). Liberalni lub konserwatywni. Rodzinni albo samotni. Z szerokim amerykańskim uśmiechem albo wyniośli i zniecierpliwieni. Co, poza adresem, łączy ambitnego młodego wilczka z Wall Street, otoczonego gromadką dzieci chasyda z Williamsburga, ekscentryczną artystkę z Chelsea i skromną sprzedawczynię z Chinatown? Albo 50 Centa z Donaldem Trumpem? Wszyscy są przecież nowojorczykami. Czy czarny chłopak z Bronxu ma szansę dogadać się z Włoszką z willi w Dyker Heights? Jak to możliwe, że królowa korporacji z Midtown jeździ tym samym zatłoczonym metrem, co uliczny sprzedawca hot dogów? W każdym dużym mieście można spotkać ludzi z przeciwległych biegunów, ale nowojorczycy są jak przybysze z różnych galaktyk. Wrzucenie ich wszystkich do jednego worka wydaje się przypadkowe. A przecież w Nowym Jorku nikt nie znalazł się przypadkiem.
Rdzenni mieszkańcy terenów dzisiejszej metropolii – Indianie z plemienia Delawarów – to potomkowie wędrowców, którzy tysiące lat temu przyszli z Syberii na Alaskę, przemierzywszy pas lądu biegnący w miejscu dzisiejszej Cieśniny Beringa. W średniowieczu drogą morską do brzegów Ameryki Północnej przybijali pierwsi Europejczycy – żeglarze odbywający morskie wyprawy na zlecenie europejskich mocarstw. Tygodniami płynęli przez Atlantyk, nie wiedząc, co ich czeka po drugiej stronie. Z powodu chciwości władców, a dzięki determinacji odkrywców i wytrwałości pierwszych osadników na Wschodnim Wybrzeżu dzisiejszych Stanów Zjednoczonych powstawały kolonie, w tym Nowe Niderlandy z ulokowanym na południowym krańcu Manhattanu Fortem Amsterdam, w 1626 roku przemianowanym na Nowy Amsterdam, a w 1664 roku na Nowy Jork. Kolejne fale osadników i niewolników, a potem imigrantów z Europy i Azji budowały nowe, wspaniałe miasto i własny, lepszy los. Najpierw stawiali oni czoła trudom podróży i znojnym warunkom życia, później – biedzie, epidemiom i przestępczości, wreszcie – coraz bardziej restrykcyjnym przepisom imigracyjnym, ograniczającym napływ cudzoziemców. Każdy, kto na przestrzeni wieków trafił do Nowego Jorku, musiał bardzo tego chcieć. Ja też chciałam.
Kiedy kilka lat temu stanęłam przed możliwością przeprowadzki do Ameryki, czułam się podobnie jak przed napisaniem książki o nowojorczykach. Wiedziałam, że warto, ale nie miałam pojęcia, jak się do tego zabrać ani czy dam radę. W pierwszym przypadku pragnienie wygrało ze strachem. New York or nowhere – głoszą pamiątkowe plakaty, pocztówki i koszulki w sklepikach na Manhattanie. Nowy Jork albo nigdzie. Uparłam się i dopięłam swego – mimo osobistych dylematów i toru organizacyjnych przeszkód do pokonania wyjechałam pracować do Stanów. O moich przeprowadzkowych perypetiach opowiedziałam w książkach Nowy Jork. Opowieści o mieście orazAmericana. To, co najlepsze w USA. Na kilka lat Nowy Jork stał się dla mnie domem. Nie była to moja pierwsza w życiu zmiana miasta ani nawet kraju – tym razem jednak czułam, że nowy adres został przeze mnie świadomie wybrany, że był naprawdę mój. Od pierwszych chwil w samochodzie wiozącym mnie z lotniska JFK patrzyłam na Nowy Jork zahipnotyzowana, zadziwiona, zachwycona.
Wiele filmów o Nowym Jorku zaczyna się od ujęć spektakularnej panoramy Manhattanu. Z lotu ptaka lub z pokładu zbliżającego się promu widzimy południowy kraniec wyspy, najeżony lśniącymi w słońcu wieżowcami. Kamera dynamicznym ruchem zbliża się do budynków, by w końcu przejechać ponad dachami, wniknąć w kaniony ulic, przemknąć ponad sznurem aut przetykanych wesołymi plamami żółtych taksówek i skupić się na tym, co jest esencją Nowego Jorku – sunących tłumnie chodnikami pieszych. Ludziach. Nowojorczykach.
Szybko zrozumiałam, że właśnie dzięki nim – a nie spektakularnej wizualnej otoczce – to miasto trudno porównać z jakimkolwiek innym na świecie. Po pierwszej fali wzruszeń na widok Central Parku, Empire State Building, Mostu Brooklyńskiego, Chrysler Building, Piątej Alei, Rockefeller Center czy Greenwich Village moją ulubioną rozrywką stało się przemierzanie nowojorskich ulic, niekoniecznie tych najbardziej reprezentacyjnych. Włócząc się czasem w fikcyjnych celach, pokonałam setki kilometrów, przyglądając się tysiącom ludzi. Część z nich przelotnie poznałam (a przynajmniej tak mi się wydawało, bo w Nowym Jorku nigdy nie można być pewnym, czy coś nam się tylko nie zdaje). Innych jedynie omiotłam wzrokiem, próbując sobie na ich temat coś wyobrazić.
Z każdym kolejnym spojrzeniem i spotkaniem rozumiałam coraz wyraźniej, że nowojorczycy są w równym stopniu fascynujący, co nieuchwytni. Jak ich opisać? Wszelkie próby podsumowania wyglądu, mentalności, wyznawanych wartości czy nawet stylu życia mieszkańców Wielkiego Jabłka okażą się łatwo podważalnym uogólnieniem, uproszczeniem i spłaszczeniem wielowymiarowości tego niezwykłego zbioru ludzkich typów. Od każdej zaobserwowanej reguły będą wyjątki. Od każdego pozornego porządku – odstępstwa. Każdy przykład zrównoważy przeciwny.
A jednak trudno oprzeć się pokusie i nie spróbować sportretować nowojorczyków. Jako modele są przecież tak kuszący. Działali na moją wyobraźnię jeszcze przed pierwszym wyjazdem do Ameryki. Znałam ich z kina, książek i kolorowych magazynów – artystów, muzyków, aktorów, reżyserów, biznesmenów, projektantów mody, dziennikarzy, pisarzy. Nietuzinkowi, błyskotliwi, ironiczni – roztaczali wokół siebie aurę wielkiego świata. Po przeprowadzce równie ciekawi wydali mi się taksówkarze, sklepikarze, uliczni handlarze, pasażerowie metra, uliczni ekscentrycy. Po bliższym poznaniu (choć w przypadku nowojorczyków takie określenie chyba zawsze będzie nadużyciem) stali się dla mnie niewyczerpanym źródłem inspiracji, intrygujących historii, propozycji, jak żyć lub jak tego nie robić, a czasem po prostu dobrego, inteligentnego humoru. Choć moja obecność w Nowym Jorku z pewnością była im obojętna, otoczyli mnie niewidzialną peleryną czułości. Pośród nich nigdy nie czułam się sama, choć zawsze – wolna.
Z każdej podróży przywożę coś, co może mi się przydać. Nowojorczycy pokazali mi życiowe lekcje, nieznane wcześniej postawy, konstruktywne lub oryginalne sposoby podchodzenia do rozmaitych spraw. Zebrałam, przede wszystkim dla siebie, rzeczy, które mnie zadziwiły, których my, Polacy, moglibyśmy się od nich uczyć, które nam imponują, bywają naszym czułym punktem, obnażają nasze kompleksy, a czasem są po prostu inne. Przede wszystkim chciałam jednak nowojorczyków zatrzymać w pamięci. Uchwycić i sportretować, zanim swoim zwyczajem popędzą dalej, a ich miasto kolejny raz się zmieni.
Pobyt w Nowym Jorku okazał się dla mnie przygodą życia. Mogę śmiało powiedzieć, że jestem dzięki niej szczęśliwsza. Czy to zasługa przebywania wśród nowojorczyków? Na pewno wiele mi dali, pokazali, naprowadzili na nowe tropy. I o tym tutaj opowiem, co jakiś czas oddając głos im samym.
Nowojorczycy rodzą się w całym kraju, a potem przyjeżdżają do Nowego Jorku i doznają objawienia: a więc oto, kim jestem.
DELIA EPHRON
ROZDZIAŁ 1
Nowojorczyk, czyli kto
Ilu prawdziwych nowojorczyków poznałam do tej pory? Trudno powiedzieć. Może ani jednego?
Zakupy robiłam u Hindusów, chodziłam do włoskiej parafii i chińskiej kosmetyczki, strzygłam się u Latynoski, a Boże Narodzenie i Święto Dziękczynienia spędziłam u rodziny z Chorwacji. Regularnie bywałam też na polonijnym Greenpoincie. Spotykałam się z posiadaczami wyłącznie amerykańskich lub nawet kilku różnych paszportów oraz zielonych kart, osobami ubiegającymi się o obywatelstwo USA, ekspatami i nielegalnymi imigrantami. Twarze dzieci w przedszkolu mojej córki kazały mi domyślać się najbardziej oryginalnych połączeń genów w ich mieszanych rodzinach. Rozmowy z nowo poznanymi ludźmi prędzej czy później schodziły na temat, kto ma w sobie jakie genetyczne domieszki.
Każdy mieszkaniec Ameryki kiedyś skądś przyjechał – upłynęło od tego momentu tylko mniej lub więcej czasu. Warszawski sarkazm na temat inwazji tak zwanych słoików w Nowym Jorku byłby niezrozumiały. Jedno pokolenie wstecz czy dziesięć – u Amerykanów biograficzne tropy zawsze prowadzą dokądś indziej, do innych stanów, krajów, a często na inne kontynenty. Nawet za największymi amerykańskimi nazwiskami kryją się genealogiczne zawiłości. Jerzy Waszyngton miał korzenie angielskie, holenderskie i niemieckie. Przodkowie Rity Hayworth wywodzili się z Hiszpanii, Anglii i Irlandii. Matka Elvisa Presleya miała pochodzenie częściowo szkockie, francuskie i czirokeskie, zaś jego ojciec szkocko-niemieckie. W boskim ciele Leonarda DiCaprio oprócz kalifornijskiej płynie krew włoska, niemiecka i rosyjska. Rihanna ma geny gujańskie, barbadoskie i irlandzkie, a Angelina Jolie – słowackie, frankokanadyjskie i niemieckie, rzekomo z domieszką irokeskich. Scarlett Johansson deklaruje korzenie duńskie, żydowskie, polskie i białoruskie, a Bill Gates angielskie, szkockie i niemieckie. Elon Musk urodził się w RPA, a oprócz południowoafrykańskiego posiada paszport kanadyjski i amerykański.
W początkowym okresie europejskiej kolonizacji na teren dzisiejszych Stanów Zjednoczonych trafiali głównie osadnicy z Wysp Brytyjskich. Docierali tu także Holendrzy, Hiszpanie, Francuzi, Portugalczycy i Szwedzi. Z tamtej epoki wywodzi się współczesna wielokulturowość Stanów Zjednoczonych. Pierwszy odnotowany na kartach historii europejski osadnik na terenie dzisiejszego Nowego Jorku, Juan Rodriguez, był urodzonym na Hispanioli pół Portugalczykiem, pół Afrykańczykiem. Przypłynął w 1613 roku na pokładzie holenderskiego statku i został jednocześnie pierwszym Europejczykiem, pierwszym czarnoskórym i pierwszym Latynosem, który zamieszkał na Manhattanie. Technicznie rzecz biorąc, był również pierwszym imigrantem. Utalentowany językowo, obywatel świata, po licznych wojażach pożegnał załogę, która wróciła do Niderlandów, a sam osiadł i poślubił indiańską żonę, zakładając typowo nowojorską multikulturową rodzinę.
Do indiańsko-europejskiej mieszanki doszły geny czarnych niewolników z Afryki. W XVIII wieku do Nowego Jorku licznie przybywali Niemcy, a w XIX wieku także Irlandczycy, Włosi, Polacy, Rosjanie, Grecy i Chińczycy. Działające w latach 1892–1924 centrum imigracyjne na Ellis Island przyjęło do Stanów Zjednoczonych łącznie dwanaście milionów imigrantów, z których tylko część ruszyła w głąb kraju, a reszta zatrzymała się na terenie miasta. Według danych U.S. Census Bureau w 2021 roku najliczniejszą grupę etniczną w Nowym Jorku poza białymi (31,9 procent) stanowili Latynosi (28,9 procent), w tym Portorykańczycy, Dominikańczycy i Meksykanie, oraz czarni nowojorczycy (21,1 procent). Nowy Jork jest jednocześnie największym żydowskim, czarnoskórym i portorykańskim miastem na świecie. Przez jego porty lotnicze i morskie nieprzerwanie przepływa strumień ludzi ze wszelkich możliwych kierunków, choć cudzoziemcom dużo trudniej niż sto lat temu zatrzymać się tu na stałe. Nie jest to jednak konieczne, by poczuć się nowojorczykiem. Pod tym względem metropolia okazuje się znacznie bardziej demokratyczna niż same Stany, dokonujące ostrej selekcji wśród pretendentów do miana amerykańskich obywateli. Były burmistrz Ed Koch powiedział kiedyś, że wystarczy pomieszkać w Nowym Jorku przez pół roku. Jeśli po tym czasie chodzisz, mówisz oraz myślisz szybciej, to znak, że jesteś nowojorczykiem.
Historyczny miks genetyczny znalazł odzwierciedlenie nie tylko w rysach twarzy przechodniów mijanych na nowojorskiej ulicy, ale też na planie miasta. Nowy Jork to skupisko etnicznych wiosek, założonych przez przybyszów, którzy – pochodząc z tych samych stron – chcieli trzymać się razem, pomagać sobie, gotować dla siebie, podobnie się ubierać, kupować znajome towary, wychowywać dzieci zgodnie z rodzimym systemem wartości i wspólnie się modlić. Obok najpopularniejszych narodowych sąsiedztw, jak Little Italy czy Chinatown, na planie miasta znajdziemy te mniej oficjalne – mały Senegal na Harlemie, Egipt na Queensie, Odessę na Coney Island, Albanię na Bronxie, Dominikanę na Manhattanie czy Sri Lankę na Staten Island. Dla turystów to ciekawe zakamarki, w których można popróbować lokalnej kuchni. Dla ich mieszkańców to enklawy tego, co znane, i czasem trudno z nich wyjść, nawet gdyby się chciało.
Co jeszcze mówią statystyki? Nowy Jork jest miastem dość młodym, średnia wieku w 2021 roku wynosiła tu trzydzieści siedem lat, a przeciętny roczny dochód na gospodarstwo domowe przekraczał siedemdziesiąt tysięcy dolarów. Dominującym wyznaniem jest katolicyzm, a po nim protestantyzm. Na terenie miasta można usłyszeć osiemset języków.
Nowy Jork obejmuje pięć dzielnic – Manhattan, Bronx, Queens, Brooklyn i Staten Island – oraz około czterdziestu wysp. To świetnie skomunikowane, osobne planety. Łatwo poruszać się między nimi i po ich powierzchniach. Nowojorczycy robią to niestrudzenie w dzień i w nocy – dojeżdżają do pracy, po zakupy, spotykają się towarzysko, załatwiają niekończące się listy spraw. Mieszają się ze sobą w tłumie na chodniku, tkwią w ścisku w metrze, ustawiają się za sobą w kolejkach, przesiadują obok siebie w parkach.
Ale nie znaczy to, że w Nowym Jorku panuje pełna równość i dowolność obracania się w różnych sferach. Mieszkają tu ludzie nieprzyzwoicie bogaci oraz tacy, którzy nie są pewni, kiedy zjedzą kolejny posiłek. Tacy, którzy od urodzenia mają wszystko, i ci, którzy nie dostali nic. Pewne adresy są zarezerwowane dla grona wybrańców; pozostali nigdy nie będą mieli do nich dostępu i nie chodzi tylko o pieniądze, ale również o dowiedzenie swojej społecznej wartości. Szkoła podstawowa przy jednej ulicy ma znakomitą reputację, a ta przy następnej fatalną, choć obie są publiczne. Dzieci z pierwszej i drugiej mijają się na chodniku, ale się ze sobą nie bawią. Mieszkańcy różnych dzielnic i sąsiedztw mogą ze sobą pracować oraz robić zakupy w tych samych sieciówkach, ale żyją osobno. Wielki, barwny, gwarny nowojorski tygiel dzielą niewidzialne granice. Pozornie nieokiełznany chaos jest uporządkowany i pilnie strzeżony, nie tylko przez stróżów prawa.
Imigranci wysiadający na Ellis Island
Próba zmiany symbolicznego adresu, czyli klasy społecznej i statusu majątkowego, to motyw najlepszych opowieści z Nowym Jorkiem w tle. Historie karier od pucybuta do milionera, zakusy łowców posagów, wielkie przekręty, gangsterskie porachunki, spektakularne artystyczne kariery to przepis na dobrą fabułę, w dodatku w atrakcyjnych dekoracjach Manhattanu. To także mit tego miejsca – miasta, które daje szansę. If you can make it here, you can make it anywhere – śpiewał Frank Sinatra, popierając nowojorski slogan własnym przykładem. Jeśli uda ci się tu, to uda ci się wszędzie. Wiara w okazje leżące na nowojorskiej ulicy wabi przybyszów od czasów, zanim te ulice wybrukowano, choć współczesne stawki czynszów, podatków od nieruchomości i składek ubezpieczeń zdrowotnych nie pozostawiają złudzeń, że przy najszczerszych chęciach do pracy trudno będzie się tu utrzymać, a co dopiero wzbogacić. Dziś przeprowadzka do Nowego Jorku coraz częściej jest celem samym w sobie, a nie drogą do jego osiągnięcia.
Zmierzają tu, z kraju i ze świata, wszyscy ci, którzy chcą poczuć się częścią czegoś większego. Pcha ich nie tyle pragnienie wolności i akceptacji, bo o te łatwo w każdym większym mieście, co marzenie o własnej wyjątkowości, za które są gotowi ponosić ofiary w postaci hałasu, tłoku, brudu, ciasnych mieszkań i drożyzny. To nie jest miejsce, dokąd człowiek udaje się po spokój, zrozumienie i zapoznanie bratnich dusz. Do Nowego Jorku jedzie się po to, by żyć w sposób niezwykły. By przechadzać się po mieście przypominającym plan zdjęciowy i we własnych oczach stać się filmowym bohaterem. Dać się wciągnąć w wir wrażeń, spotkań, wiszących w powietrzu możliwości. Budzić się z wiarą, że można być, kim się chce. Przebierać w niezliczonych opcjach, osobach i wersjach siebie. Nowojorczycy stale eksperymentują z własnym ja, dlatego tym trudniej ich sportretować.
Komuś z zewnątrz niełatwo pojąć zróżnicowanie demograficzne Amerykanów, ale oni sami nie mają wątpliwości, jak zdefiniować swoją tożsamość. Są Amerykanami, mieszkańcami najlepszego kraju na ziemi. To wartość nadrzędna, bezdyskusyjna i stanowiąca powód do dumy. Słowo „Amerykanin” jest również tej dumy wyrazem – w powszechnym użyciu odnosi się do mieszkańca USA, choć Ameryka to przecież także Kanada oraz Ameryka Środkowa i Południowa. Nikt dokładnie nie wie, jak utarło się to znaczenie, nikt też z nim nie dyskutuje. Wystarczy powiedzieć: „Lecę do Ameryki” – i wszyscy wiedzą, do której.
Nowojorczycy wznieśli patriotyzm oraz poczucie przynależności na jeszcze wyższy poziom. Mówią o sobie, że są państwem w państwie, że nowojorczyk to osobna narodowość. Mają swoje media, sztukę i świat biznesu – „The New York Times” i „The New Yorker”, Broadway, Wall Street i World Trade Center. Mają swoje ryciny i mapy z własnym, kokieteryjnym punktem widzenia na Stany Zjednoczone oraz resztę globu, o których rzekomo niewiele wiedzą, bo nie mają takiej potrzeby. Szczycą się tym, że bliżej im do Europy niż reszcie Stanów. Lubią czuć się inni od pozostałych Amerykanów. Ściślej mówiąc – lepsi. Bardziej kosmopolityczni, otwarci, światli, z oryginalniejszym poczuciem humoru. I uwielbiają o tym opowiadać.
Magazyn „The New York Times” zapytał starszych nowojorczyków, co definiuje ich tożsamość jako mieszkańców miasta.
Nie ruszają mnie szczury, dziwne zachowania ani zatłoczone pociągi. Porozmawiam i z bezdomnym, i z wygadanym facetem w garniturze w lobby mojego biura. Nadal panikuję na widok karaluchów. Jestem chyba przeciętną nowojorczanką – powiedziała 51-letnia Rachel Wolff z Brooklynu.
65-letnia Kathleen Barker z Greenwich Village zauważyła natomiast: Nie liczy się fakt, że się tu urodziłeś, bo wielu wyjeżdża. Prawdziwy test [na nowojorczyka] to przetrwać w tym mieście z gracją, godnością i entuzjazmem.
79-letni Bob Castro z East Village podkreśla, że obce pochodzenie jest cechą charakterystyczną mieszkańców Wielkiego Jabłka. Prawdziwi nowojorczycy przybyli skądś indziej. To ludzie, którzy są wystarczająco ambitni, żeby przepychać się w Nowym Jorku łokciami i spijać jego energię oraz miejscową kulturę.
Z kolei David Crook w felietonie na portalu z ogłoszeniami mieszkań do wynajęcia napisał: Nowy Jork staje się częścią tego, kim jesteś – szybki, skupiony, zdeterminowany, bystry, świadomy, pewny siebie. Te wszystkie cechy nas określają i sprawiają, że reszta Ameryki ma nas za „niegrzecznych”, „dominujących”, „agresywnych” oraz „chorobliwie ambitnych”.
Bycie nowojorczykiem przypomina członkostwo w elitarnym klubie. Czasem się je dziedziczy, czasem trzeba o nie zabiegać, a przeważnie płacić za nie bajońskie składki – ale jest się w tym klubie z wyboru. Nikt, kogo poznałam w Nowym Jorku, nie uważał, by był to zły wybór.
Nowy Jork to olśniewające miasto, a większość jego mieszkańców niczym niezwykłym się nie wyróżnia. Desperacko pragną świateł, a jeśli mówią inaczej, to kłamią. Tylko marzyciele przyjeżdżają do Nowego Jorku.
CHARLIE LEDUFF(TŁUM. KAJA GUCIO)
ROZDZIAŁ 2
Miasto marzycieli
Nie marzyłam o Nowym Jorku.
Wiedziałam, że gdzieś tam jest, daleko, po drugiej stronie oceanu, wspaniały i fascynujący. W słoneczne dni jego szklane wieżowce lśnią nad wodą jak latarnia morska albo odległy ośnieżony szczyt. Przywołują patrzących, obiecując wstęp do nieznanej, ekscytującej krainy. Blisko siedem tysięcy kilometrów to jednak zbyt duży dystans, żeby dojrzeć światła Nowego Jorku z równin centralnej Polski. Urzekał mnie zatem korespondencyjnie: z ekranu telewizora, stron książek, z map, kaset i płyt. Dość dobrze go w ten sposób poznałam i wbrew pozorom nie była to znajomość powierzchowna – Nowy Jork na żywo wygląda dokładnie tak jak na zdjęciach i filmach, a plan miasta z szachownicą Manhattanu łatwo zapamiętać, co później ułatwia rzeczywiste spacery.
Częściowo czując, że nie ma tam nic, co może mnie zaskoczyć, częściowo zniechęcona przez wizowe ceregiele i wysokie koszty podróży, a częściowo z obawy, że spotkanie z prawdziwym miastem okaże się rozczarowaniem, nie wybierałam się tam. Chętnie zwiedzałam świat, wybierałam jednak inne kierunki. Krótki i drogi city break w Nowym Jorku wydawał mi się zbyt ekstrawaganckim pomysłem. Nie byłam też na tyle młoda, żeby planować tam przyszłość – studiować, szukać pracy i się urządzać. A jednak tam wyjechałam i zamieszkałam, i to w momencie, kiedy mogłam wreszcie powiedzieć, że pozdawałam główne życiowe egzaminy i otrzymałam promocję do tak zwanej dorosłości. Może w głębi duszy jestem marzycielką – jak wszyscy, którzy przyjechali do Nowego Jorku?
– Po co ci to? – zapytała mnie przyjaciółka, kiedy biłam się z myślami przed przeprowadzką do pracy do Stanów i zadręczałam tym wszystkich dookoła. Nałożyła na mój niepewny płomyk przedwyjazdowej ekscytacji zwyczajowe polskie gasidło – mieszankę powątpiewania, ironii i przestrogi. Kilka króciutkich słów, wrzuconych w jedno zdanie jakby od niechcenia, o nieco egzotycznym, trochę japońskim brzmieniu. Niepozornych, wypowiedzianych bezmyślnie, ale trafiających w sedno. Na proste pytania rzadko można udzielić prostych odpowiedzi.
Emigracja nigdy nie była mi potrzebna do szczęścia. Lubię Polskę, uważam ją za dobre miejsce do życia. Jest tu wszystko, czego potrzebuję. Rodzina i przyjaciele, góry i morze, miasta i prowincja, cztery pory roku. Blisko stąd do innych europejskich krajów, z czego zawsze chętnie korzystałam. Od kiedy zaczęłam samodzielnie podróżować, zjechałam spory kawałek świata, ale nieuchronną i przyjemną częścią każdego wyjazdu jest dla mnie powrót do domu. Po paru tygodniach za granicą cieszę się na widok znajomych twarzy, własnego mieszkania, ulubionego jedzenia, polskich nagłówków gazet.
Nie oznacza to, że emigracja nie wydawała mi się interesująca. Przeciwnie, ciekawi mnie styl życia ludzi w różnych miejscach na świecie oraz to, jak różni się on od mojego. Będąc w podróży, lubię podglądać, jak sobie radzą miejscowi, jak wygląda ich codzienność, droga do pracy, jaką mają pogodę i co jedzą. Przyglądam się ich domom, zaglądam w okna i furtki wiodące do ogrodów i podwórek. Puszczam wtedy wodze fantazji i naiwnie wyobrażam sobie, że to ja tam mieszkam. Widzę siebie na skandynawskiej farmie z pomalowanego na czerwono drewna albo w uroczej chatce z kamienia na angielskiej wsi. Rozczulają mnie białe portugalskie domeczki z rudymi dachami albo greckie niebieskie okiennice. Śnię na jawie o mitycznym „gdzie indziej” – alternatywnym życiowym scenariuszu, miejscu, gdzie mogłabym żyć inaczej. Ciekawiej, ładniej, lepiej? Kto wie.
Mniej więcej w liceum eskalowała we mnie słabość do eskapistycznych książek o widowiskowych, najczęściej kobiecych przeprowadzkach. Z podobnym zainteresowaniem śledziłam emigracyjne losy realnych osób. Na przykład mojej koleżanki z pracy, która pewnego dnia wyjechała z mężem i kilkumiesięcznym synkiem na Bali, by tam na nowo ułożyć sobie życie. Taki plan wydawał im się ciekawszy niż szara polska rzeczywistość. Co za odwaga i oryginalność! Poprosiłam Jolę, by opowiedziała mi swoją historię.
Była to pierwsza z wielu moich rozmów z polskimi emigrantkami. Dlaczego nie emigrantami? Jakoś tak się złożyło, że to kobiety chętniej dzieliły się ze mną swoją historią. Pytałam o powody wyjazdów, proces aklimatyzacji, o to, co im w nowym miejscu odpowiada, a co jest trudne do zaakceptowania. Polka na Hawajach, Polka na Malediwach, Polka w Senegalu, Polka na Komodo – pod takimi tytułami ukazywały się artykuły na moim blogu i portalach internetowych, z którymi współpracowałam. Najciekawsze rozmowy wydałam w formie książki Rzuć to i jedź, czyli Polki na krańcach świata. Pisałam ją w czasie, kiedy mnie samej do podróżowania było raczej daleko – na urlopie macierzyńskim.
Słuchanie o przeprowadzkach innych osób okazało się nie tylko ciekawe, ale też wygodne – pozwalało mi przeżywać książkowe przygody bez ruszania się z domu. Przypominało oglądanie kolorowych, inspirujących filmów bez konieczności podejmowania trudnych decyzji, ponoszenia ryzyka, pokonywania stresów i niewygód. Mogłam przez chwilę żyć cudzym życiem i uczyć się na cudzych błędach. Czasem zazdrościłam moim rozmówczyniom, a czasem cieszyłam się, że moje życie przebiega spokojniej, bezpieczniej. To mi wystarczało. Aż w końcu sama stanęłam przed życiowym dylematem. W najmniej spodziewanym momencie los spłatał mi figla i kazał mi zmierzyć się z realną wizją własnej przeprowadzki. Być może trochę na zasadzie życzeniowego myślenia, tuż po tym, jak ukazała się moja książka, otrzymałam możliwość służbowego wyjazdu za granicę. Firma, w której dopiero co rozpoczęłam pracę, miała kilka wakatów w swoich biurach poza Polską, między innymi w Nowym Jorku. Zaproszono mnie do udziału w procesie rekrutacyjnym.
Z jednej strony moment magiczny, z drugiej tragiczny. Oczywiście nie mogłam mieć pewności, że moja kandydatura zostanie wybrana, ale towarzyszyło mi silne przeczucie, że decydując się na udział w konkursie, pociągam za dźwignię, która nieodwołalnie wprawi coś w ruch. A ta myśl była niepokojąca. Może tak to już jest z wielkimi szansami – kiedy przychodzą, rzadko jesteśmy na nie gotowi. Wszystko mi mówiło, że taka okazja może się już nie powtórzyć. Kto z własnej nieprzymuszonej woli odrzuca perspektywę kilkuletniego pobytu w najlepszym mieście świata? Ale przecież wychowywałam małe dziecko, dopiero zaczynałam pracę w tej firmie, a najbliższa rodzina propozycję wywrócenia zawodowego i prywatnego życia do góry nogami przyjęła co najmniej bez zachwytu. Poza tym zwyczajnie lubiłam codzienność w Polsce. Nie bez wysiłku ułożyłam swoją dorosłość tak, by mi odpowiadała.
A teraz nagle miałabym zaczynać wszystko od początku, jak piętnaście lat wcześniej w Warszawie, do której przyjechałam na studia? Szukać dachu nad głową jako lokatorka, brnąć przez biurokratyczne labirynty, organizować na nowo codzienną logistykę, już nie tylko dla siebie, ale też dla rodziny? Przekraczanie granicy kraju to najprostsza rzecz, jaka wiąże się z przeprowadzką. To tylko geografia. Znacznie trudniejsze jest pokonywanie innych ograniczeń, o których rzadziej mówi się głośno, bo wydają się oczywiste. Eliminowanie niezliczonych małych przeszkód, zdawanie drobnych codziennych egzaminów, nieraz stresujących bardziej niż matura. Wychodzenie poza granice własnych przyzwyczajeń, umiejętności i charakteru.
Wizja wymknięcia się z gęstej sieci zobowiązań i wyjazdu za ocean działała na mnie obezwładniająco. Dobrowolnie poddałam się też dobrym radom otoczenia, o które sama zresztą prosiłam, roztrząsając wyjazdowy dylemat przed rodziną, przyjaciółmi i znajomymi. Prowadziłam podświadomą ankietę i chciałam, żeby w wyniku głosowania inni podjęli decyzję za mnie. Liczyłam, że poklepią mnie po plecach, każą nie żartować i się pakować, ale to oczywiście nie nastąpiło. Pomysł wyjazdu na drugi koniec świata z małym dzieckiem większości moich rozmówców wydawał się ekscentryczny. Nie ten czas, nie to miejsce, nie ja. Czułam się zawiedziona wszechobecnym brakiem entuzjazmu. Oznaczał on, że wybór należał tylko do mnie, a ta świadomość mnie przytłaczała.
Przez kilka długich miesięcy codziennie od rana do wieczora biłam się z myślami. Budziłam się w nocy, patrzyłam w sufit i zastanawiałam się, co robić. Miesiące, kiedy trwała rekrutacja, a potem kolejne, które dzieliły mnie do wyjazdu, nie sprawiły, że stałam się choć odrobinę mądrzejsza czy pewniejsza swojej decyzji. Zazwyczaj wiem, czego chcę, a jeśli nie wiem, to ustalam to metodycznie, spisując listy za i przeciw, rozmawiając, czytając, zbierając informacje. Podobnie robiłam tym razem – do upadłego, ale nie uzyskałam odpowiedzi, która by mnie uspokoiła. Teoretycznie opracowałam strategię, jak wcielić w życie przeprowadzkę bez uszczerbku dla zdrowia psychicznego mojego i najbliższych. Ułożyłam misterny plan uwzględniający formalności wizowe, wynajem mieszkania za oceanem, znalezienie żłobka dla córki oraz listę pomysłów, jak możemy skorzystać z wyjazdu całą rodziną. Niby wszystko miało ręce i nogi, a mimo to ostatniego dnia przed wylotem do Nowego Jorku bałam się tak samo jak na początku.
Mogłam zakończyć te rozterki jednym krótkim słowem: nie. Ale nie zrobiłam tego. Wiedziałam, że będę żałować, jeśli przynajmniej nie spróbuję. Dlaczego wizja wyjazdu za ocean, do kraju, w którym nigdy wcześniej nie byłam, wydała mi się tak kusząca? Prawdopodobnie uległam czarowi przeprowadzki do Nowego Jorku, która urosła do rangi współczesnego mitu. To przygodowa opowieść o bohaterze, którego impuls wygania za próg i każe spełniać marzenia. Tylko ktoś, kto wierzy, że życie ma w ofercie coś lepszego, decyduje się na taki krok. Pakuje skromny dobytek, zostawia za sobą przeszłość i w dużej mierze swoją dotychczasową tożsamość, by wyprawić się w nieznane i zaczynać od zera. To, kim był przedtem, przestaje mieć znaczenie.
Przybysze w Nowym Jorku są nikim, dopóki się kimś nie staną. Jeśli skomplikowana misja przeprowadzki się powiedzie, dostają czystą kartotekę. Dla tych, którzy przed czymś uciekają, to błogosławieństwo. Mogą porzucić złamane serca i kariery, długi albo zszarganą reputację, przemoc, głód, wojenną zawieruchę. Dla tych, którzy marzą w życiu o czymś więcej lub czymś innym ponad to, co już mają, wyjazd do Nowego Jorku na początku oznacza krok wstecz. Muszą odpuścić dawne życie i zgodzić się na rolę przyjezdnego, początkującego, najemcy, petenta, ciułacza. Jest się nowym, z dobrodziejstwem i przekleństwem tego statusu. Jedni i drudzy – ci, którzy chcą uciec, i ci, którzy chcą zdobywać, trafiają w odpowiednie miejsce.
Na co liczą ludzie, którzy zmierzają do Nowego Jorku? Od początku powstania miasta przybyszom obiecywano złote góry. Zarządcy kolonii w Ameryce Północnej musieli jakoś zwabić osadników z dalekiej Europy, aby ci chcieli udać się w wyczerpujący rejs statkiem przez Atlantyk, by zasiedlić strzeżone przez dzikie plemiona pustkowia, na których należało wszystko zbudować od podstaw. Do udziału w tym ryzykownym i trudnym przedsięwzięciu trzeba było usilnie namawiać. Pomógł w tym storytelling pełen obietnic, takich jak: