Od morza do morza - Rudyard Kipling - ebook

Od morza do morza ebook

Rudyard Kipling

0,0

Opis

“Od morza do morza” to powieść Rudyarda Kiplinga, angielskiego prozaika i poety, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

“Po siedmiu latach przeznaczenie, które nami wszystkimi rządzi, zwróciło się do mnie i rzekło:

— Nie potrzebujesz pracować. Wolno ci bawić się. Zdejmuję ci z karku jarzmo na cały długi rok. Co uczynisz z wolnością, którą cię obdarzam?

Zacząłem rozmyślać.”

Fragment książki - “Od morza do morza”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rudyard Kipling

Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-262-9
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

TOM I

I

O wolności i potrzebie korzystania z niej. — Uwagi nad mękami potępieńców.

Po siedmiu latach przeznaczenie, które nami wszystkimi rządzi, zwróciło się do mnie i rzekło:  — Nie potrzebujesz pracować. Wolno ci bawić się. Zdejmuję ci z karku jarzmo na cały długi rok. Co uczynisz z wolnością, którą cię obdarzam?  Zacząłem rozmyślać. Zrazu zamierzałem zreformować świat, ale okazało się, że na to potrzebaby więcej niż rok i że być może, świat nie byłby mi zato wdzięczny, a wtedy pojawił się na mojej drodze osobnik, budzący we mnie zawsze obrzydzenie, wiekuisty włóczęga, obieżyświat. Siedząc na moim fotelu, zaczął krytykować Indye, ze swobodą człowieka podróżującego od pięciu tygodni pod opieką Cooka, przedsiębiorcy podróży. Przybywał on prosto z Anglii, a delikatność i dobre wychowanie utopił po drodze w kanale Sueskim.  — Upominam pana — mówił — że wy tu jesteście za blizko, ażebyście mogli sądzić bezstronnie. Za blisko... Gdy tymczasem ja...  Zakołysał wymownie ręką i umilkł.  Obejrzałem go od głowy, okrytej nowym podróżnym hełmem do podróżnych trzewików, i przekonałem się, że jest zupełnie zwyczajnym człowiekiem. I pomyślałem o Indyach, tej spotwarzonej, milczącej krainie, wystawionej na sądy i krytykę takich włóczęgów, jak ten oto, o krainie, której mieszkańcy mają za wiele do czynienia, ażeby mieli znaleźć czas na odpieranie potwarzy, rzucanych na ich życie i obyczaje. Mojem przeznaczeniem widocznie było pomścić Indye na trzech czwartych częściach kuli ziemskiej. Wymagało to pewnych ofiar, przykrych ofiar, bo musiałem się przedzierzgnąć także w obieżyświata w podróżnym kasku i trzewikach. Ale przez miłość dla naszego małego indyjskiego światka, gotów byłem do tej ofiary i do wielu innych. Gotów byłem wystawić się na „wrzaskliwe oskarżenia jak dzień długi, nie znając co to wstyd “. Postanowiłem iść ku wschodowi słońca póty, póki nie dojdę do serca świata, dopóki nie poczuję pod stopami londyńskiego asfaltu.  Indye nie dały mi mandatu. Ja sam zamianowałem się jeneralnym obrońcą naszego drogiego „ja“, I od tej chwili zmienił się świat w moich oczach, tak jak podobno zmienia się pokój w oczach umierającego człowieka, gdy nań spogląda ostatniego poranku, wiedząc, że nie zobaczy go już nigdy więcej. Wystąpiłem dobrowolnie ze szranek naszego życia i przestałem brać udział w naszych sprawach. Na brzoskwiniach ukazywały się już pączki, a z powodu wielkich śniegów, spadłych w górach, ludzie przepowiadali krótkotrwałe lato. Niczem to było dla mnie. Nic mnie to nie obchodziło. Byłem już umarły, patrzyłem na dawne moje życie bez zajęcia, bez współudziału.  Dziwne to było życie; pędziłem je przez lat siedm bez przerwy. Teraz to jedno rozumiałem, że mogę patrzeć na ludzi idących do pracy, a sam mogę spać spokojnie; że mogę wychodzić o każdej porze i siedzieć w nocy dokąd zechcę, pewny, że ranek nie powoła mnie do pracy. Zrozumiałem, z jakiem wzruszeniem spogląda uwolniony więzień na mury więzienia, które opuścił, i odczułem, jak głębokie jest samolubstwo człowieka, nie mającego obowiązków. Mówiono, że nadchodzący rok może być rokiem nieurodzaju i klęski z powodu deszczów padających w niezwykłej porze. Byłem strapiony. Lękałem się, ażeby deszcze nie popsuły kolei żelaznej, wiodącej do morza, i nie opóźniły mojego wyjazdu. Mówiono, że lato może sprowadzić choroby. I znów porwał mnie lęk, że przeznaczenie może pożałowało swego daru i zmiecie mnie ze świata, zanim zdążę zobaczyć, co jest na nim. Zaczynały się rozruchy na granicy Afganistanu, może trzeba będzie uruchomić cały korpus i dużo ludzi padnie w bitwach, pozostawiając żałobę w wielu sercach... Albo też nieprzyjacielski statek może zagarnąć okręt, wiozący moją drogocenną osobę od Jokohamy do San-Francisco... I błagałem nieba, ażeby raczyło odłożyć te wszystkie klęski na później, ażeby moje plany nie zostały pokrzyżowane. Wojna, głód, zaraza były mi tak nie na rękę w tej chwili.  Zacząłem patrzeć na ludzi innemi oczyma i litować się nad nimi. Pracowali. Musieli pracować. Ja zaś byłem wielkim panem. Mogłem odwiedzać ich o każdej porze i pytać, dlaczego pracują i czy zawsze to robią? Oni odpowiadali niechętnym pomrukiem, a zazdrość widoczna w ich spojrzeniach sprawiała mi rozkosz. Nie śmiałem jednak szydzić z nich, obawiając się, ażeby przeznaczenie nie porwało mnie za kołnierz i nie pociągnęło na dawne miejsce, które jeszcze nie miało czasu ostygnąć. Naraziwszy się w ten sposób wszystkim znajomym, uciekłem do Kalkuty, która, jak zobaczyłem z przykrością, pozostała, jak była, miastem, i handlowała dalej, pomimo klątwy, jaką rzuciłem na nią przed rokiem. I dziś powtarzam też same słowa przekleństwa, w nadziei, że złowonne miasto zapadnie się pod ziemię. O piątej rano, o godzinie, która nie jest ani dniem, ani nocą, trzeba tam już zapalać cygaro, przechodząc przez most Howrak, bo lepiej cierpieć ból głowy od uczciwej nikotyny, niż zostać zatrutym przez zabójcze wyziewy. Pewien człowiek, przyjemny zresztą człowiek, zapytał mnie, dlaczego w Kalkucie tolerowany jest skandal tłumnych wyjazdów do Simli? Odrzekłem mu na to:  — Dlatego, że ta kloaka nie jest miejscem do mieszkania dla ludzi. Cała wasza Kalkuta jest jednym olbrzymim błędem, i wy, i wasze pomniki, i wasi kupcy, i wasze wszystko!... Cieszę się, że tyle rupii wydano na budowle w Simli i że mają wydać jeszcze więcej na linię kolei żelaznej Delhi-Kalka, ażeby ucywilizowani ludzie mogli nią jeździć wygodnie. Z chwilą otwarcia tej linii wasze olbrzymie miasto umrze i zostanie pogrzebane i zapomniane, i to będzie, jak się spodziewam, nauką dla was. Wasze miasto zgnije!  On zaś na to:  — Ludzie tu pogrzebani roztapiają się w ciągu pięciu dni nakształt tłuszczu, jeżeli deszcz pada. Rozpływają się, rozumiesz pan?  Odpowiedziałem mu:  — Rozpływajcie się i roztapiajcie; wszystko mi jedno. Kalkuta jest zawsze dla mnie obmierzła!  Zaprowadził mnie do ogrodów Edenu, błagając, żebym nie jechał w podróż naokoło świata w tak niedobrem usposobieniu. Czułem się nieszczęśliwy i chory, a on upewniał mnie, że to wszystko jest następstwem pobytu w Simli.  Niewtajemniczeni wyobrażają sobie, że ogrody Edenu są świetnością i chlubą miasta. W rzeczywistości zaś jest to miejsce straszliwej nudy. Mieszkańcy miasta przychodzą w cylindrach na głowie i w tużurkach i przechadzają się z bolesnym wysiłkiem pod blaskiem oślepiających lamp elektrycznych, kiedy powinniby raczej siedzieć bez zwierzchniego odzienia, w koszuli i częstować swoje małżonki piwem z lodu. Mój towarzysz, była to duszna noc marcowa, okryty był nieodzownym tużurkiem i przemawiał do mnie z wymuszonym wdziękiem:  — Możesz tu nosić okrągły kapelusz, ale nie powinieneś był przyjść w podróżnych trzewikach. I, na miłość Boską, chłopcze, nie pal w tej alei; wszyscy znajomi tu chodzą...  Większość ludzi siedziała po za ogrodami, w powozach, wśród wyziewów końskiego potu, odoru uprzęży i lakierów; reszta włóczyła się tam i napowrót dorożkami i trójkami po zdeptanej trawie, dopóki nie wyczerpały się ich siły. Muzyka ciągle przygrywała.  — I to wszystko? — zapytałem.  — Wszystko — odrzekł mój towarzysz. — Alboż nie dosyć? Spotykamy tu wszystkich znajomych i przechadzamy się z nimi, o ile nie siedzą w powozach.  Nad naszemi głowami wisiało wełniaste, rozpalone niebo, pod nogami mieliśmy chorobliwie zieloną trawę, a omdlały powiew wietrzyka przynosił nam ze wszystkich stron wyziewy amoniaku. Naokoło otaczał nas szereg powozów i elektryczne światła raziły boleśnie oczy. Widok był dziwny i oszołomiający. Skazańcy snuli się bezustannie, a gdy który z nich cofał się w cień, dwudziestu innych zajmowało jego miejsce. Marynarze z kupieckich statków, ormiańscy kupcy, cywilni mieszkańcy Bengalu, sklepowe panny i subiekci, żydzi, posłowie, mieszkańcy Mezopotamii, byliśmy tam wszyscy ubrani w dusznem gorącu wśród wstrętnych wyziewów.  — W taki sposób bawimy się tutaj — opowiadał mi towarzysz. — Widzę już liberyę wice-króla. Lady Lansdowne jedzie...  Mówił to z takim naciskiem, jak gdyby czytał urzędową listę mieszkańców raju, a ja pomyślałem, że ci ludzie będą tak chodzili wciąż bez wytchnienia, dopóki nie poumierają, spragnieni, zakurzeni, smutni i wybladli.  Mając dużo czasu przed sobą, nie potrzebowałem się spieszyć, pomyślcie tylko, o wy! ludzie zapracowani! Wsiadłem na statek i uciekłem z Kalkuty tak zwaną „baranią pocztą“, ponieważ te statki zabierają barany i korespondencyę pocztową do Rangoonu. Na pokładzie płynęli z nami ochotnicy z Pendżabu, dążący na służbę jej królewskiej mości w szeregach birmańskiej policyi, a ja badałem życie pilotów, ludzi, którzy znają ziemię o tyle tylko, o ile ją widzę z wody. Życie ich ciężkie, ale posiadają nie wielkie zapasy ciekawych wspomnień i jeżeli im okazywać należne uszanowanie, raczą niekiedy zniżyć się do opowiadania. Pilot, który przesłużył na rzece sześć lat i nie umarł, ani nie stracił sił, może zarobić, o ile mi się zdaje, coś około pięćdziesięciu rupii, przeprowadzając dwa tysiące tonn ładunku i paręset dusz ludzkich, płynących ku ujściu rzeki z szybkością dwunastu mil na godzinę. Potem wysuwa się z pokładu na wybrzeże, niosąc twoje miłosne listy i błąka się w pobliżu ujścia, dopóki nie pojawi się nowy parowiec do przeprowadzenia w górę rzeki...

*****

Na pełnem morzu, w parę dni później.  Daję pokój pisaniu. Nie mogę pisać, a spać się nie wstydzę. Wspaniałe lenistwo ogarnęło mnie. Dziennikarstwo jest oszukaństwem, literatura toż samo, sztuka również. Indye znikły mi z oczu wczoraj i ostatni pilot zabrał ostatni mój list do więzienia, z którego się wyrwałem. Wpłynęliśmy na błękitne wody, na roztopiony szafir i lekki powiew kołysze naszym statkiem. Dziś rano widzieliśmy trzy latające ryby; herbatę dają tu nieosobliwą, ale kapitan jest miły człowiek. Czy wystarczy to, com napisał, czy mam jeszcze dodać historyę profesora i jego kompasu? Dowiecie się więcej o profesorze później, jeżeli tylko wezmę do ręki pióro. W Indyach pracował aż dziewięć godzin dziennie. Dziś w południe zainteresował się cyklonami i tym podobnemi rzeczami, zamierzał pójść do kajuty po kompas i książkę o meteorologii. Szedł już, lecz po drodze przystanął, żeby się napić.  — Kompas jest w kuferku — wyrzekł sennym głosem — ale najgorsze to, że trzebaby wyciągnąć kuferek z pod łóżka... Zastanowiwszy się, widzę, że niewarto...  Powrócił na pokład i śpi teraz, o ile mi się zdaje; w głosie jego nie przebijała ani odrobina wstydu. Powinienem był go zganić, ale słowa skonały mi na ustach. Byłem jeszcze winniejszy niż on.  — Profesorze — wyrzekłem. — W Allahabad wychodzi głupi dzienniczek Pionier. Myślą, że ja będę im posyłał listy, pisał listy własnoręczne! Czy pan możesz pojąć coś równie niedorzecznego?  — Nie wiem, czy goryczka godzi się z wisky? — wymówił profesor, sięgając po butelkę.  Nie istnieje kraj zwany Indyami; nie było nigdy dziennika noszącego tytuł Pioniera. To był tylko przykry sen. Jedyną rzeczywistością na świecie są kryształowe tonie morskie, czysto wyszorowane pokłady okrętowe, miękkie maty, ciepły blask słońca, zapach soli w powietrzu i bezdenna, rozkoszna ociężałość.

II

Rzeka „Straceńców“ i złociste cudo na jej wybrzeżu. — Stwierdzenie faktu, że człowiek może iść do pagody i nie obejrzeć jej, a może pójść do klubu i usłyszeć tam za dużo.

Rzeka i szynkownia na wyprzeżu Picot i oznajmienie kapitana, że podróż z Kalkuty dobiegła do końca i że za parę godzin dotrzemy do Rangoonu, nie robi żadnego wrażenia. Rzeka ma brzegi płaskie, ubogie i błotniste. Jednak gdy nas mijały kołyszące się łodzie, obładowane ryżem, przyszło mi na myśl, że oto płynie przedemną rzeka „Straceńców“ — droga, którą tylu ludzi znanych mi przepłynęło w ciągu trzech lat ostatnich — przepłynęło po to, by nigdy nie powrócić... Jeden płynął tędy do Birmy i zginął w utarczce, rozpłatany birmańskim bułatem; drugi dążył, żeby panować nad tym krajem w imieniu jej królewskiej mości, lecz nie zdołał zapanować nad górskim strumieniem i utonął razem z koniem. Inny zginął od kuli swego służącego, inny z ręki krajowca „dakoita,“ który go zastrzelił podczas obiadu, a tylu innych otrzymało truciznę jadowitej febry, jako jedyną nagrodę za „trudy i poświęcenie nieodłączne od wojskowej służby,“ według słów regulaminu bengalskiej armii. Przebiegłem w myśli długi szereg nazwisk oficerów młodych, cywilnych i policyjnych urzędników, ajentów handlowych, służących wielkim firmom i awanturników... Płynęli wszyscy przez tę rzekę i pomarli...  Obok mnie stał jeden z pracowników, dążących do Nowej Birmy i opowiadał o nieskończonych pościgach za uciekającymi krajowcami, o marszach i kontrmarszach bez żadnego rezultatu, o zgonach w dzikich puszczach tamecznych, o zgonach bohaterskich i rozdzierająco smutnych...  Nagle jakaś zagadkowa złocistość ukazała się na widnokręgu, jakiś cud, jaśniejący w słońcu, którego rysy nie były podobne ani do muzułmańskich kopuł, ani do strzelistych świątyń Hindusów. Wznosiło się to na zielonej pochyłości, a później zarysowały się szeregi magazynów, szop i młynów.  — Do krainy jakiegoż bóstwa dostaliśmy się, my, niezależni Anglicy? — pomyślałem.  — To świątynia! — objaśnił mnie towarzysz. — Niech ją...  Ale nie godziło się przeklinać. Do tej chwili moje nieoswojone oczy nie mogły dopatrzeć różnicy pomiędzy tym krajem a innemi, lecz ta złocista kopuła mówiła wyraźnie: „Oto Birma, kraj niepodobny do żadnego innego znanego tobie...“  — To sławna starożytna świątynia — objaśniał dalej mój towarzysz. — A teraz, odkąd otwarto drogę żelazną Tonghov-Mandalay, płyną tu tysiące pielgrzymów. Postradała ona podczas trzęsienia ziemi olbrzymi złoty szczyt, zwany przez krajowców „htee“ i dlatego jedna trzecia jej część zasłonięta jest bambusowem rusztowaniem. Powinienbyś pan obejrzeć po wykończeniu. Teraz wyzłacają go nanowo.  Nie idzie mi o to, jaka jest właściwie ta świątynia i co napisano o jej przeszłości. Tak, jak stoi teraz, górując ponad wszystkiem, jest dostatecznem objaśnieniem sprawy birmańskiej — dlaczego tylu młodzieńców szło tędy na śmierć, dlaczego uwijają się tu żołnierze i dlaczego roi się na tych wodach od parowców, podobnych do mew czarnogrzbietych.  Przybiliśmy do nowej krainy, o której jeden z pierwszych naszych ministrów-rezydentów wyrzekł:  — To już nie Indye. Należałoby ten kraj uczynić kolonią angielską.  Jeżeli wydał on ten sąd na zasadzie delikatnego powonienia, miał słuszność; bo chociaż Kalkuta ma swoją własną odrębną woń, Bombaj swoją, a trzecią, odrębną i najsilniejszą Pendżab, mają jednak te zapachy pewne powinowactwo między sobą, gdy tymczasem odór Birmy jest zupełnie inny. Nie jest to odór chiński, ale nie jest i indyjski.  — Co to jest? — zapytałem.  A towarzysz mój odrzekł:  — Napi.  To jest ryba, którą solą wtedy, gdy już oddawna powinnaby być pogrzebana, a która pożerana jest przez wszystkich.  Tak, nowy to kraj, kraj, w którym ludzie rozumieją, co to gra kolorów, a naród to rozkosznie leniwy. Mnóstwo pięknych dziewcząt. Najgorsza rzecz, że anglo-indyanin jest tu obcym, istotą bez znaczenia. Nie zna on języka birmańskiego — co jest nie wielką szkodą — a Hindusowie z Madrasu przemawiają tu do niego po angielsku. Jest ich tu znaczna liczba, a zajmują oni miejsce krajowców, niechcących pracować, i po niewielu latach pobytu powracają do rodzinnego Madrasu z pieniędzmi i z pierścieniami na palcach; skutki tego są widoczne. Madrasczyk żąda i otrzymuje ogromną płacę, i przekonywa się, że jest niezbędny.  Birmańczyk żyje wygodnie, a kobiety birmańskie zaślubiają madrasczyków, a nawet Chińczyków, którzy im mogą zapewnić dobrobyt. Jeżeli krajowiec podejmuje się roboty, najmuje do jej wykonania ludzi z Madrasu. Zkąd bierze pieniądze na ich zapłacenie, nie mogłem się dowiedzieć, ale wszyscy jednozgodnie twierdzili, że mieszkaniec Birmy za nic w świecie nie będzie szedł drogą uczciwej pracy. A jednak, gdyby łaskawa Opatrzność była ubrała cię w purpurową, zieloną, bursztynową lub brunatną szatę, osłoniła ci głowę zawojem z różowego szala i dała ci za ojczyznę kraj, w którym ryż dziko rośnie, a ryby same się łowią, gniją i zostają nasolone — czy chciałbyś pracować? Czy nie wolałbyś jeść chleb na ulicy, przyglądając się wszystkiemu, co się dzieje? Gdyby dwie trzecie dziewcząt twojego kraju chichotało się wesoło, a wszystkie bez wyjątku były ładne, czy nie wolałbyś przepędzać czas w miłostkach?  Birmańczycy zajmują się tem właśnie, a Anglicy, którzy za nich pracują w Birmie, wyrażają się o jej mieszkańcach surowo. Ja osobiście lubię birmańczyków, zaślepiony sympatyą, jaką powziąłem od pierwszego wejrzenia. Po śmierci zamienię się w mieszkańca Birmy, okrytego dwudziestu jardami prawdziwej jedwabnej materyi (angielskiego wyrobu), z papierosem w ustach, i będę rozmawiał wesoło, żartując dowcipnie, i będę się przechadzał z dziewczyną, o cerze migdałowej, która także będzie się śmiała i żartowała, jak przystało młodemu dziewczęciu. Nie będzie zarzucała na twarz zasłony, gdy na nią spojrzy mężczyzna, ani nie będzie szła za mną z tyłu podczas przechadzki, według indyjskiego obyczaju. Będzie mi patrzeć prosto w oczy, uczciwie i po koleżeńsku, a ja odzwyczaję ją od szpecenia pięknych usteczek paleniem siekanego tytoniu, zawiniętego w liść kapuściany i nauczę ją palić wykwintne papierosy najlepszego gatunku.  Szczerze mówiąc, birmańskie dziewczęta są bardzo ładne i, zobaczywszy je, zrozumiałem lepiej to, co tu opowiadano o naszej... o naszej armii...  Opatrzność opiekuje się tymi, którzy sami sobą nie umieją się zaopiekować. Szedłem ulicą nieznanego nazwiska, znęcony barwami, rozlanemi tak hojnie na całej jej długości.  Świetny koloryt ma Radiputana i południowe Indye, i całą tęczę jaskrawych barw można tam widzieć; ale koloryt Birmy jest zupełnie inny. U kobiet szarfy, spódnice i kaftany są w trzech różnych żywych barwach, a u mężczyzn zawoje i szaty, „putso,“ są wprost olśniewające. Świetne barwy odcinają się jaskrawemi plamami na tle ciemnych, drewnianych domów, oprawionych w zielone liście. Nigdzie sztuka niema określonych przepisów, a koloryt zależy od natężenia światła słonecznego. I dlatego ludzie, żyjący w mgle londyńskiej, wierzą jeszcze w blado-zielone i ponuro-czerwone odzienia. Dajcie mi kolor lila, różowy, czerwony, lapis lazuli i olśniewającą purpurę pod jaskrawem światłem słonecznem, które łączy, i łagodzi wszystko. Zastanawiałem się nad tem właśnie i nad tem, że lud tamtejszy obchodzi się łagodnie ze zwierzętami, gdy człowiek, jadący śmiesznie małym powozikiem, zastosowanym do wzrostu tłustego, birmańskiego kuca, zabrał mnie z sobą na przejażdżkę i pojechaliśmy ku angielskiej dzielnicy, gdzie „sahibowie“ przemieszkują w ładnych domeczkach, zbudowanych jakby z deseczek od cygarowych pudełek. Zdawałoby się, że mogłyby rozsypać się od jednego uderzenia i dlatego zbudowano je na nogach. Domy nie są podobne do koszar, a nierówny grunt i zakurzone, czerwone drogi, nie przypominają wcale Indyj.  Kucyk zawiózł nas do ogrodu, utkanego małemi jeziorkami, nasadzonemi mniejszemi jeszcze wysepkami, a po wodzie pływali w łódkach sahibowie, strojni we flanelowe garnitury. Po za parkiem stały klasztorki, pełne wygolonych ludzi, przyodzianych w złocisto-brunatne szaty, którzy wyrzekli się świata, rozkoszy i szatana, i spędzali życie na wesołej gawędce; w pobliżu stały trzy małe dziewczynki ze szkoły, jakby zeszły tylko co ze sceny po przedstawieniu „Mikada,“ a najdziwniejsze było to, że wszyscy się śmiali — śmiali do błękitnego nieba dlatego, że było błękitne, do zachodzącego słońca i do siebie dlatego, że nie mieli nic innego do roboty, a małe, tłuste dziecko śmiało się najgłośniej.  Pagoda była niedaleko, cudowna i błyszcząca tak, jak w pierwszej chwili, gdyśmy ją ujrzeli z rzeki: lecz zblizka widziane jej kształty zmieniły się, odsłaniając w pośrodku gniazdo nielicznej liczby małych pagod, stojących w jej obrębie. Ukazały się też dwa olbrzymie gipsowe tygrysy (według birmańskich religijnych przepisów), stojące na wzgórzu, strażnicy, strzegący największej świątyni w Birmie. Naokoło roiły się tłumy wesołego ludu w pięknych szatach, a wszyscy szli po kamiennych schodach, które pomiędzy tygrysami prowadziły do szczytu. Osobliwa była budowa tych schodów. W większej części zbudowane były jak tunel, a raczej jak kolumnada, bo widać było złocone, drewniane filary wśród mrocznego korytarza. Późno już było po południu, gdy doszedłem do tego dziwnego miejsca i zobaczyłem, że chcąc się dostać do pagody, stojącej na szczycie wzgórza, trzeba przebyć długie bez końca schody.  Pobyt mój w Rangoonie liczył się na godziny, więc można mi darować, że stawałem dęba z niecierpliwości na dole schodów, nie mogąc utworzyć sobie dokładnego, zupełnego i ścisłego wyobrażenia o wszystkiem, co było do widzenia. Znaczenie trzech tygrysów-strażników, wnętrze głównej świątyni, mnóstwo mniejszych, było dla mnie niedostępne i niezrozumiałe. Nie wiedziałem dlaczego ładne dziewczątka sprzedawały małe laseczki i kolorowe świece do postawienia przed wyobrażeniem Buddy. Wszystko było niezrozumiałe, a nie było nikogo, ktoby mi to wytłómaczył. Tyle tylko mogłem się dowiedzieć, że niezadługo wielki, złocony Htee, zniszczony podczas trzęsienia ziemi, ma być ustawiony na dawnem miejscu, z wielką uroczystością i śpiewami, i że połowa ludności Górnej Birmy miała się zebrać na tę ceremonię.  Przeszedłem środkiem pomiędzy dwoma olbrzymiemi zwierzętami, potem przez czysto wymyte podwórze, do bramy o spłaszczonym wierzchołku, przy której trzymali straż kulawi, niewidomi, trędowaci i garbaci. Gdym ich mijał, czepiali się z jękiem i piskiem mego ubrania, ale tłum, niknący na łagodnej pochyłości schodów, nie zwracał na nich uwagi. I ja wszedłem w półmrok bardzo długiego krużganku, wyłożonego kamieniami, wypolerowanemi stopami ludzkiemi przechodniów; pod ścianami jego stały rzędami kramiki.  W najdalszym końcu tego krużganka widać było skrawek wieczornego nieba i tam zaczynały się drugie nierównie więcej strome schody, prowadzące już prosto do Shwedagonu, jak nazywają tę świątynię. Zatrzymałem się tam; przedemną był wspaniały przedsionek, w czystym stylu birmańskim, ozdobionym chińskiemi napisami i pomyślałem, że nic już piękniejszego nie zobaczę, chociażbym poszedł dalej. Nie mogłem pojąć, jakim sposobem ten naród może wydawać rozbójników, o których się czytuje w dziennikach. I ujrzałem wtedy oblicze, które było dla mnie objawieniem. Podbródek, policzki, usta, szyja modelowane według starorzymskiego typu, a ponad tą doskonałością linii tkwił nos mongolski, wąskie czoło, błyszczące skośne oczy. Przypatrywałem się bacznie temu człowiekowi, a on obejrzał się także ze zdumiewająco zuchwałym wyrazem, wykrzywiając szyderczo usta. Potem odszedł z miną wyzywającą, a ja zostałem wzbogacony jednem więcej wspomnieniem i obserwacyą.  Ten człowiek wydał mi się typem dakoita. Przy sposobności potrafiłby ukrzyżować...  Potem brunatne dzieciątko zjawiło się na ręku matki i roześmiało się, a ja zapragnąłem uścisnąć je za rączkę i wyszczerzyłem też do niego zęby. Matka podniosła w górę maleństwo i roześmiała się, i dziecię się śmiało, i wszyscy się śmiali, bo zdaje się, że już taki zwyczaj w tym kraju, a potem zeszedłem z powrotem ciemnym już teraz krużgankiem, w którym mrugały tylko lampy właścicieli kramików i tłumy ludzi śmiały się do siebie. Birmańczycy muszą być ludem o łagodnych obyczajach, bo pozostawiają trzyletnie dzieci pod opieką glinianych lalek lub tygrysów.  W klubie spotkałem znajomego z Pendżabu i rzuciwszy się w jego potężne objęcia, zażądałem pożywienia i rozrywki. W klubie pełno było ludzi, jadących w górę rzeki, lub przybywających stamtąd, a rozmowy były echem podbojów, posuwających się ku północy. Wyprawa i podbój Birmy są najmniej znane i oceniane ze wszystkich naszych przedsięwzięć wojennych w ostatnich czasach.  — Czy widzisz tego człowieka tam w rogu? Miał on rozciętą głowę w Zoungloung-goo. Niesłychanie odporny osobnik... Ten chłopiec obok niego cały rok spędził na uganianiu się za dakoitami. Rozproszył bandę Boh-Manga i schwycił samego Boha, jak wiadomo. Tamten znów jedzie do kraju za urlopem, bo jest chory; tkwi w nim jakiś kawał żelaza. Spróbuj-no naszej baraniny, upewniam cię, że w całym Rangoonie jedynie u nas w klubie można jadać baraninę. Nie przemawiaj tylko krajowym językiem do naszych chłopców. Wszyscy są z Bombayu lub Madrasu. Tam w pierwszym szeregu stoi paru birmańczyków służących, ale prawdziwy birmańczyk nie pracuje nigdy. Woli być poprostu niewinnym daku.  — Czem?  — Lubymdakoitem. Nazywamy ich daku przez skrócenie, tak sobie, pieszczotliwie. Weź ryby. Tak, Rangoon ma swoje zalety. Płaci się tu po książęcemu: niewielki dom z meblami sto pięćdziesiąt rupii. Płaca służby dwieście lub dwieście pięćdziesiąt. Razem czterysta. Mój drogi chłopcze, kominiarz tu nie weźmie mniej, niż dwanaście do szesnastu rupii miesięcznie, i w takim jeszcze razie nie ogranicza się do jednego domu. Daleko gorzej tu, niż w Quetta. Każdy, kto jedzie do Niższej Birmy, a liczy, że się utrzyma ze swojej pensyi, jest głupcem.  Głos z drugiego końca stołu rzekł:  — Dyabelny głupiec! Co innego w Górnej Birmie, gdzie można dostać posadę i na koszta podróży.  Inny głos, wyrywający się z ogólnej rozmowy, dodał:  — Nie rozpisywali się nad tem w dziennikach, ale mówię wam, że wcale nie z taką łatwością zdobyliśmy ten fort, jak się potem zdawało. Boh Gwee złapał nas w istną pułapkę i w chwili, gdyśmy ścisnęli szeregi, nasi ludzie byli już dobrze przerzedzeni od frontu i od tyłu. Te walki w dżunglach dyabła warte i tyle! Proszę dajcie mi jeszcze lodów...  Potem opowiedzieli mi o śmierci mego szkolnego kolegi, zabitego na szańcach reduty Minhla, a czy kto jeszcze pamięta utarczkę pod Minhla, którą otworzył się trzeci bal w Birmie?  — Byłem blizko niego — mówił jakiś głos. — Umarł na ręku. A o ile mi się zdaje, lecz nie jestem pewny. W każdym razie wiem, że śmierć miał lekką. Dobry był chłopiec...  — Dziękuję wam — powiedziałem. — Sądzę, że czas mi już wyjść.  I wyszedłem w duszną noc, a w głowie dzwoniły mi opowiadania o bitwach, morderstwach i nagłych śmierciach. Uchyliłem rożek zasłony, kryjącej Górną Birmę i byłbym dał dużo zato, żeby popłynąć w górę rzeki i zobaczyć mnóstwo dawnych przyjaciół, a teraz wyniszczonych wojną, i pobytem w dżungli żołnierzy. Całą noc śniły mi się nieskończone schody, po których zstępowały tysiące pięknych dziewcząt, ubranych w piękne szaty tak jaskrawe, że aż raziły mój wzrok. Na górze, na samym szczycie wisiał złoty demon, u stóp schodów leżał z twarzą, zwroconą ku niebu biedny mój kolega, poległy pod Minhla, a gromada brodatych oberwańców, ubranych w khahi trzymała przy nim straż.

III

O mieście słoniów, w którem rządzi bożek Lemitwa, mieszkający na szczycie góry.

Mieliśmy pojechać z Rangoonu prosto do Pennugu. Zamiast tego stoimy pod Moulmeinem na parowcu, który tak wygląda, jak gdyby właściwie nigdzie nie płynął. Po co wybrał się on do Moulmeinu, jest tajemnicą, ale że wszyscy na pokładzie są tacy, jak ja, więc nikt się nie uskarża. Wyobraźcie sobie statek obładowany ludźmi, którym się nie śpieszy, którym nie idzie o nic więcej oprócz jedzenia i którzy nie znają innych wzruszeń jak pojawienie się ćmy...  Moulmein położone jest u ujścia rzeki, która powinnaby płynąc w Południowej Ameryce; szpetne kupieckie statki kołyszą się u stóp pięknych gór okolicznych, a pękate okręty, płynące z Indyj, wloką się powoli. Podróżni rzadko się zjawiają w Moulmeinie, tak rzadko, że z wyjątkiem bark z towarami, łodzie nie często podpływają do stojących statków.  W zaufaniu powiem wam, że Moulmein jest miastem zupełnie nie z tego świata...  Gdy nasz parowiec posuwał się w górę rzeki, ujrzeliśmy najpierw jednego słonia, a potem drugiego, zajętych pracą przy szopach nad rzeką. Niektórzy ludzie, ciasnego umysłu, uzbrojeni w szkła, utrzymywali, że na ich grzbietach siedzieli mahoutowie, ale to rzecz niedowiedziona. Ja wolę wierzyć w to, co widziałem: w senne miasto, rozsypane jednym szeregiem domów na wybrzeżu, zamieszkane przez pełne powagi słonie, wznoszące palisady dla własnej rozrywki. Czuć było w powietrzu zapach świeżo piłowanego drzewa — nie widzieliśmy słoni piłujących — i od czasu do czasu gorącą ciszę powietrza przerywał łoskot padającej belki. Słonie, gdy im się zachciało jeść, wędrowały parami do klubu, nie zadając sobie trudu witania nas, co nas trochę dotknęło. Pocieszyliśmy się, ujrzawszy na wzgórzu wielką białą pagodę, otoczoną mnóstwem małych.  — To jest miejsce, do którego trzeba się wybrać — wyrzekliśmy jednym głosem. Tieca-gharri w Moulmeinie są trzy razy mniejsze od tych, któremi jeżdżą w Rangoonie, bo tutejsze koniki nie większe są od dobrego barana. Woźnice popędzają je kłusem pod górę i z góry, a że gharri jest bardzo ciasny, a drogi niekoniecznie dobre, ćwiczenie to jest mocno orzeźwiające. I tu wszyscy powożący pochodzą z Madrasa.  Pamiętałbym lepiej, jak wyglądała ta pagoda, gdybym się nie był zakochał głęboko i nieodwołalnie w birmańskiej dziewczynie, ujrzanej na pierwszych stopniach schodów. Tylko to, że termin odpłynięcia parowca naznaczony był na południe następnego dnia, powstrzymało mnie od pozostania w Moulmeinie i nabycia pary słoni. Jest ich tam takie mnóstwo, że spacerują po ulicach, i nie wątpię, że można je kupić za kawałek trzciny cukrowej.  Rozstawszy się z tą piękną dziewicą, uszedłem niewiele stopni, a obejrzawszy się, ujrzałem taki widok — wodę, wyspę, szeroką rzekę, zielone łąki i gęste lasy, iż uradowałem się, że żyję.  Pochyłość wzgórza nademną i podemną utkana była pagodami od wspaniałych, złotem i purpurą lśniących, do delikatnych i prostych z szarego kamienia. W oddali, wysoko, rozległy się słabe dźwięki, coś nakształt złotych dzwonków, i szmer wietrzyku, poruszającego czubami palm. Piąłem się coraz wyżej, dopóki nie dostałem się do miejsca, gdzie panował wielki spokój i królowały birmańskie święte obrazy. I tu znów kobiety składały pokłony. Pochylały głowy i szeptały modlitwy. W ręku miałem parasol czarny, podróżne trzewiki na nogach i podróżny kask na głowie. Nie modliłem się: przeklinałem swą dolę zato, że zostałem obieżyświatem, i żałowałem, że nie znam birmańskiego języka o tyle, ażeby wytłómaczyć tym paniom, że mnie to martwi i że zdjąłbym kask, gdyby nie słońce. Obieżyświat jest brutalną istotą. Chlubię się tem przynajmniej, że zarumieniłem się, obchodząc wkoło pagodę. Powinno mi to być poczytane za zasługę. Ale zato przyglądałem się ze straszliwem natręctwem złotym i czerwonym marom świątyni, z pięknie wyzłacanemi obrazami Buddy na ścianach, maleńkim palmom wyrastającym ze szczelin popękanego ceglanego bruku i dużym palmom nad świątynią, ponurym posągom w niszach głównej pagody i nizko zawieszonym bronzowym dzwonom na każdym rogu. Na jednym z dzwonów był zdumiewający napis po angielsku — widocznie koncept odlewacza z przed lat trzydziestu pięciu.

„Ktoby uszkodził ten dzwon „Do piekła pójdzie on „Zkąd wyjść nie zdoła już...“

Czołem przed autorem tego wiersza! Wy, co przybywacie do Moulmeinu, obchodźcie się z należnem uszanowaniem z tym dzwonem i strzeżcie się lekceważenia, któreby mogło urazić pobożnych.  W dolnej kondygnacyi pagody mieściły się cztery komnaty, w których trzy ściany przybrane były olbrzymiemi gipsowemi posągami, a przed każdym z nich płonęła jedna, samotna świeca, której płomień walczył z blaskiem zachodzącego słońca, wpadającego przez okna, i cała komnata pełna była bladożółtego światła, niemożliwego dla wzroku. Niekiedy jedna z kobiet wsuwała się do tych komnat na modlitwę, ale większość pozostawała na dziedzińcu; te, które wchodziły do wnętrza, modliły się goręcej, niż tamte; wyprowadziłem ztąd wniosek, że troski ich musiały być cięższe. O religii birmańskiej wiem mniej, niż nic, bo pięknie oprawne dzieła, opisujące Birmę, nie dają żadnych objaśnień. To jedno tylko wiem, że za tło ma ona najpiękniejsze krajobrazy, jakie można wymarzyć na ziemi.  W tej świątyni, którą zwiedzałem, widok był cudowny na cztery strony świata — zarówno piękny na parowce stojące na rzece u stóp góry, na srebrzyste zatoki z lewej strony, na lasy z prawej i na dachy Moulmeinu od strony lądu. W chwilach, gdy cichł szelest kobiecych sukien i szeptanych modlitw, dochodził zdala, z góry, dźwięk niezliczonych metalowych listków, poruszanych powiewem wiatru, a zawieszonych na Htee pagody. Złoty obraz migotał w słońcu, malowane wizerunki spoglądały na głowy pobożnych, a gdzieś w pobliżu młot i kielnia pracowały nad wzniesieniem nowej pagody na cześć Władcy świata.  Siedząc zadumany, podczas gdy profesor puścił się na wycieczkę ze świętokradzkim aparatem fotograficznym (ku postrachowi młodzieży birmańskiej), zrobiłem dwa ważne odkrycia. Pierwsze, że bóstwem, które rządzi światem, jest lenistwo, drugie, że kształty pagody urodziły się z pękatych kształtów pnia cukrowej palmy. Stała właśnie jedna z nich przedemną dziwnie podobna do małej, szarej kamiennej budowli.  Trzecie i najważniejsze odkrycie zrobiłem w chwilę później. Brudne dyablątko, chłopiec, przebiegł koło mnie, ubrany w putso z pięknej materyi, jakiej napróżno szuknłem w Rangoonie. Powiedziano mi, że taka materya kosztuje sto dziesięć rupii.  — Profesorze — przemówiłem, gdy aparat wyłonił się z za węgła świątyni — coś dziwnego dzieje się w tym kraju. Ludzie nie chcą pracować, nie wszyscy są dakoitami, to jest rozbójnikami, a dzieci ich chodzą ustrojone w putso wartości stu rupii, jeżeli rodzice nie kłamią. Jakim sposobem mogą oni tak żyć?  — Jednakże żyją — odrzekł profesor — a ja zabrałem z sobą tylko część klisz! Jutro rano przyjdę tu z nowym zapasem. Czy ci się marzyło kiedy o podobnem miejscu?  — Nie — odrzekłem szczerze. — Jest to coś cudownego, ale nie zdołałbym określić, w czem leży ten urok...  — W tem bydlęcem próżnowaniu — odparł profesor, pakując aparat, i odszedł niechętnie, ścigany dźwiękiem dzwonów, kołysanych przez wiatr.  O dziesięć minut drogi od pagody ujrzeliśmy wojskową orkiestrę i wojsko. Nigdy jeszcze nie widziałem żołnierzy z Madrasu. Ubrani są jak prawowity Tommy, ale mają wygląd wykwintniejszy i więcej ucywilizowany. Podobno czytają oni angielskie książki i znają dobrze swoje prawa i przywileje.  W nieszczęśliwą godzinę zapragnąłem wskrzesić obumierający handel Moulmeinu i w tym celu zamówiłem krajowca, ażeby przyszedł nazajutrz rano na pokład naszego statku z doborem materyj birmańskich. Nawet pięciu minut nie było potrzeba na przebycie tej drogi. Nadszedł ranek, ale człowiek się nie pojawił. Ani jedno czółno z arbuzami o różowem mięsie nie podpłynęło do nas, tak jakbyśmy byli skazani na kwarantannę. Gdyśmy ruszyli w dół rzeki do Penangu, widać było znów słonie bawiące się znoszeniem belek, uroczyście i tajemniczo, jak zawsze. Były one głównemi mieszkańcami tej krainy i zapewne jej władcami. Ich ospałość udzieliła się ludności, a gdy profesor zdradził zamiar odfotografowania ich, słonie odwróciły się i odeszły z pogardą.  Płyniemy teraz do Penangu w temperaturze 87 Fahr. ponad zero w kajutach, a na pokładzie nic, coby się mogło oczom podobać. Wyczerpaliśmy literackie zapasy, wypili dwieście cytryn, przegrali czterdzieści gier (głównie pasyansów), urządzili wyścigi o dziesięć rupii (choćby nagroda wynosiła sto zamiast dziesięciu, nie byłbym do nich stanął) i sypiamy po siedemnaście godzin na dobę. Pisać niepodobna...

IV

Opisujący jak przybyłem na wyspę Palmową i zasnąłem tam w ogrodzie. — Parę słów o Chińczykach.

Jest w anglo-saskiej rasie coś wadliwego. Zaledwie „Afryka“ zarzuciła kotwicę w cieśninie Penangu, dwóch naszych towarzyszów opanował istny szał, ponieważ dowiedzieli się, że inny parowiec wyrusza natychmiast do Singapoore. Gdyby wsiedli na jego pokład, zyskaliby parę dni. Bóg jeden wie, dlaczego czas był dla nich tak drogocenny! Popędzili więc kłusem do swych kajut i zaczęli pakować manatki, jakby zbawienie duszy zależało od tego. Potem spuścili się na dół i odpłynęli sampanem rozgorączkowani, spotniali, lecz uszczęśliwieni. Robili wycieczkę dla przyjemności i zyskali może... trzy dni. To także stanowiło dla nich przyjemność...  Penang, to kraina palm. Pomyślałem to, patrząc na lesiste wzgórza, wznoszące się nad miastem, i na całe pułki palmowych drzew, rosnących na przestrzeni trzech mil przeszło. Powietrze było łagodne i ociężałe, wokoło statku pełno było łodzi z towarami, a na nich mnóstwo ludzi z Madrasu okrytych klejnotami; na wybrzeżu ciągnęły się szeregi niskich, pokrytych dachówką domków Penangu. Cienie nocy nastąpiły po upalnym dniu.  Wysiadłem na ląd i bliski byłem płaczu z wielkiego wzruszenia ujrzawszy Sikha z piękną brodą, w białych kamaszach, z karabinem na ramieniu. Czem jest zimne źródło dla spragnionej ziemi, tem był dla mnie jego widok. Pochodził on z Jandżali w okręgu Umritsar. Czy znam tę miejscowość — czy nie znam? Zacząłem mu opowiadać nowiny o wojsku, o ludziach na dalekiej północy, a oblicze Sikha promieniało. Służył on w wojskowej policyi; służba była dobra, ale za daleko od kraju, niewiele było do roboty, a Chińczycy też nie sprawiali kłopotu. Zdarzały się między nimi bójki, ale „nas nie śmią zaczepiać.“ I Sikh odszedł dumny, posuwistym wojskowym krokiem, a ja rozweseliłem się na samą myśl, że Indye, te Indye, które miałem znienawidzieć, są jeszcze nie tak bardzo odległe.  Jest w ludziach nieprzeparty pociąg do potępiania wszystkiego, co obce. Kalkuta dziwuje się, że w Allahabad są dobre posadzki w balowej sali, Allahabad wydziwia się nad tem, że w Lahorze mają lód, a Lahora udaje, że wierzy, iż w Penawarze wszyscy uzbrojeni. I ja tak samo zadziwiłem się, ujrzawszy w Rangoonie parowiec, a po wyjeździe z Moulmeinu byłem pewny, że zostawiam po za sobą ostatnie ślady cywilizacyi. Próżność moja i nieświadomość zostały mocno dotknięte widokiem długich ulic, obudowanych dwupiętrowemi domami, pełnych ticca-gharry, szyldów, a nadewszystko dżiurikhiszów.  Wy tam w Indyach nie widzieliście nigdy prawdziwego dżiurikhisza. Jest ich około dwóch tysięcy w Penangu, a niema między niemi dwóch jednakowych. Są one pokryte lekko i śmiało rysowanemi smokami, końmi, ptakami i motylami: ścianki ich są z czarnego drzewa ze spojeniami z białego metalu, a tak mocne, że kulis siada na nich, oczekując na pasażera. Jeden jest tylko kulis, ale silny, a biegnie tak szybko, jak sześciu indyjskich górali. Owija on warkocz wkoło głowy — rodem jest z Kantonu i to jest jedyną niedogodnością dla Sahitów, nie znających jego języka. Trzeba nim kierować, jak wielbłądem.  Ludzie to cierpliwi i wytrwali. Osobnik ze złowróżbną twarzą, wiozący mnie, uderzał ich batem i usiłował bezustannie najeżdżać na nich przez całą drogę do wodospadów, położonych o pięć mil od Penangu. Zdawało mi się, że wśród gęstwiny drzew kokosowych powinnyby przerwać się szeregi budowli. Ciągnęły się jednak bez końca domki z pozamykanemi okiennicami, pokrewne indyjskim bungalom i króliczym norom Rangoonu, walczące o byt pod naporem bujnych drzew i krzewów. Gdzieniegdzie jaśniał front chińskiego domostwa, ozdobiony purpurą, szafirem i złotem, z chińskiemi latarniami nad wejściem i migającemi w głębi ogrodu dziwacznie strzyżonemi krzewami.  Wjechaliśmy na drogę obrzeżoną domkami krajowców, zbudowanemi na palach, ocienionemi wiekuistemi palmami kokosowemi, obciążonemi masą niedojrzałych orzechów. Upalne powietrze przejęte było zapachem roślin, ale nie było w niem zapachu ziemi zroszonej deszczem. W gęstych zaroślach odzywało się ćwierkanie ptaków, od strony gór, ku którym jechaliśmy, dochodził przygłuszony odgłos grzmotu, zresztą wszędzie było cicho, a pot kroplami spływał nam po twarzy.  — Teraz trzeba iść piechotą na górę — odezwał się woźnica, wskazując baryerę zamykającą porządnie utrzymany ogród botaniczny. — Wszystkie powozy tu się zatrzymują.  Członki nasze ciążyły nam jak ołów, a oddech wydobywał się z trudnością, otaczając nas wilgotnem ciepłem tureckiej łaźni. Ziemia przejęta była wilgocią i ciepłem, nieznośne drzewa (byłem zanadto śpiący, żeby odczytywać napisy, które na nich pozamieszczał jakiś nielitościwie energiczny człowiek) były też wilgotno i rozparzone. Na boku szemrały głosy płynącej wody, ale byłem zanadto śpiący, żeby się w nie wsłuchiwać, a na samym szczycie wzgórza rozciągał się gęsty, ociężały obłok, nakształt edredonowej pierzynki otulający wszystko.  Usiadłem, gdziem stał, widząc, że droga idzie w górę stromo, wycięta jak schody — i ogarnęła mnie senność. Siedziałem u wejścia do ciasnego wąwozu. Istna cieplarnia. Czułem jednak, że trzeba iść do wodospadu, więc wdrapałem się po schodach na sam szczyt, mimo, że każdy kamyk pod nogą skrzypiał do mnie: „usiądź.“ Wreszcie doszedłem do niewielkiego strumyka, spływającego po skalistem obliczu góry, gdy po mojem własnem obliczu spływał nierównie obfitszy strumień potu.  Potem poszliśmy na śniadanie, bo głos żołądka donośniej przemawia od wszelkich innych uczuć. Na zakręcie drogi znikły ogrody i ucichł szmer wodospadu i na tem skończyła się nasza wyprawa.  Na imię mu było Joha, a warkocz miał pięć stóp długi — prawdziwy warkocz z włosów, nie z plecionego jedwabiu. Utrzymywał hotel i nakarmił nas kurczętami, w których niewinne ciało wtłoczono cebulę i inne jakieś dziwne przyprawy. Do owej pory trwogą przejmował nas widok Chińczyka, ukazującego się z jadłem, lecz po tej próbie wszystko już możemy przyjąć z ich ręki. Na zakończenie uczty mieliśmy ananasy i siestę