Od szczytu do otchłani. Wspomnienia i szkice - Antoni Ferdynand Ossendowski - ebook

Od szczytu do otchłani. Wspomnienia i szkice ebook

Antoni Ferdynand Ossendowski

4,5

Opis

Autor snuje swoją opowieść, rozpoczynając ją w roku 1904, zanim jeszcze rozpętała się wojna rosyjsko-japońska. A potem rusza na trudną wyprawę po Mandżurii. Czy zły los go opuści, czy pogrąży w życiowej topieli? Tego dowiemy się z lektury. Autor swoją opowieść kończy na tym, jak w okresie przedrewolucyjnego wrzenia, doświadczywszy i biedy i głodu, zrządzeniem losu zajął się nie tylko pracą chemika, bo był przecież profesorem w tej dziedzinie nauki, ale i pisaniem. Mimo iż od tych wydarzeń minął ponad wiek cały, to owe wspomnienia i szkice czyta się z prawdziwą przyjemnością. Zachęcamy!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 376

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ferdynand Antoni Ossendowski

Od szczytu do otchłani

__________

Wspomnienia i szkice

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak

_________________________________

Tekst wg edycji z roku 1925. Zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2018 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

ISBN 978-83-8064-746-6

Od szczytu do otchłani

CZĘŚĆ PIERWSZA. W KRWAWYM ZAMĘCIE

ROZDZIAŁ PIERWSZY. GROŹNE ZWIASTUNY.

W pamiętnym dla Rosji roku 1904 przeniosłem się z Tomska, gdzie zajmowałem stanowisko docenta politechniki, do Władywostoku, zaproszony dla dokonania chemicznych badań węgla, nafty i złota, tudzież innych surowców Azji Wschodniej.

Po mojem przybyciu na Dalekim Wschodzie zaczęły się dziać wypadki, dające dużo do myślenia.

Rozpoczęło się to od otrzymania przez Rosjan, drogą tajemniczą, koncesji leśnej na rzece Jalu, stanowiącej zachodnią granicę Korei. We Władywostoku przebąkiwano, że na czele koncesjonarjuszów stoi łowczy cesarskiego dworu, Bezobrazow, mający wielki wpływ na przebieg polityki rosyjskiej. Niedługo dowiedzieliśmy się o wielkiem wzburzeniu i niepokoju Japończyków, uważających koncesję na Jalu za pierwszą, ze strony Rosji, próbę zagarnięcia Korei, tym samym sposobem, jakim, otrzymawszy koncesję w Mandżurji na budowę kolei wschodnio-chińskiej, potrafiła faktycznie stać się posiadaczką całego obszaru prowincyj Heilung-Kiang, Fengtien i Kirin. Obawy te zmusiły Japonję do wysłania na Jalu oddziałów zbrojnych z zadaniem stawiania oporu koncesjonarjuszom, jeżeliby przekroczyli granicę koreańską. Już w końcu lipca 1904 r. nastąpiło, jak wiadomo, pierwsze starcie, które właściwie wyjaśniło całą sprawę, a po którem nastała pozorna cisza.

Tajemnicze miny japońskich rezydentów we Władywostoku, narady ich z Chińczykami i Koreańczykami, energiczny ton prasy japońskiej, a najwięcej, zachowanie się rosyjskich władz, świadczyły jednak o zbliżającej się wojnie.

Nareszcie wieść o grudniowym napadzie torpedowców japońskich na flotę rosyjską, nieoględnie stłoczoną w Porcie Artura, gruchnęła na Dalekim Wschodzie i z szybkością błyskawicy doleciała do Władywostoku. Po nabożeństwach galowych i odczytaniu manifestu cara, oznajmiającego o rozpoczętej wojnie, ludność, wzburzona nieoczekiwanym napadem Japończyków, stawała się z każdym dniem bardziej wojowniczą.

— Czapkami zarzucimy żółtych zdrajców! — wołano na ulicach, w teatrach i w domach prywatnych. Wygrażano — i wyczekiwano wieści z teatru wojny. Po okresie pewnej ciszy wypadki poszły szybkim pędem. Wojska rosyjskie cofnęły się po nieudanych bitwach na półwyspie Laotung na zachód, zostawiając fortecę Portu Artura w oblężeniu, które miało się zakończyć upadkiem twierdzy, poczem japoński sztab już swobodnie wysadzał swoje wojska na kontynencie. Największa bitwa rozegrała się, przynosząc klęskę Rosji, na tym samym Jalu, gdzie zamierzano założyć nowe posterunki rosyjskiej potęgi na Dalekim Wschodzie. Od tej nieszczęśliwej bitwy Rosjanie ponosili klęskę po klęsce; największą z nich była porażka armji generała Grippenberga, a śmiała wyprawa kozackiego generała Miszczenki na tyły armji japońskiej miała tylko znaczenie demonstracji strategicznej, bez żadnego jednak wpływu na ogólną sytuację.

Naród rosyjski, wtedy po raz pierwszy, stracił poszanowanie w oczach Mongołów wszystkich szczepów, zadając swoją klęską cios urokowi białej rasy, co stało się początkiem rzeczywistego a groźnego przebudzenia się Azji.

Rosyjski rząd i władze miejscowe, jak łatwo zrozumieć, własnemi rękami przygotowały olbrzymią klęskę narodową w Mandżurji, i ta kara, która przyszła w kilkanaście lat później, w postaci rewolucji bolszewickiej, była w zupełności zasłużona przez sfery panujące, chociaż w jeszcze silniejszym stopniu dotknęła cały naród, pokutujący za zbrodnie swego rządu.

Wkrótce po wybuchu wojny otrzymałem propozycję urządzenia centralnego laboratorjum na terenie wojny, a mianowicie w Charbinie, gdzie miałem wykonać niektóre prace nietylko dla kolei wschodnio-chińskiej i ussuryjskiej, lecz także bezpośrednio dla armji. Głównem mojem zadaniem narazie miało być zbadanie surowych materjałów kraju w tym celu, aby rząd mógł otworzyć na miejscu niektóre fabryki, zwalniając jedyną linję kolejową od przewożenia towarów i zwiększając w ten sposób jej zdolność przewozową. Istotnie, dostarczanie towarów z europejskiej Rosji, z odległości 6000 — 10000 kilometrów, jedyną koleją, wydawało się krzyczącym nonsensem w chwili, gdy wojna wymagała przerzucania coraz większej ilości żołnierzy i materjałów wojennych.

Dla dokonania wszystkich poleconych mi prac potrzebowałem laboratorjum i w tym celu wyjechałem do Petersburga po niezbędne urządzenia.

Do stolicy trafiłem w momencie rodzącej się rewolucji.

Ponieważ w Petersburgu, gdzie ukończyłem szkoły i uniwersytet, znałem doskonale wszystkie warstwy społeczeństwa, — szybko zorjentowałem się w sytuacji. Nie wątpiłem bynajmniej, że rozpoczęła się rewolucja, ale rewolucja częściowa, wyłącznie przez inteligencję liberalną kierowana, a podtrzymywana przez korzystające z każdej zamieszki politycznej stronnictwa socjalistyczne.

Byłem pamiętnego dnia 9 stycznia 1905 r. w Petersburgu i widziałem znaczną część tragedji, gdy to tysiące robotników z fabryk petersburskich, studentów i inteligentów, wylegały na ulice, zbierały się w wielkie kolumny, które nareszcie zlały się w jeden olbrzymi pochód, sunący wolno i majestatycznie główną ulicą stolicy — Newskim Prospektem, a zdążający za poradą agenta policji, popa Gapona, ku pałacowi monarchy z błaganiem o lepszy i uczciwszy rząd. Na placu pałacowym, jak wiadomo, wierne carowi wojska strzelały do tłumu, nie szczędząc nabojów.

Tegoż wieczora na ulicach Petersburga zbudowano barykady. Odgłosy rzadkich i nieregularnych strzałów rewolucjonistów przez całą noc i dwa następne dni przerywały grzmiące salwy wojsk gwardji. Zastrajkowały wszystkie fabryki, tramwaje, koleje, poczta, a nawet niektóre urzędy państwowe.

Echo mordu, dokonanego przez gwardję cara na uczestnikach spokojnego pochodu, pomknęło przez niezmierzone obszary Rosji, docierając do Polski, Pamiru i Oceanu Spokojnego. Oburzeniu i rozpaczy inteligentniejszych warstw ludności nie było granic. Wieśniacy jednak pozostawali obojętni. Natomiast bardzo czynnie wystąpiły przeciwko rewolucyjnym kołom wyrzutki społeczeństwa po miastach rosyjskich, dostawszy od policji pieniądze i polecenie wyniszczenia: „hydry rewolucji“.

Wkrótce zaczęto zabijać po miastach i miasteczkach inteligentów i nie-Rosjan. Wyrzutki społeczeństwa, które przeszły „szkołę“ w rosyjskich więzieniach kryminalnych, bezkarnie, za pieniądze policji i partji monarchistycznej, zabijały ludzi niebezpiecznych dla rządu „białego“ cara, Mikołaja II, tak samo, jak później ciż sami zbrodniarze zabijali wrogów rządu „czerwonych“ carów — Lenina i Trockiego, rabowali dobytek mieszkańców, niszczyli całe dzielnice miast, zaludnione przez Polaków, Tatarów, Ormian i Żydów. Był to pamiętny okres „pogromów“, czyli oddania zawodowym zbrodniarzom, niedawno wypuszczonym z więzień, na pastwę i łup nieraz całych miast za milczącą zgodą władz miejscowych i rządu petersburskiego. Żądania konstytucji i sądu nad zbrodniarzami, stojącymi na czele rządu, wzmagały się jednak i szerzyły.

10-go stycznia wyszedłem ze swego hotelu na Newski Prospekt. Tłumy ludzi zalegały chodniki. Wyczuwał się wyraźny niepokój i wzburzenie. Nic jednak pozornie nie dawało powodów do jakichkolwiek zajść. Uderzyła mnie nawet, niezwykła dla stolicy, mała ilość policji na ulicach. Robiąc to spostrzeżenie, doszedłem do katolickiego kościoła Św. Katarzyny, gdy nagle idąca przede mną publiczność na jedno mgnienie oka zatrzymała się, a później rozpierzchła się w popłochu, przebiegając na drugą stronę ulicy lub pędząc bezładnie środkiem, tłocząc się i krzycząc. Nie wiedziałem jeszcze, co zaszło, gdy nagle ujrzałem biegnących żołnierzy. Przegrodzili oni dwoma szeregami ulicę i bez żadnego uprzedzenia dali dwie salwy. Bez jęku zwinęła się w kłębek i pozostała na ziemi jakaś dama w żałobie, trzymając się oburącz za skrwawioną głowę; biegł jakiś mężczyzna z osłupiałemi i wytrzeszczonemi oczyma; kulał, zanosząc się od płaczu, uczeń gimnazjum; o kilka kroków przede mną szła mała dziewczynka z koszykiem. Nagle zachwiała się na nogach i padła nawznak. Z koszyka wysypały się bułki. Jak dziś pamiętam, że jedna bułka potoczyła się do małej kałuży krwi, która się zebrała na chodniku, i tu pozostała. Gdy oprzytomniałem trochę od popłochu, przeciągłego poświstu kul, grzechotania nowych salw i wrzasków uciekającego tłumu, spostrzegłem, że pozostałem samotny na chodniku. Żołnierze więcej nie strzelali, jednak, przycisnąwszy się bliżej do ściany najbliższego domu, zacząłem odwrót. Wkrótce zaszedłem za róg domu, gdzie uczułem się już bezpiecznym.

W ten sposób władze tamowały ruch na głównej arterji stolicy i nie dopuszczały do zgromadzania się publiczności.

W 13 lat później, a mianowicie w 1918 r., w Petersburgu, podczas rozkwitu czerwonej anarchji bolszewickiej byłem znowu świadkiem zupełnie podobnych wypadków. Tak samo niespodziewanie wybiegali żołnierze i strzelali do przechodniów, z tą tylko różnicą, że za carów takie wypadki zdarzały się rzadko, za komunistów zaś powtarzały się tak często, że petersburska publiczność nawet przyzwyczaiła się do tego.

Zmieniały się hasła, system rządzenia pozostawał niezmienny.

Interesy moje zmusiły mnie do wyjazdu na kilka dni do Warszawy. Rewolucja przeszła tu bardzo szybko, a reakcja i bezprawie szalały po całym kraju, już niczem niekrępowane.

Tymczasem fala rewolucyjna toczyła się dalej i dalej, na południe i wschód Rosji. Na południu powstali dumni, marzący o wolności, odważni mieszkańcy Kaukazu, na wschodzie jednoczyć się zaczęła zrewolucjonizowana oddawna ludność Syberji i szczepy mongolskie, przemocą wtłoczone w olbrzymie ciało Rosji.

W nieszczęśliwym dla Rosji 1905 r. jednocześnie spadły na imperjum dwie powodzie — jedna w postaci zwycięskiej armji japońskiej, druga — głęboko wstrząsająca podwalinami państwa, rewolucja.

ROZDZIAŁ DRUGI. W WIRZE WYPADKÓW.

W lutym 1905 r. powróciłem do Charbina. Tu dowiedziałem się o szczegółach porażek, doznanych przez wojska syberyjskie, lecz nastrój panował wszędzie doskonały. Jeszcze święcie wierzono w zwycięstwo Rosji i pokładano nadzieję w świeżych pułkach, dążących z Zachodu.

Urządziwszy swoje laboratorjum, odrazu miałem bardzo dużo pracy.

Z polecenia sztabu miałem wynaleźć materjał na smary do armat i karabinów, kół wozów obozowych i osi wagonów kolejowych, a także do fabrykacji mydła.

Po pewnym czasie zadanie to rozwiązałem. Materjałem był olej z bobów-soja, dających bajeczne wprost urodzaje w Mandżurji. Po opracowaniu systemu technicznego, urządziłem w Charbinie fabrykę. Robiłem wszelkie smary i dobre mydło, bez nagrzewania, sposobem zimnym, bardzo nieskomplikowanym i szybkim.

Od chwili powstania fabryki, na terenie wojny nie było już innego mydła i smarów, a kolej nie potrzebowała wozić tych towarów z Rosji europejskiej.

Przy tej robocie zastała mnie wiosna, tu, w Mandżurji, szybko przechodząca w lato.

Razem z pierwszemi jaskółkami, zjawiły się oddziały wojsk z europejskiej Rosji. Przybyły, jak na wycieczkę wojenną, w białych, różowych i błękitnych bluzach, i wszystkie okolice Charbina, niby kwiatami, pokryły się barwnemi grupami nowoprzybyłych żołnierzy. Przyjemnie było patrzeć na te malownicze, jaskrawe plamy na ciemno-szmaragdowem tle łąk i krzaków.

Gdy jednak pułki pchnięto na front, na Laojan, Japończycy zastosowali barwny krajobraz do celów wojennych. Przekonali się bowiem, że celować do tak malowniczo ubranych oddziałów łatwo, a więc strzelali jak do celu, wybijając do nogi nieraz całe plutony i kompanje. Wtedy dostrzeżono praktyczną różnicę w umundurowaniu japońskich żołnierzy, zabarwionem na ochronny kolor „khaki“, czyniący szeregi żołnierzy prawie niedostrzegalnemi na brunatno-zielonem tle okolicy. Zaczęły się wołania o przemalowanie rosyjskich żołnierzy na inny kolor i wymyślania na różnobarwne, jaskrawe bluzy.

Wołania te obiły się o moje laboratorjum, gdzie wkrótce opracowałem sposób otrzymywania barwnika z brunatnego węgla i farbowania żołnierskiego płótna na kolor ochronny.

Tymczasem moja fabryka mydła potrzebowała coraz większej ilości oleju bobowego. Na rynku charbińskim nie znalazłem dostatecznie dużych składów tego materjału, wyruszyłem więc na poszukiwanie terenu, gdzie można byłoby mieć oleju poddostatkiem, a skąd łatwo mógłby być dostarczany do Charbina.

Wziąwszy ze sobą swego pomocnika i dwóch kozaków, wyruszyłem doliną rzeki Sungari, stanowiącej dopływ Amuru, przepływającej przez miasto, kierując się na południe. Jeżelibym tam znalazł duże plantacje bobu, Chińczycy z łatwością mogliby mi go dowozić na swoich jednomasztowych żaglowych dżonkach, płynąc z prądem rzeki.

Miałem wskazówki, że w okolicach miasta Boduno, leżącego na prawym brzegu Sungari, mogę znaleźć zawsze obszary plantacyj bobów-soja. Wobec tego, korzystając z okazji, że z Charbina odchodził właśnie parowiec „Pogranicznik“ na południe, postanowiłem na nim popłynąć do Boduno, gdzie Sungari tworzy olbrzymi łuk, zmieniając nagle swój zachodni kierunek na wschodni. Rzeka wyryła tu sobie łożysko w miękkich pokładach „lössu“, tej, tak charakterystycznej dla Chin, żyznej gleby.

Płynęliśmy więc przeciwko wartkiemu prądowi potoku żółtej wody, podmywającej brzegi. Często zdarzało się widzieć olbrzymie bryły gliny, z pluskiem padające do wody; czasami osuwały się znaczniejsze części brzegu wraz z krzakami i drzewami, rzeka porywała je i niosła ku północy. Pomiędzy chińską dzielnicą Charbinu-Fu-dziadzia-niem a Boduno spotykaliśmy dość liczne wsie. Były to drobne osady chińskie, liczące po kilkanaście szarożółtych „fan-tze“, czyli chat, i z nieodstępną kapliczką, stojącą zwykle tuż przy brzegu rzeki w cieniu drzew. „Fan-tze“ były zbudowane z badylów „gao-lianu“, czyli prosa indyjskiego. Ten materjał budowlany jest bardzo pospolity w Chinach. Jest on bardzo podobny do łodyg naszej kukurydzy. Klatka z „gao-lianu“ oblepiona jest nazewnątrz i wewnątrz gęstą gliną, zmieszaną ze słomą; strzechę stanowią wiązanki tegoż gao-lianu, pokryte gliną i mocno ubite. O parę kroków od jednej ze ścian wznosi się zwykle stożkowaty, dziwacznej formy komin. Okna mają ramy z bambusu i są zaklejone przetłuszczonym papierem. Przez takie papierowe szyby leniwie sączy się światło dzienne, lecz przez papier nic dojrzeć nie można, co zresztą nie przeszkadza sąsiadom zaglądać do środka. W tym celu bez ceremonji palcem przebijają dziurę w papierze, i wtedy całe życie „fan-tze“ jest jak na dłoni. W kilku miejscach spostrzegliśmy wysokie wieże kwadratowe z wychodzącym na ich szczycie dymem. Były to cegielnie chińskie. O materjał dla nich było tu nietrudno, gdyż wszędzie można było znaleźć dobrą glinę.

Gdy nasz statek, lawirując po rzece, zbliżał się do brzegu, z fan-tze wybiegali mieszkańcy i z ciekawością przyglądali się nam, rzucając niezrozumiałe, urywane słowa. Zauważyłem, że gdy statek podchodził do większych wsi i zatrzymywał się dla zaopatrywania kotłów w drzewo, na pokład natychmiast wchodziło kilku uzbrojonych żołnierzy. Gdy zapytałem jednego z nich o przyczynę tej ostrożności, objaśnił mnie:

— Wszystkie te wsi wzdłuż Sungari są schroniskiem dla licznych band chunchuzów — rzekł. — Mandżurscy zaś chunchuzi są najbardziej niebezpieczni. Mają doskonałą organizację, dobry wywiad i znośne uzbrojenie. Napady na statki, szczególnie gdy wiozą one pieniądze lub broń, są dość częste. Niebezpieczny to naród — Chińczycy! Nie lubią nas!....

Nic nie odpowiedziałem żołnierzowi, chociaż wiedziałem, dlaczego Chińczycy nie lubią Rosjan. Mógłbym przypomnieć mu, że w 1899 r. amurski gubernator, generał Gribskij, kazał utopić w Amurze prawie 1000 Chińczyków — mężczyzn, kobiet i dzieci, żądając od nich, aby natychmiast opuścili granice Rosji i przepłynęli Amur, na którego przeciwległym brzegu zaczynała się już ziemia chińska. W r. 1900 podczas powstania bokserów, gdy zjednoczone wojska weszły do Pekinu, rosyjscy żołnierze rabowali bezkarnie i ohydnie. Najlepszym tego dowodem jest n. p. starożytny zegar z bronzu, srebra i emalji, stojący w muzeum miasta Chabarowska nad Amurem. Widziałem też, jak w Mandżurji obchodzono się z Chińczykami: bito ich, poniewierano, oszukiwano i rabowano. Nie wiem, ktoby mógł lubić zato Rosjan? Przynajmniej my — Polacy za to samo nienawidziliśmy rosyjskie władze, ponieważ postępowały w podobny sposób w naszym kraju. Lecz wiedziałem, że mówić żołnierzowi o tych zbrodniach rządu byłoby próżną fatygą — nie zrozumiałby, że dla kogoś, kto nie jest Rosjaninem, można czuć szacunek i traktować go, jak równego. Przeciętny Rosjanin zna tylko słabych, którymi gardzi, znęcając się nad nimi, i silnych, których się boi, płaszcząc się przed nimi.

Płynąc statkiem, zrobiłem jedno spostrzeżenie, przejmujące rozkosznym dreszczem moje myśliwskie serce. Wczesnym rankiem i w porze zorzy wieczornej widziałem stada dzikich kaczek i długie sznury gęsi, lecące na północ. Był to wiosenny przelot wodnego ptactwa. Leciało spokojnie i niewysoko, głośno i radośnie pokrzykując. Dochodził mnie nawet wyraźny szum potężnych skrzydeł gęsi i łabędzi, i skwapliwe łopotanie — kaczek. Leciały, niczego się nie obawiając, gdyż od błotnistych dżungli Syjamu, Kambodży lub Burmy nie zaznały jeszcze żadnego niebezpieczeństwa. Dopiero teraz zbliżać się zaczynały do miejsca, gdzie śmierć już czyhała na nie. Tam, za linją kolei, leżały błota, gdzie się czaili myśliwi, wyczekujący przelotu, i gdzie przez całą wiosnę grzmią strzały i padają wybite ze stada kaczki i gęsi, głucho uderzając o ziemię zranioną piersią.

Te myśli przychodzą jednak tylko w mieście, gdy się siedzi przy biurku z lampą elektryczną i telefonem, gdy z ulicy dochodzą dzwonki tramwajowe i ryk samochodów, ale tam, gdzie ciągną nad rzeką długie sznury gęsi, myśliwy nie ma żadnych skrupułów. Oczy jego rachują ptaki i mrużą się, jakgdyby już celował do nich.

Na pokładzie „Pogranicznika“ postanowiłem, po skończonej wycieczce i załatwieniu moich spraw, zapolować koniecznie. Nigdy nie wyjeżdżałem z domu bez dubeltówki i karabina, a dłuższy pobyt w kraju ussuryjskim nauczył mnie, że myśliwy bez 300 nabojów — to nie myśliwy, lecz pożałowania godny dyletant. Miałem więc ze sobą dubeltówkę Sauer’a, 12-go kalibru, karabin Henel’a i więcej — o! daleko więcej, niż 300 nabojów.

Boduno była to właściwie też wieś, z takiemiż fan-tze, jakie spotykaliśmy na brzegach Sungari, tylko że było ich bardzo dużo. Lepiły się jedna przy drugiej, tworząc szersze i węższe ulice i zaułki, pełne Chińczyków, Mandżurów, mężczyzn i kobiet, prawie nagich dzieciaków, wozów z gao-lianem, z worami z czumi-dzy, bobami i mąką, mnóstwo świń, kur i błota — błota i brudów bez miary. Na dużym placu stał większy budynek, uwieńczony dwu-piętrowym dachem chińskiej architektury i odznaczony dwoma masztami, na których powiewały długie płachty z jakiemiś hieroglifami. Budynek był otoczony niskim glinianym murem. Tu się mieścił „Ja-myń“, czyli siedziba miejscowego gubernatora „tao-taja“, i mała załoga, pełniąca czynności policji.

Ponieważ miałem dostać od tao-taja glejt ochronny, wstąpiłem do „ja-mynia“. Na ganku siedział wysoki, barczysty Chińczyk, ubrany w czerwone spodnie i takąż kurmę, czyli kurtę. Miał na sobie czerwony fartuch, oblamowany czarnemi pasami. Chińczyk obojętnie spojrzał na mnie i dalej pracował. Praca ta była w każdym razie niezwykła. Czyścił pakułami i proszkiem z cegły olbrzymi, ciężki miecz z krzywą i szeroką klingą. Przed gankiem stał mały stolik, przykryty czerwoną serwetą z dwoma czarnemi hieroglifami. O kilka kroków dalej klęczało kilku Chińczyków. Na szyjach mieli ciężkie kołnierze z grubych, krótkich, kwadratowych desek, spadających na ramiona. Ręce tych ludzi były przywiązane do długiego drąga, nogi zaś skrępowane łańcuchami.

Byli to aresztanci, wyprowadzeni z więzienia. Klęcząc pod ciężarem wżerających się w szyje i ramiona kołnierzy, przyglądali się mi z ciekawością, gwarzyli o czemś i śmieli się głośno. Czasem któryś z nich zwracał się z pytaniem do barczystego Chińczyka, czyszczącego miecz, a ten odpowiadał tubalnym, lecz spokojnym głosem.

Po chwili wyszedł „tao-taj“, mały i chudy, w czarnem jedwabnem ubraniu i w czapce z piórem pawiem i czerwoną gałką, co oznaczało oficjalny i paradny strój. Kozak-tłumacz objaśnił go, o co mi chodziło, lecz dygnitarz ukazał na czerwony stół i zaczął, uśmiechając się, coś mówić do kozaka, raz po raz kłaniając się w moją stronę.

— „Tao-taj“ przeprasza pana, że dopiero za jakie pół godziny napisze papier — rzekł kozak. — W tej chwili będzie sądził złapanych na gorącym uczynku chunchuzów. Widzi pan ten napis na serwecie stołu? Brzmi on bardzo groźnie: „Winowajco, drżyj!“ Postrach jest zasadą sądownictwa chińskiego.

— A ten człowiek z mieczem? — spytałem, już domyślając się prawdy.

— Kat! — odpowiedział kozak. — Ci ludzie z pewnością będą ścięci, bo słyszałem, że rozpytywali kata, czy potrafi jednem cięciem odrąbać głowę.....

Tao-taj tymczasem przerzucił jakieś papiery, przyłożył do nich małą pieczątkę i znowu zaczął coś mówić do nas i kłaniać się.

— Urzędnik chiński zaprasza pana, aby pan był obecny na sądzie i przy egzekucji, — objaśnił mnie mój tłumacz.

Podziękowałem i opuściłem dziedziniec „ja-mynia“, zapowiedziawszy swoją wizytę za pół godziny.

Czas ten użyłem na zwiedzenie miasta.

Szedłem więc główną ulicą Boduno, gdzie się mieściły sklepy, warsztaty rzemieślników, zajazdy, jadłodajnie, palarnie opjum i haszyszu, i domy gry.

Cała ulica była otoczona z dwóch stron masztami, na których zawieszone były czerwone i czarne deski z napisami. Były to szyldy i zarazem reklamy różnych przedsiębiorstw, mieszczących się w otwartych od frontu fan-tze.

W jednej z szop mieściła się piekarnia, czy raczej cukiernia. Kilku obnażonych do pasa i spoconych Chińczyków przyrządzało chleb zaparzany, czyli „men-to“, i różne przysmaki.

Jeden z piekarzy gniótł i walcował długą kiszkę z ciasta, aż nareszcie porwał ją i zaczął, krzycząc coś wniebogłosy, wywijać nią w powietrzu. Gruby, jak ramię ludzkie, i długi na metr, skręt ciasta zaczął się rozciągać coraz bardziej i wydłużać; piekarz bardzo zręcznie zginał go podczas ruchu i zmuszał jedną połowę okręcać się koło drugiej, znowu go wyprostowywał, coraz szybciej wywijając w powietrzu. Z ciasta zrobiła się cienka lina, którą piekarz zaczął przerzucać przez swój, ociekający potem, bronzowy grzbiet, otaczać się cały jej zwojami, aż koniec końców odrazu zwinął ją w warkocz z czterech pasm i szybko zanurzył w gotującym się bobowym oleju.

Olej zasyczał, wyrzucając kłęby pary i krople gorącego płynu, a gdy para przestała się wydobywać z kotła, piekarz szczypcami wyciągnął z oleju swoje kulinarne arcydzieło. Warkocz nabrał złocisto-bronzowej barwy i był prawie całkiem twardy. Była to „Ko-za“, ulubiony przysmak Chińczyków.

Cisnąwszy pieczywo do płaskiego bambusowego koszyka, Chińczyk zaczął wrzeszczeć na całe gardło, że ma świeżą, gorącą „Ko-za“. Zjawiło się odrazu kilku amatorów, i po chwili piekarz wałkował już nową kiszkę z ciasta, wycierał nią pot, ściekający mu z grzbietu i ramion, i reklamował przeraźliwym głosem nowy swój wytwór, który miał być jeszcze smaczniejszy od poprzedniego, spożytego przez „czcigodnego San-Lee, mądrego Pao-Kuna i cnotliwą Li-dziń“.

W ciemnych, cuchnących „fan-tze“ pracowali szewcy, krawcy, ślusarze i blacharze; dalej prowadził swój proceder golibroda, zeskrobując ostrym odłamkiem kosy włosy z chińskich twarzy i myjąc rozplecione warkocze tak gorącą wodą, że klienci wyli z bólu; zaplatał je, sztukując końskiem włosiem najmniej obfite i pokaźne i zawiązując nowemi jedwabnemi sznurami z kitą na końcach.

Przy małym stoliku siedział otyły, stary Chińczyk, uzbrojony w olbrzymie okulary w czarnej oprawie, co było oznaką jego uczoności. Miał przed sobą pudełko z tuszem, kilka pendzelków, paczkę papieru i długich kopert, z czerwonym paskiem pośrodku. Był to specjalista od pisania podań do władz, listów prywatnych i rachunków firmowych. Chińczyk w okularach też bardzo głośno zalecał swoją sztukę, która, jak zaręczał, miała skutek niezawodny.

Przy innym stoliku siedział lekarz, udrapowany w szeroki płaszcz, mając na małym, spłaszczonym nosie, dodające powagi, okulary. Wysłuchiwał skarg cierpiących na różne dolegliwości pacjentów i, nie pytając ich o nic i nawet nie patrząc, wymieniał sumę należną za lekarstwo i suchą, pomarszczoną dłonią wyciągał z szafki proszki i pigułki.

Dalej doszły mnie jakieś dzikie krzyki, jęki i obłędny śmiech, dochodzący z fan-tze o szczelnie zamkniętych oknach i drzwiach.

— Tutaj się mieszczą palarnie opjum! — zawołał towarzyszący mi kozak. — Tu „manzy“ [rosyjska pogardliwa nazwa Chińczyków, oznacza „włochaty“, z powodu noszonego przez nich warkocza] tracą nieraz cały swój majątek, umierają lub zostają obrabowani i zamordowani.

Obok mieścił się dom gry, gdzie najhazardowniejsi z ludzi na kuli ziemskiej — Chińczycy spędzają dni i noce, grając w karty, domino lub tradycyjne kości. Niezawodnie, w całych Chinach — od Amuru do granicy indo-chińskiej — nie znalazłoby się jednego nawet obywatela „Państwa Nieba“, któryby chociaż parę razy w życiu nie przegrał w tych norach całego swego majątku.

Prawie godzinę krążyliśmy po mieście. Gdy weszliśmy do „ja-mynia“, ponury i straszliwy widok uderzył moje oczy. Na ganku po dawnemu siedział kat i pakułami ścierał krew ze swego straszliwego miecza. Przed stołem sprawiedliwości leżało pięciu Chińczyków z odrąbanemi głowami. Dwa czarne, kosmate psy żłopały krew, wyciekającą z przerąbanych szyi. Na murze, niespokojnie kracząc, siedziały już wrony i kruki o potężnych dziobach.

Wkrótce wyszedł „tao-taj“ w małej, czarnej czapeczce na głowie, uśmiechnięty i uprzejmy, i podał mi przygotowany dokument, polecający moją osobę z eskortą gościnności i opiece władz w granicach obwodu Boduno. Pożegnałem dygnitarza i pośpiesznie opuściłem straszliwy ja-myń, spostrzegłszy czarną chmurę różnego drapieżnego ptactwa, krążącego nad nim.

W okolicach miasta nie znalazłem większych zapasów oleju bobowego, natomiast wskazano mi, gdzie mogę go zamówić.

Szukając koni i przewodnika, spędziłem jeszcze całą dobę w Boduno, mieszkając na statku, ładującym tu bydło dla armji. Zwiedzałem miasto i jego okolice, gdyż chciałem przekonać się o stanie przyszłego urodzaju bobów w najbliższym od Boduno obwodzie.

Niedaleko od miasta do Sungari wpada rzeka Nonni, do niej zaś Tolo, wypływająca ze wschodnich spadków grzbietu Wielkiego Chinganu. Pomiędzy tą rzeką a grzbietem gór znajduje się skrawek pustyni wschodniej Gobi, gdzie koczują Mongołowie z plemienia Kara-Kurczynów, posiadający znaczną liczbę bydła, przeważnie owiec. Chociaż piaski pustyni dotarły tu, jednak kilka mniejszych i większych rzek przecina kraj i tworzy warunki dogodne dla olbrzymich pastwisk, być może, najlepszych na całem zachodniem pograniczu mandżursko-mongolskiem, leżącem pomiędzy rzekami Tolo i Szara-Mureń.

Śród typowych Chińczyków i Mandżurów, rzucały się w oczy nadmiernie szerokie postaci Kara-Kurczynów, o płaskich twarzach z wąskiemi szczelinami czarnych, skośnych oczu. Mieli okrągłe głowy, o krótko ostrzyżonych, twardych, jeżących się włosach, i krzywe nogi, nawykłe do siodła.

Poznałem się z najbogatszym w mieście kupcem, i ten mi opowiedział o Kurczynach kilka interesujących szczegółów. Szczep ten nieraz posuwał się aż pod „wielki mur“, broniący Chiny od najazdów „barbarzyńców“ z zachodu i północy. Nieraz zdawało się potężnym „Synom Nieba“, siedzącym na tronie bogdochanów — władców Chin, że to waleczne plemię będzie groziło Pekinowi, lecz Kurczyni odchodzili na zachód i znikali bez śladu w stepach i pustyni pomiędzy Nonni i Chinganem. Ale zjawili się w XII stuleciu i ogniem i mieczem nawiedzili kraj. Było to za panowania dynastji Sung, gdy od północy grozić zaczęły Pekinowi hordy barbarzyńców Kitanów, należących do szczepu Tunguzów. W ich awangardzie szli rozrośli, dzicy Kara-Kurczynowie, pobratymcy Kitanów, i pierwsi przekroczyli „wielki mur“, szerząc mord i pożogę w odwiecznej spuściznie „Synów Nieba“. Zmusili oni przerażonych władców do opuszczenia swej tajemniczej siedziby w „zakazanem mieście“ i do założenia nowej stolicy w Nankinie na Jang-tse-kiangu. Wkrótce jednak przyszli nowi „barbarzyńcy“. Byli to Kinowie. Zwalczyli i wyparli Kitanów i Kurczynów za obręb starych Chin, a później sami ulegli odwiecznej cywilizacji tego kraju i roztopili się bez śladu w oceanie chińskim, nic po sobie nie pozostawiwszy, oprócz odrestaurowanych i wzmocnionych przez siebie murów.

Za dość wygórowane wynagrodzenie znalazłem konie i przewodnika dla siebie i swoich ludzi i rano, prawie o świcie, wyjechałem z Boduno we wschodnim kierunku, jadąc prawym brzegiem Sungari przeciwko prądowi rzeki. Miałem informacje, że w obwodzie pomiędzy małą rzeką Sila-ho a miasteczkiem Lalin, leżącem u stóp grzbietu tejże nazwy, znajdują się duże plantacje bobów i dużo drobnych fabryczek dla przeróbki bobów na olej i makuchy.

Za Boduno brzegi Sungari były znacznie mniej zaludnione. Zdarzało się nam nieraz jechać kilka godzin, nie spotykając nigdzie żadnej „fan-tze“. Obawiałem się nawet, że nie będziemy tej nocy mieli dachu nad głową, lecz obawa ta była płonna, gdyż zaraz po zachodzie słońca ujrzeliśmy niewielką osadę, z kilku chat złożoną i otoczoną gaikiem z wysokich grabów.

Zatrzymaliśmy się tu na nocleg. Przewodnik wprowadził nas do największej „fan-tze“.

Długa szopa była przedzielona cienką ścianą na dwie nierówne części.

W mniejszej mieścił się piec z wmurowanym kotłem żelaznym do gotowania strawy. W palenisku pieca płonął suchy gao-lian i kawałki drzewa, wyłowionego z Sungari; dym przechodził kanałem pod pryczą z gliny i wychodził nazewnątrz chaty przez stożkowaty komin z ubitej gliny. Prycza nosi chińską nazwę „kang“, przez cały dzień i noc bywa nagrzana, zastępując piec i jednocześnie łoże dla całej rodziny. Żadnego umeblowania oprócz słomianych mat, rzuconych na kang’u, nie dojrzałem w „fan-tze“. Kilka drewnianych misek i kubków, dwa wiadra i siekiera stanowiły cały dobytek wieśniaczej rodziny.

Gospodarz-Chińczyk krzyknął na kobiety. Weszły dwie — stara i młoda. Były brzydkie i nad wyraz brudne; patrzyły na nas zpodełba, a na wszystkie nasze pytania odpowiadały pogardliwem milczeniem.

Szybko się zakrzątnęły około kang’u, zmiotły z niego kupę śmieci, przygotowały herbatę i znikły. Urządziliśmy się na nieznośnie ciepłej pryczy i oddaliśmy się na łaskę i niełaskę całej armji pcheł, gnieżdżących się w kurzu, leżącym grubą warstwą na glinianej podłodze i w szczelinach rozgrzanego kang’u. Naprzód rozpocząłem z tą armją zawziętą walkę, prowadząc energiczne kontr-ataki, lecz później musiałem kapitulować i niecierpliwie wyglądałem świtu w obawie, że jeżeli słońce się zapóźni, mój przeciwnik wyssie ze mnie wszystką krew. Lecz słońce nie zawiodło, i pchły pierzchły, uciekając ociężałemi skokami do swoich kryjówek, pełne nadziei, że uda się im następnej nocy na nowo — użyć na mnie.

Alem uciekł, unosząc ze sobą resztki krwi i parę do nieprzytomności objedzonych pcheł... na drogę. Zresztą i te zgubiłem, trzęsąc się na siodle, wcale jednak nad tą „dotkliwą“ stratą nie rozpaczałem.

Jechaliśmy dalej brzegiem Sungari. Rozpoczęły się zarośla i wikliny, zakrywające drogę od strony rzeki. Wpobliżu brzegu zaczynała się mielizna, daleko wchodząca do rzeki. Przez gęste gałęzie krzaków ujrzałem widok, który napełnił mnie zachwytem. Na mieliznie żerowało olbrzymie stado dzikich gęsi.

Trudno mi było obliczyć, ile gęsi zasiadło na wyłaniającym się z wody piasku, lecz w każdym razie liczyć je należało na tysiące. Widocznie zatrzymały się tu na nocleg, a teraz żerowały, szukając pokarmu w zagłębieniach piasku i w małych kałużach wody, pozostałej po wylewie rzeki, lub wchodziły w wodę i łapały ryby. Zebrały się tu gęsi różnych gatunków; rozróżniłem zwykłą gęś szarą, gęś zbożową, kazarkę, pospolite w Mongolji i Tybecie koralowe ptaki „lamy“. Wpobliżu na wodzie czerniły się stadka dzikich kaczek: krzyżówki, podgorzelce, czerwonoszyje, różence, cyranki i inne, nieraz bardzo rzadkie w tych szerokościach geograficznych, rodzaje kaczek. Na środku rzeki, jak wielkie płachty białej piany, pływały srebrzyste łabędzie.

Jak zwykle na południu i wschodzie Syberji, to mandżurskie zbiorowisko wodnego ptactwa miało odrębny charakter. Zbierały się tu i razem odbywały przelot nietylko gatunki, zwykłe dla lata północnego, lecz i okazy południowe, z różnych przyczyn zabłąkane śród lecących na północ towarzyszy.

Słońce podnosiło się coraz wyżej i wyżej, zapowiadając piękny i pogodny dzień. W olbrzymiem stadzie wyraźnie dawały się zauważyć niepokój i ruch. Gęsi, rozsiane po całej piaszczystej wyspie, zaczęły skupiać się w oddzielne grupy, na czoło tych mniejszych stad wychodziły stare, doświadczone samce; reszta zajmowała przeznaczone miejsca, lub kłóciła się o lepsze, a mianowicie bliższe końca klucza, gdzie łatwiej było lecieć. Gęsi podnosiły głowy i wyciągały szyje, gotowe do lotu i wpatrzone w złoto-różowe oblicze słońca. Rozlegały się urywane, basowe głosy przywódców i żałosne pokrzykiwania innych. Jednak nie gęsi podały sygnał do dalszej powietrznej podróży. Pierwsze z cienkim krzykiem podniosły się kaczki i ze świstem i łopotem skrzydeł, rozcinając powietrze, pomknęły na północ, dokąd ciągnął je instynkt — to niewzruszone prawo natury. W milczeniu machnęły łabędzie potężnemi skrzydłami, tnąc przez chwilę wodę srebrzystemi piersiami, i wznosić się zaczęły wyżej i wyżej. Gdzieś wysoko, tuż pod obłokami, podobnemi do królewskich ptaków białością i blaskiem, zawisły na jedną chwilę, połyskując w słońcu, lecz szybko zaczęły się oddalać i, zamieniając się w falujący w przestworzu długi, czarny sznur, wolno znikały w oddaleniu i w nierozpierzchłej jeszcze mgle porannej. Z głuchem trąbieniem i szumem skrzydeł podniosły się gęsi i, formując swój szyk, zdążały za odlatującymi towarzyszami długiej i mozolnej podróży.

Mielizna opustoszała.

Długo nie mogłem się oderwać od tego, dziwnie podniecającego mnie zawsze, widoku przelotu wiosennego, gdy wspaniałe ptaki odbywają szaloną, zdawałoby się, podróż, z trzęsawisk Indyj, gdzie wylęgają się leniwe, jadowite kobry i zdradliwe, śmierć niezawodną niosące, małe i chyże węże „surinam“, gdzie w chaszczach czai się drapieżny tygrys, — aż hen! na roztopne, martwe torfowiska ujścia Jeniseju, Obi i Leny, na brzegi Oceanu Północnego z topniejącemi tam przez całe krótkie lato górami lodowemi. Pędzi je dziwny, a potężny jak życie i nieunikniony jak śmierć, instynkt, kierujący ptactwem wodnem na północ, gdzie ma zrodzić się potomstwo, młódź najsilniejsza i najbardziej do życia przystosowana. Posłuszne na zew tego instynktu łabędzie, gęsi i kaczki przebywają tysiące kilometrów, a nic je wstrzymać nie zdoła! Głód, mroźne poranki wiosenne, jeszcze gdzie niegdzie rozszalałe zimne wichry, śnieżyce, zamiecie, ulewy, i ludzie, śmierć posyłający w głębinę oceanu powietrznego, nie mogą wstrzymać skrzydlatych żeglarzy, nie mogą zmienić kierunku lotu tych ofiar instynktu i przeznaczenia. Lecą temi samemi, od wieków ustalonemi drogami, znanemi ptactwu tak dobrze, jak gościńce i drogi żelazne są znane ludziom.

Szczególne wrażenie wywierały na mnie „zbłąkane ptaki“, wraz z innemi odbywające przelot na północ. Nieraz spotykałem i zabijałem na polowaniach w Mandżurji i Syberji indyjskie gęsi, piękne, japońskie ibisy, południowe, płomienne flamingi, egipskie bociany, dążące do obcych dla nich obszarów podbiegunowych. Zawsze zastanawiałem się nad pytaniem, co kieruje temi dziećmi skwarnego słońca w ich niebezpiecznej żegludze powietrznej? Czy było to nieme wołanie samej natury, wskazującej na konieczność udoskonalenia gatunku, wychowania na surowej północy silniejszego i bardziej wytrzymałego potomstwa, które mogłoby wlać świeżą, zdrową krew w zniewieściałe, wydelikacone przez bujną przyrodę południa ciała ptaków? Czy też, być może, te „zbłąkane“ podzwrotnikowe gęsi, kaczki, flamingi i inne ptaki były „niespokojnemi duchami“, powołanemi do wielkich czynów, najeżonych trudami i niebezpieczeństwami? Może były takiemi okazami, jakie spotykamy śród ludzi, a nazywamy je, w zależności od rezultatu ich porywów — szaleńcami lub genjuszami? Kto odpowie na te pytania? W każdym razie — i w jednym i w drugim wypadku, byłem świadkiem wielkiej tragedji ptasich istot, rzuconych na łaskę i niełaskę losu, wypadku i większej lub mniejszej celności czyhających na nie ludzi, uzbrojonych w dalekonośne strzelby...

Nieraz gotów byłem nie strzelać z mojej dubeltówki do tych ptasich Kolumbów, Vasco-de-Gamów, Mendezów, Stanleyów, Liwingstonów i Nansenów, gdybym mógł w stadzie, lecącem o jakie 100 — 150 kroków nade mną, przy tajemniczem półświetle-półzmroku porannej lub wieczornej zorzy, odróżnić te niezwykłe, przedsiębiorcze i piękne okazy... Niestety! Widzi się je dopiero wtedy, gdy, brocząc krwią, padają bez życia lub śmiertelnie ranione w trzciny lub tataraki zgoła obcej dla nich i niemiłosiernej ziemi. Wstawały wtedy przede mną krajobrazy z podróży, odbytej przez ofiary mojej namiętności myśliwskiej. Widziałem żółtą wstęgę odwiecznego Nilu, ruiny królewskich Teb, z tajemnicą błogosławieństwa lub przekleństwa, skamieniałą w każdym głazie świątyń, w każdym odłamku gzymsów kolumnady; dalej przez mgłę słoneczną, przez duszne opary, przepojone wonią wybujałych kwiatów, majaczyły mi koronkowe kontury pagod Benaresu, Czajtji, minarety Allahabadu, szkarłatnej bramy Delhi; jeszcze dalej wśród jaworów, grabów i tamaryndów połyskiwały, jak topniejący w lasach śnieg, marmurowe świątynie południowych Chin i mknące do Oceanu wstęgi Perłowej rzeki i Jang-tse-kiangu... Nad tą panoramą, podobne do zwijającej się i prostującej w powietrzu pajęczyny jesiennej, lecą falujące sznury pięknych ptaków.

Widzenie jednak pierzchało bez śladu, gdyż dolatywało mnie nagle głuche trąbienie i szum potężnych skrzydeł nowego stada gęsi... Podnosiłem broń i strzelałem w dumne, silne piersi ptaków, i już nie myślałem o tem, że ołów ma przerwać nić życiową jakiegoś ptasiego marzyciela lub odważnego konkwistadora.

Tym jednak razem, gdy widziałem olbrzymie zbiorowisko gęsi na wyłaniającej się z Sungari mieliznie, nie strzelałem. Odprowadziłem wzrokiem znikające na horyzoncie stada ptaków i ruszyłem dalej.

Droga szła ciągle brzegiem rzeki i na lewo ode mnie ciągnęły się nieskończone połacie pól prosa — gao-lianu, czu-midze i pszenicy, przerywane pasmami plantacyj maku i bobów. Na swoich małych zagonach pracowali już Chińczycy i Mandżurowie.

Małe osady i pojedyńcze fan-tze stały w znacznej odległości od brzegu, w cieniu wysokich drzew.

Około godziny czwartej po południu napotkaliśmy szmat drogi trudnej do przebycia. Duża przestrzeń pól była zalana wodą, droga zaś zamieniła się w grząskie bagno, pełne wybojów i dołów, do których co chwila wpadały nasze konie. Wkrótce zmieniliśmy się w posągi, świeżo ulepione z gliny, gdyż od stóp do głów byliśmy pokryci lepkiem, żółtem błotem.

Spotkaliśmy paru Kurczynów, kiwających się na ostrożnie kroczących wielbłądach. Opowiedzieli naszemu przewodnikowi, że na grzbiecie La-Lin, tej zimy tonącym w śniegu, niespodziewanie spadły ciepłe deszcze. Od nadmiaru wody kilka mniejszych rzeczek wezbrało i wyszło z brzegów, zatapiając dużą przestrzeń pól.

Istotnie jechaliśmy przez parę godzin po wodzie, nieraz gubiąc drogę i trafiając na topieliska, w jakie się zamieniła żółta, urodzajna ziemia orna. Z wody sterczały: ściernisko gao-lianu, łodygi kukurydzy, małe krzaki wikliny i dębów. Na trochę wyższych miejscach było sucho i tam się roiło od różnych istot żyjących. Śmigały zające, szukając tu ratunku przed powodzią, tak, jak i myszy polne, a na jednym pagórku, porośniętym dębiną, dojrzałem rudo-ogniste lisy, czające się w krzakach. Nad zalaną miejscowością z krzykiem latały w różnych kierunkach: bekasy, dubelty, czajki, brodźce i inne gatunki kuligów, przysiadając na chwilę na wystających z wody kamieniach lub kępkach i znowu rozpoczynając pełen niepokoju lot.

Jednak gdy słońce już się zaczęło zniżać, dotarliśmy do łańcucha pagórków, gdzie droga znowu stała się możliwą, i gdzie na skraju niewielkiego gaiku ujrzeliśmy wieś, złożoną z 50 — 60 domów. Była to Sila-ho — cel mojej wyprawy. Istotnie, zbliżając się do wsi, zobaczyłem obszerne pola bobowe, a o kilkaset kroków od chat osady długie szopy, gdzie się mieściły „fabryki“ oleju.

W gaiku stały duże, z grubych desek sklecone pudła, przywalone zwierzchu kamieniami. Niektóre z tych pudeł były pomalowane na czerwono, inne były sklecone z prostych, nieheblowanych, już sczerniałych desek.

Znałem te pudła. Były to trumny ze zwłokami zmarłych. Chińczycy mają naogół dużo kłopotu ze swymi nieboszczykami, gdyż, podług przepisów wiary, mogą grzebać zmarłych wyłącznie w szczęśliwe dni. Ponieważ określenie szczęśliwego dnia należy do kapłanów buddyjskiego wyznania, czy lao-tze, więc stopień zamożności decyduje o pożądanym terminie. Biedni wcale nie mogą się doczekać przyjścia szczęśliwego dnia i ze smutkiem spozierają, jak szczury i myszy, a czasem nawet psy i świnie zjadają zwłoki bliskich i drogich im ludzi.

Wójt wioski przyjął nas bardzo gościnnie, ujrzawszy papier od tao-taja, ulokował nas w dość czystej fan-tze i zwołał rolników na naradę w sprawie dostarczania do Charbina oleju bobowego. Wkrótce miałem już podpisaną umowę z mieszkańcami Sila-ho i upoważnienie dla wójta na podpisanie umowy z sąsiedniemi obwodami.

Przenocowawszy we wsi, poszedłem ze swoim kozakiem-tłumaczem, Mikołajem, obejrzeć fabryki oleju.

W długich szopach stały duże i ciężkie, z kamieni wyciosane, żarna; obracały je konie z zawiązanemi oczami. Te kamienie, sunąc po podłożu kamiennem, gniotły podsypywane ciągle ziarna bobu i wyciskały z nich „tu-ju“ — olej bobowy, ściekający do drewnianego basenu, skąd czerpano go do pudeł drewnianych lub plecionych koszyków. W sąsiedniej szopie robiono pudła i kosze. Fabrykacja ta niczem się nie różni od europejskich robót stolarskich lub koszykarskich, z wyjątkiem jednego, a mianowicie zastosowania tych przedmiotów do przewożenia płynów, jakim jest olej bobowy. W tym celu pudła i kosze są oklejane wewnątrz kilkoma warstwami papieru, połączonemi specjalnym klejem z mąki i krwi. Jest to bardzo trwały klej, gdyż otrzymywałem nieraz kosze, zawierające po pół tonny oleju, a dochodziły one w zupełnie dobrym stanie, chociaż nieraz przebywały przedtem długą drogę statkiem lub koleją.

Po oględzinach fabryki oleju mogłem się uważać za wolnego i postanowiłem, czekając, aż wypoczną nasze konie, zapolować.

Wziąłem ze sobą Mikołaja i wyszedłem, kierując się na północ, w zamiarze dotarcia do nawiedzonej przez powódź miejscowości, gdzie zauważyłem dubelty i bekasy.

Długo szliśmy przez niewysokie pagórki, z niskiemi zaroślami dębiny. Często wyrywały się z głośnym krzykiem i łopotaniem skrzydeł, mieniące się wszystkiemi barwami, samce-bażanty i szare kury. Strzelałem do samców kilka razy, lecz bez powodzenia, gdyż wylatywały daleko, a, idąc na dubelty, miałem ze sobą tylko drobny śrut.

Nie udało mi się tego dnia zażyć dobrego polowania. O jakie 3 — 4 kilometry od wioski ujrzeliśmy samotną fan-tze, stojącą na dnie dość głębokiego jaru. Przy domku stały dwa osiodłane konie. Gdy do fan-tze pozostawało jakieś paręset kroków, wypadło z niej dwóch Chińczyków. Bardzo sprawnie wskoczyli na siodła i, trzymając w ręku karabiny, szybko pomknęli w stronę ujścia jaru, gdzie znikli za zakrętem. Zjawili się jednak wkrótce na pagórku, zatrzymali się i bacznie nam przyglądali.

— To patrol chunchuzów... — szepnął do mnie przestraszony kozak. — Wracajmy!

W tych warunkach polowanie było niemożliwe, gdyż łatwo moglibyśmy wpaść w ręce bandytów chińskich, którzy w czasie wojny rosyjsko-japońskiej okrutnie obchodzili się z „mau-dza“, jak nazywali wszystkich Europejczyków. Powróciliśmy więc do wsi i tegoż dnia odjechaliśmy do Charbina. Dowiedzieliśmy się, że z sąsiedniej, nadbrzeżnej wioski Tun-Sy ma odpłynąć dżonka żaglowa z ładunkiem jaj i kur do Fu-dzia-dzianu, przedmieścia Charbina. Kazałem przewodnikowi, aby odstawił nasze konie do Boduno, sam zaś ze swoimi ludźmi wsiadłem na dżonkę i bardzo prędko z prądem bystrej Sungari dotarłem do Charbina, gdzie czekały na mnie niespodzianki.

ROZDZIAŁ TRZECI. DO LASU!

W Charbinie znalazłem pismo od sztabu armji, z wiadomością, że jestem nagrodzony krzyżem Św. Stanisława i mianowany konsultantem-chemikiem sztabu. Jednocześnie otrzymałem też nowe zlecenie, za wypełnienie którego omal nie zapłaciłem życiem. Sztab polecił mi jak najśpieszniejsze zorganizowanie na wielką skalę wypalania węgla drzewnego dla potrzeb warsztatów wojskowych, ponieważ na terytorjum Mandżurji nie było żadnej koksowni. Wyznaczono dla mnie specjalną koncesję leśną, gdzie miałem działać.

Prawie równolegle z biegiem Sungari, o jakie 300 kilometrów od Charbina na północo-wschód przechodzi lesisty grzbiet Tschan-Kwan-Zai-Lan, stanowiący południową odnogę gór Małego Chinganu. W lasach zachodnich spadków Tschan-Kwanu znajdowała się oddana mi do eksploatacji koncesja leśna, wpobliżu małej stacji wschodnio-chińskiej kolei — Udzimi.

Tegoż dnia wyjechałem obejrzeć teren moich przyszłych prac i uplanować ich przebieg. Udzimi składało się z malutkiego budynku stacji, gdzie się mieścił telegraf i personel urzędniczy, i z długiej szopy murowanej; tu mieszkali robotnicy i kilku kozaków. Tuż za budynkami stacji rozpoczynały się lasy. Zabrawszy z sobą dwóch kozaków, wyruszyłem do lasu. Stanowiły go drzewa liściaste i iglaste, a była to prawdziwa knieja, gdyż pomiędzy drzewami rosły gęste, prawie nie do przebycia, krzaki. Las nie był zdatny do ścinania go na budulec, lecz do wypalania węgla był to materjał dobry. Szliśmy dość szeroką ścieżką, wyrąbaną w lesie. Ślady ludzkich nóg i kopyt końskich widziałem na błotnistych częściach ścieżki. Widocznie była dość uczęszczana; istotnie doprowadziła nas do małej rzeczki, z szumem i pluskiem pędzącej z gór, a na jej brzegu zobaczyliśmy małą wioskę chińską, Ho-Lin. Otaczały ją małe pola gao-lianu, maku i bobów, a dalej, pnąc się na góry, ciemno-zieloną ścianą stał las.

Ponieważ musiałem mieć sporo robotników do rąbania lasu, postanowiłem stąd rozpocząć swoją pracę. Jednak wieśniacy, należący do mandżurskiego szczepu Daurów, nie chcieli najmować się na robotników. Przystali natomiast na to, aby moi ludzie zamieszkali w ich fan-tze. Było to w każdym razie dogodne dla mnie, gdyż w Ho-Linie mogłem mieć pewną ilość pożywienia dla robotników.

Powróciłem nazajutrz do Charbina i rozpocząłem organizację nowego przedsiębiorstwa. Pojechałem do Fu-dzia-dzianu, chińskiego przedmieścia niedawno powstałego Charbina rosyjskiego, zaludnionego prawie przez pół miljona Chińczyków. To mrowie ludzkie gnieździło się w zwykłych fan-tze, oraz w licznych hotelach i zajazdach; nu przedmieściach i na brzegu Sungari uboższa ludność mieściła się w norach, wykopanych w ziemi, w straszliwych barłogach ostatecznej nędzy. Śród niskich fan-tze, stały teatry chińskie, budynki, gdzie urządzono restauracje, salony gry w karty i kości; w wąskich zaułkach kryły się palarnie opjum i haszyszu i najbiedniejsze, najbrudniejsze zajazdy, do których wstęp nie był bezpieczny dla zamożniejszego, dostatnio ubranego gościa. Tu znajdywali przytułek bandyci-chunchuzi, grasujący w okolicach Charbina, tu, w lochach, w labiryncie wąskich przejść podziemnych kryli się Chińczycy — lokaje, kucharze, praczki i niańki, nieraz okradający lub nawet mordujący swoich chlebodawców.

W dobie wojny rosyjsko-japońskiej Fu-dzia-dzian przedstawiał olbrzymią wieś i tylko flagi nad ja-myniem oraz załoga chińska świadczyły o tem, że jest to miasto duże i mające wielkie znaczenie handlowe i polityczne.

Byłem w Fu-dzia-dzianie w 16 lat później i nie poznałem miasta. Zjawiły się czteropiętrowe kamienice, murowane teatry, świątynie, pałac miejscowego tao-taja i fu-du-tana, olbrzymie sklepy, składy handlowe i inne atrybuty prawdziwego miasta, jak naprzykład — dorożki, samochody, wózki dwukołowe, popychane przez biało ubranych kulisów chińskich. W opisywanym zaś przeze mnie czasie ulicami płynęły potoki zlewów miejskich, piętrzyły się pagórki różnych śmieci, w których grzebały świnie i kury, staczały krwawe walki głodne psy, bijące się o znalezioną kość lub resztki trupa ludzkiego.

Dano mi dokładny adres kupca chińskiego Tun-Ho-Sana, dostarczającego zarządowi kolei potrzebnych robotników. Zastałem go w domu i szybko załatwiłem sprawę. Obiecał mi, że nazajutrz już wyprawi do Udzimi 300 robotników do rąbania lasu. Uprzedził mię, żebym nigdy nie brał robotnika bez jego pośrednictwa. Gdy dojrzał ironiczny uśmiech na mojej twarzy, rzekł poważnym głosem:

— Niech pan nie myśli, że chodzi mi o zarobek! Bynajmniej nie! Dając panu robotników, posyłam wyłącznie znanych albo osobiście mnie albo innym firmom ludzi. Mogę ręczyć panu, że będą to uczciwi ludzie. Tymczasem wynajmując luźnych Chińczyków, łatwo może pan natrafić na chunchuzów i mieć z nimi dużo przykrości.

Oznajmiwszy Tun-Ho-Sanowi, że za dwa dni będę w Udzimi, gdy już ludzie się ulokują, odjechałem.

Następny dzień zeszedł mi na poszukiwaniu pomocników. Znalazłem ich wśród techników zarządu kolei wschodnio-chińskiej. Jeden nazywał się Kazik, drugi Samsonow. Obaj byli rodem z metalurgicznych obwodów na Uralu i byli obznajmieni niemal od dzieciństwa z wypalaniem węgla.

Byli to ludzie młodzi, lecz całkiem do siebie niepodobni. Kazik był prawie olbrzymem. Takich szerokich ramion i piersi z pewnością nikt nigdy nie miał, z wyjątkiem chyba mego towarzysza w Środkowej Azji, agronoma, opisanego w książce „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów“. Kazik przy całej swojej szerokości był chudy, ale się zdawało, że ciało jego było splecione z grubych rzemieni. Ruchy miał szybkie i zwinne. Niebieskie oczy miały jasne i śmiałe spojrzenie, rozjaśniające figlarną i zawsze wesołą twarz.

Samsonow był małego wzrostu, o jasnych, pięknie wijących się włosach, miękkim i melancholijnym wyrazie bladej twarzy i dużych, rozmarzonych, piwnych oczach.

Obaj bardzo mi się podobali i natychmiast prosiłem zarząd kolei, aby byli delegowani do mego rozporządzenia.

Nazajutrz w moim służbowym wagonie jechaliśmy już do Udzimi.

Ku wielkiemu swemu zadowoleniu dowiedziałem się, że Kazik był zapalonym myśliwym, a ponieważ widziałem już tę ciemną, gęstą knieję „tajgi“ mandżurskiej, więc obiecywałem sobie rozkosze myśliwskie; mieć dobrego towarzysza polowania jest rzeczą przyjemną, a w warunkach dzikiego kraju wprost niezbędną. W rozmowie dowiedziałem się, że Kazik i Samsonow znają się oddawna i są w przyjaznych i zażyłych stosunkach ze sobą. Gdy moi pomocnicy potrochu oswoili się ze mną, Samsonow odwołał mnie na stronę i rzekł:

— Panie naczelniku! Jestem od roku żonaty i ciężko mi było porzucić żonę. Będę prosił pana o pozwolenie na sprowadzenie jej do Udzimi natychmiast, gdy już praca pójdzie swoim torem i gdy będziemy mieli stałe miejsce pobytu.

Zgodziłem się zaraz, gdyż dojrzałem błagalne błyski w oczach i drżące usta pięknego chłopaka, ale jednocześnie spostrzegłem jeszcze jedną okoliczność.

Samsonow rozmawiał ze mną cichym głosem, prawie szeptem. Gdy się nagle odwróciłem, zobaczyłem Kazika. Siedział do mnie plecami, ale głowę miał odwróconą tak, aby lepiej słyszeć rozmowę. Z całej postaci Kazika wyczuwałem naprężenie, widoczne było, że chciał dosłyszeć naszą rozmowę, toczącą się w drugim końcu wagonu.

Jak zwykle ze mną bywa, wyczułem jakąś troskę w duszach obydwóch młodzieńców, z którymi los mnie związał.

Zacząłem rozmowę z Samsonowem i wkrótce już wiedziałem, że poznał się ze swoją żoną w Charbinie, gdzie pracowała jako przepisywaczka na maszynie na kolei i że zaznajomił go z nią Kazik, jego przyjaciel z lat dziecięcych.

— Czy pan Kazik też żonaty? — zapytałem.

— Nie! — zawołał Samsonow — Kazik tak młodo się nie ożeni.

— Dlaczego?

— Bo to widzi pan — zaczął szeptać Samsonow, z obawą spoglądając na siedzącego przyjaciela. — Kazik — dumna sztuka, ambitna, i wymaga od życia bardzo dużo!

— Nie rozumiem, niech pan wytłumaczy? — poprosiłem Samsonowa, bardzo zaciekawiony jego słowami.

— Kazik jest synem prostego robotnika, ale uparł się, że wypłynie na szeroki prąd, uczy się zawzięcie, pracuje, zarabia wszędzie, gdzie tylko może. Ja nawet nie wiem, kiedy on śpi! Przysiągł sobie, że będzie bogaty, wykształcony i równy najwyższym. Żona stałaby mu na przeszkodzie, więc nie chce się żenić.

Mówiąc to, Samsonow oczy spuścił i westchnął. Na tem się rozmowa urwała.

W kilka godzin później byliśmy już na stacji Udzimi. Gdy mój wagon odczepiono od pociągu i postawiono na torze zapasowym, stawił się u mnie mały, krępy wachmistrz kozacki, nazwiskiem Szum, i odraportował, że dostał z Charbina depeszę, aby dać mi na terenie robót eskortę wojskową. Donosił więc, że wachmistrz Łyświenko z ośmiu kozakami już są posłani przez niego do wioski Ho-Lin, gdzie oczekują na moje rozkazy. Od Szuma dowiedziałem się, że moi Chińczycy już przybyli i poczęści rozlokowali się po chatach wieśniaków, poczęści zaczęli budować dwie szopy z kang’ami i jedną zimną dla przechowywania żywności.

Wkrótce byliśmy już w Ho-Linie i zatrzymaliśmy się w chacie miejscowego wójta, gdzie też złożone zostały nasze rzeczy.

Powitał mnie tu i przedstawił się wachmistrz Łyświenko, już niemłody, rudy kozak z krzyżem św. Jerzego na piersi, otrzymanym za waleczność podczas wojny z bokserami w r. 1900, gdy rosyjskie wojska z obwodu Amurskiego przekroczyły „wielki mur“ i weszły do Pekinu, pod dowództwem generała N. P. Liniewicza.

Przed moją fan-tze stanęło ośmiu młodych kozaków, podkomendnych wachmistrza, i sprezentowało przede mną broń.

Tegoż wieczora wyznaczyłem plac, gdzie miały stanąć piece węglowe i podzieliłem czynności pomiędzy Kazikiem a Samsonowem. Pierwszy miał przygotować plac pod piece i wystawić je, drugi — zarządzić wyrąbywanie lasu i zwożenie drzewa do pieców.

Już przy tych pierwszych dyspozycjach swoich przekonałem się, że będę zmuszony przeprowadzić małą linję podjazdową od stacji Udzimi w głąb lasów, aby móc podwozić do pieców drzewo, gdy wyrąbiemy najbliższe działki leśne na koncesji. Tegoż wieczora, pisząc obszerny raport do Charbina i do sztabu armji, słyszałem stuk siekier Chińczyków, pracujących w lesie, krzyki robotników i głuchy łoskot padających drzew.

Trwała ta przygotowawcza praca przez cały tydzień, w ciągu którego oczekiwałem na odpowiedź co do projektowanej podjazdowej kolejki. W końcu tygodnia plac był wykończony i w jednym końcu jego wznosił się pierwszy piec. Właściwie nie był to piec w pełnym tego słowa znaczeniu. Był to stos, złożony z długich kawałów drzewa, z dwoma kanałami: jednym pośrodku, zrobionym z trzech mocnych palów, głęboko wkopanych w ziemię i pokrytych grubą warstwą gliny; drugim — z dwóch poziomo położonych na ziemi belek. Gdy stos był już wykończony, pokryto go szczelnie darniną, przysypano piaskiem i ziemią z gliną, ubito i podpalono od dołu; gdy się na dobre rozpalił i ze szczytu buchał nietylko dym, lecz nawet i płomienie, Kazik przykrył grubą darniną otwory obu kanałów. Od tej chwili drzewo w piecu tylko się tliło powoli, dystylując się i tworząc smołę, która paliła się, i węgiel — cel naszych zabiegów.

Gdy przyszła odpowiedź na mój raport, zapraszająca mnie do Charbina dla zestawienia kosztorysu kolejki, na placu wznosiło się już kilka „uralskich“ pieców węglowych, takich samych, w jakich spalono prawie doszczętu wszystkie lasy w fabrycznych obwodach gór Uralskich. Dla mnie, jako dla chemika i przyrodnika, taki sposób eksploatacji lasów wydawał się wprost barbarzyńskim, postanowiłem więc spróbować wystawić piec murowany, pozwalający prowadzić wypalanie węgla bez przerwy, z oddzielaniem smoły, która mogła znaleźć zastosowanie w armji, naprzykład do smarowania osi wozów w taborach wojskowych.

Dowiedziałem się, że o jedną stację od Udzimi istnieje duża cegielnia chińska, więc o budulec nie było trudno. Zestawiłem kosztorys i w swoim wagonie robiłem plany przyszłego, prawdziwie fabrycznego pieca.

Jednocześnie ze wznoszeniem pieców, prowadzono budowę koszar dla robotników i domu mieszkalnego dla moich techników i kozaków. Miały to być zwykłe fan-tze, tylko bez kang’ów, lecz ze zwyczajnemi piecami i kuchnią europejską.

Pojechawszy ze swoim projektem kolei i dużego pieca fabrycznego do Charbina, przesiedziałem tam około dwóch tygodni. Kazik regularnie donosił mi telegraficznie o przebiegu pracy. Wiedziałem, że plac rozszerza się codziennie, że na nim stało już około 40 pieców uralskich, wypuszczających dziennie sporo węgla, że technicy, żołnierze i robotnicy mieli już mieszkania, że rozpoczęto już prowadzenie kolejki podjazdowej i w tym celu zwieziono 20 kilometrów starych szyn, starą lokomotywę i dziesięć platform.

Gdy powróciłem do Udzimi, mogłem już przejechać do Ho-Linu „własną“ koleją. Prawda, że stara lokomotywa, klekocząc i chrzęszcząc wszystkiemi swemi gnatami, wiozła mnie niezbalastowanym plantem bardzo długo, jednak dowiozła. Nie poznałem Ho-Linu. Obok wsi powstała druga osada. Stały tu fan-tze z kang’ami dla Chińczyków, „dom mieszkalny“ z wysokiemi kominami z blachy i z werandą, oplecioną chmielem mandżurskim, duże składy węgla i magazyny żywności i narzędzi, w oddaleniu zaś kurzyły się szeregi pieców, wzniesionych przez moich techników. Knieja mandżurska, ten ciemny gąszcz z drzew i krzaków, przeplatanych dzikiem winem, chmielem i innemi pnącemi się roślinami, zdawało się, ulękła się najścia ludzi i pierzchła, obnażając gołą, żółtą ziemię. Las był wyrąbany dokoła, i zrozumiałem wtedy, że miałem rację nalegać na zbudowanie kolei. Widziałem teraz wyraźnie, że za jakiś miesiąc lub dwa będę zmuszony dowozić drzewo do pieców z dalszych części lasu. Składy były przeładowane węglem, węgiel leżał w stosach, przykryty przed deszczem kawałami zdartej z drzew kory.

Już mogłem wywozić węgiel, lecz trzeba było czekać na ukończenie kolei.

Wieczorem Samsonow zaprosił mnie na herbatę do swego mieszkania. Na małej werandzie, udekorowanej chmielem, spotkała nas młodziutka kobieta. Była to żona Samsonowa — pani Wiera. Stanowiła rażący kontrast z mężem. Samsonow miał bladą, melancholijną twarz i smutne, rozmarzone oczy, ze spadającemi na nie miękkiemi, wijącemi się kosmykami włosów, żona zaś jego była uosobieniem bujnego zdrowia, temperamentu i wesołości, która tryskała z ciemnego rumieńca twarzy, z czarnych pałających oczu i pełnych, zmysłowych ust.

Oprowadzili