Opowiadania nowojorskie - Henry James - ebook

Opowiadania nowojorskie ebook

Henry James

0,0
55,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2012
Opis

 

Dziewięć opowiadań. Różnorodne portrety ludzi i miasta: od cierpko humorystycznego Epizodu międzynarodowego, opisującego podróż dwóch młodych Anglików za ocean, po Niezły narożnik, którego bohater powraca do Nowego Jorku po trzydziestu trzech latach nieobecności, by spotkać swojego sobowtóra; od Johna Lennoxa w Historii pewnego arcydzieła, poznającego dzięki obrazowi prawdę o swojej narzeczonej, po odkrywającą swoją kobiecą tożsamość Catherine Sloper, bohaterkę Placu Waszyngtona - opowiadania, które wielu uważa za jedno ze szczytowych osiągnięć pisarza. Opowiadania nowojorskie to podróż ścieżkami pamięci po mieście, którego już nie ma, migawki robione na przestrzeni czterdziestu lat. James, mistrz detalu i półcienia, rejestruje tu grę przelotnych spojrzeń i drobnych gestów, kreśli subtelny obraz relacji międzyludzkich i jak zwykle okazuje się wirtuozem niedopowiedzeń.

 

Utwory Jamesa o Nowym Jorku ujawniają przede wszystkim gniew, niepodobny do żadnego innego Jamesowskiego gniewu, gniew wywołany tym wszystkim, co mu odebrano - jak postąpiono, w imię komercji i materialnego postępu, z miastem, które kiedyś znał. Nie jest to wszakże zwykły gniew z powodu destrukcji rzeczy pięknych i znajomych; to uczucie znacznie dziwniejsze i bardziej skomplikowane, zasługujące na większą uwagę.

(z przedmowy)

 

Gniew Jamesa na Nowy Jork to złość wzgardzonego kochanka, kogoś, kto stracił coś pięknego i delikatnego.

„The New York Times"

 

James jest w Polsce najmniej znanym z klasyków anglosaskiej powieści. Był rozdarty między Stanami Zjednoczonymi, w których się urodził, a Wielką Brytanią, która stała się jego ojczyzną z wyboru. A zderzenie skorumpowanej Europy i prostodusznej Ameryki uczynił osią swych książek. Dwa wielkie tematy Jamesa to miłość i pieniądze. Na tych krosnach tka fabuły o kobietach niewinnych i zepsutych, wodzonych na pokuszenie i kuszących.

Juliusz Kurkiewicz, „Gazeta Wyborcza"

 

Henry James jest w historii powieści tym, kim Szekspir w dziejach poezji.

Graham Greene

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 869

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Hen­ry Ja­mes

Opo­wia­da­nia no­wo­jor­skie

Prze­ło­ży­ła Bar­ba­ra Ko­peć-Umia­stow­ska

Do­fi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mi­ni­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­we­go

Pra­gnie­my ser­decz­nie po­dzię­ko­wać za go­ścin­ność In­ter­na­tio­nal Wri­ters and Trans­la­tors’ Cen­ter of Rho­des (Διεθνες Κεντρο Συγγραφεων και Μεταφραστων Ροδου), gdzie we wrze­śniu i paź­dzier­ni­ku 2010 zo­stał prze­tłu­ma­czo­ny frag­ment ni­niej­szej książ­ki.

Ty­tuł ory­gi­na­łu: The New York Sto­ries of Hen­ry Ja­mes

Se­lec­tion and in­tro­duc­tion © Colm Tó­i­bín, 2006.

The book was ori­gi­nal­ly pu­bli­shed by „The New York Re­view of Bo­oks” in the USA in 2005.

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Bar­ba­ra Ko­peć-Umia­stow­ska, 2012

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two W.A.B., 2012

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two W.A.B., 2012

Wy­da­nie I

War­sza­wa 2012

PRZEDMOWA

Nowy Jork Henry’ego Jamesa

Hen­ry Ja­mes wła­ści­wie już na sa­mym po­cząt­ku li­te­rac­kiej ka­rie­ry wy­raź­nie okre­ślił swo­je sta­no­wi­sko. Nie za­mie­rzał być pi­sa­rzem za­an­ga­żo­wa­nym ani ko­men­ta­to­rem spo­łecz­nym – za­mie­rzał wni­kać pod pod­szew­kę zja­wisk, ba­dać za­wi­ło­ści i ka­pry­sy uczuć w związ­kach mię­dzy ludź­mi, a zwłasz­cza mię­dzy męż­czy­zna­mi i ko­bie­ta­mi. Ale upo­rczy­we mo­ty­wy twór­czo­ści Ja­me­sa, ta­kie jak chci­wość i ob­łu­da, roz­cza­ro­wa­nie i wy­rze­cze­nie, po­ja­wia­ły się tak­że w pry­wat­nej sfe­rze jego ży­cia; i to za spra­wą jego ta­len­tu sfe­ra ta wy­da­je się dzi­siaj bar­dziej dra­ma­tycz­na i roz­le­glej­sza niż wszel­ka prze­strzeń za­miesz­ka­na przez wła­dzę lub biz­nes.

Sam Ja­mes był po­sta­cią skom­pli­ko­wa­ną, nie­jed­no­znacz­ną i ta­jem­ni­czą; wie­le nur­tu­ją­cych go pro­ble­mów naj­wy­raź­niej nie do­cze­ka­ło się roz­strzy­gnię­cia. Oso­bo­wość pi­sa­rza, po­dob­nie jak styl jego póź­nej pro­zy, na­le­ża­ły do świa­ta, w któ­rym nic nie da się ła­two na­zwać, niu­ans jest bar­dziej na­ma­cal­ny od fak­tu, a mi­go­ta­nie świa­do­mo­ści cie­kaw­sze niż kon­kret­na wie­dza. Ja­mes, nade wszyst­ko, był po­wścią­gli­wy. Jako ar­ty­sta ab­so­lut­ny, w li­te­ra­tu­rze eks­plo­ro­wał głów­nie ar­chi­tek­tu­rę i ton; spe­cja­li­zo­wał się w tym, co roz­waż­ne, prze­my­śla­ne i pod­da­ne kon­tro­li, i by­najm­niej nie pra­gnął ob­na­żać przed czy­tel­ni­kiem du­szy.

Nie­mniej, czy­ta­jąc mię­dzy wier­sza­mi utwo­rów Ja­me­sa w po­szu­ki­wa­niu wska­zó­wek, moż­na wy­chwy­cić mo­men­ty, w któ­rych au­tor jest bli­ski zdję­cia ma­ski. Nie­któ­re opo­wia­da­nia, pi­sa­ne w po­śpie­chu i dla pie­nię­dzy, być może zdra­dza­ją wię­cej, niż za­mie­rzał. Czę­ściej niż w po­wie­ściach zda­rza­ją się tu pęk­nię­cia w cięż­kiej zbroi, chro­nią­cej sek­su­al­ność pi­sa­rza, na mgnie­nie oka uka­zu­ją­ce jego naj­głęb­sze i naj­mrocz­niej­sze oba­wy. Ta­kie opo­wia­da­nia to mię­dzy in­ny­mi Wy­cho­wa­nek1, Be­stia w dżun­gli2 orazAu­tor „Bel­traf­fia”3 – hi­sto­rie ostroż­ne i wy­wa­żo­ne, któ­re jed­nak wy­raź­nie do­wo­dzą, że te­ma­ty za­ka­za­nej mi­ło­ści czy chy­bio­nej lo­jal­no­ści nad­zwy­czaj Ja­me­sa in­te­re­so­wa­ły, po­dob­nie jak pro­blem ozię­bło­ści płcio­wej.

A za­tem moż­li­we jest wy­śle­dze­nie wy­sił­ków Ja­me­sa – nie­kie­dy nie­świa­do­mych i bez­wied­nych, naj­czę­ściej jed­nak cał­kiem ce­lo­wych – aby ukryć i jed­no­cze­śnie zgłę­bić kwe­stie dlań istot­ne, lecz kło­po­tli­we. Na przy­kład, idąc tro­pem za­war­tych w jego bo­ga­tej spu­ści­znie od­nie­sień do An­glii, Ir­lan­dii, bra­ta – Wil­lia­ma – czy po­wie­ścio­pi­sar­ki Geo­r­ge Eliot, moż­na od­kryć spo­re ob­sza­ry wa­hań i nie­jed­no­znacz­no­ści, a tak­że dziw­nie sprzecz­ne tezy, do­wo­dzą­ce, że spra­wy te były dla Ja­me­sa bar­dzo waż­ne, tak waż­ne, że po­ja­wia­ją się w wie­lu od­sło­nach i prze­bra­niach.

Pierw­szo­rzęd­nym przy­kła­dem ta­kie­go ob­sza­ru, któ­re­go gra­ni­ce po­zo­sta­ły za­tar­te, a to­po­gra­fia nie­okre­ślo­na, jest Nowy Jork. Utwo­ry Ja­me­sa o No­wym Jor­ku ujaw­nia­ją przede wszyst­kim gniew, nie­po­dob­ny do żad­ne­go in­ne­go Ja­me­sow­skie­go gnie­wu, gniew wy­wo­ła­ny tym wszyst­kim, co mu ode­bra­no – jak po­stą­pio­no, w imię ko­mer­cji i ma­te­rial­ne­go po­stę­pu, z mia­stem, któ­re kie­dyś znał. Nie jest to wszak­że zwy­kły gniew z po­wo­du de­struk­cji rze­czy pięk­nych i zna­jo­mych; to uczu­cie znacz­nie dziw­niej­sze i bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne, za­słu­gu­ją­ce na więk­szą uwa­gę.

Wspo­mnie­nia z pierw­szych czter­na­stu lat ży­cia pi­sa­rza, A Small Boy and Others [Mały chło­piec i inni], któ­re sześć­dzie­się­cio­ośmio­let­ni Ja­mes opu­bli­ko­wał w roku 1913, rok po śmier­ci swe­go bra­ta Wil­lia­ma, od­zna­cza­ją się in­ten­syw­ną dro­bia­zgo­wo­ścią. Więk­szość z przy­wo­ła­nych tam wi­do­ków i scen roz­gry­wa się w No­wym Jor­ku lat 1848–1855, w okre­sie mię­dzy spro­wa­dze­niem się ro­dzi­ny Ja­me­sów do mia­sta a ich wy­jaz­dem do Eu­ro­py. Je­śli wziąć pod uwa­gę fakt, że au­tor nie dys­po­no­wał za­pi­ska­mi, li­sta­mi ani pa­mięt­ni­ka­mi z tego cza­su, za­ska­ku­ją­ca jest świe­żość i szcze­gó­ło­wość re­mi­ni­scen­cji, licz­ba za­pa­mię­ta­nych na­zwisk – mię­dzy in­ny­mi na­uczy­cie­li i ak­to­rów – wy­ra­zi­stość, z jaką od­da­ne są miej­sca i na­stro­je, pre­cy­zyj­ne opi­sy za­pa­chów, wi­do­ków i wy­da­rzeń, w tym licz­nych przed­sta­wień i spek­ta­kli w no­wo­jor­skich te­atrach owej epo­ki. „Nie utra­ci­łem nic z tego, co wi­dzia­łem – no­to­wał – i cho­ciaż te­raz nie bar­dzo po­tra­fię roz­dzie­lić ca­łość na po­szcze­gól­ne zda­rze­nia, roz­ma­ite sy­tu­acje, o dzi­wo, przy­cho­dzą do mnie ca­ły­mi chma­ra­mi”.

Wy­da­je się, że Nowy Jork, któ­ry pi­sarz oglą­dał mię­dzy pią­tym a dwu­na­stym ro­kiem ży­cia, po­zo­stał w jego pa­mię­ci znie­ru­cho­mia­ły, za­sty­gły, do­sko­na­ły. Nie przy­glą­dał się za­cho­dzą­cym w mie­ście zmia­nom, nie uczest­ni­czył w jego roz­wo­ju. Ukształ­to­wa­ny przez ten ka­wa­łek świa­ta, nig­dy nie po­tra­fił już zna­leźć miej­sca, któ­re mógł­by na­zwać tak fun­da­men­tal­nie swo­im; aż do roku 1897, kie­dy pod­pi­sał umo­wę dzier­ża­wy Lamb Ho­use w an­giel­skim mie­ście Rye, nie po­sia­dał żad­ne­go domu na wła­sność. Za­bra­no mu Nowy Jork, lecz w za­mian nie dano nic oprócz po­koi ho­te­lo­wych i tym­cza­so­wych miesz­kań – ten fakt być może tłu­ma­czy nie­mal ob­se­syj­ny en­tu­zjazm, z ja­kim dą­żył do ob­ję­cia Lamb Ho­use, oraz ulgę, gdy mu się po­wio­dło. W rze­czy sa­mej, na rok przed kup­nem tej po­sia­dło­ści na­pi­sał po­wieść The Spo­ils of Poyn­ton, dra­ma­tycz­ną hi­sto­rię zdo­by­cia i utra­ty uko­cha­ne­go przez bo­ha­te­ra do­mo­stwa; a za­raz po pod­pi­sa­niu aktu no­ta­rial­ne­go stwo­rzył W klesz­czach lęku4, po­wieść o sa­mot­nym czło­wie­ku, usi­łu­ją­cym za­miesz­kać w domu, któ­ry jest już za­ję­ty.

Nowy Jork po 1855 roku był dla nie­go stra­co­ny nie tyl­ko dla­te­go – co uświa­do­mił so­bie po wie­lu la­tach – że jego oj­ciec po­sta­no­wił za­brać stam­tąd ro­dzi­nę, lecz tak­że z po­wo­du prze­mian me­tro­po­lii, nie­od­wra­cal­nych i przy­tła­cza­ją­cych. W mie­ście jego ma­rzeń po­wsta­wał nowy świat – w mie­ście, gdzie uko­chał przede wszyst­kim oko­li­ce domu pod nu­me­rem 58 przy Fo­ur­te­enth West Stre­et, któ­ry uj­rzał pierw­szy raz, „to­wa­rzy­sząc ojcu pod­czas po­po­łu­dnio­wej wi­zy­ty w jed­nej z tam­tej­szych lek­ko już spa­ty­no­wa­nych re­zy­den­cji po stro­nie po­łu­dnio­wej, w po­bli­żu Szó­stej Alei. To był «nasz» dom, nie­daw­no ku­pio­ny... miej­sce, któ­re na bar­dzo dłu­go mia­ło stać się dla mnie jak­by ko­twi­co­wi­skiem du­szy”.

Nowy Jork Hen­ry’ego Ja­me­sa, kraj lat dzie­cin­nych, „nie­wiel­ki, cie­pły, za­mglo­ny, jed­no­rod­ny Nowy Jork po­ło­wy stu­le­cia”, roz­cią­gał się mię­dzy Pią­tą i Szó­stą Ale­ją, od pla­cu Wa­szyng­to­na – gdzie miesz­ka­ła jego bab­ka po ką­dzie­li – na wschód aż do Union Squ­are, wów­czas jesz­cze oto­czo­ne­go wy­so­kim ogro­dze­niem. W po­bli­żu za­miesz­ki­wa­li człon­ko­wie roz­le­głej ro­dzi­ny Ja­me­sów, mię­dzy in­ny­mi He­len, ku­zyn­ka mat­ki pi­sa­rza. „Do­strze­ga­łem w niej moc i pro­sto­tę wcze­śniej­sze­go, spo­koj­niej­sze­go świa­ta; No­we­go Jor­ku lep­szych ma­nier, lep­szych oby­cza­jów i bar­dziej szcze­rych prze­ko­nań” – wspo­mi­nał Ja­mes, od­no­to­wu­jąc: „Jej do­broć w pe­wien spo­sób świad­czy o po­zio­mie ca­łej spo­łecz­no­ści, wy­jąt­ko­wym sku­pi­sku cnót oso­bi­stych”. Jego wspo­mnie­nia sta­ły się za­tem ele­gią nie tyl­ko dla utra­co­ne­go dzie­ciń­stwa, lecz tak­że dla zbio­ru war­to­ści, któ­ry uległ ero­zji z chwi­lą, gdy nie­wiel­kie mia­stecz­ko, po któ­rym mógł swo­bod­nie krą­żyć, prze­obra­zi­ło się w wiel­ką me­tro­po­lię. „Jak­że cha­rak­ter – wzdy­chał, wi­dząc za­cho­dzą­ce w mie­ście zmia­ny – za­tra­ca się w ilo­ści”.

W mia­rę jak Ja­mes do­ra­stał, po­zwa­la­no mu za­pusz­czać się co­raz da­lej. Pa­mię­tał

nasz dom przy Fo­ur­te­enth Stre­et [...] a za nim to­po­le, pro­sia­ki, kury oraz dwie lub trzy „chat­ki ir­landz­kie”, gra­ni­czą­ce z bar­dzo pięk­nym ho­len­der­skim do­mem, ostat­nim w sze­re­gu, nie­mal wśród ogro­dów i za­gaj­ni­ków – miej­sce, gdzie od­dech prze­strze­ni wciąż był wy­czu­wal­ny dzię­ki roz­mia­rom po­se­sji i luź­nej za­bu­do­wie; nie­mal zu­peł­ny brak tych wa­lo­rów spra­wia, że obec­ny wy­gląd No­we­go Jor­ku ce­chu­je po­wszech­na klę­ska „sty­lu”.

Ra­zem z bra­tem wę­dro­wa­li po Broad­wayu „ni­czym do­sko­na­li mali świa­tow­cy; za­pew­ne pusz­cza­no nas, by­śmy roz­pro­sto­wa­li ko­ści i prze­wie­trzy­li płu­ca, co nie mia­ło wpły­wu na swo­bo­dę na­szych przyjść i wyjść wcze­śniej lub póź­niej... Broad­way mu­siał wów­czas przy­po­mi­nać ścież­kę w raj­skim ogro­dzie”.

W owym mie­ście, po­łą­cze­niu za­pa­mię­ta­ne­go raju i klę­ski sty­lu, Ja­mes osa­dził ak­cję ośmiu opo­wia­dań i jed­nej po­wie­ści; rów­nież znacz­na część jego książ­ki Ame­ri­can Sce­ne [Sce­na ame­ry­kań­ska], o kil­ka lat po­prze­dza­ją­cej au­to­bio­gra­fię, po­świę­co­na jest No­we­mu Jor­ko­wi. W utwo­rach be­le­try­stycz­nych nie za­mie­rzał jed­nak­że kre­ślić hi­sto­rii mia­sta ani uczuć, ja­kie bu­dził w nim jego roz­wój; wszel­kie wzmian­ki o sto­sun­ku au­to­ra do me­tro­po­lii po­czy­nio­ne są jak­by mi­mo­cho­dem. Na pierw­szym pla­nie znaj­du­ją się po­sta­cie bar­dziej rze­czy­wi­ste, o po­trze­bach pil­niej­szych niż wap­no i ce­gły.

*

W mia­rę jak po­sze­rza­ły się jego pi­sar­skie ho­ry­zon­ty i am­bi­cje, Hen­ry Ja­mes sta­wał się wręcz wy­jąt­ko­wo wy­czu­lo­ny na ni­kłość ame­ry­kań­skie­go do­świad­cze­nia. Słyn­ny jest spis umiesz­czo­ny w książ­ce o Haw­thor­nie z roku 1879, wy­szcze­gól­nia­ją­cy wszyst­ko, cze­go nie ma w ży­ciu Ame­ry­ka­nów:

Nie ma mo­nar­chy, nie ma dwo­ru, nie ma oso­bi­stej lo­jal­no­ści, nie ma ko­ścio­ła, nie ma kle­ru, nie ma ar­mii, nie ma służ­by dy­plo­ma­tycz­nej, nie ma zie­miań­stwa, nie ma pa­ła­ców, nie ma zam­ków, nie ma po­sia­dło­ści, nie ma sta­rych wiej­skich do­mów, nie ma ple­ba­nii, nie ma chat kry­tych strze­chą, nie ma ob­ro­śnię­tych blusz­czem ruin; nie ma ka­tedr, nie ma opactw, nie ma nor­mań­skich ko­ściół­ków; nie ma wiel­kich uni­wer­sy­te­tów, nie ma szkół pu­blicz­nych – Oks­for­du, Eton ani Har­row; nie ma li­te­ra­tu­ry, nie ma po­wie­ści, nie ma mu­ze­ów, nie ma ob­ra­zów, nie ma kla­sy po­li­tycz­nej, nie ma spor­tow­ców.

Jed­nak­że osiem lat wcze­śniej pi­sał w li­ście do Char­le­sa Nor­to­na Elio­ta: „Być Ame­ry­ka­ni­nem to skom­pli­ko­wa­ny los, z któ­rym wią­że się mię­dzy in­ny­mi obo­wią­zek zwal­cza­nia za­bo­bon­nych ocen Eu­ro­py”.

Ja­mes po­ru­szał się za­tem w szcze­li­nie mię­dzy Ame­ry­ką jako nie­tknię­tą przez tra­dy­cję zie­mią ja­ło­wą oraz Ame­ry­ką jako wiel­ką szan­są dla po­wie­ścio­pi­sa­rza, któ­re­go fa­scy­nu­je zło­żo­ność świa­ta. Dla­te­go też w pierw­szym opo­wia­da­niu no­wo­jor­skim, Hi­sto­ria pew­ne­go ar­cy­dzie­ła, opu­bli­ko­wa­nym przez pi­smo „Ga­la­xy” w roku 1868, gdy au­tor miał lat dwa­dzie­ścia pięć, jego bo­ha­ter może być czło­wie­kiem wy­bred­nym, a mia­sto – miej­scem, gdzie taki czło­wiek ocie­ra się o ar­ty­stów, z któ­rych je­den na­ma­lu­je „naj­lep­szy por­tret, jaki po­wstał w Ame­ry­ce”. Tu i ów­dzie Ja­mes za­czy­na pre­zen­to­wać rów­nież swój po­gląd na ko­bie­ty jako oso­by nie za­wsze god­ne za­ufa­nia oraz na mi­łość jako utra­tę rów­no­wa­gi. We wspo­mnia­nym opo­wia­da­niu ma­la­rzo­wi uda­je się przed­sta­wić praw­dzi­wą na­tu­rę bo­ha­ter­ki, Ma­rian Eve­rett, i z tego po­wo­du ubie­ga­ją­cy się o jej rękę John Len­nox musi znisz­czyć ob­raz. Re­cen­zent ty­go­dni­ka „The Na­tion” pi­sał z uzna­niem: „W wą­skich gra­ni­cach, ja­kie so­bie wy­zna­czył, pan Ja­mes [...] pi­sze naj­lep­sze opo­wia­da­nia w Ame­ry­ce”.

Ja­mes stwo­rzył przed­tem za­le­d­wie sześć opo­wia­dań. Dwa naj­ob­szer­niej­sze, The Sto­ry of a Year [Hi­sto­ria pew­ne­go roku] oraz Poor Ri­chard [Bied­ny Ri­chard], były po­kło­siem woj­ny se­ce­syj­nej, a do­kład­niej re­la­cji mię­dzy męż­czy­zna­mi, któ­ry wal­czy­li na woj­nie, i ko­bie­ta­mi, któ­re zo­sta­ły w domu. Dzie­wią­te z ko­lei opo­wia­da­nie, Nie­zwy­kły przy­pa­dek, wy­dru­ko­wa­ne w „The Atlan­tic Mon­th­ly” w kwiet­niu 1868 roku, jest dra­ma­tycz­nym roz­wi­nię­ciem tego sa­me­go te­ma­tu.

Hi­sto­ria roz­po­czy­na się „na pod­da­szu jed­ne­go z wiel­kich no­wo­jor­skich ho­te­li”, w „ob­skur­nej klit­ce”, zaj­mo­wa­nej przez ran­ne­go na woj­nie se­ce­syj­nej Ma­so­na, któ­re­go do­le­gli­wo­ści, acz­kol­wiek po­waż­ne, nie są do koń­ca spre­cy­zo­wa­ne. To jed­no z tych opo­wia­dań no­wo­jor­skich Ja­me­sa, w któ­rych pro­ta­go­ni­sta bez­względ­nie musi opu­ścić mia­sto – czu­je się tu zbyt sa­mot­ny, zbyt nie­zdro­wy albo jest mu zwy­czaj­nie za go­rą­co. Pi­sarz po pro­stu nie wy­obra­ża so­bie, że ktoś mógł­by wy­zdro­wieć z ja­kiej­kol­wiek cho­ro­by w mie­ście, któ­re on sam utra­cił, to­też Ma­son ry­chło zo­sta­je prze­nie­sio­ny do pod­miej­skiej po­sia­dło­ści nad rze­ką Hud­son. Na uwa­gę, że pan­na Hof­mann, sio­strze­ni­ca go­spo­dy­ni, „wy­glą­da, jak­by wy­szła z ja­kiejś ame­ry­kań­skiej po­wie­ści, choć nie je­stem pe­wien, czy to wiel­ki kom­ple­ment”, Ma­son od­po­wia­da: „A za­tem ho­nor na­ka­zu­je [...], byś umie­ścił ją w in­nej”. Bo­ha­ter­ka ta jest god­na wzmian­ki tak­że dla­te­go, że od­no­si się do niej naj­bar­dziej nie­ame­ry­kań­skie zda­nie w do­tych­cza­so­wej ka­rie­rze Ja­me­sa: „Obec­nie mia­ła lat dwa­dzie­ścia sześć i była pięk­ną, sta­ran­nie wy­kształ­co­ną mło­dą damą au mieux ze swo­im ban­kie­rem”.

Jako roz­wi­ja­ją­cy się pi­sarz, Ja­mes był po­waż­nie au mieux ze sce­ną zy­ska­nia świa­do­mo­ści, w któ­rej po­stron­ny ob­ser­wa­tor, pa­trząc na po­sta­cie, de­du­ku­je z ge­stów, ru­chów i chwil mil­cze­nia, co się mię­dzy nimi dzie­je. Taka jest dra­ma­tur­gicz­na oś jego po­wie­ści Por­tret damy5 orazAm­ba­sa­do­ro­wie6 – za­mysł po raz pierw­szy za­sto­so­wa­ny w Nie­zwy­kłym przy­pad­ku, na­pi­sa­nym, kie­dy au­tor miał dwa­dzie­ścia pięć lat. Ma­son, do­cho­dzą­cy do zdro­wia pod opie­ką zdol­ne­go le­ka­rza, wcho­dzi do po­ko­ju, gdzie pan­na Hof­mann za­sia­da przy for­te­pia­nie, i wi­dzi, że „ja­kiś dżen­tel­men, wspar­ty o wie­ko, stoi zwró­co­ny ple­ca­mi do okna, za­sła­nia­jąc przed wzro­kiem Ma­so­na jej twarz [...]. Pa­no­wa­ło nie­na­tu­ral­ne, wręcz przy­kre mil­cze­nie”. Osta­tecz­nie rękę pan­ny Hof­mann zdo­by­wa wspo­mnia­ny le­karz; pod ko­niec opo­wie­ści Ma­son, za­uwa­żyw­szy, że tych dwo­je wy­mie­nia „peł­ne tre­ści spoj­rze­nie”, po­now­nie za­pa­da na zdro­wiu, a świa­do­mość głę­bo­kiej wię­zi mię­dzy nimi przy­spie­sza jego śmierć.

W hi­sto­rii tej, po­dob­nie jak w The Sto­ry of a Year, ujaw­nia się za­in­te­re­so­wa­nie Jat­me­sa pro­ble­ma­ty­ką cho­rób i zra­nień, któ­re­mu au­tor da wy­raz w wie­lu póź­niej­szych utwo­rach, po­cząw­szy od przy­pad­ku Ral­pha To­uchet­ta w Por­tre­cie damy, po Mil­ly Te­ale w Skrzy­dłach go­łę­bi­cy7. Ma­son, po­dob­nie jak Oli­ver Wen­dell Hol­mes, zo­sta­je ran­ny w woj­nie se­ce­syj­nej, oka­zu­je się jed­nak, że jego wy­zdro­wie­nie jest uza­leż­nio­ne od szczę­ścia oso­bi­ste­go. Nie­odwza­jem­nio­ne uczu­cie po­wo­du­je śmier­tel­ny na­wrót cho­ro­by – w świe­cie wcze­sne­go Ja­me­sa wciąż jesz­cze moż­na było umrzeć z mi­ło­ści. Opo­wia­da­nie Nie­zwy­kły przy­pa­dek zdo­by­ło uzna­nie rów­nież bra­ta Hen­ry’ego, Wil­lia­ma, któ­ry był naj­su­row­szym kry­ty­kiem w ca­łej ka­rie­rze au­to­ra. „Twój styl – oce­nia w li­ście Wil­liam – w mia­rę pi­sa­nia sta­je się swo­bod­niej­szy, pew­niej­szy, bar­dziej zwię­zły [...] cała hi­sto­ria na­bie­ra ja­sno­ści i bla­sku”.

Sta­łość Craw­for­da, ko­lej­ne opo­wia­da­nie no­wo­jor­skie, uka­za­ło się w mie­sięcz­ni­ku „Scrib­ner’s Mon­th­ly” w sierp­niu 1876 roku, kil­ka mie­się­cy przed prze­pro­wadz­ką Ja­me­sa z Pa­ry­ża do Lon­dy­nu. Za utwór ten oraz za The Gho­stly Ren­tal [Upior­ny na­jem] za­pła­co­no mu trzy­sta do­la­rów. „Nie­daw­no wy­sła­łem Scrib­ne­ro­wi dwa dro­bia­zgi – pi­sał au­tor do ojca w kwiet­niu 1876 roku z miesz­ka­nia przy Rue du Lu­xem­bo­urg – któ­re uj­rzysz w dru­ku i, mam na­dzie­ję, oce­nisz zgod­nie z ich aspi­ra­cja­mi, któ­re są bar­dzo nie­wiel­kie”. Sta­łość Craw­for­da, opo­wieść, któ­rej Ja­mes za ży­cia nie za­mie­ścił w żad­nym to­mie, gra na ele­gij­nej, wspo­mnie­nio­wej stru­nie dzię­ki su­ge­stii, że ak­cja roz­gry­wa się w la­tach czter­dzie­stych XIX wie­ku. Na przy­kład, gdy Craw­ford z nar­ra­to­rem prze­cha­dza­ją się po siel­skich obrze­żach mia­sta, ten ostat­ni nad­mie­nia, że „w owych cza­sach no­wo­jor­czy­cy mo­gli cho­dzić na spa­ce­ry na wieś”. Craw­ford „w owych cza­sach” był ma­jęt­nym czło­wie­kiem, za­mie­rza­ją­cym po­ślu­bić pięk­ną, lecz nie­ma­ją­cą gro­sza przy du­szy pan­nę In­gram, któ­ra za­wsze bu­dzi­ła w nar­ra­to­rze „nie­ja­sne uczu­cie nie­uf­no­ści”. Pan­na In­gram od­rzu­ca kon­ku­ren­ta, ale na­stęp­nie za­pa­da na ospę wietrz­ną, po czym Ja­mes po­zwa­la nar­ra­to­ro­wi na wy­so­ce nie­smacz­ny ko­men­tarz: „Kil­ka mie­się­cy póź­niej uj­rza­łem na uli­cy dziew­czy­nę spo­wi­tą gę­stą czar­ną wo­al­ką, pod któ­rą le­d­wie roz­po­zna­łem cał­ko­wi­cie zruj­no­wa­ną twarz. Szła mię­dzy oj­cem i mat­ką, któ­rych ob­li­cza były pra­wie tak samo znisz­czo­ne jak jej wła­sne”.

Craw­ford wkrót­ce po od­rzu­ce­niu po­peł­nia me­za­lians, tra­ci cały ma­ją­tek i w koń­cu pada ofia­rą wła­snej żony – ze­pchnię­ty przez nią ze scho­dów ła­mie nogę. Nar­ra­tor nie może uwie­rzyć, by kie­dy­kol­wiek do niej wró­cił, Craw­ford jed­nak – po­dob­nie jak Isa­bel Ar­cher w po­wie­ści Por­tret damy, któ­rą Ja­mes za­czął pi­sać kil­ka lat póź­niej – po­sta­na­wia wy­trwać w mał­żeń­stwie, od­rzu­ca­jąc szan­sę ła­twej wol­no­ści.

*

Epi­zod mię­dzy­na­ro­do­wy, sta­no­wią­cy coś w ro­dza­ju do­peł­nie­nia wy­da­nej pół roku wcze­śniej po­wie­ści Da­isy Mil­ler, po raz pierw­szy uka­zał się dru­kiem w „Corn­hill Ma­ga­zi­ne” w grud­niu 1878 i stycz­niu 1879 roku. Dwaj mło­dzi An­gli­cy – w tym dzie­dzic szla­chec­kie­go ty­tu­łu i for­tu­ny – przy­by­wa­ją do No­we­go Jor­ku, któ­ry dy­szy w let­nim upa­le. Jako two­ry li­te­rac­kie są oni bez­na­dziej­nie prze­cięt­ni, nie­kie­dy na­wet głu­pi, wy­czu­le­ni wy­łącz­nie na wła­sną po­zy­cję oraz na no­wość i dziw­ność No­we­go Świa­ta. Go­rą­ce lato do­star­cza wszak­że Ja­me­so­wi pre­tek­stu, by za­sto­so­wać re­gu­łę wy­my­ślo­ną na uży­tek Nie­zwy­kłe­go przy­pad­ku: w mie­ście ak­cja może co naj­wy­żej się za­wią­zać, ale nig­dy – roz­wi­nąć. Zna­jo­my mło­dzień­ców z No­we­go Jor­ku, nie­ja­ki J.L. We­st­ga­te, to je­den z nie­licz­nych bo­ha­te­rów Ja­me­sa, któ­ry na­praw­dę pra­cu­je i cały dzień spę­dza w biu­rze. Ale żona i szwa­gier­ka We­st­ga­te’a prze­by­wa­ją w New­port, to­też czy­tel­nik wy­raź­nie wy­czu­wa, że Ja­me­sa aż kor­ci, by jak naj­prę­dzej usu­nąć mło­dych bo­ha­te­rów z za­się­gu „zło­wiesz­cze­go brzę­cze­nia ko­ma­rów” w od­strę­cza­ją­cej i nie­go­ścin­nej me­tro­po­lii i prze­nieść ich do New­port, ze świa­ta do­rob­kie­wi­cza We­st­ga­te’a do świa­ta nie­śpiesz­nej swo­bo­dy, gdzie kró­lu­ją ame­ry­kań­skie ko­bie­ty pod wo­dzą szwa­gier­ki We­st­ga­te’a, pan­ny Al­den. Są to ko­bie­ty śmia­łe, by­stre, cza­ru­ją­ce, cie­ka­we i pew­ne sie­bie, nic więc dziw­ne­go, że mło­dy an­giel­ski lord, przy­wy­kły do sztyw­niej­sze­go to­wa­rzy­stwa, na­tych­miast wpa­da jak śliw­ka w kom­pot i za­ko­chu­je się po uszy.

Pan­na Al­den to prze­ci­wień­stwo Da­isy Mil­ler: zbyt in­te­li­gent­na, by po­nieść klę­skę, ła­mie re­gu­ły dla­te­go, że na­praw­dę ich nie sza­nu­je, a nie z po­wo­du ja­kiej­kol­wiek sła­bo­ści. An­gli­cy przed­sta­wie­ni są jako isto­ty sno­bi­stycz­ne, bez­myśl­ne i źle wy­cho­wa­ne, rasa, któ­ra wszyst­ko mar­no­tra­wi – Ame­ry­ka­nie, prze­ciw­nie, są de­mo­kra­tycz­ni i go­ścin­ni. Nic więc dziw­ne­go, że gwał­tow­ny atak przy­pu­ści­ła na au­to­ra opo­wia­da­nia pani F.H. Hill, żona re­dak­to­ra „The Da­ily News”, zna­na au­to­ro­wi z Lon­dy­nu. „Pani Hill – pi­sze Leon Edel – za­rzu­ci­ła Ja­me­so­wi ka­ry­ka­tu­ral­ny opis człon­ków an­giel­skiej szlach­ty i wkła­da­nie im w usta słów, któ­rych nig­dy by nie wy­po­wie­dzie­li. Hen­ry, jak rzad­ko, udzie­lił od­po­wie­dzi, gdyż znał tę pa­nią, a jego list sta­no­wi mi­strzow­ską obro­nę sa­me­go utwo­ru oraz kunsz­tu pi­sa­rza. To je­dy­ny za­cho­wa­ny list, jaki kie­dy­kol­wiek na­pi­sał do re­cen­zen­ta”. Czło­wiek w moim po­ło­że­niu – pi­sał Ja­mes do pani Hill –

upra­wia­ją­cy ta­kie pi­sar­stwo jak ja, czę­sto czu­je się zmu­szo­ny za­pro­te­sto­wać prze­ciw­ko eks­tra­po­la­cji jego idei, ja­kiej w wie­lu przy­pad­kach z pew­no­ścią od­da­ją się czy­tel­ni­cy. Moż­na bez koń­ca two­rzyć po­sta­cie bez za­mia­ru two­rze­nia uogól­nień – uogól­nień, któ­rych ja przy­najm­niej pa­nicz­nie się boję. Pi­sząc, że dwie An­giel­ki ro­bią coś nie­mi­łe­go – cela c’est vu; prze­pra­szam! – z miej­sca sta­ję się od­po­wie­dzial­ny za przed­sta­wie­nie w złym świe­tle an­giel­skich ma­nier! Nie po­wie­dzia­łem jesz­cze ostat­nie­go sło­wa na ża­den te­mat – wy­sub­tel­niam i ana­li­zu­ję w nie­skoń­czo­ność, a z bożą po­mo­cą będę żył do­sta­tecz­nie dłu­go, by przed­sta­wiać naj­roz­ma­it­sze rze­czy na naj­roz­ma­it­sze spo­so­by. Aby – po­śród tego wszyst­kie­go – od­na­leźć mój koń­co­wy wnio­sek o czym­kol­wiek, po­trzeb­ny był­by ktoś znacz­nie mą­drzej­szy ode mnie. A sko­ro już o tym mowa, to strasz­nie kło­po­tli­we być Ame­ry­ka­ni­nem! Trol­lo­pe, Thac­ke­ray, Dic­kens, praw­da, że ob­da­rze­ni bez­względ­nym ta­len­tem, mo­gli swo­bod­nie kre­ślić ty­sią­ce róż­nych nie­po­chleb­nych ob­raz­ków z ży­cia An­gli­ków. Lecz ja, two­rząc choć­by je­den, z miej­sca na­ra­żam się na kry­mi­nal­ne za­rzu­ty – oraz po­nu­re po­gło­ski o tym, co my­ślę o an­giel­skim spo­łe­czeń­stwie. My­ślę o więk­szej licz­bie spraw, niż po­dej­mu­ję się opo­wie­dzieć na czter­dzie­stu stro­ni­cach „Corn­hill”; może któ­re­goś dnia zaj­mę wię­cej stron, opi­szę nie­któ­re z nich i wów­czas, mam na­dzie­ję, każ­dy znaj­dzie coś dla sie­bie! Tym­cza­sem jed­nak za­mie­rzam, tak jak do­tąd, kre­ślić mnó­stwo ob­raz­ków nie­mi­łych Ame­ry­ka­nów – a ża­den przy­ja­zny mi Bry­tyj­czyk nie doj­rzy w tym nic złe­go, gdyż uzna to za część na­tu­ral­ne­go po­rząd­ku rze­czy.

W stycz­niu 1879 roku Ja­mes zwie­rzał się swej przy­ja­ciół­ce Gra­ce Nor­ton z Bo­sto­nu: „Być może za­in­te­re­su­je Cię wia­do­mość, że, jak sły­szę, kil­ku tu­tej­szych zna­jo­mych po­czu­ło się do­tknię­tych moim ma­łym Epi­zo­dem mię­dzy­na­ro­do­wym. Za­dzi­wia­ją­ce, praw­da? Do­pó­ki dla ich ucie­chy ser­wu­je się Ame­ry­ka­nów, do­pó­ty wszyst­ko jest w naj­lep­szym po­rząd­ku – ale ręce precz od świę­tych tu­byl­ców. Wy­da­je mi się, że chy­ba na­praw­dę są bar­dziej prze­wraż­li­wie­ni od nas!”. Dwa ty­go­dnie póź­niej w li­ście do mat­ki pi­sarz de­kla­ro­wał: „Moim oso­bi­stym zda­niem by­łem bar­dzo de­li­kat­ny; nie­mniej w przy­szło­ści będę uni­kał śli­skie­go grun­tu”.

Pod ko­niec tego sa­me­go roku, gdy uka­za­ła się książ­ka o Haw­thor­nie, Ja­mes od­krył, że Ame­ry­ka­nie tak­że po­tra­fią być prze­wraż­li­wie­ni. Za­ata­ko­wa­li go kry­ty­cy za­rów­no z No­we­go Jor­ku, jak i Bo­sto­nu („gda­ka­nie stad­ka ku­rek pre­rio­wych”, uznał pi­sarz), mię­dzy in­ny­mi za­przy­jaź­nio­ny z nim Wil­liam Dean Ho­wells, któ­re­go re­cen­zja, acz­kol­wiek ła­god­niej­sza w to­nie, wy­ra­ża­ła opi­nie dość ką­śli­we: „Na­wet bez sil­ne­go pro­ro­cze­go szkieł­ka da się prze­wi­dzieć, że pan Ja­mes w pew­nych krę­gach zo­sta­nie wkrót­ce oskar­żo­ny o zdra­dę sta­nu”. Na za­rzut Ja­me­sa, że Haw­thor­ne był pi­sa­rzem pro­win­cjo­nal­nym, Ho­wells re­pli­ko­wał: „Sko­ro An­glik nie jest pro­win­cjo­nal­ny, bę­dąc An­gli­kiem, a Fran­cuz – bę­dąc Fran­cu­zem, to i Ame­ry­ka­nin nie jest pro­win­cjo­nal­ny, bę­dąc Ame­ry­ka­ni­nem; a sko­ro Haw­thor­ne był «cu­dow­nie pro­win­cjo­nal­ny», to chy­ba le­piej aspi­ro­wać do uni­wer­sa­li­zmu z nim niż z ja­kim­kol­wiek lon­dyń­czy­kiem czy pa­ry­ża­ni­nem tej epo­ki”. I po­słał swo­ją re­cen­zję Ja­me­so­wi.

Ten wszak­że po­zo­stał nie­skru­szo­ny.

Są­dzę, że bar­dzo ro­syj­ski Ro­sja­nin czy bar­dzo por­tu­gal­ski Por­tu­gal­czyk to szczyt pro­win­cjo­na­li­zmu; z tego pro­ste­go po­wo­du, że pew­ne typy na­ro­do­we są za­sad­ni­czo i z na­tu­ry rze­czy pro­win­cjo­nal­ne. W mniej­szym jesz­cze stop­niu po­dzie­lam Twój sprze­ciw wo­bec idei, że trze­ba sta­rej cy­wi­li­za­cji, by uru­cho­mić pi­sa­rza – moim zda­niem, to stwier­dze­nie to wręcz tru­izm.

W tym sa­mym li­ście Ja­mes wspo­mi­na o „mar­nej hi­sto­ryj­ce w trzech ka­wał­kach – czy­sto ame­ry­kań­skiej opo­wia­st­ce, przy któ­rej pi­sa­niu do­tkli­wie od­czu­wa­łem brak «re­kwi­zy­tów»”, ma­ją­cej się wkrót­ce uka­zać w od­cin­kach w „Corn­hill Ma­ga­zi­ne”. Rze­czo­ne re­kwi­zy­ty, wy­mie­nio­ne w li­ście, to „oby­cza­je, przy­zwy­cza­je­nia, na­wy­ki, uzu­sy, for­my, wszyst­kie te doj­rza­łe i za­sie­dzia­łe two­ry, któ­ry­mi kar­mi się po­wie­ścio­pi­sarz – jest to su­ro­wiec, z któ­re­go wy­ra­bia swo­je utwo­ry”, a „mar­na hi­sto­ryj­ka” toPlac Wa­szyng­to­na. I choć wia­do­mo, że przed­sta­wia­jąc książ­kę Ho­wel­l­so­wi, Ja­mes sta­rał się być skrom­ny (w ogó­le miał skłon­ność do au­to­iro­nii w sto­sun­ku do wła­snej twór­czo­ści), wy­da­je się, że tro­chę nie do­ce­nił tego opo­wia­da­nia. To nie­wąt­pli­wie naj­lep­szy z jego krót­kich utwo­rów i rów­nież jed­na z naj­lep­szych ksią­żek, któ­ra jako pierw­sza uka­za­ła się w od­cin­kach jed­no­cze­śnie po obu stro­nach Atlan­ty­ku, dzię­ki cze­mu au­tor mógł swo­bod­nie prze­zna­czyć wię­cej cza­su na pra­cę nad po­wie­ściąPor­tret damy.

Plac Wa­szyng­to­na opo­wia­da hi­sto­rię dok­to­ra Slo­pe­ra i jego je­dy­nej cór­ki, Ca­the­ri­ne, któ­rą oj­ciec uwa­ża za tępą. Gdy Ca­the­ri­ne za­ko­chu­je się w ubo­gim mło­dzień­cu, dok­tor, z ca­łym chło­dem i okru­cień­stwem, po­sta­na­wia za wszel­ką cenę nie do­pu­ścić do jej mał­żeń­stwa z uzur­pa­to­rem. Spo­rzą­dzo­ny przez Ja­me­sa por­tret wraż­li­wej, bez­rad­nej i nie­śmia­łej cór­ki jest jed­nym z naj­bar­dziej spój­nych i prze­ko­nu­ją­cych w jego ka­rie­rze. Świet­ność Pla­cu Wa­szyng­to­na jest rów­nież skut­kiem bra­ku „re­kwi­zy­tów”: psy­cho­lo­gicz­ny ry­su­nek po­sta­ci ojca i cór­ki na­kre­ślo­ny zo­stał jesz­cze sta­ran­niej i sub­tel­niej niż za­zwy­czaj, gdyż Ja­mes, u szczy­tu po­wo­dze­nia w lon­dyń­skim to­wa­rzy­stwie, nie­zbyt do­brze pa­mię­tał mia­sto i spo­łecz­ność, w któ­rych umie­ścił ak­cję opo­wia­da­nia. Wie­dział, jak urzą­dzo­ne były sa­lo­ny, w któ­rych prze­by­wał jako mały chło­piec; po­tra­fił pi­sać o zna­jo­mych wnę­trzach; ale nie do­ra­stał w tym świe­cie do­sta­tecz­nie dłu­go, by sze­rzej po­znać jego cha­rak­ter.

Wy­da­rze­nia opi­sa­ne w Pla­cu Wa­szyng­to­na roz­gry­wa­ją się w la­tach, gdy au­tor miesz­kał z ro­dzi­ną w No­wym Jor­ku; dom jego bab­ki stał się do­mem dok­to­ra Slo­pe­ra, po­dob­nie jak rok póź­niej dom jego dru­giej bab­ki miał się stać do­mem Isa­bel Ar­cher w Al­ba­ny. Pier­wot­ną wer­sję hi­sto­rii usły­szał od Fan­ny Kem­ble, któ­rej brat po­rzu­cił pew­ną za­moż­ną pan­nę na wieść, że oj­ciec za­mie­rza ją wy­dzie­dzi­czyć. Ja­mes prze­niósł opo­wieść na wła­sne, utra­co­ne te­ry­to­rium, w miej­sce, któ­re na­le­ża­ło już tyl­ko do ma­rzeń – do No­we­go Jor­ku, któ­ry mu­siał opu­ścić, kie­dy le­d­wie za­czął po­zna­wać jego za­rys. Umiesz­czo­ny w trze­cim roz­dzia­le książ­ki opis pla­cu Wa­szyng­to­na i jego oko­lic wręcz ude­rza czy­tel­ni­ka jako dziw­ny i nie­po­rad­ny – nie­mal nie do po­my­śle­nia u au­to­ra, któ­ry za­raz na­pi­sze Por­tret damy.

Nie wiem, czy to sku­tek pier­wot­nych, czu­łych sko­ja­rzeń, ale ten kwar­tał No­we­go Jor­ku wie­lu lu­dziom wy­da­je się naj­roz­kosz­niej­szy. Pa­nu­je tu coś w ro­dza­ju za­sie­dzia­łe­go spo­ko­ju, rzecz nie­zbyt czę­sta w in­nych dziel­ni­cach roz­le­głe­go, roz­krzy­cza­ne­go mia­sta; tu­tej­sza oko­li­ca wy­glą­da doj­rza­lej, za­moż­niej, szla­chet­niej niż któ­ra­kol­wiek z gór­nych na­ro­śli wiel­kiej, prze­ci­na­ją­cej ją ar­te­rii – wy­glą­da, jak­by mia­ła ja­kąś hi­sto­rię spo­łecz­ną. [...] Tu­taj, w czci­god­nym od­osob­nie­niu, miesz­ka­ła two­ja bab­ka, któ­rej szczo­dra go­ścin­ność prze­ma­wia­ła za­rów­no do dzie­cię­cej wy­obraź­ni, jak i do dzie­cię­ce­go pod­nie­bie­nia; stąd wy­ru­sza­łeś na pierw­sze wy­pra­wy w świat, drep­cząc za niań­ką nie­pew­ny­mi krocz­ka­mi [...]. Tu wresz­cie mie­ści­ła się two­ja pierw­sza szko­ła, gdzie pier­sia­sta, bio­drza­sta jej­mość z li­nia­łem w dło­ni, pi­ją­ca her­ba­tę w nie­bie­skiej fi­li­żan­ce z nie­do­bra­nym spodkiem, po­sze­rza­ła za­kres two­ich ob­ser­wa­cji i do­znań. Tu w każ­dym ra­zie moja bo­ha­ter­ka spę­dzi­ła wie­le lat ży­cia; co być może uza­sad­nia mój to­po­gra­ficz­ny wtręt.

Pre­tekst – być może, ale nie po­wód. Po­wód jest taki, że ćwierć wie­ku po utra­cie pla­cu Wa­szyng­to­na Ja­mes go­tów był za­kłó­cić świę­ty tok gład­kiej nar­ra­cji, aby przy­wo­łać to miej­sce jako część swo­jej pa­mię­ci, pier­wot­ne­go po­czu­cia toż­sa­mo­ści, te­raz do­stęp­ne­go już tyl­ko przez sło­wa. Była to po­trze­ba tak pil­na i na­glą­ca, że po­zwo­lił so­bie zo­sta­wić ten aka­pit; gdy­by cho­dzi­ło o inne miej­sce, z pew­no­ścią by go usu­nął. Za­gar­niał Wa­shing­ton Squ­are dla sie­bie. I tam wła­śnie, już nie­ba­wem, ulo­ko­wał na­stęp­ne po­ko­le­nie, któ­re aż na­zbyt chęt­nie wy­rze­ka­ło się hi­sto­rii spo­łecz­nej na rzecz pla­gi – jak po­strze­gał ją Ja­mes – no­wo­ści.

Na przy­kład sio­strze­ni­ca dok­to­ra Slo­pe­ra za­mie­rza po­ślu­bić Ar­thu­ra Town­sen­da, któ­ry tak opo­wia­da o swo­im no­wym domu:

To tyl­ko na trzy lub czte­ry lata. Po trzech lub czte­rech la­tach się prze­pro­wa­dzi­my. Tak trze­ba żyć w No­wym Jor­ku: prze­pro­wa­dzać się co trzy lub czte­ry lata. Wte­dy za­wsze ma się wszyst­kie no­win­ki. To dla­te­go, że mia­sto tak szyb­ko się roz­ra­sta, mu­si­my za nim na­dą­żać. Da­lej od cen­trum, up town, tam zmie­rza Nowy Jork. [...] Pew­nie bę­dzie­my prze­no­sić się stop­nio­wo; kie­dy uli­ca nam się znu­dzi, prze­su­nie­my się wy­żej. Tak więc, wi­dzi­cie, za­wsze bę­dzie­my miesz­kać w no­wym domu; nowy dom to czy­sty zysk, do­sta­je się naj­now­sze ulep­sze­nia. Wy­naj­du­ją wszyst­ko od nowa mniej wię­cej co pięć lat, a na­dą­żać za no­win­ka­mi to świet­na rzecz.

Nie­trud­no po­jąć wście­kłość i roz­draż­nie­nie Ja­me­sa w ob­li­czu no­we­go eto­su szyb­kich i ła­twych zmian, któ­ry za­wład­nął jego mia­stem daw­nych war­to­ści, nisz­cząc bu­dyn­ki i uli­ce, tak dlań bo­ga­te w sko­ja­rze­nia z prze­szło­ści. Jed­nak po­dob­nie jak przy­to­czo­ny wcze­śniej ustęp o pla­cu Wa­szyng­to­na, ty­ra­da mło­de­go czło­wie­ka robi wra­że­nie wy­si­lo­nej, a jej wy­mo­wa – tro­chę zbyt na­tręt­nej. Te dwa frag­men­ty, wy­róż­nia­ją­ce się w opo­wia­da­niu, któ­re poza tym jest zwar­te i do­brze skon­stru­owa­ne, sta­no­wią część głę­bo­ko ir­ra­cjo­nal­nej re­ak­cji Ja­me­sa na za­pa­mię­ta­ny Nowy Jork oraz to, co go za­stą­pi­ło; jego uczu­cia do tego mia­sta – jak do żad­ne­go in­ne­go – cza­sem wę­dro­wa­ły nie­śpiesz­nie, dziw­nie wy­my­ka­jąc się spod kon­tro­li.

Wró­ciw­szy do Sta­nów trzy lata póź­niej, po śmier­ci ro­dzi­ców, Ja­mes na­pi­sał ko­lej­ne opo­wia­da­nie osa­dzo­ne w No­wym Jor­ku, Im­pre­sje ku­zyn­ki, je­den ze swych naj­słab­szych i naj­bar­dziej roz­wle­kłych utwo­rów, in­te­re­su­ją­cy głów­nie ze wzglę­du na świa­tło, ja­kie rzu­ca na sto­su­nek au­to­ra do No­we­go Jor­ku. Hi­sto­ria za­czy­na się sce­ną zdu­mie­nia nar­ra­tor­ki, że w ogó­le jest w sta­nie miesz­kać na Pięć­dzie­sią­tej Trze­ciej Uli­cy.

Kie­dy skrę­cam za róg z Pią­tej Alei, wi­dok jest wprost szka­rad­ny; wą­skie, bez­dusz­ne bu­dyn­ki z bru­nat­nej ce­gły o oschłym, twar­dym od­cie­niu i fak­tu­rze nie­cie­ka­wej jak pa­pier ścier­ny; skost­nia­ła stro­mi­zna schod­ków, po któ­rych trze­ba piąć się do drzwi; nie­zgrab­ne ba­lu­stra­dy, por­ty­ki i gzym­sy, po­wtó­rzo­ne w set­kach eg­zem­pla­rzy, zdob­ne w cięż­kie na­ro­śle – co za erup­cja or­na­men­tu, co za ubó­stwo efek­tu!

Nar­ra­tor­ka, ar­tyst­ka, któ­ra nie­daw­no wró­ci­ła z Włoch, skar­ży się na jed­nej z pierw­szych stro­nic, że w mie­ście nie ma co ma­lo­wać, na­wet lu­dzie się nie na­da­ją: „Ja­kich lu­dzi? Z Pią­tej Alei? Są jesz­cze mniej ma­low­ni­czy niż ich domy. Ci z Szó­stej Alei nie są w ni­czym lep­si, ani z Czwar­tej lub Trze­ciej, ani z Siód­mej lub Ósmej. Do­bry Boże! Co za na­zew­nic­two! Mia­sto Nowy Jork przy­po­mi­na dłu­gie do­da­wa­nie, a uli­ce – ko­lum­ny liczb”. Póź­niej schod­ki i gan­ki wy­da­dzą się jej „brzyd­kie jak zły sen”; nie­co wcze­śniej stwier­dza, że w No­wym Jor­ku nie­bo „wy­da­je się czę­ścią świa­ta jako ta­kie­go; w Eu­ro­pie jest ono czę­ścią kon­kret­ne­go miej­sca”. Jest to echo opi­nii, któ­rą Ja­mes wy­ra­ził w książ­ce o Haw­thor­nie sprzed czte­rech lat, ja­ko­by w cza­sach Haw­thor­ne’a w Sta­nach Zjed­no­czo­nych „nie było nic wiel­kie­go do oglą­da­nia (z wy­jąt­kiem rzek i la­sów)”.

Przez na­stęp­nych dwa­dzie­ścia lat z okła­dem Ja­mes pi­sał co­raz wię­cej o An­glii i An­gli­kach, ale mil­czał na te­mat No­we­go Jor­ku. Złe sny o tym mie­ście naj­wy­raź­niej ustą­pi­ły. Miał inne miej­sca, ta­kie jak Pa­ryż, Rzym czy Flo­ren­cja, któ­re mógł wspo­mi­nać i pa­trzeć, jak się zmie­nia­ją. Ale w skom­pli­ko­wa­nej oso­bo­wo­ści Ja­me­sa nic nig­dy nie było pro­ste. Nowy Jork ze swo­ją sprę­żo­ną ener­gią przez te wszyst­kie lata wpły­wał na jego świa­do­mość ni­czym pod­skór­ny prąd. W 1906 roku w książ­ce The Ame­ri­can Sce­ne po­świę­cił mia­stu trzy roz­dzia­ły, ob­sy­pu­jąc je chma­rą przy­miot­ni­ków, któ­re trzy­mał w za­na­drzu w cza­sie wy­gna­nia, a te­raz ze­słał na roj­ną me­tro­po­lię jak pla­gę sza­rań­czy.

Roz­po­czy­na od nie­chę­ci do no­wo­jor­skie­go por­tu: „Nad­brze­ża są ni­skie, bu­dyn­ki na ogół przy­gnę­bia­ją­ce, a lu­dzie pro­za­icz­ni; wy­spy, acz­kol­wiek licz­ne, nie ob­ja­wia­ją żad­nych za­let”. Go­tów jest uznać „pięk­no świa­tła i po­wie­trza”, co przy­po­mi­na stwier­dze­nie, że w Sta­nach Zjed­no­czo­nych tyl­ko lasy i rze­ki na­da­ją się do oglą­da­nia. Nie­ba­wem wszak­że, w oso­bli­wie żar­li­wym to­nie, pod­kre­śla po­czu­cie siły, któ­ra wzbu­dza w nim nie­po­kój, lecz tak­że dreszcz dziw­ne­go pod­nie­ce­nia.

Wra­że­nie mocy [...] jest nie­opi­sa­ne; to moc naj­bar­dziej roz­rzut­ne­go z miast, któ­re jak w po­ran­nej pie­śni ra­du­je się swo­ją po­tę­gą, swo­ją for­tu­ną, swy­mi nie­zrów­na­ny­mi wa­run­ka­mi, przy­da­jąc przed­mio­tom i ży­wio­łom, ru­chom i prze­ja­wom wszyst­kie­go, co lata, śpie­szy i dy­szy, dud­nie­niu pro­mów i ho­low­ni­ków [...] tro­chę swe­go ostre­go, swo­bod­ne­go gło­su.

Opi­su­je „ogrom, od­wa­gę, a zwłasz­cza zu­chwal­stwo wszyst­kie­go, co pę­dzi i krzy­czy”. Dra­pa­cze chmur wy­da­ją mu się

wy­zy­wa­ją­co nowe, a co wię­cej – wzo­rem wie­lu in­nych strasz­nych rze­czy w Ame­ry­ce – wy­zy­wa­ją­co „no­wa­tor­skie”, za to trium­fal­nie dają dy­wi­den­dy. [...] Nie dość, że nie uświet­nia ich hi­sto­ria, to jesz­cze nie mają na to naj­mniej­szej wia­ry­god­nej szan­sy, nie uświę­ca ich ża­den po­ży­tek z wy­jąt­kiem han­dlu za wszel­ką cenę; to po pro­stu naj­dzik­sze nuty w kon­cer­cie kosz­tow­nej pro­wi­zor­ki, w któ­ry nade wszyst­ko ukła­da się prze­ży­cie No­we­go Jor­ku.

Robi się co­raz go­rzej: Ja­mes od­wie­dza dziel­ni­cę biz­ne­su, gdzie od­no­to­wu­je „skoń­cze­nie mo­no­ton­ną po­spo­li­tość [...] pcha­ją­ce­go się mę­skie­go tłu­mu, zwar­tej masy idą­cych”. Prze­ra­ża go fakt, że jed­ne bu­dyn­ki znik­nę­ły, inne zaś giną w cie­niu wie­żow­ców. Przy­zna­je, że „drę­czy” go „po­czu­cie wy­dzie­dzi­cze­nia”. Po­wra­ca też na swo­je daw­ne te­re­ny: „Bez­cen­ny frag­ment prze­strze­ni mię­dzy pla­cem Wa­szyng­to­na i Fo­ur­te­enth Stre­et miał dla wra­ca­ją­cej tu du­szy war­tość, a na­wet urok, ła­god­ny, me­lan­cho­lij­ny splen­dor, któ­ry, cze­go je­stem w peł­ni świa­dom, bar­dzo trud­no «prze­ka­zać» no­we­mu, nie­czu­łe­mu po­ko­le­niu”. Roz­biór­kę domu przy pla­cu Wa­szyng­to­na, w któ­rym się uro­dził, prze­ży­wa, jak­by am­pu­to­wa­no mu po­ło­wę hi­sto­rii; i od­kry­wa, że bu­dy­nek, na któ­rym mo­gła­by wi­sieć ta­bli­ca upa­mięt­nia­ją­ca jego na­ro­dzi­ny, wła­śnie uległ znisz­cze­niu.

Po­mstu­ją­cy na mia­sto Ja­mes wy­my­śla zdu­mie­wa­ją­ce ob­ra­zy, aby zi­lu­stro­wać do­mnie­ma­ny po­ziom nie­do­li jego miesz­kań­ców:

Wol­na eg­zy­sten­cja i do­bre ma­nie­ry zbyt czę­sto w No­wym Jor­ku re­du­ku­ją się do na­gie­go ry­go­ru mar­gi­nal­nych związ­ków z nie­koń­czą­cym się elek­trycz­nym ka­blem; mon­stru­al­nym łań­cu­chem, któ­ry opla­ta tu­łów i szy­ję, brzuch i nogi ogó­łu na po­do­bień­stwo węża boa, dła­wią­ce­go gru­pę La­oko­ona. Ude­rzy­ło mnie, że gdy w strasz­nych ob­ję­ciach śnież­nych zi­mo­wych mie­się­cy zwo­je się za­cie­śnia­ją, kło­po­ty no­wo­jor­czy­ków znacz­nie prze­wyż­sza­ją przed­sta­wio­ne cier­pie­nia fi­gur z Wa­ty­ka­nu.

Nic mu się nie po­do­ba.

Grzech pier­wo­rod­ny – pi­sze – rów­no­le­głych alei, nie­prze­rwa­nie, acz ską­po po­cię­tych prze­czni­ca­mi, zor­ga­ni­zo­wa­na ofia­ra za­le­ca­nej al­ter­na­ty­wy, czy­li wiel­kich per­spek­tyw ze wscho­du na za­chód, mógł­by jesz­cze za­słu­żyć na wy­ba­cze­nie przez ja­kiś do­raź­ny wy­ją­tek od drob­nost­ko­wej kon­se­kwen­cji. Nie­ste­ty, kon­se­kwen­cji tej za­wdzię­cza­my, że mia­sto, spo­śród wszyst­kich wiel­kich miast, jest naj­mniej bo­ga­te w wy­tchnie­nie dla oka – do­stoj­ne pla­ce, roz­le­głe ogro­dy, szczę­śli­we przy­pad­ki i za­sko­cze­nia, we­so­łe za­uł­ki i przy­god­ne skrzy­żo­wa­nia – a ści­ślej, w od­stęp­stwa na rzecz swo­bo­dy i wdzię­ku.

Na­wet dy­na­mi­ka me­tro­po­lii bu­dzi w nim prze­strach: „Jej ener­gię do­bit­nie zna­mio­nu­je brak wia­ry w sie­bie; nie po­tra­fi prze­ko­nać, na­wet kosz­tem mi­lio­nów, że ją po­sia­da”.

Od­ra­za Ja­me­sa do nowo przy­by­łych, me­ta­fo­ry­ka zwie­rzę­ca, któ­rej uży­wa, by ich opi­sać, spra­wia­ją, że lek­tu­ra tego frag­men­tu jego dzieł przy­pra­wia o naj­więk­sze chy­ba po­czu­cie dys­kom­for­tu. Emi­grant w No­wym Jor­ku „chwi­la­mi przy­po­mi­na psa, któ­ry wą­cha świe­żo zdo­by­tą kość, trą­ca ją i ob­li­zu­je, jak­by świa­do­my jej moż­li­wo­ści, lecz na ra­zie – wie­dzio­ny rów­nie głę­bo­kim drgnie­niem świa­do­mo­ści – nie rzu­ca się na nią od razu”. Spo­łecz­ność Ży­dów au­tor kwi­tu­je uwa­gą: „W przy­ro­dzie zna­ne są zwie­rząt­ka, chy­ba węże albo gli­sty, któ­re po­kro­jo­ne na ka­wał­ki z za­do­wo­le­niem od­peł­za­ją na bok i żyją w okraw­ku rów­nie kom­plet­nie jak w ca­ło­ści. I tak czy­nią miesz­kań­cy no­wo­jor­skie­go get­ta, spię­trze­ni w stos jak odłam­ki na warsz­ta­cie szkla­rza – każ­dy i każ­da z nich, jak skrzą­cy się szkla­ny okruch, ma oso­bi­sty udział w ostrym bla­sku Izra­ela”. Scho­dy prze­ciw­po­ża­ro­we, „wszech­obec­ne w «ubo­gich» dziel­ni­cach”, przy­wo­dzą Ja­me­so­wi na myśl „prze­myśl­nie urzą­dzo­ne klat­ki dla zręcz­niej­szych klas zwie­rząt w wiel­kim ogro­dzie zoo­lo­gicz­nym. Po­do­bień­stwo jest nie­od­par­te – jak­by w każ­dym kwar­ta­le zbu­do­wa­no mały świat grzęd, drąż­ków i huś­ta­wek dla ludz­kich małp i wie­wió­rek”. Z okna w get­cie au­tor spo­glą­da na „roj­ny pla­cyk, po któ­rym tam i z po­wro­tem prze­my­ka po­dob­na mrów­kom po­pu­la­cja”.

Trud­no spre­cy­zo­wać, co wła­ści­wie gry­zie Hen­ry’ego Ja­me­sa, kie­dy cho­dzi po uli­cach No­we­go Jor­ku, tego, jak to uj­mu­je, „okrop­ne­go mia­sta”, z nie­na­wi­ścią słu­cha­jąc gło­sów i ak­cen­tów w ka­wiar­niach, „izbach tor­tur ży­we­go ję­zy­ka”, nie­na­wi­dząc na­wet Cen­tral Par­ku, któ­ry po­rów­nu­je do „ak­tor­ki w ze­spo­le po­zba­wio­nym, wsku­tek epi­de­mii lub in­nych przy­kro­ści, wszel­kich dam­skich ta­len­tów, któ­ra w związ­ku z tym w cią­gu ty­go­dnia gra co­raz to inną rolę, od tra­gicz­nej kró­lo­wej do śpie­wa­ją­cej po­ko­jów­ki”.

Jest tak, jak­by coś zo­sta­ło Ja­me­so­wi ukra­dzio­ne – i rze­czy­wi­ście, coś mu skra­dzio­no, i to coś nie­zwy­kłe­go. Dla nie­któ­rych pi­sa­rzy daw­no po­rzu­co­ne miej­sca i prze­ży­cia, któ­re wła­ści­wie moż­na by za­po­mnieć, nadal ist­nie­ją w cza­sie te­raź­niej­szym. Moż­na je przy­wo­łać na ży­cze­nie, nie­kie­dy też przy­cho­dzą nie­pro­szo­ne. W umy­śle żyją wła­snym ży­ciem; są jak po­ko­je, gdzie za­pa­lo­no elek­trycz­ne świa­tło, któ­re­go nie da się zga­sić ani ściem­nić. Dla Ja­me­sa Nowy Jork w la­tach 1845–1855 był wła­śnie ta­kim miej­scem; tak­że do­świad­cze­nia tam­te­go okre­su, peł­ne­go swo­bo­dy i szczę­śli­wej nie­win­no­ści mło­dziut­kie­go chłop­ca, nie za­tar­ły mu się w pa­mię­ci – po­zo­sta­ły żywe i obec­ne, in­a­czej niż wspo­mnie­nia jego bra­ta. A te­raz, po pięć­dzie­się­ciu la­tach, krą­żył po mie­ście, któ­re pró­bo­wa­ło, w imię no­wi­nek, unie­moż­li­wić mu po­wrót do oświe­tlo­nych miejsc. Nie cho­dzi tyl­ko o to, że był w no­wym mie­ście, a wspo­mi­nał daw­ne. Daw­ne mia­sto nig­dy dlań nie umar­ło; żyło jako prze­jaw im­pe­ra­ty­wu jego ge­niu­szu. Lecz te­raz świa­tła w jego po­ko­jach mi­go­ta­ły sza­leń­czo, nie­mal go ośle­pia­jąc. Więc żeby się ra­to­wać, ob­rzu­cił Nowy Jork ste­kiem obelg.

Za­ma­zy­wa­nie gra­nic mię­dzy cza­sem te­raź­niej­szym a prze­szłym to dla pi­sa­rza me­to­da uwal­nia­nia wy­obraź­ni, któ­ra po­tra­fi wszak­że do­pro­wa­dzić do nie­po­ko­ju i roz­chwia­nia oso­bo­wo­ści. To, co Ja­mes uj­rzał w No­wym Jor­ku 1905 roku, spro­wo­ko­wa­ło go do uży­cia me­ta­fo­ry­ki dzi­ko nie­ade­kwat­nej do rze­czy­wi­stych prze­żyć, za to traf­nie opi­su­ją­cej wal­kę, jaka to­czy­ła się w jego du­szy mię­dzy lgną­cą doń kur­czo­wo prze­szło­ścią a prze­ra­ża­ją­cą no­wo­ścią współ­cze­sno­ści. Pi­sa­rze umie­ra­ją, gdy mu­szą do­ro­snąć; Nowy Jork owe­go roku wy­ma­gał od Ja­me­sa zbyt wie­le.

Na­tu­ral­nie, moż­na rów­nież utrzy­my­wać, że spra­wa przed­sta­wia­ła się znacz­nie pro­ściej, że Ja­mes uwa­żał mia­sto swe­go dzie­ciń­stwa za bar­dziej przy­zwo­ite, ludz­kie i cy­wi­li­zo­wa­ne, na­to­miast tego mia­sta, któ­re za­stał w 1905 roku, au­ten­tycz­nie nie zno­sił, cze­mu do­sad­nie dał wy­raz w kil­ku opo­wia­da­niach. Lecz jed­na z ostat­nich hi­sto­rii osa­dzo­nych w No­wym Jor­ku, i w ogó­le je­den z ostat­nich utwo­rów Ja­me­sa, zda­je się prze­ma­wiać na rzecz tezy prze­ciw­nej – że w nie­chę­ci pi­sa­rza do me­tro­po­lii i lęku, jaki przed nią czuł, było coś drę­czą­co nie­ja­sne­go. Hi­sto­ria ta nosi ty­tuł Nie­zły na­roż­nik.

Ja­me­sa, jak wie­lu jego współ­cze­snych z Lon­dy­nu, fa­scy­no­wa­ły so­bo­wtó­ry. Wy­da­ne w 1892 roku opo­wia­da­nie The Pri­va­te Life [Ży­cie oso­bi­ste] od­zwier­cie­dla świat Do­ria­na Graya i dok­to­ra Je­kyl­la. Ja­mes sfa­bu­la­ry­zo­wał w nim wła­sne ży­cie to­wa­rzy­skie i spo­łecz­ne oraz wła­sny los twór­cy i sa­mot­ni­ka; bo­ha­ter, pi­sarz, po­tra­fi prze­by­wać w dwóch miej­scach na­raz, w to­wa­rzy­stwie i przy biur­ku. Te­raz, w roku 1906, Ja­mes pi­sał do agen­ta: „Przy­szedł mi do gło­wy zna­ko­mi­ty mały po­mysł, przez któ­ry całą ze­szłą noc nie zmru­ży­łem oka, mu­szę więc przy­najm­niej kuć że­la­zo, póki go­rą­ce”. W Nie­złym na­roż­ni­ku, po­wsta­łym w na­stęp­stwie ame­ry­kań­skiej po­dró­ży 1905 roku, Ja­mes uka­zu­je nową, po­dwój­ną oso­bo­wość: czło­wie­ka, któ­ry kie­dyś opu­ścił Nowy Jork i wy­je­chał do An­glii, oraz jego so­bo­wtó­ra, któ­ry nig­dzie nie wy­je­chał i wciąż błą­ka się po tych sa­mych wnę­trzach, ja­ki­mi Ja­mes nie­ba­wem wy­peł­ni swo­ją au­to­bio­gra­fię i ja­ki­mi już wy­peł­nił opo­wia­da­nie Plac Wa­szyng­to­na.

Jego bo­ha­ter, na­zwi­skiem Bry­don, wró­ciw­szy do No­we­go Jor­ku po trzy­dzie­stu trzech la­tach nie­obec­no­ści, po­dzie­la opi­nię Ja­me­sa o tym mie­ście. Wy­da­je mu się po­mniej­szo­ne, za­mie­nio­ne „w ol­brzy­mią stro­ni­cę księ­gi ra­chun­ko­wej, prze­ro­śnię­tą, fan­ta­stycz­ną gę­stwę krzy­żu­ją­cych się liczb i li­nii pro­stych”. Wi­du­je się z daw­ną przy­ja­ciół­ką, Ali­ce Sta­ver­ton, roz­wa­ża rów­nież, ja­kim waż­nym czło­wie­kiem in­te­re­su mógł­by zo­stać, gdy­by stąd nie wy­je­chał. Ro­dzin­ny dom w śród­mie­ściu na jego ży­cze­nie stał pu­sty przez te wszyst­kie lata, choć był co­dzien­nie sprzą­ta­ny i do­glą­da­ny. Te­raz Bry­don na­po­ty­ka tam wid­mo­wą po­stać, krą­żą­cą po mrocz­nych wnę­trzach, któ­rych nig­dy nie opu­ści­ła – po­dob­nie jak nig­dy, przy­najm­niej w du­chu, nie opu­ścił ich sam Ja­mes.

Obaj – męż­czy­zna i jego so­bo­wtór – zma­ga­ją się ze sobą pew­nej dłu­giej nocy, wal­cząc o zga­sze­nie świa­tła w tych po­ko­jach. „Stę­ża­ły, lecz świa­do­my, wid­mo­wy, lecz ludz­ki – cze­kał na nie­go czło­wiek tej sa­mej wagi i po­stu­ry, pra­gną­cy jego mia­rą spraw­dzić swo­ją moc prze­ra­ża­nia”. Dwa pal­ce pra­wej dło­ni, któ­ra za­sła­nia twarz, zo­sta­ły od­strze­lo­ne. „Gło­wa się unio­sła, dło­nie roz­chy­li­ły, po czym, jak­by na sku­tek na­głej de­cy­zji, bły­ska­wicz­nie opa­dły, uka­zu­jąc nagą, bez­bron­ną twarz. Na ten wi­dok zgro­za ści­snę­ła Bry­do­na za gar­dło i uwię­zła mu w krta­ni ze zdła­wio­nym okrzy­kiem”. „Jest to – na­pi­sał Leon Edel – opo­wieść głę­bo­ko au­to­bio­gra­ficz­na”: re­kon­struk­cja wal­ki, któ­rą Ja­mes sto­czył sam ze sobą po przy­jeź­dzie do No­we­go Jor­ku, kie­dy to po­sta­no­wił zde­ma­sko­wać za­sta­ny świat, usi­łu­jąc znisz­czyć go swym opi­sem, prze­kłuć jego po­tę­gę sta­lo­wym ostrzem świet­nych aka­pi­tów. Pra­gnął znów tchnąć ży­cie w świat, któ­ry prze­trwał w jego my­ślach; w daw­ny Nowy Jork, któ­re­go za­znał, za­nim na­de­szły kom­pli­ka­cje doj­rze­wa­nia i wy­ko­rze­nie­nia, i któ­ry opu­ścił, ma­jąc lat dwa­na­ście. Rzecz zna­mien­na: wy­ba­wi­ciel­ką Bry­do­na, któ­ry wy­cho­dzi bez szwan­ku z noc­nej po­tycz­ki z so­bo­wtó­rem, jest jego daw­na przy­ja­ciół­ka imie­niem Ali­ce – a pa­mię­taj­my, że sio­stra Ja­me­sa, jego szwa­gier­ka oraz żona bra­tan­ka no­si­ły wszyst­kie imię Ali­ce. W ostat­nim zda­niu Nie­złe­go na­roż­ni­ka bo­ha­ter bie­rze ją w ra­mio­na; na­gro­dą za zga­sze­nie świa­tła sta­je się za­po­wiedź mi­ło­ści, szan­sa na nie­skom­pli­ko­wa­ną sek­su­al­ność, jaką cie­szył się brat pi­sa­rza, Wil­liam. Nie­zły na­roż­nik zo­sta­wia pro­ta­go­ni­stę po­rzu­co­ne­go na mie­liź­nie mię­dzy przed­sek­su­al­ną prze­szło­ścią i nie­prze­ko­nu­ją­cą te­raź­niej­szo­ścią.

Oba ostat­nie opo­wia­da­nia rów­nież roz­gry­wa­ją się w owym No­wym Jor­ku, któ­ry Ja­mes tak eks­plo­ro­wał i po­tę­piał w The Ame­ri­can Sce­ne. Z per­spek­ty­wy Kre­po­wej Cor­ne­lii orazRun­dy wi­zyt mia­sto wy­da­je się nie­mal zło­wiesz­cze, dość po­spo­li­te i głę­bo­ko za­bu­rzo­ne. The­odo­ra Bo­sa­nqu­et, ma­szy­nist­ka, któ­rej Ja­mes dyk­to­wał swo­je utwo­ry, od­no­to­wa­ła w grud­niu 1897 roku: „Pan Ja­mes pra­cu­je nad opo­wia­da­niem, któ­re cią­gnie się okrop­nie – i moim zda­niem jest nud­ne”. W Kre­po­wej Cor­ne­lii Ja­mes znów wpro­wa­dza mo­tyw po­wro­tu wy­gnań­ca, któ­ry z nie­chę­cią od­no­si się do no­we­go mia­sta i no­stal­gicz­nie wspo­mi­na sta­re. Bo­ha­ter zwra­ca uwa­gę na dom pani Wor­thin­gham, gdzie „każ­dy kosz­tow­ny przed­miot krzy­czał cheł­pli­wie i pro­sto­dusz­nie”. Przy­pusz­cza rów­nież atak, chy­ba naj­bar­dziej wy­mow­ny w jego twór­czo­ści, na tu­tej­szy brak spo­łecz­nych wię­zi: „Wy­raź­nie taka mia­ła być me­lo­dia przy­szło­ści – że je­śli lu­dzie będą do­sta­tecz­nie bo­ga­ci, do­sta­tecz­nie ume­blo­wa­ni, do­sta­tecz­nie wy­kar­mie­ni, wy­ćwi­cze­ni, hi­gie­nicz­ni i wy­ma­ni­kiu­ro­wa­ni [...], to za grzecz­ność wy­star­czy im przy­jąć roz­ba­wio­ny, iro­nicz­ny sto­su­nek do tych, któ­rzy są mniej wta­jem­ni­cze­ni”. A tak­że po­mstu­je na brak skrom­no­ści no­wo­jor­czy­ków po­pi­su­ją­cych się przy­wi­le­ja­mi: „Za jego cza­sów, gdy był mło­dy, a na­wet w tyl­ko tro­chę mniej śred­nim wie­ku, naj­lep­sze ma­nie­ry po­le­ga­ły na jak naj­więk­szej życz­li­wo­ści, naj­więk­sza zaś życz­li­wość spro­wa­dza­ła się za­zwy­czaj do sztu­ki nie­pod­kre­śla­nia swej luk­su­so­wej in­no­ści, a na­wet do ukry­wa­nia – je­śli nie przez zwy­kłą przy­zwo­itość, to ze wzglę­dów czy­sto ludz­kich – przy­najm­niej czę­ści swe­go prze­moż­nie za­ja­dłe­go dą­że­nia, aby «wie­dzieć, co w tra­wie pisz­czy»”.

W Run­dzie wi­zyt, ostat­nim opo­wia­da­niu Ja­me­sa, mia­sto jest jesz­cze bar­dziej nie­go­ścin­ne niż zwy­kle. Mark Mon­te­ith, ko­lej­ny wy­gna­niec, po­wra­ca do No­we­go Jor­ku, by stwier­dzić, że zna­jo­my no­wo­jor­czyk go oszu­kał, i po­dob­nie jak pro­ta­go­ni­sta Nie­zwy­kłe­go przy­pad­ku, na­pi­sa­ne­go czter­dzie­ści lat wcze­śniej, na­tra­fia na nie­moż­li­wą po­go­dę, tym ra­zem na „ośle­pia­ją­cą no­wo­jor­ską za­mieć” i „wście­kłą bu­rzę śnież­ną”. Tak jak w Kre­po­wej Cor­ne­lii, bo­ha­ter od­wie­dza kil­ku przy­ja­ciół, znów ubo­le­wa­jąc nad wy­stro­jem ich do­mów, peł­nych „ra­żą­co fał­szy­wych ak­cen­tów”. Jed­nak­że tym, co w obu hi­sto­riach naj­bar­dziej rzu­ca się w oczy, jest na wskroś od­py­cha­ją­cy wi­ze­ru­nek no­wo­jor­skich ko­biet. „Ko­bie­ty w szcze­gól­no­ści – ko­men­tu­je Leon Edel – są tu po­zba­wio­ne wszel­kich cech sym­pa­tycz­nych: gru­be, or­dy­nar­ne, brzyd­kie, bo­ga­te oraz okrut­ne, jak­by za­tra­ci­ły sens do­bro­ci”. Być może za­tem nie na­le­ży się dzi­wić, że w ostat­niej sce­nie ostat­nie­go no­wo­jor­skie­go opo­wia­da­nia Ja­me­sa pe­wien no­wo­jor­czyk strze­la so­bie w łeb z re­wol­we­ru.

Nie­zły na­roż­nik był je­dy­nym „ame­ry­kań­skim” utwo­rem, jaki Ja­mes zgo­dził się włą­czyć do dwu­dzie­sto­trzy­to­mo­wej no­wo­jor­skiej edy­cji swych dzieł, z któ­rej wy­klu­czył Eu­ro­pej­czy­ków, Plac Wa­szyng­to­na orazBo­stoń­czy­ków. Pra­ca nad edy­cją po­chła­nia­ła go w la­tach mię­dzy pi­sa­niem The Ame­ri­can Sce­ne i au­to­bio­gra­fii. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że po­waż­nie trak­tu­je ba­ta­lię, by prze­ciw­sta­wić swój pry­wat­ny Nowy Jork Go­lia­to­wi, któ­ry co dzień wy­ra­stał na wy­spie Man­hat­tan – 30 czerw­ca 1905 roku pi­sał do swe­go wy­daw­cy, Scrib­ne­ra: „Gdy­by dla wy­go­dy bądź dla od­róż­nie­nia po­trzeb­na była ja­kaś na­zwa, chciał­bym za­pro­po­no­wać zwłasz­cza New York Edi­tion, je­że­li tak ogól­ny ty­tuł może ucho­dzić za do­sta­tecz­nie god­ny i zna­czą­cy. Moim zda­niem, dzię­ki nie­mu całe przed­się­wzię­cie wprost na­wią­zu­je do mego ro­dzin­ne­go mia­sta – któ­re­mu, jak do­tych­czas, nie mia­łem oka­zji zło­żyć tego ro­dza­ju hoł­du”. Dzie­ła Ja­me­sa mia­ły po­ka­zać świa­tu, dość nie­czu­łe­mu na ta­kie po­my­sły, że pod­szew­ka zda­rzeń, ich mięk­ka stro­na, jak ją okre­ślał, ma szan­se prze­trwać i zy­skać zna­cze­nie, zdo­być sła­wę nad wszel­kie pie­nią­dze. Po­ka­zać, że wiel­ki dom li­te­ra­tu­ry do­rów­nu­je wy­so­ko­ścią dra­pa­czom chmur, a jego po­ko­je będą ja­sno oświe­tlo­ne, na­wet gdy ze­wnętrz­ny świat ogar­nie ciem­ność.

COLM TÓ­I­BÍN

Historia pewnego arcydzieła

I

Nie da­lej niż ze­szłe­go lata, pod­czas pół­to­ra­mie­sięcz­ne­go po­by­tu w New­port, John Len­nox za­rę­czył się z pan­ną Ma­rian Eve­rett z No­we­go Jor­ku. Pan Len­nox, bez­dziet­ny trzy­dzie­sto­pię­cio­let­ni wdo­wiec ze spo­rym ma­jąt­kiem, od­zna­czał się sto­sow­nie wy­twor­nym wy­glą­dem, świet­ny­mi ma­nie­ra­mi i po­nad­prze­cięt­nym za­so­bem rze­tel­nych in­for­ma­cji; jego oby­cza­jom trud­no było co­kol­wiek za­rzu­cić, jego cha­rak­ter, jak ogól­nie mnie­ma­no, wy­szedł zwy­cię­sko z cięż­kiej, acz zba­wien­nej pró­by krót­kie­go po­ży­cia mał­żeń­skie­go. W su­mie za­tem pa­no­wa­ła opi­nia, że pan­na Eve­rett robi do­brą par­tię, a w każ­dym ra­zie nic na za­mąż­pój­ściu nie tra­ci.

A prze­cież Ma­rian Eve­rett – „ta ład­na” pan­na Eve­rett, jak o niej mó­wio­no, dla od­róż­nie­nia od brzyd­kich ku­zy­nek, z któ­ry­mi, nie ma­jąc mat­ki ani sióstr, mu­sia­ła, gwo­li przy­zwo­ito­ści, spę­dzać spo­ro cza­su, co za­pew­ne da­wa­ło jej wię­cej sa­tys­fak­cji ani­że­li owym zna­mie­ni­tym da­mom – rów­nież była na­der spo­sob­na do mał­żeń­stwa. W grun­cie rze­czy nie mia­ła gro­sza przy du­szy, zo­sta­ła jed­nak szczo­drze ob­da­rzo­na wszel­ki­mi za­le­ta­mi, któ­re do­da­ją ko­bie­cie uro­ku. Była bez­spor­nie naj­bar­dziej uro­czą dziew­czy­ną w krę­gach, w któ­rych się ob­ra­ca­ła; na­wet star­sze od niej, bar­dziej do­świad­czo­ne ko­bie­ty, cięż­sze­go, by tak rzec, ka­li­bru, dzię­ki swej po­zy­cji mę­ża­tek dys­po­nu­ją­ce więk­szą swo­bo­dą dzia­ła­nia, pod wzglę­dem uro­ku wła­ści­wie nie mo­gły się z nią rów­nać. Nie­mniej, na­śla­du­jąc wy­ro­bie­nie to­wa­rzy­skie swych bar­dziej wy­zwo­lo­nych sio­strzyc, pan­na Eve­rett nie do­pusz­cza­ła się na­wet naj­mniej­szych od­stępstw od ści­słych za­sad pa­nień­skiej god­no­ści. De­kla­ro­wa­ła nie­mal na­boż­ną cześć dla do­bre­go gu­stu i z prze­ra­że­niem pa­trzy­ła na ha­ła­śli­wy wdzięk wie­lu swych to­wa­rzy­szek. Nie dość za­tem, że była naj­bar­dziej zaj­mu­ją­cą pan­ną w No­wym Jor­ku, to jesz­cze ucho­dzi­ła za naj­bar­dziej nie­ska­zi­tel­ną. Być może da­ło­by się za­kwe­stio­no­wać jej uro­dę, ale z pew­no­ścią nikt jej nie kwe­stio­no­wał. Wzro­stu nie­co mniej niż śred­nie­go, mia­ła peł­ną i krą­głą syl­wet­kę, jed­nak mimo że przy­jem­nie pulch­na, po­ru­sza­ła się lek­ko i zgrab­nie. Jej na­tu­ral­nie ja­sna kar­na­cja tchnę­ła cie­płem – cie­płem blon­dyn­ki z ró­ża­nym ru­mień­cem lata na po­licz­kach i bły­skiem let­nie­go słoń­ca w ru­da­wych wło­sach. Rysy jej twa­rzy, cho­ciaż nie­zbyt kla­sycz­ne, były w naj­wyż­szym stop­niu uj­mu­ją­ce: ni­skie i sze­ro­kie czo­ło, mały no­sek, usta zaś – cóż, za­zdro­śni­cy uwa­ża­li jej usta za ol­brzy­mie. Pew­ne jest, że mia­ły ol­brzy­mią skłon­ność do uśmie­chów, a gdy je otwie­ra­ła, by za­śpie­wać (z nie­skoń­czo­ną, do­daj­my, sło­dy­czą), pły­nę­ła z nich ob­fi­ta fala dźwię­ków. Owszem, jej twarz była nie­co zbyt okrą­gła, ra­mio­na zaś nie­co zbyt kwa­dra­to­we, lecz, jak po­wia­dam, ogól­ne wra­że­nie po­zo­sta­wa­ło bez za­rzu­tu; mógł­bym wy­tknąć tu­zin dy­so­nan­sów w jej twa­rzy i fi­gu­rze, a prze­cież w ża­den spo­sób nie zdo­łał­bym pod­wa­żyć ich łącz­ne­go efek­tu. Ską­di­nąd w pró­bach szcze­gó­ło­we­go uza­sad­nie­nia lub za­ne­go­wa­nia ko­bie­ce­go pięk­na jest coś za­sad­ni­czo nie­grzecz­ne­go, wię­cej, nie­fi­lo­zo­ficz­ne­go, i każ­dy męż­czy­zna, któ­ry od­kry­wa, że ści­śle bio­rąc, zbiór od­ręb­nych cech nie su­mu­je się w ca­łość, do­sta­je do­kład­nie to, na co za­słu­żył. Od­stąp­cie za­tem, pa­no­wie, od ta­kich za­mia­rów i po­zwól­cie, aby to dama wy­ko­na­ła do­da­wa­nie. A pan­na Eve­rett nie tyl­ko była pięk­na, błysz­cza­ła rów­nież po­go­dą du­cha i ży­wo­ścią per­cep­cji. Uni­ka­ła ostrych wy­po­wie­dzi, ale ich nie po­tę­pia­ła; czer­pa­ła wiel­ką ra­dość z by­stro­ści in­te­lek­tu i na­wet sta­ra­ła się ją pie­lę­gno­wać. Jej wiel­ką za­le­tą był brak ja­kich­kol­wiek rosz­czeń i pre­ten­sji; tak jak jej uro­da nie mia­ła w so­bie nic sztucz­ne­go, tak jej in­te­li­gen­cja po­zba­wio­na była pe­dan­te­rii, a życz­li­wość sen­ty­men­ta­li­zmu. Ta pierw­sza cała tchnę­ła świe­żo­ścią, dwie ostat­nie – do­brym hu­mo­rem.

John Len­nox uj­rzał ją, po­ko­chał i po­pro­sił o rękę; a pan­na Eve­rett, przyj­mu­jąc go, zy­ska­ła w oczach świa­ta je­dy­ną za­le­tę, ja­kiej jesz­cze jej bra­ko­wa­ło – cał­ko­wi­tą sta­bi­li­za­cję i re­gu­la­cję swo­jej sy­tu­acji. Przy­ja­cie­le z nie­ma­łym za­do­wo­le­niem po­rów­ny­wa­li świet­ną i do­stat­nią przy­szłość, jaka ją cze­ka­ła, z jej nie­co nie­pew­ną prze­szło­ścią, Len­nox rów­nież zbie­rał gra­tu­la­cje z pra­wa i lewa, acz­kol­wiek ła­two­wier­no­ści win­szo­wa­no mu nie­zbyt czę­sto. Wia­ry pan­ny Eve­rett nie pod­da­wa­no tak su­ro­wym pró­bom, cho­ciaż skłon­ni do mo­ra­li­zo­wa­nia zna­jo­mi nie­raz przy­po­mi­na­li jej, że ma wszel­kie po­wo­dy, aby cie­szyć się z wy­bo­ru pana Len­no­xa. Za­pew­nień tych Ma­rian słu­cha­ła z miną po­kor­ną i cier­pli­wą, z któ­rą było jej nad­zwy­czaj do twa­rzy – zu­peł­nie jak­by dla nie­go go­to­wa była się zgo­dzić na­wet na to, by ją za­nu­dza­no.

Nie­speł­na dwa ty­go­dnie po ogło­sze­niu za­rę­czyn na­rze­cze­ni wró­ci­li do No­we­go Jor­ku. Len­nox, któ­ry miał wła­sny dom, te­raz za­jął się jego re­mon­tem i prze­me­blo­wa­niem; ślub wy­zna­czo­no na ko­niec paź­dzier­ni­ka. Pan­na Eve­rett chwi­lo­wo za­miesz­ka­ła w po­ko­jach zaj­mo­wa­nych przez jej ojca, spróch­nia­łe­go dżen­tel­me­na, od rana do wie­czo­ra za­cie­ra­ją­ce­go gnu­śne dło­nie w ocze­ki­wa­niu ry­chłe­go za­mąż­pój­ścia cór­ki.

John Len­nox, czło­wiek o wie­lu moż­li­wo­ściach, któ­ry lu­bił czy­tać, lu­bił mu­zy­kę, lu­bił to­wa­rzy­stwo i nie stro­nił od po­li­ty­ki, pierw­sze ty­go­dnie je­sie­ni prze­żył nie­spo­koj­nie, jak­by nie mo­gąc usie­dzieć na miej­scu. Gdy męż­czy­zna zbli­ża się do wie­ku śred­nie­go, trud­no mu z wdzię­kiem zno­sić ta­kie wy­róż­nie­nie, jak na­rze­czeń­stwo; trud­no mu tak­że z na­le­ży­tą skwa­pli­wo­ścią wy­wią­zy­wać się z roz­ma­itych pe­tits so­ins, zwią­za­nych z tą kon­dy­cją. Za­bie­gi Len­no­xa we­dług jego zna­jo­mych mia­ły w so­bie ja­kąś ża­ło­sną so­len­ność. Przez jed­ną trze­cią cza­su mysz­ko­wał na Broad­wayu, skąd sześć razy w ty­go­dniu wra­cał ob­ju­czo­ny ozdób­ka­mi i bły­skot­ka­mi, któ­re za­wsze w koń­cu od­rzu­cał jako zbyt dzie­cin­ne i pro­stac­kie, by mógł je ofia­ro­wać da­mie swe­go ser­ca. Ko­lej­na jed­na trze­cia mi­ja­ła mu w ba­wial­ni pani Eve­rett, i w tych go­dzi­nach Ma­rian była nie­do­stęp­na dla in­nych go­ści. Resz­tę ży­cia, jak się przy­znał przy­ja­cie­lo­wi, spę­dzał Bóg je­den wie jak. Były to sło­wa moc­niej­sze, niż ów przy­ja­ciel spo­dzie­wał się usły­szeć, gdyż Len­nox nie był czło­wie­kiem skłon­nym do po­chop­nych wy­po­wie­dzi ani też, w mnie­ma­niu przy­ja­cie­la, nie od­zna­czał się szcze­gól­nie na­mięt­nym uspo­so­bie­niem. Jed­nak rzu­ca­ło się w oczy, że jest bar­dzo za­ko­cha­ny – a przy­najm­niej bar­dzo wy­trą­co­ny z rów­no­wa­gi.

– Kie­dy je­stem z nią, wszyst­ko wy­glą­da świet­nie – mó­wił – ale z dala od niej czu­ję się tak, jak­by wy­klu­czo­no mnie spo­śród ży­wych.

– Cóż, mu­sisz być cier­pli­wy – rzekł przy­ja­ciel – jest ci pi­sa­ne jesz­cze nie­źle so­bie po­żyć.

Len­nox mil­czał z miną bar­dziej po­sęp­ną, niż po­do­ba­ło się jego roz­mów­cy.

– Mam na­dzie­ję, że nie ist­nie­ją żad­ne kon­kret­ne prze­szko­dy – pod­jął w koń­cu ten ostat­ni, pra­gnąc na­kło­nić Len­no­xa, by zrzu­cił z sie­bie cię­żar, któ­ry naj­wy­raź­niej le­żał mu na ser­cu.

– Boję się, że ja... cza­sem się boję, że ona wła­ści­wie mnie nie ko­cha.

– Cóż, odro­bi­na wąt­pli­wo­ści nie za­szko­dzi. To lep­sze niż być za­nad­to pew­nym uczu­cia i po­paść w bez­myśl­ność. Mu­sisz tyl­ko mieć pew­ność, że ty ją ko­chasz.

– Tak – oświad­czył Len­nox uro­czy­ście – to oczy­wi­ście naj­waż­niej­sze.

Pew­ne­go ran­ka, nie mo­gąc sku­pić uwa­gi na książ­kach i do­ku­men­tach, po­my­ślał so­bie, że zna­lazł spo­sób, by miło spę­dzić kil­ka go­dzin.

W New­port za­warł zna­jo­mość z mło­dym ar­ty­stą ma­la­rzem na­zwi­skiem Gil­bert, któ­re­go ta­lent i spo­sób roz­mo­wy ogrom­nie mu się spodo­ba­ły. Po opusz­cze­niu New­port ma­larz wy­bie­rał się w góry Adi­ron­dack; za­mie­rzał wró­cić do No­we­go Jor­ku pierw­sze­go paź­dzier­ni­ka i ser­decz­nie za­pra­szał no­we­go zna­jo­me­go, aby ten wów­czas go od­wie­dził.

Ran­kiem tego dnia Len­nox uświa­do­mił so­bie, że Gil­bert z pew­no­ścią już jest w mie­ście i cze­ka na jego wi­zy­tę. Nie­zwłocz­nie więc udał się do jego pra­cow­ni.

Na drzwiach wid­nia­ła wi­zy­tów­ka Gil­ber­ta, lecz gdy Len­nox wszedł do po­miesz­cze­nia, uj­rzał przed sobą nie­zna­jo­me­go – przy szta­lu­gach pra­co­wał mło­dy męż­czy­zna w ma­lar­skim ki­tlu. Dżen­tel­men ów po­wia­do­mił go­ścia, że ak­tu­al­nie ko­rzy­sta z pra­cow­ni wspól­nie z Gil­ber­tem, któ­ry wła­śnie wy­sko­czył na chwi­lę, Len­nox po­sta­no­wił za­tem za­cze­kać na po­wrót go­spo­da­rza. Tym­cza­sem wdał się w roz­mo­wę z mło­dzień­cem i wi­dząc, że jest to czło­wiek wy­so­ce in­te­li­gent­ny i naj­wy­raź­niej bar­dzo z Gil­ber­tem za­przy­jaź­nio­ny, za­czął nań spo­glą­dać z więk­szą cie­ka­wo­ścią. Był to męż­czy­zna nie­speł­na trzy­dzie­sto­let­ni, wy­so­ki i sil­ny, o moc­nej, ra­do­snej, wraż­li­wej twa­rzy i gę­stej ru­da­wej bro­dzie. Len­no­xa ude­rzy­ła zwłasz­cza jego twarz, któ­rej wy­raz, z jed­nej stro­ny, zda­wał się świad­czyć o spo­rej roz­trop­no­ści, z dru­giej zaś, zna­mio­no­wał praw­dzi­wie ar­ty­stycz­ny tem­pe­ra­ment.

„Czło­wiek o ta­kiej mi­nie – po­wie­dział so­bie – musi two­rzyć pra­ce, któ­rym war­to przy­najm­niej się przyj­rzeć”.

Za­py­tał za­tem roz­mów­cę, czy po­zwo­li obej­rzeć swój ob­raz. Ten chęt­nie się zgo­dził i Len­nox pod­szedł do płót­na.

Przed­sta­wia­ło ono pół­po­stać ko­bie­cą, któ­rej strój i eks­pre­sja były tak enig­ma­tycz­ne, że Len­nox nie po­tra­fił oce­nić, czy ma przed sobą por­tret, czy wy­twór fan­ta­zji: ja­sno­wło­są mło­dą damę w bo­ga­to zdo­bio­nej śre­dnio­wiecz­nej suk­ni, o wy­glą­dzie re­ne­san­so­wej księż­nej. Z luź­no sple­cio­ny­mi dłoń­mi i wy­so­ko unie­sio­ną gło­wą sta­ła na tle ciem­ne­go go­be­li­nu, wpa­tru­jąc się w wi­dza, jak­by szła wprost na nie­go – „Dans un flot de ve­lo­urs tra­înant ses pe­tits pieds”8.

Przy­glą­da­jąc się uważ­niej, Len­nox spo­strzegł, że nie­zna­jo­ma zdra­dza ukry­te po­do­bień­stwo do in­nej, do­brze mu zna­nej fi­zjo­no­mii – Ma­rian Eve­rett. I oczy­wi­ście, od razu za­pra­gnął się do­wie­dzieć, czy to dzie­ło przy­pad­ku, czy świa­do­my za­mysł.

– To por­tret, jak mnie­mam? – zwró­cił się do ar­ty­sty. – Por­tret „ko­stiu­mo­wy”?

– Nie, to tyl­ko wpraw­ka z kom­po­zy­cji, tro­chę tego i tro­chę tam­te­go. Ten ob­raz wisi u mnie od dwóch czy trzech lat jako coś w ro­dza­ju śmiet­ni­ka na zbęd­ne po­my­sły. Pa­dał ofia­rą nie­zli­czo­nych teo­rii i eks­pe­ry­men­tów, ale naj­wy­raź­niej prze­trwał je wszyst­kie. Przy­pusz­czal­nie ma w so­bie pew­ną ży­wot­ność.

– Na­zwał go pan ja­koś?

– Po­cząt­ko­wo nada­łem mu ty­tuł cze­goś, co prze­czy­ta­łem: wier­sza Brow­nin­ga Moja ostat­nia księż­na. Zna go pan?

– Do­sko­na­le.

– Moż­li­we, że to pró­ba, aby na płót­nie przed­sta­wić wra­że­nie, ja­kie na po­ecie zro­bił ist­nie­ją­cy por­tret. Ale co mnie to ob­cho­dzi? Chcia­łem po pro­stu przed­sta­wić wra­że­nie, ja­kie na mnie sa­mym wy­warł wiersz, któ­ry za­wsze sil­nie po­bu­dzał moją wy­obraź­nię. Nie wiem, czy moje od­czu­cie zga­dza się z pań­skim lub z od­czu­cia­mi in­nych czy­tel­ni­ków. Ale przy ty­tu­le się nie upie­ram. Wła­ści­ciel ob­ra­zu może go so­bie ochrzcić na nowo.

Im dłu­żej Len­nox się przy­glą­dał, tym bar­dziej ob­raz mu się po­do­bał i tym głęb­sze wy­da­wa­ło mu się po­do­bień­stwo mię­dzy miną por­tre­to­wa­nej damy a tą, któ­rą przy­pi­sy­wał bo­ha­ter­ce po­ema­tu Brow­nin­ga. Rów­nież ele­men­ty wspól­ne dla twa­rzy Ma­rian i twa­rzy na ob­ra­zie wy­da­ły mu się mniej przy­pad­ko­we. Po­my­ślał o szla­chet­nych wer­sach wiel­kie­go po­ety i ich nie­zwy­kłym sen­sie oraz o ry­sach uko­cha­nej ko­bie­ty, któ­re ar­ty­sta wy­brał jako owe­go sen­su naj­sto­sow­niej­szy przy­kład.

Od­wró­cił gło­wę; łzy sta­nę­ły mu w oczach. – Gdy­bym był wła­ści­cie­lem tego ob­ra­zu – rzekł w koń­cu, od­po­wia­da­jąc na ostat­nie sło­wa ma­la­rza – nie oparł­bym się po­ku­sie, aby na­zwać go imie­niem oso­by, któ­rą bar­dzo mi przy­po­mi­na.

– Ach, tak? – zdzi­wił się Ba­xter. – To ktoś z No­we­go Jor­ku?

Tak się zło­ży­ło, że ty­dzień wcze­śniej pan­na Eve­rett na proś­bę uko­cha­ne­go wy­bra­ła się z nim do fo­to­gra­fa, któ­ry zro­bił jej kil­ka zdjęć w róż­nych po­zach. Od­bit­ki przy­sła­no do obej­rze­nia Ma­rian, któ­ra wy­bra­ła pół tu­zi­na – a ra­czej wy­brał je Len­nox i na­stęp­nie wło­żył do kie­sze­ni, za­mie­rza­jąc wpaść do za­kła­du, by zło­żyć za­mó­wie­nie. Te­raz wy­jął jed­ną z nich z port­fe­la i po­ka­zał ma­la­rzo­wi.

– Wi­dzę ogrom­ne po­do­bień­stwo – po­wie­dział – mię­dzy pań­ską księż­ną a tą mło­dą damą.

Ar­ty­sta po­pa­trzył na fo­to­gra­fię. – Je­śli się nie mylę – rzekł po chwi­li – ta mło­da dama to pan­na Eve­rett.

Len­nox przy­tak­nął.

Roz­mów­ca z wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem w mil­cze­niu przy­glą­dał się zdję­ciu przez ja­kiś czas; ale, jak za­uwa­żył Len­nox, nie po­rów­nał go z por­tre­tem.

– Bar­dzo moż­li­we, że moja księż­na wy­ka­zu­je pew­ne po­do­bień­stwo do pan­ny Eve­rett, ale nie jest ono cał­kiem za­mie­rzo­ne – po­wie­dział w koń­cu. – Za­czą­łem ma­lo­wać ten ob­raz, za­nim w ogó­le uj­rza­łem pan­nę Eve­rett. Pan­na Eve­rett, jak pan wi­dzi, jak pan wie, ma uro­czą twarz, a ja pod­czas tych kil­ku ty­go­dni, gdy ją wi­dy­wa­łem, cały czas pra­co­wa­łem nad tym por­tre­tem. Pan ro­zu­mie, jak pra­cu­je ma­larz, jak pra­cu­je każ­dy ar­ty­sta: za­własz­cza wszyst­ko, na co na­tra­fi. Dla swo­ich ce­lów bez wa­ha­nia prze­ją­łem wszyst­ko, co mi od­po­wia­da­ło w wy­glą­dzie pan­ny Eve­rett; zwłasz­cza że po omac­ku szu­ka­łem wła­śnie ta­kiej uro­dy, jaka zna­la­zła wy­raz w jej twa­rzy. Księż­na, jak są­dzę, była Włosz­ką; ja zaś upar­łem się, że musi być blon­dyn­ką. Otóż kar­na­cja pan­ny Eve­rett ma zde­cy­do­wa­nie po­łu­dnio­wą, cie­płą to­na­cję, a jej rysy są dość gru­be i wy­ra­zi­ste, co jest po­wszech­ne u wło­skich ko­biet. Wi­dzi pan, że po­do­bień­stwo to ra­czej kwe­stia typu niż eks­pre­sji. Nie­mniej jed­nak przy­kro mi, że ko­pia zdra­dzi­ła ory­gi­nał.

– Wąt­pię – rzekł Len­nox – czy zdra­dzi­ła­by go ko­mu­kol­wiek oprócz mnie. Mam za­szczyt – do­dał po chwi­li – być za­rę­czo­nym z pan­ną Eve­rett. Wy­ba­czy pan za­tem, że spy­tam, czy za­mie­rza pan sprze­dać ten ob­raz?

– Już go sprze­da­łem pew­nej da­mie – od­parł ar­ty­sta z uśmie­chem – nie­za­męż­nej da­mie, któ­ra jest wiel­ką mi­ło­śnicz­ką Brow­nin­ga.

W tym mo­men­cie wró­cił Gil­bert. Przy­ja­cie­le przy­wi­ta­li się ser­decz­nie, a ich to­wa­rzysz wy­co­fał się do są­sied­nie­go po­ko­ju. Roz­ma­wia­li chwi­lę o tym, co przy­da­rzy­ło się każ­de­mu z nich od po­przed­nie­go spo­tka­nia, po czym Len­nox za­py­tał o au­to­ra por­tre­tu księż­nej, pod­kre­śla­jąc jego wy­bit­ny ta­lent i wy­ra­ża­jąc zdzi­wie­nie, że Gil­bert nig­dy o nim nie wspo­mi­nał.

– Na­zy­wa się Ba­xter, Ste­phen Ba­xter – wy­ja­śnił Gil­bert – lecz za­nim wró­cił z Eu­ro­py przed dwo­ma ty­go­dnia­mi, wie­dzia­łem o nim nie­wie­le wię­cej niż ty. To wzor­co­wy przy­pa­dek pra­cy nad sobą. Po­zna­łem go w Pa­ry­żu w sześć­dzie­sią­tym dru­gim roku i wte­dy nie ro­bił ab­so­lut­nie nic; tego, co zo­ba­czy­łeś, na­uczył się póź­niej. W No­wym Jor­ku nie zdo­łał zna­leźć do­sta­tecz­nie du­żej pra­cow­ni i nie miał gdzie się po­dziać. A po­nie­waż ja ze swo­imi ma­ły­mi szki­ca­mi zaj­mu­ję u sie­bie tyl­ko je­den kąt, za­pro­po­no­wa­łem, żeby ko­rzy­stał z po­zo­sta­łych trzech, do­pó­ki się ja­koś nie urzą­dzi. Lecz kie­dy za­czął roz­pa­ko­wy­wać swo­je płót­na, od­kry­łem, że nic o tym nie wie­dząc, gosz­czę u sie­bie anio­ła.

I Gil­bert od­sło­nił przed Len­no­xem kil­ka por­tre­tów Ba­xte­ra, za­rów­no mę­skich, jak i ko­bie­cych, z któ­rych każ­dy po­twier­dzał po­wzię­tą przez Len­no­xa opi­nię o zdol­no­ściach ma­la­rza. Znów pod­szedł do ob­ra­zu na szta­lu­gach – i znów Ma­rian Eve­rett przy­by­ła na jego mil­czą­ce we­zwa­nie, pa­trząc na nie­go z por­tre­tu wzro­kiem peł­nym czu­ło­ści i me­lan­cho­lii.

„Niech mówi, co chce – po­my­ślał Len­nox – po­do­bień­stwo to w pew­nym stop­niu rów­nież kwe­stia eks­pre­sji”. – Słu­chaj, Gil­bert – za­py­tał gło­śno, pra­gnąc spraw­dzić, jak wier­na jest po­do­bi­zna – kogo ona ci przy­po­mi­na?

– Wiem – od­parł Gil­bert – kogo przy­po­mi­na to­bie.

– A ty to wi­dzisz?

– Obie są ład­ne i obie mają ru­da­we wło­sy. To wszyst­ko, co wi­dzę.

Len­nox ode­tchnął z ulgą. Czuł pe­wien dys­kom­fort – któ­ry w żad­nym ra­zie nie był sprzecz­ny z pierw­szym od­ru­chem dumy i sa­tys­fak­cji – na myśl, że swo­isty, szcze­gól­ny po­wab Ma­rian zo­stał pod­da­ny wni­kli­wej oce­nie in­ne­go męż­czy­zny. Z przy­jem­no­ścią do­szedł do wnio­sku, że uwa­gę ma­la­rza przy­ku­ły je­dy­nie po­wierz­chow­ne ce­chy jej wy­glą­du, a resz­ty do­ko­na­ła jego, Len­no­xa, wy­obraź­nia. W dro­dze do domu przy­szło mu na­wet do gło­wy, że by­najm­niej nie by­ło­by od rze­czy, gdy­by zło­żył hołd uro­dzie dziew­czy­ny, za­ma­wia­jąc jej por­tret u tego zdol­ne­go mło­dzień­ca. Na ra­zie ich na­rze­czeń­stwo spro­wa­dza­ło się do czy­ste­go uczu­cia, al­bo­wiem skru­pu­lat­nie pil­no­wał, by nie wyjść na wul­gar­ne­go do­staw­cę luk­su­sów i przy­jem­no­ści. Wo­bec przy­szłej żony za­cho­wy­wał się wła­ści­wie jak bie­dak – lub ra­czej jak zwy­kły pro­sty czło­wiek, nie mi­lio­ner. Za­bie­rał ją na prze­jażdż­ki, po­sy­łał kwia­ty, by­wał z nią w ope­rze. Ale nie ku­po­wał jej ła­ko­ci, nie za­kła­dał się z nią, nie ro­bił pre­zen­tów z bi­żu­te­rii. Przy­ja­ciół­ki pan­ny Eve­rett zwró­ci­ły na­wet uwa­gę, że do­tych­czas nie do­sta­ła od nie­go na­wet naj­skrom­niej­sze­go pier­ścion­ka za­rę­czy­no­we­go z per­łą czy z bry­lan­tem. Ma­rian wsze­la­ko była za­do­wo­lo­na. Bę­dąc z na­tu­ry wiel­ką ar­tyst­ką uczu­cio­wej mise en scène, in­stynk­tow­nie czu­ła, że ów zgo­ła kla­sycz­ny umiar jest prze­wrot­nym zwia­stu­nem ogrom­nej mał­żeń­skiej ob­fi­to­ści. A i Len­nox, do­kła­da­jąc sta­rań, by jego sto­sun­ki z pan­ną Eve­rett w naj­mniej­szym stop­niu nie zo­sta­ły spla­mio­ne od­nie­sie­niem do sy­tu­acji fi­nan­so­wej – w koń­cu przy­pad­ko­wej – oboj­ga, udo­wad­niał, że grun­tow­nie ro­zu­mie wła­sne od­ru­chy. Wie­dział, że pew­ne­go dnia po­czu­je prze­moż­ny im­puls, by po­da­ro­wać da­mie swe­go ser­ca ja­kiś na­ma­cal­ny, ar­ty­stycz­ny do­wód afek­tu, i że po­da­ru­nek ten spra­wi jej tym więk­szą ra­dość, je­śli bę­dzie je­dy­ny w swo­im ro­dza­ju. Te­raz miał wra­że­nie, że na­de­szła od­po­wied­nia chwi­la. Czyż mógł wy­ka­zać się więk­szym tak­tem niż da­ro­wać jej w pre­zen­cie szan­sę, aby – prze­ja­wia­jąc cier­pli­wość i do­brą wolę – po­zwo­li­ła przy­szłe­mu mę­żo­wi zdo­być na wła­sność do­sko­na­ły wi­ze­ru­nek swo­jej twa­rzy?

Tego wie­czo­ra Len­nox, jak co ty­dzień, jadł ko­la­cję u przy­szłe­go te­ścia.

– Ma­rian – za­gad­nął przy po­sił­ku. – Dziś rano po­zna­łem twe­go daw­ne­go zna­jo­me­go.

– Tak? – od­rze­kła Ma­rian. – A kogo?

– Pana Ba­xte­ra, ma­la­rza.

Ma­rian za­ró­żo­wi­ła się, ale istot­nie tyl­ko tro­chę – nie bar­dziej niż pod wpły­wem szcze­re­go zdzi­wie­nia.

Zdzi­wie­nie to wszak­że nie mo­gło być duże, al­bo­wiem za­raz do­da­ła, że prze­czy­ta­ła już w ga­ze­cie, że ma­larz wró­cił do kra­ju, po­nad­to wie­dzia­ła, że Len­nox ob­ra­ca się w ar­ty­stycz­nych krę­gach. – Mam na­dzie­ję, że jest zdro­wy – za­koń­czy­ła – i że mu się po­wo­dzi.

– Skąd znasz tego pana, moja dro­ga? – za­py­tał pan Eve­rett.

– Spo­tka­łam go w Eu­ro­pie dwa lata temu, naj­pierw la­tem w Szwaj­ca­rii, a póź­niej w Pa­ry­żu. To ja­kiś krew­ny pani Den­bigh. – Pani Den­bigh była to dama, w któ­rej to­wa­rzy­stwie Ma­rian nie­daw­no spę­dzi­ła rok w Eu­ro­pie, bo­ga­ta bez­dziet­na wdo­wa, in­wa­lid­ka, daw­na przy­ja­ciół­ka jej mat­ki. – Cały czas ma­lu­je?

– Naj­wy­raź­niej, i to bar­dzo do­brze. Wi­dzia­łem u nie­go kil­ka cał­kiem nie­złych por­tre­tów. I w do­dat­ku jest wśród nich pe­wien ob­raz, któ­ry przy­po­mi­na mi cie­bie.

– Ostat­nia księż­na? – za­cie­ka­wi­ła się Ma­rian. – Chcia­ła­bym go zo­ba­czyć. John, je­śli są­dzisz, że jest do mnie po­dob­na, to po­wi­nie­neś go ku­pić.

– Chcia­łem, ale już zo­stał sprze­da­ny. Więc znasz ten ob­raz?

– Tak, pan Ba­xter sam mi go po­ka­zał. Wi­dzia­łam go na po­cząt­ko­wym eta­pie, gdy nie przy­po­mi­nał ni­cze­go, do cze­go chcia­ła­bym być po­dob­na. Pani Den­bigh bar­dzo się zgor­szy­ła, gdy oznaj­mi­łam panu Ba­xte­ro­wi, iż bar­dzo się cie­szę, że jest „ostat­nia”. W rze­czy sa­mej, od tego ob­ra­zu za­czę­ła się na­sza zna­jo­mość.

– A nie vice ver­sa? – wtrą­cił pan Eve­rett nie­mą­drze.

– Jak to, vice ver­sa? – za­py­ta­ła nie­win­nie Ma­rian. – Pierw­szy raz spo­tka­łam pana Ba­xte­ra na przy­ję­ciu w Rzy­mie.

– Wy­da­wa­ło mi się, że mó­wi­łaś, że po­zna­łaś go w Szwaj­ca­rii – po­wie­dział Len­nox.

– Nie, w Rzy­mie, za­le­d­wie dwa dni przed na­szym wy­jaz­dem na pół­noc. Kie­dy mi go przed­sta­wio­no, nie wie­dział, że je­stem z pa­nią Den­bigh, nie wie­dział na­wet, że ona prze­by­wa w mie­ście. To była pierw­sza rzecz, jaką mi po­wie­dział: że je­stem bar­dzo po­dob­na do ob­ra­zu, któ­ry wła­śnie ma­lu­je.

– Że ucie­le­śniasz jego ide­ał i tak da­lej.

– Owszem, ale nie w ta­kim sen­ty­men­tal­nym to­nie. Do­pro­wa­dzi­łam go do pani Den­bigh, z któ­rą wspól­nie od­kry­li, że są w szó­stym stop­niu spo­wi­no­wa­ce­ni; na­stęp­ne­go dnia zło­żył nam wi­zy­tę i na­le­gał, by­śmy po­szły do jego pra­cow­ni. Nędz­na nora. Od­nio­słam wra­że­nie, że jest bar­dzo bied­ny. Przy­najm­niej kie­dy pani Den­bigh za­pro­po­no­wa­ła mu pie­nią­dze, przy­jął je bez ce­re­gie­li. Chcia­ła mu oszczę­dzić upo­ko­rze­nia, więc po­wie­dzia­ła, że je­śli chce, może w re­wan­żu na­ma­lo­wać jej por­tret. Od­parł, że na­ma­lo­wał­by, gdy­by miał czas. Po­tem przy­je­chał do Szwaj­ca­rii, a zimą spo­tka­li­śmy się w Pa­ry­żu.

Na­wet gdy­by Len­nox miał ja­kieś po­dej­rze­nia co do sto­sun­ków łą­czą­cych pan­nę Eve­rett z ma­la­rzem, to spo­sób, w jaki opo­wie­dzia­ła swo­ją hi­sto­ryj­kę, sku­tecz­nie je zni­we­czył. To­też za­raz wy­stą­pił z po­my­słem, by zwa­żyw­szy na wiel­ki ta­lent mło­dzień­ca oraz jego bez­po­śred­nią zna­jo­mość twa­rzy na­rze­czo­nej, na­mó­wić go na spo­rzą­dze­nie jej por­tre­tu.

Ma­rion zgo­dzi­ła się bez nie­chę­ci i bez skwa­pli­wo­ści, za­tem Len­nox przed­sta­wił ar­ty­ście swo­ją pro­po­zy­cję. Ten po­pro­sił o dzień lub dwa do na­my­słu, po czym od­po­wie­dział (li­stow­nie), że z przy­jem­no­ścią po­dej­mie się za­da­nia.

Pan­na Eve­rett ocze­ki­wa­ła, że wo­bec pla­no­wa­ne­go od­no­wie­nia sta­rej zna­jo­mo­ści Ste­phen Ba­xter zło­ży jej wi­zy­tę pod au­spi­cja­mi ad­o­ra­to­ra. I rze­czy­wi­ście zja­wił się, ale sam, i nie za­staw­szy jej w domu, nie po­no­wił pró­by. Ter­min pierw­sze­go po­sie­dze­nia usta­lo­no za­tem za po­śred­nic­twem Len­no­xa. Ten, wi­dząc, że ar­ty­sta nie zna­lazł jesz­cze wła­snej pra­cow­ni, na­der ser­decz­nie za­pro­po­no­wał mu chwi­lo­wo po­miesz­cze­nie w swo­im domu, prze­stron­ne i do­brze oświe­tlo­ne, któ­re po­my­śla­no jako po­kój bi­lar­do­wy, lecz na ra­zie jesz­cze nie wy­po­sa­żo­no. Co się ty­czy por­tre­tu, Len­nox nie wy­ra­ził żad­nych ży­czeń, zo­sta­wia­jąc wy­bór pozy i ko­stiu­mu sa­mym za­in­te­re­so­wa­nym. Uznał, że ma­larz świet­nie się orien­tu­je, ja­kie są atu­ty Ma­rian; do jej do­bre­go sma­ku miał bez­gra­nicz­ne za­ufa­nie.

Pan­na Eve­rett przy­by­ła umó­wio­ne­go ran­ka, eskor­to­wa­na przez ojca; pan Eve­rett, któ­ry tym głów­nie pra­gnął się chlu­bić, że wszyst­ko robi zgod­nie z ety­kie­tą, już wcze­śniej po­sta­rał się, aby go przed­sta­wio­no ma­la­rzo­wi. Po krót­kiej wy­mia­nie uprzej­mo­ści Ba­xter i Ma­rian przy­stą­pi­li do dzie­ła. Pan­na Eve­rett po­god­nie za­po­wie­dzia­ła, że za­sto­su­je się do ży­czeń i ka­pry­sów ar­ty­sty, jed­no­cze­śnie jed­nak nie ta­iła, że ma wła­sne zda­nie o tym, cze­go moż­na spró­bo­wać, a cze­go na­le­ży uni­kać.

Mło­dy czło­wiek nie był za­sko­czo­ny od­kry­ciem, że jej opi­nie są roz­sąd­ne, a ży­cze­nia zro­zu­mia­łe. Nie mu­siał speł­niać ni­czy­ich żą­dań, iść na kom­pro­mis z upar­tym i cho­ro­bli­wym uprze­dze­niem ani re­zy­gno­wać z naj­lep­szych in­ten­cji na rzecz krót­ko­wzrocz­nej próż­no­ści.

Nie miej­sce tu­taj, by roz­strzy­gać, czy pan­na Eve­rett była próż­na, czy nie. Mia­ła do­syć ro­zu­mu, by po­jąć, że oświe­co­na roz­trop­ność zy­sku­je naj­bar­dziej, kie­dy ob­raz oka­zu­je się do­bry z punk­tu wi­dze­nia ma­la­rza, taki jest bo­wiem głów­ny cel ma­lar­stwa. Chciał­bym po­nad­to do­dać na jej ko­rzyść, że do­sko­na­le wie­dzia­ła, jak wiel­ką ar­ty­stycz­ną war­tość musi po­sia­dać dzie­ło wy­ko­na­ne z na­ka­zu na­mięt­no­ści, aby stać się czymś wię­cej niż tyl­ko szy­der­stwem, pa­ro­dią okre­su, gdy ta na­mięt­ność trwa­ła; że czu­ła in­stynk­tow­nie, iż nic tak nie stu­dzi fer­wo­ru ar­ty­sty jak in­ge­ren­cja nie­lo­gicz­nej in­te­re­sow­no­ści, czy to w jego, czy w cu­dzym imie­niu.

Ba­xter pra­co­wał szyb­ko i pew­nie, to­też po dwóch go­dzi­nach po­czuł, że zro­bił do­bry po­czą­tek. Gro­zi­ło mu, że sie­dzą­cy z boku pan Eve­rett bę­dzie nu­dził, naj­wy­raź­niej wmó­wiw­szy so­bie, że ma obo­wią­zek umi­lać po­sie­dze­nie tan­det­ną po­ga­węd­ką o sztu­ce. Lecz Ma­rian przy­jaź­nie wzię­ła na sie­bie przy­pa­da­ją­cą na ma­la­rza część dia­lo­gu, a więc nic nie roz­pra­sza­ło go przy pra­cy.

Ko­lej­ną se­sję wy­zna­czo­no na­stęp­ne­go dnia rano. Ma­rian mia­ła na so­bie suk­nię za­ak­cep­to­wa­ną przez ma­la­rza, w któ­rej, po­dob­nie jak w jej po­zie, ele­ment „ma­low­ni­czo­ści” zo­stał skru­pu­lat­nie wy­tłu­mio­ny. Z oczu Ba­xte­ra wy­czy­ta­ła, że wy­glą­da nad­zwy­czaj pięk­nie, do­strze­gła rów­nież, że pal­ce go świerz­bią, by za­brać się do pra­cy. Mimo to ka­za­ła we­zwać Len­no­xa pod pre­tek­stem uzy­ska­nia jego apro­ba­ty – suk­nia wszak była czar­na, a czar­ny mógł mu się nie spodo­bać. Przy­szedł i w jego do­brych oczach uj­rza­ła, w moc­niej­szej wer­sji, tę samą po­chwa­łę co u Ba­xte­ra. En­tu­zja­stycz­nie od­niósł się do czar­nej suk­ni, któ­ra, ni­czym po­waż­ny okrzyk mat­ki, rze­czy­wi­ście zda­wa­ła się pod­kre­ślać i wzbo­ga­cać nie­zmą­co­ną mło­dość dziew­czy­ny.

– Ocze­ku­ję – zwró­cił się Len­nox do Ba­xte­ra – że stwo­rzy pan ar­cy­dzie­ło.

– Bez oba­wy – od­parł ar­ty­sta, stu­ka­jąc się w czo­ło – już jest stwo­rzo­ne.

Tym ra­zem pan Eve­rett, wy­czer­pa­ny in­te­lek­tu­al­nym wy­sił­kiem dnia po­przed­nie­go i za­chę­co­ny wy­go­dą fo­te­la, za­padł w spo­koj­ną drzem­kę. Na­sza dwój­ka przez ja­kiś czas na­słu­chi­wa­ła jego re­gu­lar­ne­go od­de­chu: Ma­rian cier­pli­wie wpa­try­wa­ła się w ścia­nę przed sobą, mło­dzie­niec me­cha­nicz­nie wo­dził wzro­kiem mię­dzy mo­del­ką i płót­nem. Wresz­cie ma­larz cof­nął się o kil­ka kro­ków, aby obej­rzeć swe dzie­ło. Ma­rian po­ru­szy­ła gło­wą i ich oczy się spo­tka­ły.

– Cóż, pan­no Eve­rett – po­wie­dział Ba­xter gło­sem, któ­ry za­pew­ne by za­drżał, gdy­by nie jego usil­ne sta­ra­nia, by się opa­no­wać.

– Cóż, pa­nie Ba­xter? – od­rze­kła dziew­czy­na.

I wy­mie­ni­li prze­cią­głe, sta­now­cze spoj­rze­nia, któ­re za­koń­czy­ły się uśmie­chem – uśmie­chem wy­raź­nie z tej sa­mej ro­dzi­ny co słyn­ny śmiech anio­łów za oł­ta­rzem świą­ty­ni.

– Cóż, pan­no Eve­rett – po­wtó­rzył ma­larz, wra­ca­jąc do pra­cy – ta­kie jest ży­cie!

– Na to wy­glą­da – przy­tak­nę­ła pan­na Eve­rett. Mil­cza­ła przez chwi­lę, po czym za­py­ta­ła: – Dla­cze­go nie przy­szedł mnie pan od­wie­dzić?

– Przy­sze­dłem, lecz nie za­sta­łem pani.

– Cze­mu nie przy­szedł pan dru­gi raz?

– Co by to dało, pan­no Eve­rett?

– Po pro­stu by­ło­by przy­zwo­iciej. Mo­gli­śmy się po­jed­nać.

– Naj­wy­raź­niej i tak do tego do­szło.

– Chcia­łam rzec, „for­mal­nie”.

– To nie­do­rzecz­ne. Nie wi­dzi pani, że mój od­ruch był słusz­ny? Cóż prost­sze­go niż na­sze obec­ne spo­tka­nie? Za­pew­niam pa­nią, że wszel­kie roz­mo­wy o prze­szło­ści, wza­jem­ne za­pew­nie­nia czy prze­pro­si­ny by­ły­by dla mnie nie­zno­śne.

Pan­na Eve­rett ode­rwa­ła wzrok od pod­ło­gi i wpa­trzy­ła się w to­wa­rzy­sza na poły z wy­rzu­tem. – A więc prze­szłość jest dla pana taka nie­zno­śna?

Ba­xter spoj­rzał na nią zdu­mio­ny. – Wiel­kie nie­ba! – za­wo­łał. – Ależ oczy­wi­ście!

Pan­na Eve­rett spu­ści­ła oczy i za­mil­kła.

Po­zwo­lę so­bie wy­ko­rzy­stać tę prze­rwę, aby krót­ko ob­ja­śnić czy­tel­ni­ko­wi wy­da­rze­nia, do któ­rych od­no­si­ła się po­wyż­sza roz­mo­wa.

Pan­na Eve­rett w su­mie nie uzna­ła za wska­za­ne, by wy­ja­wić przy­szłe­mu mę­żo­wi całą hi­sto­rię swej zna­jo­mo­ści ze Ste­phe­nem Ba­xte­rem; gdy zaś przed­sta­wię, co po­mi­nę­ła, czy­tel­nik za­pew­ne poj­mie jej ostroż­ność.