Oberki do końca świata - Wit Szostak - ebook + książka

Oberki do końca świata ebook

Wit Szostak

4,6

Opis

Wit Szostak

Oberki do końca świata

Odchodzący w zapomnienie świat wiejskich muzykantów. Książka napisana piękną frazą, w rytmie oberków, pełna melodii słów i magii muzyki wygrywanej na skrzypcach. To opowieść o życiu i śmierci, o miłości i o przemijaniu. To proza osadzona mocno w polskiej tradycji, sięgająca korzeni muzyki ludowej i zarazem bardzo nowoczesna, gęsta, niemalże transowa. Rodzimy realizm magiczny, nostalgiczna podróż do świata, który umarł, a któremu Wit Szostak podarował nieśmiertelność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (42 oceny)
30
9
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
frescox86

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita książka o przemijaniu. Napisana w bardzo niestandardowo. Jedna z najlepszych, które czytałem.
10
kasia_denkiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna
00
anytyna

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna.
00
SaKagi94

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie wzruszyłem się tak podczas czytania. Zdecydowanie zostanie ze mną na dłużej. Niepowtarzalny styl.
00

Popularność




Wit Szostak

Oberki do końca świata

Warszawa 2014
Wit Szostak Oberki do końca świata ISBN: 978-83-64384-32-5 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] COPYRIGHT © 2007-2014 by Wit Szostak COPYRIGHT © 2014 by Powergraph COPYRIGHT © 1999-2014 for the painting by Andrzej Bieńkowski COPYRIGHT © 2014 for the cover by Rafał Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik ILUSTRACJA NA OKŁADCE: Andrzej Bieńkowski „Pożegnanie Jana Michalskiego” 1999 r. REDAKTOR PROWADZĄCY: Kasia Sienkiewicz-Kosik KOREKTA: Joanna MikaWyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Rodzi­com

Przed

1.

Mazu­rek roki­ciń­ski

„dro­gowy”

od Józefa Wichra

[wariant I]

Ej, za las, chłopcy, za las, bo za lasem grają.

Ej, bo mi się za lasem panny podo­bają. Józef Wicher nuci pod nosem tę starą melo­dię. Sie­dzi sam w izbie, żona wła­śnie wyszła do kościoła. Na piecu został czaj­nik, który pry­cha wrząt­kiem. Pokrywka pod­ska­kuje w rytm obe­rka i w tym pod­ska­ki­wa­niu Józef roz­po­znaje sta­ro­daw­nego mazurka. Ile razy go grał? Ile razy sły­szał? Teraz sie­dzi przy stole i patrzy przez pelar­go­nie na widoczny za oknem las. Za ten las cho­dzili, za tym lasem grali. Józef wstaje i szu­ra­jąc po lino­leum, idzie do kuchni, by zesta­wić czaj­nik z bla­chy. Pod sto­pami skrzypi Bóg wie jak stara, Bóg wie jak znisz­czona, wysłu­żona pod­łoga. Wra­ca­jąc, bie­rze skrzypce. Przez chwilę je ogląda, prze­jeż­dża pal­cami pod stru­nami, po zasty­głej war­stwie kala­fo­nii. Gła­dzi poobi­jane brzegi, dostraja struny i zaczyna grać.

Ej, za las, chłopcy, za las, bo za lasem grają.

Ej, bo mi się za lasem panny podo­bają. Tak gra, tak grali. Przed laty, gdy cho­dzili muzy­ko­wać. Józef Wicher cho­dzi ze skrzyp­cami po izbie. Gra­jąc, wspo­mina te wyprawy, te mazurki dro­gowe, nio­sące się po polach do sąsied­nich wsi. Wresz­cie odkłada skrzypce i pod­śpie­wu­jąc pod nosem, sięga po zdję­cia, sta­ran­nie poukła­dane w bla­sza­nej pusz­cze po sło­dy­czach. Prze­rzuca kolo­rowe zdję­cia dzieci i wnu­ków i dociera do sta­rych, poła­ma­nych i wybla­kłych foto­gra­fii sprzed lat. Znaj­duje jedną, zro­bioną latem roku 1938. Jest na nim razem z bra­tem Fran­cisz­kiem i z Anto­nim Stry­cha­rzem. Pamięta tę chwilę jak dziś. Bo na tym zdję­ciu muzy­kanci grają wła­śnie tego sta­ro­daw­nego mazurka.

Ej, za las, chłopcy, za las, bo za lasem grają.

Ej, bo mi się za lasem panny podo­bają. Stali na polnej dro­dze, na skraju Roki­cin. Szli na pograjkę do Prawsi, która wpraw­dzie nie leżała za lasem, lecz na jego skraju. Szli i skra­cali sobie drogę, gra­jąc. A ich muzyka nio­sła się po polach. Teraz przy­sta­nęli, by dać się sfo­to­gra­fo­wać. Stali więc i patrzyli w obiek­tyw. Józef nie pamię­tał już, kim był foto­graf. Czy to ten kulawy, z Odrzy­wołu, czy raczej ten chudy z wąsem, który miał zakład w Przy­su­sze? Za każ­dym razem zada­wał sobie to pyta­nie i za każ­dym razem kapi­tu­lo­wał.

Ej, powiedz­cież mi, chłopcy, co się z wami stało?

Czy lat prze­szło za dużo, czy może za mało? Zdję­cie jest for­matu pocz­tów­ko­wego, z wyci­na­nymi w ładny wzo­rek kra­wę­dziami. Widać na nim trzech mło­dych chłop­ców. Ten sto­jący w środku jest nieco wyż­szy i star­szy od pozo­sta­łych. Ma około dwu­dzie­stu lat i gra na skrzyp­cach. Oczy śmieją mu się do obiek­tywu, a na czole łobu­zer­sko odwija się nie­sforna fala. To Fran­ci­szek Wicher, star­szy brat Józefa. Fran­ci­szek gra na skrzyp­cach, które kupił przed kil­koma tygo­dniami od sta­rego muzy­kanta w Kamien­nej Woli. Jesz­cze nie są dobrze roze­grane, jesz­cze się ich uczy. Nie widać tego na zdję­ciu, ale na ich tyl­nej ściance Fran­ci­szek wyrył swoje ini­cjały i datę: 38. Dwaj pozo­stali mło­dzieńcy to Józef, ten z bęben­kiem po pra­wej, i Antoni Stry­charz, który pali papie­rosa, trzyma ręce w kie­sze­niach i patrzy gdzieś w bok. Józef jest w poży­czo­nej od ojca czapce macie­jówce, tro­chę za dużej i przez to opa­da­ją­cej na ucho. Sku­piony na bęb­nie­niu, prze­jęty foto­gra­fo­wa­niem, ma poważną minę. Śmieszną jak na swój wiek. Po lewej stro­nie zdję­cia widać uciętą przez foto­grafa bie­loną kapliczkę. Tę, która poświę­cona świę­temu Anto­niemu strzeże drogi do Roki­cin, by nikt i nic nie ule­gło zagu­bie­niu. Od kapliczki pro­wa­dzi wąska ścieżka, ale jej na zdję­ciu nie widać. Widać nato­miast sto­jącą przy jej końcu zagrodę, wyco­faną aż po sam las. Las jest sosnowy, choć na zdję­ciu to tylko zama­zana ciemna linia u góry. Wła­śnie na jej tle widać strze­chę domu, który nie tak dawno nale­żał do kowala Woj­cie­cha. W pra­wym gór­nym rogu ta linia drzew nagle się urywa i widać tam roz­ma­zaną, podłużną plamę. Nie­wielu wie, czym była w trzy­dzie­stym ósmym. Ale Józef dobrze pamięta, że to dom Toma­sza Kobieli, dia­bel­skiego muzy­kanta, któ­rego wszy­scy podej­rze­wali o zażyłe kon­takty ze złym. Teraz tej zagrody już nie ma i poza Józe­fem nie­wielu pamięta, gdzie stała i kto w niej miesz­kał. I to całe zdję­cie. Tylko tyle, ale dla Józefa to cały świat. Odcho­dzący świat ostat­niego poko­le­nia wiej­skich muzy­kan­tów. Ule­piony wokół ludzi, pełen łączą­cych ich nici. I jed­no­cze­śnie pokru­szony na trudne do sca­le­nia kawałki, które nie chcą paso­wać do żad­nej cało­ści. Świat pełen opo­wie­ści i cichych, doga­sa­ją­cych w samot­no­ści dra­ma­tów. To zdję­cie przy­po­mina mu stare histo­rie. Histo­rie tych trzech chło­pa­ków, ich przy­jaźni i wza­jem­nych losów. Histo­rie miejsc, któ­rych już nie ma, albo które dawno zmie­niły swój sens. Histo­rie przed­mio­tów. Pyli­sta droga, którą chłopcy mają pod sto­pami, pro­wa­dzi w stronę ich rodzin­nej wsi, Roki­cin. To na prawo. Z kolei idąc w lewo i mija­jąc kapliczkę, można dojść do Kadzi­dła, gdzie stoi para­fialny kościół i gdzie na cmen­ta­rzu leżą całe poko­le­nia rodu Wichrów. Polna ścieżka, która skryła się za ple­cami Józefa, ma zapro­wa­dzić mło­dych muzy­kan­tów do Prawsi na pograjkę. A w następ­nym roku będą do tej wsi wra­cać czę­sto i Józef, i Fran­ci­szek. To zresztą ostat­nie zdję­cie, na któ­rym Fran­ci­szek się uśmie­cha. Na kolej­nych jest poważny, sku­piony i nie patrzy w obiek­tyw.

Ej, powiedz­cież mi, chłopcy, co się z wami stało?

Czy lat prze­szło za dużo, czy może za mało? Józef widzi to zdję­cie jako frag­ment mapy swo­jego świata. Z pożół­kłego obrazka wybie­gają ścieżki we wszyst­kich kie­run­kach. Nie tylko w stronę Roki­cin, Kadzi­dła i Prawsi. Ale także ku prze­szłości i przy­szło­ści. Kiedy robiono to zdję­cie, wszy­scy trzej jesz­cze się przy­jaź­nili. Nie było mię­dzy nimi tego, co ich potem oddali od sie­bie. Antoni jesz­cze nie wie, że kie­dyś śmier­tel­nie obrazi jed­nego z cio­tecz­nych braci, co zakoń­czy nie tylko ich wie­lo­let­nią zna­jo­mość, ale i wspólne gra­nie. Fran­ci­szek z Józe­fem jesz­cze nie znają przy­czyny, która ich poróżni. Nie wie­dzą też, że spo­tkają ją wła­śnie w Prawsi, choć nie na tej pograjce. Na te tańce zresztą ni­gdy nie dotrą. Z połowy drogi zawróci ich pożar, który, przy­cza­jony, wybuch­nie w Roki­cinach. Bie­giem wrócą do rodzin­nej wsi, by rato­wać przed ogniem sto­dołę sąsiada. Dach wpraw­dzie spło­nie doszczęt­nie, ale zgro­ma­dzone zboże zosta­nie ura­to­wane. Będą sie­dzieć po wszyst­kim na tra­wie, osma­leni i zmę­czeni, nawet nie żału­jąc, że prze­pa­dła im zabawa. A z nią na pewno jakieś pie­nią­dze za gra­nie.

Ej, chodź­cie, muzy­kanci, chodź­cie, chłopcy, za las.

Ej, bo panny nie będą długo cze­kać na was.

Ej, chodź­cie do nas, chłopcy, chodź­cie ze skrzyp­cami.

Ej, chodź­cie do nas, chłopcy, chodź­cie z obe­rkami

Pozwo­limy wam tań­czyć z pięk­nymi pan­nami. Tak, prze­pa­dła tamta zabawa. Ale było wiele innych. Jed­nak nie o nich myślał Józef Wicher, wpa­tru­jąc się w zdję­cie sprzed lat. Patrzył na dwa roz­ma­zane domo­stwa. Wspo­mi­nał swoje do nich wyprawy. Kilka lat wcze­śniej, przed zro­bie­niem tego zdję­cia, Józef z bra­tem i z Anto­nim wypra­wili się do domu po kowalu Woj­cie­chu. Mieli po kil­ka­na­ście lat i serca waliły im jak dzwony kadzi­dlań­skiego kościoła. A było się czego bać. Szli prze­cież do domu, w któ­rym powie­sił się czło­wiek. Józef pamię­tał, jak wypy­chali do przodu Franka, bo był naj­star­szy. Jak chył­kiem prze­my­kali pod sto­dołą, bojąc się przejść przez śro­dek podwórka. Jak zaglą­dali przez okna, jakby chcąc spraw­dzić, czy duch Woj­cie­cha nie prze­cha­dza się po izbie. A potem weszli przez nie­chcące łatwo ustą­pić drzwi i zoba­czyli pod powałą odcięty sznu­rek. Zoba­czyli jego postrzę­piony, konopny koniec, który pozo­stał po tym, jak ich ojco­wie odcięli ciało Woj­cie­cha. Józef pamię­tał też, jak trwoż­li­wie mysz­ko­wali po izbie, jak zaglą­dali do szafy i kufrów. Jak zeszli do piw­niczki pod kuch­nią i jak prze­dzie­rali się przez lep­kie paję­czyny. Jak z Ant­kiem chcieli się wyco­fać na podwórko i tam, w świe­tle słońca lękli­wie cze­kać na odważ­niej­szego Franka. I jak star­szy brat powstrzy­mał ich haniebną ucieczkę. I pamię­tał, jak zna­leźli w jed­nym ze sło­ików garść car­skich monet, jak zna­leźli resztki pisa­nych cyry­licą doku­men­tów. Jakieś kwity pożycz­kowe, jakieś świa­dec­twa, jakieś akty. I były też tam pol­skie monety, dwa­dzie­ścia srebr­nych dzie­się­cio­zło­tó­wek, pew­nie odkła­da­nych przez Woj­cie­cha na czarną godzinę. I jak zabrali ten skarb, a potem w peł­nym słońcu dzie­lili go mię­dzy sie­bie, dumni ze swej odwagi. Wtedy to Antek popro­sił, by bra­cia Wichro­wie pozwo­lili mu wziąć pol­skie pie­nią­dze, jedyne, które były coś warte. Roz­pła­kał się nawet i tłu­ma­czył, że wtedy będzie mógł odło­żyć na har­mo­nię. A Wichrom har­mo­nia nie­po­trzebna, prze­cież są z rodu skrzyp­ków. I zgo­dzili się bra­cia i zatrzy­mali bez­war­to­ściowe kopiejki i papiery po kowalu. Józef przy­po­mniał sobie, że w chwili, gdy kilka lat póź­niej wędrowny foto­graf uwiecz­nił ich na dro­dze do Roki­cin, Antoni Stry­charz krzyk­nął do niego, nie wycią­ga­jąc papie­rosa z ust, przy­jedź pan za rok, dwa, a sfoto­grafujesz mnie z har­mo­nią, nowiutką!

Nie będziemy zacho­dzić za las ze skrzyp­cami.

Nie będziemy zacho­dzić do was z obe­rkami.

Wy tań­co­wać będzie­cie, my grać pod ścia­nami.

Wy bawić się będzie­cie, my stać pod ścia­nami. I nie dotarli tego dnia na zabawę do Prawsi. A skoro nie dotarli, to zabawy pew­nie nie było, bo trudno się bawić bez muzyki. Ale Józef pamię­tał, że pra­wie do Prawsi doszli. Że już zbli­żali się do zagrody Toma­sza Kobieli, dia­bel­skiego skrzypka, któ­rego się w oko­licy bano. Bano się go na wesela pro­sić i bano ura­zić, nie pro­sząc. I Józef uśmie­chał się nad foto­gra­fią, wspo­mi­na­jąc lanie, jakie dostał od ojca, kiedy, zamiast uczyć się Wichro­wych obe­rków, zacho­dził do Kobieli po dia­bel­skie. Tomasz poka­zał mu jeden czy dwa, Józef w lot zła­pał, miał prze­cież dzie­dziczne, muzy­kanc­kie ucho. A potem ćwi­czył za sto­dołą, u sie­bie, w Roki­ci­nach. Pod­czas obiadu ojciec nic nie mówił, a prze­cież zawsze był wesoły i dużo opo­wia­dał. A potem tylko powie­dział synowi, albo będziesz grał po Bożemu, nasze stare obe­rki, albo idź sobie do tego dia­bła. Ale żebyś potem nie wra­cał. I Józef wie­dział, że z dia­bel­stwem żar­tów nie ma. Do Kobieli już nie poszedł, nauczony świeżo obe­rek zarzu­cił i wró­cił do Wichro­wego gra­nia. I tak już miało zostać. Józef patrzył na zdję­cie i uśmie­chał się do wła­snych wspo­mnień. A te wesołe prze­pla­tały się ze smut­nymi. I wszyst­kie one pocho­dziły ze sta­rej foto­gra­fii.

Ej, za las, chłopcy, za las, bo za lasem grają.

Ej, bo mi się za lasem panny podo­bają.

2.

Obe­rek roki­ciń­ski

„sta­ro­dawny”

od Józefa Wichra

[wariant I „weselny”]

Józiu, cze­muś smutny, zamiast się rado­wać?

Za to szczę­ście winie­neś Bogu podzię­ko­wać. To było jego pierw­sze wesele, pierw­sze, na któ­rym grał na skrzyp­cach. Zawsze albo bęb­nił bratu, albo zastę­po­wał ojca, kiedy ten odpo­czy­wał. Nale­żał Józef do muzy­kanc­kiego rodu Wichrów, do rodu, gdzie skrzyp­ko­wie od poko­leń przy­gry­wali w oko­li­cach Roki­cin. I był naj­młod­szym z trzech synów Jakuba Wichra. Ostat­nim w kolejce, takim, co na gra­nie miał małe szanse. A teraz była oka­zja, by się poka­zać, oka­zja, by zagrać przed całą wsią. Marzył o niej, zawsze chciał poka­zać ojcu i bra­ciom, że też potrafi, że nie na darmo się uczył, że godziny ćwi­czeń prze­kuły się na umie­jęt­no­ści, że ma w pal­cach dzie­siątki sta­ro­daw­nych obe­rków i ogrywa je nie gorzej niż któ­ry­kol­wiek z pozo­sta­łych Wichrów. A teraz ani bra­cia, ani ojciec grać nie mogli. Ale Józef się nie rado­wał. Bo dzień, który miał się stać jego naj­więk­szym szczę­ściem, stał się dniem jego naj­więk­szej tra­ge­dii. I z każdą chwilą nie­uchron­ność tej tra­ge­dii potęż­niała, i młody Józef nie miał już w sobie nadziei. Patrzył na pannę młodą, patrzył, jak wiruje, prze­ka­zy­wana od chło­paka do chło­paka. Patrzył, jak kręci się w rytm jego muzyki, jak obra­cają się wokoło jej jasne war­ko­cze, jak drżą płatki w jej kwiet­nym wianku. Widział jej nie­obecne, sku­pione na rytu­ale oczy. Panna młoda była prze­ka­zy­wana kolej­nym tan­ce­rzom, z każ­dym prze­ka­za­niem zbli­żała się do cze­ka­ją­cego przy drzwiach pana mło­dego. Już opu­ściła swoją rodzinę, już tań­czyła z krew­nymi mło­dego, już była bli­sko niego. Józef widział, jak jej pierś faluje od przy­śpie­szo­nego tań­cem odde­chu, widział jej oczy, nie­obecne i bez­wied­nie omia­ta­jące izbę. I grał pięk­nie młody Józef Wicher, i z każ­dym pocią­gnię­ciem smyczka zaci­skał zęby, by się nie roz­pła­kać. A każde pocią­gnię­cie smyka, każdy dźwięk rzu­cony pod stopy tań­czą­cych, każde brzmie­nie przy­dep­ty­wane butami panny mło­dej przy­bli­żało jego nieszczę­ście.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki