Oro - Marcel A. Marcel - ebook + książka

Oro ebook

Marcel A. Marcel

4,5

Opis

Kto wybiera samotność, nigdy nie jest sam. Tak działa tego rodzaju magia, która obywa się bez magii. Pojawia się dokładnie wtedy, gdy jest potrzebna. I zostaje jeszcze długo po tym, kiedy skończysz czytać tę książkę. Jest jak odbicie w lustrze, które zaczyna żyć własnym życiem. Stań mu naprzeciw!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 442

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (15 ocen)
10
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy

This edi­tion co­py­ri­ght © by Dana Łu­ka­siń­ska and Olga Sa­wic­ka

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy, 2012

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

1DZIECKO W LEASINGU,czyli dlaczego Lena się nie cieszy

„I zo­stań tam na za­wsze, kre­tyn­ko, wte­dy to będą moi ro­dzi­ce!”. Za Leną z hu­kiem za­mknę­ły się drzwi. Ro­zej­rza­ła się po ła­zien­ce. Ostat­ni raz? Chy­ba żart. Tych „ostat­nich ra­zów” było pięć. Ostat­ni „ostat­ni raz” miał miej­sce dwa lata temu. Wte­dy bar­dzo się bała. Nie ma się co dzi­wić, mło­da była. Nie to co te­raz. Te­raz ma trzy­na­ście lat i na pew­no nie bę­dzie za­cho­wy­wać się jak spa­ni­ko­wa­na je­de­na­sto­lat­ka, któ­rej za­le­ży. Lena spo­glą­da w lu­stro. Wte­dy wło­sy mia­ła krót­sze. Tak, pa­mię­ta – prze­cze­sy­wa­ła je kil­ka­krot­nie wy­szczer­bio­nym grze­bie­niem, a nie­sfor­na grzyw­ka i tak nie chcia­ła się uło­żyć. Mo­czy­ła ją wodą. Na­wet jak już sie­dzia­ła w sa­mo­cho­dzie, ja­dąc do no­we­go domu, po kry­jo­mu śli­ni­ła pal­ce i ner­wo­wo do­ty­ka­ła wło­sów. Wte­dy jej za­le­ża­ło. Chcia­ła się po­do­bać, chcia­ła, by ją po­lu­bi­li, po­ko­cha­li od pierw­sze­go spoj­rze­nia. Ta­kie tam… Nor­mal­ne ma­rze­nia dziec­ka, czy­li zu­peł­ny ob­ciach. Dziś Lena już wie, że się nie spodo­ba, że jej nie po­lu­bią i nie po­ko­cha­ją od pierw­sze­go spoj­rze­nia. Bo mi­łość nie ist­nie­je. Lena to wie, bo ma już trzy­na­ście lat i do­tąd jej nie spo­tka­ła.

Od­ru­cho­wo do­ty­ka wło­sów. Są te­raz dłu­gie, się­ga­ją za ra­mio­na. Mają ko­lor spa­lo­nej słoń­cem sło­my. Lena pa­mię­ta bar­dzo dużo. Na­wet to, cze­go nie po­win­na, cze­go lu­dzie z re­gu­ły nie pa­mię­ta­ją z tej ra­cji, że ludz­ki mózg nie ma ta­kich moż­li­wo­ści. Dla­te­go lu­dzie nie mają wspo­mnień z mo­men­tu, kie­dy się ro­dzą albo jak racz­ku­ją w wie­ku nie­mow­lę­cym. Więc sko­ro to nie­moż­li­we, to dla­cze­go Lena pa­mię­ta? Na przy­kład mo­ment, kie­dy czy­jeś ra­mio­na w gra­na­to­wym płasz­czu wkła­da­ją ją do ko­ły­ski ży­cia znaj­du­ją­cej się w bocz­nej na­wie ko­ścio­ła. Ra­mio­na w gra­na­to­wym płasz­czu są wil­got­ne, bo pada. Opa­tu­la­ją ma­leń­ką Lenę tro­skli­wie ko­cy­kiem. Po­tem za­pa­da ci­sza i sły­chać tyl­ko mia­ro­we ude­rze­nia desz­czu. Lena pa­mię­ta to wszyst­ko, choć nor­mal­nie nie po­win­na. W koń­cu była na świe­cie rap­tem od dwóch go­dzin. Dziw­ne? Lena w ogó­le jest dziw­na. Nie­któ­rzy wolą okre­śle­nie: nie­nor­mal­na. Wa­riat­ka. Schi­zol­ka. Lena sta­je przed umy­wal­ką. Do­krę­ca śrub­kę kur­ka. Jak jej za­brak­nie, kran pew­nie cał­kiem się roz­pad­nie… „I zo­stań tam na za­wsze, kre­tyn­ko, wte­dy to będą moi ro­dzi­ce” – zno­wu to sły­szy. Od­krę­ca wodę. Wca­le się o nich nie pro­si­ła.

W swo­im ga­bi­ne­cie, sie­dząc za mo­nu­men­tal­nym biur­kiem, dy­rek­tor Za­mczew­ska ner­wo­wo za­kła­da nogę na nogę. Prze­kła­da pa­pie­ry z miej­sca na miej­sce. Pal­cem prze­su­wa do góry zsu­wa­ją­ce się z nosa oku­la­ry. To przez ten cha­rak­te­ry­stycz­ny gest tu, w domu dziec­ka, wo­ła­ją na nią Zjeż­dżal­nia.

– Len­ka to trud­ne dziec­ko. Co nie zna­czy, że złe. Nie ma złych dzie­ci. Są tyl­ko dzie­ci nie­ko­cha­ne. Ja wiem, że pań­stwo to wie­dzą. Je­ste­ście już do­świad­czo­ny­mi ro­dzi­ca­mi. Opie­ku­na­mi. – Dy­rek­tor Za­mczew­ska chrzą­ka ner­wo­wo. – Ro­dzi­ca­mi. Len­ka prze­szła pięć prób ad­op­cji. Nadal tu miesz­ka. Co zna­czy, że się nie uda­ło. No, nie uda­ło się. Ja nie wiem, czy­ja to wina. Nie chcę oce­niać. Opi­nie do­tych­cza­so­wych opie­ku­nów nie brzmią za­chę­ca­ją­co. Po­zwo­lą pań­stwo, że przy­to­czę…

Dy­rek­tor Za­mczew­ska szpe­ra w pa­pie­rach. Prze­su­wa do góry oku­la­ry. Jej ru­chy ob­ser­wu­ją przy­szli nowi ro­dzi­ce za­stęp­czy Leny. Sie­dzą nie­mal nie­ru­cho­mo. Męż­czyź­nie po­ru­sza się tyl­ko jabł­ko Ada­ma, gdy od cza­su do cza­su prze­ły­ka śli­nę. Ko­bie­ta mru­ga szyb­ki­mi se­ria­mi, jak ktoś, kto nie do koń­ca ro­zu­mie, po co ta cała gad­ka. Prze­cież wszyst­ko już za­ła­twio­ne. Oku­la­ry Za­mczew­skiej zno­wu lą­du­ją na czub­ku nosa. Praw­dzi­wa zjeż­dżal­nia, nie ma co, my­śli ko­bie­ta.

– Taki frag­ment: „Dziec­ko apa­tycz­ne. Nie­za­in­te­re­so­wa­ne za­ba­wą, edu­ka­cją. Nie lubi bli­sko­ści”. Albo to: „Dziew­czyn­ka wy­co­fa­na. Typ milcz­ka. Nie na­wią­zu­je kon­tak­tów z ró­wie­śni­ka­mi. Kil­ka­krot­nie przy­ła­pa­na na mó­wie­niu do sie­bie”. A na­wet taka opi­nia: „Dziec­ko krnąbr­ne, nie­zdy­scy­pli­no­wa­ne, le­ni­we. Przy­ła­pa­na na kłam­stwie, kra­dzie­ży, grze­chu nie­czy­sto­ści. Może być opę­ta­na”. Hmm… – dy­rek­tor Za­mczew­ska chrzą­ka za­kło­po­ta­na. – Nie­któ­rych po­no­si­ła wy­obraź­nia… Jed­nak żad­nej opi­nii nie na­le­ży ba­ga­te­li­zo­wać. Len­ka tak wła­śnie jest od­bie­ra­na. Jako dziec­ko dziw­ne. A kto chce dziw­ne dziec­ko? No kto? No nikt.

Lena pa­trzy, jak woda wy­peł­nia umy­wal­kę. Po­cze­ka tu­taj, aż jej przej­dzie. Mar­le­nie. Jak zna ży­cie i Mar­le­nę, to pew­nie blo­ku­je drzwi ła­zien­ki, żeby Lena z niej nie wy­szła. Mar­le­na jest star­sza od Leny, ale kom­plet­nie nie ra­dzi so­bie z emo­cja­mi. Wy­star­czy na nią spoj­rzeć, by od razu wie­dzieć, co dziew­czy­na czu­je. Kie­dy się do­wie­dzia­ła o ad­op­cji Leny, kom­plet­nie jej od­bi­ło. Bo dla­cze­go nie we­zmą jej, Mar­le­ny? Jest star­sza, spo­koj­niej­sza, ład­niej­sza i bar­dziej nor­mal­na. Cze­go o Le­nie po­wie­dzieć nie moż­na. Lena też by wo­la­ła, żeby wzię­li Mar­le­nę. By­ło­by wię­cej spo­ko­ju. Bo Mar­le­na kłó­ci się o wszyst­ko. O za­mknię­te lub otwar­te okno. O nową po­ściel. O nowe pi­sa­ki. O każ­de czu­łe spoj­rze­nie Zjeż­dżal­ni, któ­ra jest dla nich jak mat­ka i któ­ra ko­cha je po rów­no, ale prze­cież nie­któ­re dzie­ci chcą, by ko­cha­no je wię­cej niż inne. Lena wo­la­ła­by, żeby wzię­li Mar­le­nę też z in­ne­go po­wo­du. Bo Le­nie już się nie chce. Już nie ma siły. Przed ocza­mi prze­mknę­ło jej wspo­mnie­nie, kie­dy za­smar­ka­na sie­dzia­ła w łó­żecz­ku z zie­lo­ną grze­chot­ką w kształ­cie kota i ude­rza­ła nią mia­ro­wo o me­ta­lo­we prę­ty. Spę­dzi­ła w ten spo­sób wie­le mie­się­cy w domu ma­łe­go dziec­ka, któ­ry od szpi­ta­la róż­nił się tyl­ko na­pi­sem przy wej­ściu. Zie­lo­na grze­chot­ka za­mie­nia się w zie­lo­ne oczy Poli, ślicz­nej pulch­nej dziew­czyn­ki, z któ­rą Lena trzy­ma się za ręce pod­czas spa­ce­ru w par­ku. Jest pięk­na zło­ta je­sień i kil­ku­let­nie dziew­czyn­ki zbie­ra­ją ko­lo­ro­we li­ście. Lena od­ru­cho­wo za­ci­ska pięść. Jak wte­dy, gdy aż do bólu ści­ska­ła ten sam bu­kiet su­chych li­ści, nie mo­gąc po pro­stu uwie­rzyć w to, co się dzia­ło. Sta­ła w oknie, z twa­rzycz­ką przy­kle­jo­ną do szy­by, pa­trząc jak JEJ Pola od­cho­dzi z przy­bra­ny­mi ro­dzi­ca­mi. Obie pła­ka­ły, a Pola co rusz chcia­ła za­wró­cić. W koń­cu jej nowy tata wziął ją na ręce. Pola coś krzy­cza­ła, bi­jąc piąst­ka­mi po­wie­trze, ale Lena nie usły­sza­ła ani sło­wa. Pa­dał deszcz, a do tego sama gło­śno chli­pa­ła. Kie­dy ode­szła Pola, na jej miej­sce po­ja­wi­ła się sa­mot­ność. Lena pró­bo­wa­ła się z nią za­przy­jaź­nić, ale nadal w ich re­la­cji wie­je chło­dem. Tak, Mar­le­na jest star­sza od Leny, ale cią­gle wy­jąt­ko­wo na­iw­na. My­śli, że jak ją za­mknie w ła­zien­ce, to nie doj­dzie do ad­op­cji. „I zo­stań tam na za­wsze, kre­tyn­ko, wte­dy to będą moi ro­dzi­ce”, krzy­cza­ła do Leny. A pro­szę bar­dzo. Ja ich nie chcę. Lena za­krę­ca wodę. Umy­wal­ka jest wy­peł­nio­na po brze­gi.

– Lena to wy­jąt­ko­we dziec­ko – dy­rek­tor Za­mczew­ska skła­da dło­nie jak do mo­dli­twy. – Pod­rzu­co­na do ko­ły­ski ży­cia. Ro­dzi­ce nie­zna­ni. Od uro­dze­nia w do­mach dziec­ka. Wraż­li­wa, by­stra, nie­zwy­kła. Po ostat­niej nie­uda­nej ad­op­cji zo­sta­ła grun­tow­nie prze­ba­da­na. Psy­cho­log, neu­ro­log, psy­chia­tra, oku­li­sta, pe­dia­tra, fo­nia­tra. Orze­cze­nie le­kar­skie: dziec­ko zdro­we i do­brze się roz­wi­ja­ją­ce. Nie­wiel­ka lor­do­za. Cho­dzi­ła na za­ję­cia ko­rek­cyj­ne. Nie­do­bór wap­nia. Piła do­dat­ko­we por­cje mle­ka. Fi­zjo­lo­gicz­na bra­dy­kar­dia. Czy­li ser­ce spor­tow­ca. Ale Lena jak do­tąd nie po­lu­bi­ła spor­tu. No, nie po­lu­bi­ła.

Lena za­nu­rza w umy­wal­ce pa­lec wska­zu­ją­cy. Mo­krym pi­sze na lu­strze: do­zo­ooooo. Za­wsze wra­ca. Albo ucie­ka, albo sami ją od­wo­żą. Naj­czę­ściej wte­dy, gdy praw­da o niej wy­cho­dzi na jaw. Dwa lata temu też miał się speł­nić cud ad­op­cji. Ale był tyl­ko krót­ko­ter­mi­no­wy le­asing dziec­ka. Trwał dwa ty­go­dnie. To były pięk­ne dwa ty­go­dnie. Dwo­je dzie­ci plus Lena, wspa­nia­li nowi ro­dzi­ce. Nowy tata wła­śnie wkła­da be­żo­wy płaszcz. Od­bie­ra od no­wej mamy li­stę za­ku­pów. Po­tem Lena się do­wie­dzia­ła, że na pierw­szym miej­scu li­sty był tort. Dla Leny. Na jej je­de­na­ste uro­dzi­ny. Lena za­my­ka oczy. Z za­ka­mar­ków pa­mię­ci po­wra­ca upo­rczy­wy dźwięk dzwon­ka do drzwi. A po­tem roz­dzie­ra­ją­cy krzyk jej no­wej mamy. Na po­grze­bie pa­da­ło. A wła­ści­wie lało jak z ce­bra. To chy­ba taka jej tra­dy­cja. Co roz­sta­nie, to deszcz. Lena pa­mię­ta do­sko­na­le sce­nę, któ­ra jest w jej pa­mię­ci wy­ry­ta do bólu, jak ta­tu­aż. Sty­pa. Spo­ro osób. Dużo czar­ne­go ko­lo­ru. Pach­nie świe­żo upie­czo­nym ser­ni­kiem. Jej nowa mama pła­cze, sie­dząc na ka­na­pie. Ktoś ją po­cie­sza. Pod­cho­dzą do niej dzie­ci. Cała trój­ka. Nowa mama przy­tu­la pierw­sze dziec­ko, po­tem dru­gie i szlo­cha co­raz gło­śniej. Ko­lej na Lenę. Nowa mama pa­trzy na Lenę czer­wo­ny­mi od pła­czu ocza­mi. Jej twarz sta­je się strasz­na, usta wy­krzy­wia­ją się w bo­le­sny gry­mas. „To przez cie­bie!”, sy­czy nowa mama. „Za­bi­łaś go!”. Ktoś usi­łu­je od­cią­gnąć nową mamę od Leny. „To przez cie­bie i twój tort! A mó­wi­li, że nikt cię nie chce! Że przy­no­sisz pe­cha! Nie wie­rzy­łam! Po co my cię wzię­li­śmy?!”.

Lena za­nu­rza twarz w wo­dzie. To jej naj­lep­sza me­to­da na wy­ci­sze­nie my­śli i wspo­mnień. Woda spły­wa po brze­gach umy­wal­ki i ka­pie na pod­ło­gę. Pod wodą pa­nu­je ci­sza. Lena otwie­ra oczy. Woda jest chlo­ro­wa­na, więc chwi­lę szczy­pie. Lena mru­ga szyb­ko. Wspo­mnie­nia cho­wa­ją się po ką­tach. Gdy­by się kie­dyś nie uro­dzi­ła, to tam­ten nowy tata by żył. Bo jak nie ma dziec­ka, to nie ma jego uro­dzin i uro­dzi­no­we­go tor­tu. Ale Lena się uro­dzi­ła i jest. Nie­ste­ty, jak się wte­dy oka­za­ło.

– Len­ka skar­ży­ła się, że sły­szy gło­sy. Ba­da­nie EEG mó­zgu nie wy­ka­za­ło żad­nych nie­pra­wi­dło­wo­ści. Z te­stów psy­cho­lo­gicz­nych wy­ni­ka, że ma po­nad­prze­cięt­ny ilo­raz in­te­li­gen­cji, do­sko­na­łą pa­mięć wzro­ko­wą i słu­cho­wą, a tak­że, nie­ste­ty, po­cząt­ki ze­spo­łu opo­zy­cyj­no-bun­tow­ni­cze­go i za­cho­wa­nia aspo­łecz­ne. Ale to do­bre dziec­ko. Ta­kie dziec­ko to skarb. Trze­ba o nią dbać i nie skrzyw­dzić, a skrzyw­dzić może wie­le rze­czy. Drob­ne ge­sty na­wet, nie mó­wiąc już o sło­wach…

Przy­słu­chu­ją­ca się temu para spo­glą­da na sie­bie wy­mow­nie. Ko­bie­ta po­chy­la się w stro­nę dy­rek­tor Za­mczew­skiej. Kła­dzie dłoń na jej roz­dy­go­ta­nej ręce.

– Obie­cu­je­my pani, że nie zje­my Len­ki od razu. Na­praw­dę. Naj­pierw ją tro­chę pod­tu­czy­my, bo jest taka chu­dziut­ka.

Dy­rek­tor Za­mczew­ska nie do­wie­rza wła­snym uszom. Pa­trzy na sie­dzą­cą na­prze­ciw­ko ko­bie­tę i wi­dzi duże brą­zo­we oczy: spo­koj­ne, peł­ne cie­pła, z ma­ły­mi cho­chli­ka­mi sko­ry­mi do żar­tów. Ko­bie­ta uśmie­cha się. Dy­rek­tor Za­mczew­ska czu­je, jak scho­dzi z niej na­pię­cie. Od­wza­jem­nia uśmiech.

– Prze­pra­szam. Prze­cież wszyst­ko to już wie­cie… Tak bar­dzo mi za­le­ży, żeby tym ra­zem… Ma­cie wspa­nia­łe dzie­ci i ogrom­ne do­świad­cze­nie. To wszyst­ko przez ner­wy. Mię­dzy dziec­kiem z pla­ców­ki a ro­dzi­ca­mi ad­op­cyj­ny­mi jest jak mię­dzy dziew­czy­ną a chło­pa­kiem. Musi być che­mia. Nie ma che­mii, nie ma związ­ku. W przy­pad­ku Leny nie było che­mii. No, nie było.

Lena wyj­mu­je twarz z wody. Łap­czy­wie wcią­ga po­wie­trze. Od razu też sły­szy traj­ko­ta­nie Mar­le­ny. To, że nie blo­ku­je wyj­ścia, nie zna­czy, że od­pu­ści­ła.

– A ta zno­wu robi za to­pie­li­cę Jezu świ­row­nia dwa­dzie­ścia czte­ry ha i że oni cię chcą to ja się dzi­wię i dzi­wię ale cóż wi­dać lu­bie­ją ta­kie jaj­ka z nie­spo­dzian­ką jak ty a jak cię nie zło­żą do kupy bo wia­do­mo że ci ele­men­tów pew­nych brak to cię od­da­dzą i jesz­cze od­szko­do­wa­nia za­chcą łóż­ko za­kle­pu­ję po to­bie jak i pi­sa­ki i nie wiem po co ci ten czer­wo­ny se­gre­ga­tor no co wy­lu­zuj spraw­dzi­łam nic w nim nie masz po­wie­trze prze­cho­wu­jesz tyl­ko i kurz a mnie by się przy­dał na pro­jek­ty su­kien ślub­nych ba­lo­wych i dan­sin­go­wych bo w prze­ci­wień­stwie do cie­bie ja mam w gło­wie po­sprzą­ta­ne i uło­żo­ne jak na re­ga­le i wiem do cze­go dążę i co w ży­ciu osią­gnę bo za­in­te­re­so­wa­nia mam i am­bi­cje…

Mar­le­na nig­dy się nie mę­czy, gdy mówi. Jak­by z każ­dym sło­wem zy­ski­wa­ła wię­cej ener­gii do ich pro­du­ko­wa­nia. Bez od­de­chu, bez krop­ki czy prze­cin­ka, bo po co mar­no­wać czas na prze­rwę. Lena wcho­dzi do ich wspól­ne­go po­ko­ju. Cho­wa do wa­liz­ki ostat­nie rze­czy. Ścią­ga ze ścia­ny przy­cze­pio­ny pi­nez­ką ob­ra­zek z Anio­łem Stró­żem i zdję­cie Bud­dy wy­cię­te z ga­ze­ty. Ob­ra­zek do­sta­ła od mi­sjo­nar­ki, zdję­cie wy­cię­ła sama, tknię­ta prze­czu­ciem, że Bóg owszem, może jest i je­den, ale kto wie, pod jaką po­sta­cią lubi być czczo­ny? Otwie­ra sza­fę, by spraw­dzić, czy nic w niej nie po­zo­sta­ło. Sza­fa jest pu­sta i chwie­je się, choć nie da­lej jak wczo­raj pod­ło­ży­ła pod jej nogę zło­żo­ną na czte­ry kart­kę. Lena szpe­ra w wa­liz­ce, wyj­mu­je ze­szyt, wy­ry­wa z nie­go kart­kę, skła­da kil­ka razy i pod­kła­da pod nogę sza­fy. Zno­wu stoi sta­bil­nie. Dziew­czy­na pod­cho­dzi do okna. Krok w krok za nią po­dą­ża pa­plą­ca Mar­le­na. Lena bie­rze do ręki brzeg fi­ran­ki i za­pla­ta na niej su­peł.

– Cze­mu tak? – dzi­wi się Mar­le­na.

– Od­daj mi to.

– Co? – Mar­le­na uda­je, że nie ro­zu­mie.

– Od­daj.

Mar­le­na pa­trzy na Lenę nie­chęt­nie.

– Cza­row­ni­ca.

Lena wy­cią­ga otwar­tą dłoń. Mar­le­na z kie­sze­ni spodni wyj­mu­je za­wie­szo­ną na łań­cusz­ku bia­łą por­ce­la­no­wą gał­kę z nie­bie­skim wzor­kiem. Lena za­wie­sza łań­cu­szek na szyi i cho­wa go pod ti­szert.

– A weź so­bie wca­le tego nie chcia­łam tyl­ko le­ża­ło więc po­my­śla­łam że zo­sta­wi­łaś mi spe­cjal­nie na pa­miąt­kę taką ale wi­dzę że ty nie­zdol­na je­steś do uczuć wyż­szych co jest ja­sne jak słoń­ce bo jak się jest bę­kar­tem od uro­dze­nia to co się dzi­wić nie ma kto wsz­cze­pić ludz­kich od­ru­chów wia­do­mo weź ja so­bie ku­pię praw­dzi­wą biżu bo za­mie­rzam do cze­goś w ży­ciu dojść nie będę wie­szać na szyi ka­wał­ków szu­flad ale ty nie miej z tym pro­ble­mów wa­riat­ce ta­kie rze­czy pa­su­ją spo­ko na­wet jak­byś se na gło­wę aba­żur za­ło­ży­ła to by­ło­by git…

W ga­bi­ne­cie dy­rek­tor Za­mczew­ska za­my­ka tecz­kę z do­ku­men­ta­mi Leny. Pod­no­si smut­ne oczy na sto­ją­cych przed nią ko­bie­tę i męż­czy­znę.

– Pani Wan­do, pa­nie Ro­ma­nie, wła­śnie zo­sta­li­ście ro­dzi­ca­mi Leny. Gra­tu­lu­ję pań­stwu no­wej cór­ki. Czas za­brać ją do no­we­go domu…

– Zro­bi­my wszyst­ko, by była szczę­śli­wa – po raz pierw­szy od­zy­wa się nowy tata Ro­man.

– I uczy­ni­my to z przy­jem­no­ścią – do­da­je roz­pro­mie­nio­na nowa mama Wan­da.

Cała trój­ka kie­ru­je się do drzwi.

– Lena, twoi sta­zy tu idą! – Do po­ko­ju Leny i Mar­le­ny wsa­dza gło­wę se­ple­nią­cy mały Krzyś. – A Zjez­dzal­nia chy­ba pła­ka­ła, bo ma cer­wo­ny nos!

– Spa­dó­wa, szczy­lu! – Mar­le­na wy­py­cha gło­wę Krzy­sia za drzwi. Pa­trzy ze zło­ścią na zbie­ra­ją­cą się do wyj­ścia Lenę. – Co się ga­pisz? No leć do nich leć bo jesz­cze się roz­my­ślą…

Kie­dy Lena wy­cho­dzi za próg po­ko­ju, drzwi za nią za­my­ka­ją się z hu­kiem, pchnię­te przez Mar­le­nę. Lena wzdy­cha gło­śno.

Na pod­jeź­dzie stoi gra­na­to­wy wan, do któ­re­go Ro­man wła­śnie cho­wa wa­liz­kę Leny. Każ­dy jego ruch ob­ser­wu­ją dzie­siąt­ki oczu dzie­ci sto­ją­cych w oknach domu dziec­ka. A więc tak to wy­glą­da, jak za­bie­ra­ją cię mama i tata. Faj­nie, no nie? Mama Wan­da sie­dzi z przo­du sa­mo­cho­du, Lena z tyłu. Ma ni­sko opusz­czo­ną gło­wę, bo nie chce na­wet przez uła­mek se­kun­dy zo­ba­czyć ani ga­pią­cych się dzie­ci, ani sto­ją­cej na scho­dach dy­rek­tor Za­mczew­skiej. A Zjeż­dżal­nia stoi jak po­sąg, nie­ru­cho­mo. Ręce splo­tła wo­kół cia­ła, jak­by było jej zim­no, choć słoń­ce przy­grze­wa roz­kosz­nie, bo wła­śnie roz­po­czę­ły się wa­ka­cje. Ro­man sia­da za kie­row­ni­cą. Ma­cha w stro­nę Za­mczew­skiej. Zjeż­dżal­nia uno­si rękę w po­że­gnal­nym ge­ście. Sa­mo­chód ru­sza. Zni­ka­ją twa­rze dzie­ci, któ­re te­raz na wy­ści­gi ru­sza­ją do by­łe­go po­ko­ju Leny. Kto wie, może o czymś za­po­mnia­ła? Zo­sta­wi­ła? Bę­dzie su­per coś zna­leźć. Zjeż­dżal­nia pa­trzy na od­jeż­dża­ją­cy sa­mo­chód, ale Lena się nie od­wra­ca. Żad­nych ckli­wych scen. Żad­nych wzru­szeń. Zresz­tą i tak nic nie czu­je. Wisi jej to.

Dy­rek­tor Za­mczew­ska wol­no idzie ko­ry­ta­rzem domu dziec­ka. Po­mi­mo krzy­ków Mar­le­ny wy­rzu­ca­ją­cej z po­ko­ju ko­lej­ne­go dzie­cia­ka, któ­ry szu­ka pa­mią­tek po Le­nie, Za­mczew­ska czu­je dziw­ną ci­szę i pust­kę. Wcho­dzi do ga­bi­ne­tu. Sia­da za biur­kiem. Przez chwi­lę nie do­wie­rza wła­snym oczom. Na sto­sie pa­pie­rów leży łań­cu­szek z bia­łą por­ce­la­no­wą gał­ką w nie­bie­skie wzor­ki. Po no­sie Za­mczew­skiej zsu­wa­ją się oku­la­ry. Zjeż­dżal­nia zdej­mu­je je i od­kła­da na biur­ko. Za­kry­wa dłoń­mi twarz.

2OBCY ATAKUJĄ,czyli jak Lena poznaje nowy dom

Lena lubi War­sza­wę w le­cie. Bez tego ca­łe­go za­pę­dze­nia. Roz­grza­ną, z cierp­kim za­pa­chem ku­rzu i as­fal­tu. Mia­sto jest wte­dy jak cie­pła bu­łecz­ka – moż­na się i nim, i słoń­cem z przy­jem­no­ścią na­sy­cić. Te­raz oglą­da zna­ne uli­ce, pla­ce, skle­py, cho­ciaż­by po to, by nie pa­trzeć na Wan­dę i Ro­ma­na. Nie chce. Po co? Na pew­no są skrę­po­wa­ni jej obec­no­ścią, nie wie­dzą, co po­wie­dzieć, od cze­go za­cząć. I na pew­no już ża­łu­ją, że ją wzię­li.

Cie­szy­ła­by się, gdy­by umia­ła. Jej nowy dom (wia­do­mo, że na krót­ko) jest na Bie­la­nach. Lena wie, że Bie­la­ny są peł­ne zie­le­ni. I że tam jest AWF, gdzie Lena po­nio­sła pierw­szą spor­to­wą po­raż­kę. To nie było przy­jem­ne. My­śla­ła (o na­iw­no­ści!), że ka­ra­te to taka ro­man­tycz­na wal­ka peł­na wspa­nia­łych wy­rzu­tów nogą i mięk­kich ru­chów rąk. A to szar­pa­ni­na za ki­mo­no, pot i upad­ki na matę. I coś jesz­cze. Błysk w oczach prze­ciw­ni­ka. Ża­den tam nie­biań­ski spo­kój. Chęć po­ko­na­nia part­ne­ra i tyle. Lena zre­zy­gno­wa­ła. Po­dob­no nie mia­ła woli wal­ki. Pew­nie nie mia­ła.

– Zaj­rzy­my tyl­ko do bi­blio­te­ki.

Nowa mama Wan­da od­wra­ca się do Leny. Jej gru­by war­kocz kasz­ta­no­wych wło­sów lśni w słoń­cu. Tak za­ple­cio­ne wło­sy nie pa­su­ją do czter­dzie­sto­let­niej ko­bie­ty, ale Wan­da ma w so­bie coś dziew­czyń­skie­go i mat­czy­ne­go za­ra­zem. Pulch­na, o za­ru­mie­nio­nych we­so­łych po­licz­kach. Jest gru­ba, my­śli Lena. Za gru­ba. Pew­nie ob­że­ra się wie­czo­rem. I pew­nie dla po­pra­wie­nia na­stro­ju mówi o so­bie „pu­szy­sta”. Lena nie ma li­to­ści.

– Me­mo­ry jest bli­ski roz­pa­czy. Cze­ka na tę książ­kę, już ile! Trzy mie­sią­ce? – Wan­da zwra­ca się do męża, a on tyl­ko kiwa gło­wą.

Mil­czek, oce­nia no­we­go tatę Lena. Albo nie chce mu się na­wet z nią ga­dać. Lena wie, że wszyst­ko, co wy­da­je się faj­ne i miłe, nig­dy ta­kie nie jest na­praw­dę. Na przy­kład wy­dat­ne uszy Ro­ma­na. Na pierw­szy rzut oka za­baw­ne, ale Lena jest prze­ko­na­na, że ro­bią się czer­wo­ne, kie­dy ich wła­ści­ciel się zło­ści, a zło­ści się na pew­no czę­sto. Do­ro­śli złosz­czą się czę­sto i z byle po­wo­du. Lena nie ma wąt­pli­wo­ści.

– Albo na­wet dłu­żej! – Wan­da nie cze­ka na od­po­wiedź. – Te­raz jest na eta­pie po­zna­wa­nia ko­smo­su i czy­ta wszyst­ko, co wpad­nie mu w ręce – tłu­ma­czy Le­nie Wan­da. – Zresz­tą sama zo­ba­czysz – śmie­je się.

Ro­man kiwa gło­wą, jak­by mó­wił „Zo­ba­czysz, nie ma bata”. Le­nie jest wszyst­ko jed­no, czy Me­mo­ry cze­ka na tę książ­kę, czy nie, czy za­trzy­ma­ją się po nią i w ogó­le kim jest Me­mo­ry. Wisi to jej. Obie­ca­ła so­bie, że wszyst­ko, co ją spo­tka w tym no­wym domu, bę­dzie nie­waż­ne i tyle.

Ro­man par­ku­je pod du­żym bu­dyn­kiem na Ko­szy­ko­wej. Wy­pa­sio­na bi­blio­te­ka. Len­ka za­wsze chcia­ła się do niej za­pi­sać, ale dzie­ci z domu dziec­ka były przy­pi­sa­ne do ja­kiejś ma­łej osie­dlo­wej bi­blio­te­ki, gdzie z rzad­ka po­ja­wia­ły się no­wo­ści.

– Idziesz? – Wan­da jest już pra­wie na ze­wnątrz. – Mo­żesz się od razu za­pi­sać. Pani Syl­wia bę­dzie za­chwy­co­na.

Wan­da śmie­je się, jak­by pod tym zda­niem kry­ło się coś wię­cej niż tyl­ko to, że bi­blio­te­ce przy­bę­dzie nowy czy­tel­nik. Lena wzru­sza ra­mio­na­mi. Osten­ta­cyj­nie od­wra­ca gło­wę. Woli zo­stać tu­taj. Po co ma „coś” zo­ba­czyć, „gdzieś” się za­pi­sy­wać? Nie bę­dzie jej to po­trzeb­ne. To praw­da, lubi czy­tać. Ale wisi jej to. Wan­da uśmie­cha się nie­zra­żo­na. Czę­sto się uśmie­cha. Lena chcia­ła­by zna­leźć w tym ja­kąś wadę, okre­ślić to zgryź­li­wie, nie­przy­chyl­nie, ale re­zy­gnu­je. Uśmiech Wan­dy jest na­praw­dę szcze­ry i taki… miły, więc nie bę­dzie na nie­go po pro­stu zwra­cać uwa­gi. Nowa mama już zni­ka w drzwiach bi­blio­te­ki.

No tak. Te­raz będą sie­dzieć i mil­czeć. Lena uda­je, że pa­trzy w okno, ale tak na­praw­dę zer­ka na sie­dzą­ce­go przed nią męż­czy­znę. Przy­najm­niej nie ma za­cze­ski. Fa­ce­ci o ta­kich mi­krych wło­sach lu­bią je so­bie ro­bić. Pre­cy­zyj­nie za­cze­sa­ne z jed­nej stro­ny gło­wy na dru­gą. On jest ostrzy­żo­ny kró­ciut­ko. Przy­najm­niej nie uda­je, że ma wło­sy. Na pew­no włą­czy ra­dio. Rzad­ko kto wy­trzy­mu­je ci­szę. Lena wy­trzy­mu­je. Ro­man od­wra­ca się i pa­trzy na nią. No da­lej, te­raz po­win­no na­stą­pić przy­ja­zne roz­cią­gnię­cie warg pod ty­tu­łem „już cię lu­bię, je­stem faj­ny, ty je­steś faj­na, wszyst­ko jest faj­ne”. Ro­man pa­trzy uważ­nie, spo­koj­nie. Lek­ki uśmiech. Mil­czą. Zero ra­dia. Cie­ka­we, co on taki spo­koj­ny? Dla Leny to po­dej­rza­ne. Nie zdzi­wi­ła­by się, gdy­by był se­ryj­nym mor­der­cą albo przy­najm­niej ko­lek­cjo­ne­rem kap­sli…

– Je­dzie­my! – Wan­da jak bu­rza wsia­da do sa­mo­cho­du. – No chy­ba mnie szlag ja­sny tra­fi! Ale nie­do­cze­ka­nie! Nie mam za­mia­ru… Sko­rup­ki czte­ry – zwra­ca się jak­by bar­dziej do męża – oglą­dać jego roz­cza­ro­wa­nia… no wiesz, tam, koło tego skle­pu, co…

Ro­man ru­sza bez sło­wa.

– Uczy się jej na pa­mięć, czy co?! Ja­sne, że jesz­cze nie od­da­ła – Wan­da od­po­wia­da na nie­za­da­ne py­ta­nie. – Ale nie­do­cze­ka­nie.

Lena tyl­ko uda­je, że nie słu­cha tego mo­no­lo­gu. Daw­no nie wi­dzia­ła ta­kiej pa­sji z po­wo­du ja­kiejś książ­ki dla ja­kie­goś Me­mo­re­go.

– Syl­wia oczy­wi­ście ro­bi­ła ce­re­gie­le, ale to prze­cież nie­sły­cha­ne…!

– Czte­ry? – głos Ro­ma­na jest przy­jem­nie głę­bo­ki.

Lena drgnę­ła za­sko­czo­na. Głę­bią gło­su i tym… że w ogó­le jest. Wan­da szyb­ko kiwa gło­wą.

– Więc zwi­nę­łam jej ad­res. – Ro­man uno­si brwi. – No prze­cież Syl­wia nie może mi go po­dać, ale może na chwi­lę się od­wró­cić, praw­da?

Ro­man krę­ci gło­wą z nie­do­wie­rza­niem. Lena uśmie­cha się. Ale, rzecz ja­sna, tyl­ko w du­chu i krót­ko.

– Tu­taj! – Wan­da trium­fal­nie po­ka­zu­je pal­cem.

Ro­man ele­ganc­ko za­trzy­mu­je się przed odra­pa­ną ka­mie­ni­cą na Sko­rup­ki.

– Za­raz wra­cam!

W su­mie to dziw­ne, jak szyb­ko może się po­ru­szać ktoś, kto ma spo­rą nad­wa­gę. Tym ra­zem Lena nie od­mó­wi­ła­by pój­ścia z Wan­dą. Ale tym ra­zem taka pro­po­zy­cja nie pada.

– A je­śli jej nie bę­dzie? – Jaki dziw­ny jest dźwięk z nie­uży­wa­ne­go gar­dła. Lena chrzą­ka. Ale ob­ciach. Mia­ła się nie od­zy­wać. Po co w ogó­le otwie­ra usta, prze­cież nic ją to wszyst­ko nie ob­cho­dzi. Lena naj­chęt­niej pal­nę­ła­by się w ten ja­sny, głu­pi łeb, któ­ry nie wia­do­mo po co nosi na kar­ku.

– Wy­star­czy, żeby ktoś tam w ogó­le był – mówi nowy tata, a Lena wy­raź­nie czu­je pew­ność, że spra­wa zo­sta­nie za­ła­twio­na.

To na­praw­dę trwa­ło mo­ment. W od­bi­ciu sa­mo­cho­do­wej szy­by Lena wi­dzi, że drzwi ka­mie­ni­cy otwie­ra­ją się gwał­tow­nie i Wan­da już jest w sa­mo­cho­dzie.

– Nic jej nie zro­bi­łam – tłu­ma­czy się od razu. – Po pro­stu po­pro­si­łam.

Ja­sne. Spoj­rze­nie Ro­ma­na star­cza za wszyst­ko. Wan­da wzdy­cha z ulgą. Wer­tu­je książ­kę.

– W po­rząd­ku. Co my tu mamy? Czer­wo­ne kar­ły, czar­ne dziu­ry, przej­ście w wy­mia­ry ele­men­tar­ne, czy jak się to tam na­zy­wa… Ten dzie­ciak kie­dyś od tego zwa­riu­je. Jaką chcesz far­bę? – Wan­da na jed­nym od­de­chu zmie­nia te­mat. – Bo na ra­zie po­kój jest na bia­ło. Cze­ka­li­śmy z ko­lo­rem na cie­bie.

Lena z tru­dem ukry­wa zdzi­wie­nie. Chcą, żeby wy­bra­ła ko­lor do swo­je­go po­ko­ju?!

– Iskra ma na po­ma­rań­czo­wo, Cien­ka nie­bie­sko…

– Czar­ny. – Lena pa­trzy przez okno z uda­wa­ną obo­jęt­no­ścią. Po co to po­wie­dzia­ła? Wca­le nie chce czar­ne­go po­ko­ju.

– Mat czy błysk? – Wan­da na­wet tro­chę nie jest za­sko­czo­na.

Co tu się dzie­je? Lena wzru­sza ra­mio­na­mi.

– Wszyst­ko jed­no – wy­co­fu­je się.

– Wan­da, nie moż­na wy­brać cze­goś, nie wi­dząc do cze­go.

Ale się roz­ga­dał. My­śli Leny strzy­ka­ją ja­dem, ale w su­mie jest wdzięcz­na Ro­ma­no­wi. Wy­ba­wił ją z kło­po­tu. Lena gapi się na mi­ja­ny park Kra­siń­skie­go. Jest pięk­ny, ale ko­ja­rzy się jej tyl­ko z „eks­pe­ry­men­tem przy­sto­so­waw­czym”. To tu­taj przy­pro­wa­dza­li ją jed­ni z jej „ro­dzi­ców”. Zni­ka­li na­gle, kie­dy się ba­wi­ła z in­ny­mi dzie­cia­ka­mi. Lena pa­mię­ta ucisk w gar­dle i wszech­ogar­nia­ją­cą pa­ni­kę, kie­dy spo­strze­ga­ła, że nie ma ich w po­bli­żu. Byli i nie ma. Drze­wa sta­wa­ły się po­two­ra­mi, a tra­wa szyb­ko gęst­nia­ła. Ależ wte­dy była głu­pia. Mimo woli Lena nie może po­zbyć się na­głej su­cho­ści w gar­dle. Do­pie­ro póź­niej oka­za­ło się, że „ro­dzi­ce” chcie­li w niej wy­ro­bić in­stynkt. Żeby nig­dy nie tra­ci­ła czuj­no­ści i za­wsze się ich pil­no­wa­ła. Mia­ło jej to uła­twić ży­cie. Cie­ka­we.

– Chry­ste, ob­jazd! – Wan­da za­czy­na się wa­chlo­wać książ­ką, co Le­nie wy­da­je się mało sku­tecz­ne. Za­pa­da peł­na na­pię­cia ci­sza. Sa­mo­cho­dy jadą w żół­wim tem­pie.

– Wjedź tu­taj. – Wan­da ma­cha ręką przed no­sem Ro­ma­na, któ­ry nie zwra­ca na to uwa­gi. Kie­ru­je się zna­ka­mi.

– Tak to nig­dy nie do­je­dzie­my. – Wan­da wzdy­cha osten­ta­cyj­nie.

Lena jest za­do­wo­lo­na. Na­resz­cie będą jak wszy­scy. Ona zde­ner­wo­wa­na, on wście­kły za wtrą­ca­nie się w pro­wa­dze­nie sa­mo­cho­du. Za­czy­na się. Lena ma dziw­ną sa­tys­fak­cję. Bę­dzie okrop­nie, bo prę­dzej czy póź­niej za­wsze tak jest.

– Jeź­dzi­łam tu­taj pięt­nast­ką. Tam jest skrót. – Wan­da pra­wie się­ga po kie­row­ni­cę.

– To nie jest tram­waj – Ro­man nie tra­ci spo­ko­ju.

– Wiem, ale jest skrót!

To wszyst­ko, na co ich stać? To ma być kłót­nia? Ko­bie­ta i męż­czy­zna w sa­mo­cho­dzie plus ko­rek plus ob­jazd rów­na się wiel­ka awan­tu­ra. Jak wi­dać, nie za­wsze… Dziw­ne. Lena jest roz­cza­ro­wa­na.

– Jak je­dziesz, ofia­ro!? A zna­ki to pies?! – Wan­dy w sa­mo­cho­dzie jest tyl­ko pół, resz­ta na ze­wnątrz wy­gra­ża toy­ocie.

– Nie kom­bi­nuj, bo prze­kom­bi­nu­jesz! – Ro­man cią­gnie żonę za spód­ni­cę.

– A bo kre­tyn ja­kiś. – Gór­na część jest już z po­wro­tem – A skrót był tam! – Wan­da nie daje za wy­gra­ną. Ro­man tyl­ko kiwa po­ta­ku­ją­co gło­wą.

Bie­la­ny. Ulicz­ka jest nie­du­ża, spo­koj­na. Przed jed­no­ro­dzin­ny­mi do­ma­mi traw­ni­ki, kwia­ty, róż­nie. Lena czu­je ła­sko­ta­nie w brzu­chu. To idio­tycz­ne, wie o tym, ale nie może się tego po­zbyć. Jest ko­lej­ny dom, bę­dzie ko­lej­ne roz­cza­ro­wa­nie. Ile jesz­cze razy? Po­sta­no­wi­ła nie re­ago­wać. A jed­nak de­ner­wu­je się. Za nic tego nie oka­że. Ła­sko­ta­nie nie usta­je. Ro­man otwie­ra bra­mę.

Dział­ka jest po­ro­śnię­ta zie­le­nią. Jadą wol­niut­ko, bo wy­żło­bie­nie jest tyl­ko na koła sa­mo­cho­du. Jak­by się za­nu­rza­li w li­ściach i ga­łę­ziach. Dom. Nie­zbyt duży, ale każ­da jego część jest inna, jak­by do­bu­do­wa­na, w in­nym ko­lo­rze, sty­lu. Z bal­ko­ni­kiem, wy­ku­szem, pa­ra­pe­tem peł­nym kwia­tów. Lena nie może ode­rwać oczu od tego dzi­wu. Nic tu nie po­win­no pa­so­wać, ale w ja­kiś nie­od­gad­nio­ny spo­sób pa­su­je. Par­ku­ją. Trze­ba wy­siąść. Te­raz na­stą­pi to na­stęp­ne. Rów­nie trud­ne. Dzie­cia­ki. Lena wie, że jest ich pię­cio­ro. Zdą­ży­ła się już przy­zwy­cza­ić, że nig­dy nie jest sama. Dzie­cia­ki są pra­wie za­wsze.

Od razu czu­je czyjś ba­daw­czy wzrok. Po chwi­li orien­tu­je się, że chłop­czyk, mniej wię­cej pię­cio­let­ni, nie od­ry­wa od niej oczu. Oczu po­więk­szo­nych jesz­cze o gru­be szkła oku­la­rów. Jest chu­dziut­ki, z nie­sfor­ną czu­pry­ną ja­snych wło­sów. Ru­sza do niej na­tych­miast. Lena kur­czy się w so­bie. Spa­daj, gnoj­ku, my­śli. Te­raz się za­cznie: każe do sie­bie mó­wić „bra­cisz­ku” i ob­śli­ni ją po­ca­łun­ka­mi. Tym­cza­sem chło­piec sta­je i pa­trzy uważ­nie.

– Po­znaj Oko – ostrze­gaw­czo rzu­ca Wan­da.

– Ile masz zro­stu? Ile wagi? Masz sta­nik? Co wo­lisz, kro­czą­ce, peł­zą­ce, a może le­cą­ce?

Ro­man wyj­mu­je z ba­gaż­ni­ka wa­liz­kę Leny. Wszy­scy ru­sza­ją do głów­ne­go wej­ścia z dru­giej stro­ny domu.

– Przy­zwy­cza­jaj się – zna­czą­co rzu­ca Wan­da, a Oko nie usta­je.

– Zim­na woda jest lep­siej­sza od cie­płej?

– Lep­sza – me­cha­nicz­nie po­pra­wia go Wan­da.

– A by­łaś kie­dyś na pla­ne­cie So­ria? – cią­gnie nie­zra­żo­ny Oko.

Są już po dru­giej stro­nie domu. Lena wi­dzi dwie po­sta­ci. Jed­na jest chu­da, z ru­da­wą bu­rzą wło­sów i zbie­ra coś pie­czo­ło­wi­cie z tra­wy, dru­ga, o kil­ka lat od niej star­sza, ol­brzy­mia, z fi­gu­rą Bar­ba Mamy, wy­rze­ka na ca­łe­go, sto­jąc z za­ło­żo­ny­mi rę­ka­mi.

– Wie­dzia­łam, że tak bę­dzie! – la­ment sto­ją­cej do­się­ga ich uszu. – Wszyst­ko wy­lą­do­wa­ło na traw­ni­ku! – Po­stać przy­po­mi­na­ją­ca Bar­ba Mamę sta­ra się okieł­znać nie­sfor­ne ko­smy­ki ró­żo­wo-fio­le­to­wych wło­sów tar­ga­nych przez wiatr.

– No co? – bro­ni się młod­sza sku­pio­na nad zbie­ra­ny­mi na ta­lerz reszt­ka­mi. – Bę­dzie tort z mchu i pa­pro­ci.

– Z ro­ba­ka­mi i pia­chem. – Dziew­czy­na jak Bar­ba Mama już jest przy Le­nie. – Cien­ka – przed­sta­wia się. – A tam­ta – po­ka­zu­je na wą­tłą po­stać ru­da­wej dziew­czyn­ki – to Iskra. Kie­dyś ją za­mor­du­ję i na pew­no nie pój­dę za to sie­dzieć. Zbrod­nia w afek­cie – mru­ga do Leny.

Na gan­ku nie­ru­cho­mo stoi chło­piec z wy­cią­gnię­tą ręką. Jego war­gi są jak cien­ka li­nij­ka. Czar­ne wło­sy ota­cza­ją bla­dą twarz. Dłu­gi czar­ny swe­ter to­tal­nie nie pa­su­je do go­rą­ce­go dnia. To musi być Me­mo­ry, bo Wan­da po­da­je mu książ­kę, a on bez sło­wa od­wra­ca się na pię­cie i nik­nie w mro­ku domu.

– Dzię­ku­ję! – woła za nim Wan­da i może tyl­ko Le­nie się wy­da­je, że sły­szy „uję”, bo Oko ma na­stęp­ne py­ta­nia.

– Wo­lisz: so­bo­tę czy nie­dzie­lę? Dla­cze­go nic nie mó­wisz? Masz ję­zyk? A strum­nę gło­su?

– Stru­ny gło­so­we, ma­toł­ku. – Cien­ka od­sta­wia go sta­now­czo od Leny. Mały tra­ci orien­ta­cję, za­plą­ta­ny w jej wiel­kie ko­lo­ro­we spód­ni­ce. Bo Cien­ka ma na so­bie szał ko­lo­rów i fal­ban. Oko przez mo­ment idzie w prze­ciw­nym do dziew­czyn kie­run­ku, nie prze­sta­jąc za­da­wać kon­tro­l­nych py­tań. Po chwi­li orien­tu­je się, że ani Leny, ani Cien­kiej nie ma koło nie­go. Szyb­ko na­pra­wia swój błąd.

– Ale masz dłu­gie pal­ce! – Jego wzrok jest aku­rat na wy­so­ko­ści dło­ni Leny. – Czy to jest nor­mal­ne? Dłu­basz nimi w uchach?

– Dłu­biesz w uszach. Upie­kłam cia­sto na twój przy­jazd, ty aku­rat mo­żesz jeść cał­kiem spo­koj­nie – Cien­ka ob­rzu­ca wzro­kiem szczu­płą syl­wet­kę Leny – to zna­czy mo­głaś, bo Iskra je nio­sła, a wierz mi, nie chcia­łam, żeby Iskra je nio­sła, ale wiesz, jaka ona jest, to zna­czy jesz­cze nie wiesz…

– Mogę cię do­wie­dzić z moim pa­ją­kiem?

– Od­wie­dzić. Prze­sta­wia przed­rost­ki. W ogó­le wszyst­ko prze­sta­wia. Mę­czą­cy jest! – Cien­ka wzno­si oczy do nie­ba.

Szczu­płe ręce Oka aż do sa­mych ra­mion po­kry­wa­ją na­klej­ki. Jest ich mnó­stwo.

– Tyle ro­bo­ty! Dwa­na­ście jaj! I ko­niec koń­ców wszyst­ko leży na zie­mi. Kosz­mar!

Lena idzie za Ro­ma­nem. Wpa­tru­je się w swo­ją wa­liz­kę jak w kom­pas. Oni są stuk­nię­ci. Wszy­scy, i to zdro­wo.

– Ar­nold się po­ja­wił? – py­ta­nie Wan­dy za­trzy­mu­je po­tok py­tań Oka i wy­rze­ka­nia Cien­kiej.

– Jesz­cze nie – to Iskra, któ­ra ze­bra­ła już całe cia­sto na ta­lerz i nie oglą­da­jąc się, po­pę­dzi­ła do ogro­do­we­go sto­łu. Wan­da spo­glą­da na jed­no z okien na pię­trze. Jest za­mknię­te. Za­sło­ny za­cią­gnię­te.

Wcho­dzą całą ka­wal­ka­dą do środ­ka. Przez mo­ment Lena nic nie wi­dzi, tak ogrom­ny jest kon­trast mię­dzy ja­sno­ścią na dwo­rze a mro­kiem wnę­trza. Roz­po­zna­je sień, otwar­te na oścież drzwi, w któ­rych wi­dzi ogrom­ny stół, i scho­dy pro­wa­dzą­ce na górę. To po nich wspi­na się Ro­man z jej wa­liz­ką, Lena po­dą­ża za nim. Wan­da zni­ka w po­miesz­cze­niu ze sto­łem, Cien­ka waha się przez mo­ment, czy iść za nią, czy za Leną. W koń­cu wy­bie­ra dro­gę do kuch­ni. Na dole scho­dów zo­sta­je Oko.

– Masz swo­je zwie­rząt­ko? Ile zro­stu mają two­je wło­sy na okach?

Ro­man otwie­ra drzwi i prze­pusz­cza przed sobą Lenę. Dziew­czyn­ka sta­je na środ­ku po­ko­ju. Ro­man sta­wia jej wa­liz­kę obok sta­rej sza­fy.

– Wi­taj – mówi i ci­cho za­my­ka za sobą drzwi. Lena sły­szy, jak scho­dzi. Chy­ba za­gar­nął ze sobą Oko, bo po chwi­li milk­nie i jego gło­sik. Dziew­czyn­ka cią­gle stoi, pa­trzy na ota­cza­ją­ce ją przed­mio­ty. Łóż­ko, nie­du­że biur­ko, sza­fa, pół­ki na książ­ki, okno za kre­mo­wą za­sło­ną. Lena sły­szy szum. Pod tym wzglę­dem nic się nie zmie­ni­ło. Gdzie­kol­wiek jest, one ją roz­po­zna­ją. I mó­wią. To po­mie­sza­ne, sze­lesz­czą­ce dźwię­ki. Jak­by ktoś zo­sta­wił włą­czo­ny te­le­wi­zor, a pro­gram daw­no się skoń­czył. Dźwięk jest ci­chy, ale nie­ustę­pli­wy. Lena uśmie­cha się cie­pło.

– Mam na imię Lena – od­po­wia­da.

3NO TO ODDAJCIE MNIE,czyli reguły są po to, by je łamać

Szum nie usta­wał. Chwi­la­mi na­ra­stał, chwi­la­mi słabł. Lena od­po­wia­da­ła na za­da­wa­ne py­ta­nia. Nie, nie dzi­wi­ło jej to. Tak było za­wsze. Od­kąd Lena się­ga pa­mię­cią, sły­sza­ła j e. Cza­sa­mi mie­wa­ła wra­że­nie, że  o n e  są bar­dziej cie­kaw­skie niż nie­je­den czło­wiek. Na szczę­ście za­let mia­ły wię­cej niż lu­dzie. Chy­ba wresz­cie za­mil­kły. Lena na­słu­chu­je chwi­lę. Ci­sza. Wsu­wa nie­roz­pa­ko­wa­ną wa­liz­kę pod łóż­ko. Szum zno­wu się po­ja­wia.

– Nie opła­ca się – od­po­wia­da. – Nie zo­sta­nę tu dłu­go.

Szum. Lena wzru­sza ra­mio­na­mi. Szum.

– Bo wiem. Mam bo­ga­te do­świad­cze­nie – od­po­wia­da z na­ci­skiem, któ­ry ozna­cza „nie męcz­cie mnie”. – Mogę? – pyta, pa­trząc na łóż­ko. Szum. – Dzię­ki. – Lena sia­da. Ręką gła­dzi przy­jem­ną w do­ty­ku na­rzu­tę. Omia­ta wzro­kiem po­kój. Ścia­ny są bia­łe. Tak jak mó­wi­li. Lena przez chwi­lę po­zwa­la so­bie za­po­mnieć o wła­snych za­sa­dach i pusz­cza wo­dze wy­obraź­ni. Gdy­by mia­ła je po­ma­lo­wać, wy­bra­ła­by zie­leń pi­sta­cji. Albo nie. Żółć me­lo­na. A może fio­let ba­kła­ża­nu? Bez sen­su. Kar­ci wła­sne my­śli. Grunt to nie mieć pla­nów i ma­rzeń. Grunt to nie mieć po­trzeb. Grunt to być wol­nym i się nie przy­wią­zy­wać. Pi­sta­cja, me­lon, ba­kła­żan. Lena czu­je ssa­nie w żo­łąd­ku. Nic dziw­ne­go. Zbli­ża się wie­czór. Pora na ko­la­cję. W domu dziec­ka ko­la­cje były za­wsze o osiem­na­stej.

Na­gle drzwi od ła­zien­ki otwie­ra­ją się i do po­ko­ju Leny wcho­dzi prze­pa­sa­na tyl­ko ręcz­ni­kiem Cien­ka. Lena spusz­cza wzrok. Wsty­dzi się pa­trzeć na tę ogrom­ną, nie­mal nagą dziew­czy­nę. Co ona tu robi?!

– Ła­zien­kę mamy wspól­ną, więc po­my­śla­łam, że umy­ję się przed ko­la­cją. Lu­bię wy­le­gi­wać się w wan­nie. Wte­dy czy­tam, dzwo­nię do ko­le­ża­nek, ro­bię pa­znok­cie, de­pi­lu­ję się, róż­nie. Mu­si­my usta­lić ja­kieś re­gu­ły, żeby nie było spięć, nie. Pro­po­nu­ję, by­śmy się nie cer­to­li­ły i ko­rzy­sta­ły z ki­bel­ka, gdy dru­ga się myje. No prze­cież na raz nie da się brać prysz­ni­ca i ro­bić e-e. Wia­do­mo.

Lena za­ci­ska po­wie­ki. To chy­ba ja­kiś zły sen. Więc jed­na się myje, a dru­ga… Jak to się mówi, żeby za­brzmia­ło zno­śnie? Wy­da­la? Więc jed­na się myje, dru­ga wy­da­la. Taka bli­skość to chy­ba coś wię­cej niż bra­ter­stwo krwi, Lena usi­łu­je kpić w du­chu i nie po­ka­zać na ze­wnątrz, jak bar­dzo jest w szo­ku. Cien­ka krę­ci się w tę i we w tę. Ręcz­nik nie obej­mu­je jej ca­łej, więc pod­czas gwał­tow­nych ru­chów roz­chy­la się, po­ka­zu­jąc ob­fi­tość cia­ła. Lena sta­ra się omi­jać ją wzro­kiem, ale to trud­ne, bo Cien­ka na­gle za­trzy­mu­je się, ścią­ga ręcz­nik i wią­że go na nowo. Lena prze­ły­ka śli­nę. Cia­ło czło­wie­ka bu­dzi w niej prze­ra­że­nie. Tak samo cu­dze, jak i wła­sne. Jaka kara spo­tka je obie: jed­ną za ob­na­ża­nie się, a dru­gą za pa­trze­nie na na­gość?

– Bab­ki po­win­ny trzy­mać się ra­zem. Zero krę­pa­cji, zero wsty­du. Je­ste­śmy w koń­cu ta­kie same – mówi Cien­ka, a Lena w my­ślach za­prze­cza temu gwał­tow­nie, choć grzecz­nie po­ta­ku­je gło­wą. – Przyj­dzie czas, że zrzu­ci­my na­wet ręcz­ni­ki i mię­dzy na­szy­mi po­ko­ja­mi bę­dzie­my cho­dzić gołe i we­so­łe, nie? – Cien­ka uśmie­cha się ser­decz­nie. Z Leny ucho­dzi po­wie­trze. – Wy­star­czy, jak się le­piej po­zna­my. Wiem, tro­chę po­win­nam schud­nąć, nie? – „Ta­aak!!!”, krzy­czą my­śli Leny. – Cią­gle je­stem na die­cie i nic. Hor­mo­ny ja­kieś mam zło­śli­we, czy co. Roz­pa­ko­wa­łaś się? – Cien­ka bez py­ta­nia otwie­ra sza­fę Leny. Robi to gwał­tow­nie, aż pu­ste wie­sza­ki tań­czą jak opę­ta­ne. Je­den na­wet spa­da. Cien­ka pod­no­si go, wy­pi­na­jąc się. Lena od­wra­ca wzrok. – Jak chcesz, mogę ci kop­snąć coś mo­je­go. Sza­fa mi się nie do­my­ka, tyle na­gro­ma­dzi­łam szmat. Lu­bię mieć wy­bór, po pro­stu. Wia­do­mo. – Cien­ka ob­ra­ca się i już jest przy drzwiach ła­zien­ki. – Będę po cie­bie za pięć mi­nut. Po­ka­żę ci dom. Ko­la­cja jest za­zwy­czaj o ósmej. Chy­ba że po­ma­ga Iskra. Wte­dy ge­ne­ral­nie nikt nic nie wie i osta­tecz­nie za­ma­wia­my piz­zę. Iskra to So­do­ma i Po­go­ria. – Cien­ka zni­ka za drzwia­mi.

Lena sie­dzi przez chwi­lę bez ru­chu. Przed jej oczy wra­ca wspo­mnie­nie z jed­ne­go z do­mów, w któ­rym mia­ła od­na­leźć nową ro­dzi­nę. Lena nie chce tych wspo­mnień, ale po­ja­wie­nie się Cien­kiej wy­wo­łu­je je au­to­ma­tycz­nie. Więc Lena ma osiem lat i je­dzie na ro­we­rze, ta­kim z ramą, któ­re­go nie lubi, bo trud­no się z nie­go scho­dzi, ale ro­wer z ramą był tań­szy niż taki dla dziew­czyn, więc Lena nie ma­ru­dzi. Je­dzie z ko­lej­ną nową mamą i ko­lej­nym no­wym tatą le­śną dróż­ką, miej­sca­mi bar­dzo piasz­czy­stą. Tra­ci rów­no­wa­gę. Spa­da z ro­we­ru, bo­le­śnie ude­rza­jąc się w kro­cze. Pła­cze, trzy­ma­jąc się za miej­sce, któ­re boli. Pod­bie­ga do niej ko­lej­na nowa mama. Lena usi­łu­je wy­tłu­ma­czyć, gdzie się ude­rzy­ła. Nie­zgrab­nie szu­ka słów, ale zna tyl­ko jed­no okre­śle­nie: cip­ka. Nie koń­czy. Ko­lej­na nowa mama wy­mie­rza jej siar­czy­sty po­li­czek. Lena z szo­ku milk­nie. Ko­lej­na nowa mama tłu­ma­czy ner­wo­wym szep­tem, żeby Lena nie wa­ży­ła się mó­wić o „tym” miej­scu. To jest sie­dli­sko grze­chu i nie wol­no o nim my­śleć ani go do­ty­kać. Lena nie ro­zu­mie, prze­cież „to miej­sce” wła­śnie ją boli. Ko­lej­na nowa mama w szorst­ki spo­sób po­ma­ga jej wstać. „Po­bo­li i prze­sta­nie. Nie maż się. I patrz, jak jeź­dzisz. Oczu nie masz?!”. Od­tąd Lena nie po­świę­ca zbyt du­żej uwa­gi swo­je­mu cia­łu. Na­wet gdy coś ją boli. „Po­bo­li i prze­sta­nie”. Praw­da?

Pu­ka­nie do drzwi. Lena otwie­ra je i od razu tego ża­łu­je. Za drzwia­mi stoi Oko.

– Ile masz trzy­ma­nek w sza­fie? Dla­cze­go tu nic nie jest? Mu­sisz się po­wieść. Sza­fa od tego jest, żeby w niej po­wieść rze­czy. Ile masz la­tów? Ja mam tyle. – Po­ka­zu­je pięć pal­ców. – Ośm. Mama mówi, że men­czy­zny póź­no do­grze­wa­ją, ale nie ja.

On chy­ba wca­le nie mru­ga, my­śli Lena, a oczy Oka nie od­ry­wa­ją się od niej ani na chwi­lę. Po­więk­szo­ne przez szkła są nie­pro­por­cjo­nal­nie duże, jak­by były osob­nym by­tem, cie­kaw­ski­mi zwie­rząt­ka­mi, któ­rym nie umknie ża­den szcze­gół. Na szczę­ście (?) po­ja­wia się Cien­ka. Na szczę­ście (!) jest ubra­na.

– I cze­go się tu krę­cisz, mały? Zmia­taj na dół.

– A An­rold… – cią­gnie nie­zra­żo­ny Oko.

– Ar­nold – po­pra­wia go Cien­ka. – I to nie two­ja spra­wa, mały wści­bu­sku. Mó­wi­łam już, zmia­taj stąd.

– Mama mówi, że An­rold ma trud­ne dni.

Cien­ka ręką za­kry­wa Oku usta, pod­no­si go jak piór­ko i ra­zem z nim scho­dzi po scho­dach. Lena za­uwa­ża w ko­ry­ta­rzu dwo­je za­mknię­tych drzwi. Na jed­nych z nich przy­kle­jo­ny jest na­pis: „Nie wcho­dzić bez trzy­krot­ne­go pu­ka­nia i trzy­krot­ne­go usły­sze­nia «tak»”. Od dru­gich do­cho­dzi nie­wy­raź­ny szum pe­łen współ­czu­cia i em­pa­tii. W Le­nie bu­dzi się cie­ka­wość, kim jest ten cały An­rold, czy jak go tam zwą? Cze­mu o n e cier­pią ra­zem z nim? Ale szyb­ko kar­ci się za to na­głe za­in­te­re­so­wa­nie. Cie­ka­wość to pierw­szy sto­pień do za­an­ga­żo­wa­nia. Szyb­kim kro­kiem do­łą­cza do cze­ka­ją­cych na dole Cien­kiej i Oka. Cien­ka zdej­mu­je dłoń z ust Oka, co od razu skwa­pli­wie zo­sta­je przez nie­go wy­ko­rzy­sta­ne.

– Mama mówi, że An­rold ma trud­ne dni. Ale to nie jest okres.

– A ty wiesz, co to jest okres, mały mą­dra­lo? – kpi z nie­go Cien­ka, a Le­nie ze zdzi­wie­nia ro­bią się duże oczy.

– Okres to trud­ne dni u ko­bie­tów.

– A jak się na­zy­wa­ją trud­ne dni u fa­ce­tów? – Cien­ką naj­wy­raź­niej bawi kon­wer­sa­cja z Okiem. Oko my­śli, ale krót­ko.

– Wy­kres.

Cien­ka wy­bu­cha śmie­chem. Oko jest z sie­bie dum­ny, a Lena z tru­dem ha­mu­je uśmiech. Cien­ka kła­dzie swo­ją dużą dłoń na gło­wie Oka i z przy­jem­no­ścią mierz­wi mu czu­pry­nę.

– Mó­wię ci – zwra­ca się do Leny – ten mały nie zgi­nie w ży­ciu, oj nie.

Wcho­dzą do kuch­ni po­łą­czo­nej z ja­dal­nią. Mnó­stwo tu sza­fek, bla­tów, sprzę­tów. Na ścia­nie wisi duża ta­bli­ca kor­ko­wa. Stół jest drew­nia­ny, po­tęż­ny, po­ma­lo­wa­ny na nie­bie­sko. Krę­ci się przy nim Iskra, któ­ra roz­kła­da ser­wet­ki i sztuć­ce. Brzdę­ka­ją upusz­cza­ne noże i wi­del­ce. Przy zle­wie stoi mama Wan­da. Wita ich sze­ro­kim uśmie­chem.

– A co ty, mama, zmy­wasz?

– Za Ar­nol­da. Wiesz, jak jest…

– Wiem, wiem, jak wyj­dzie, ob­li­czy ci wskaź­nik wagi. – Cien­ka ob­rzu­ca kry­tycz­nym spoj­rze­niem syl­wet­kę Leny. – Ja mam pra­wie do­bry – do­da­je to­nem nie­zno­szą­cym dys­ku­sji.

– A ja je­stem za chu­da – od­zy­wa się wresz­cie Iskra.

– Ja też. Mu­szę zgrub­nąć – do­da­je smut­no Oko.

– No, Lena, czas po­znać na­sze oby­cza­je i re­gu­ły. – Mama Wan­da wy­cie­ra dło­nie w ścier­kę i za­trzy­mu­je się przed kor­ko­wą ta­bli­cą. Więc jed­nak za­cznie się za­ba­wa w dom, Lena sta­je obok Wan­dy z miną ska­zań­ca. – Tu są roz­pi­sa­ne dy­żu­ry. Kto co robi, kto się kim opie­ku­je. Dy­żu­ra­mi moż­na się za­mie­niać, ale nie wol­no ich opusz­czać. Dzie­li­my się sprzą­ta­niem, zmy­wa­niem, to zna­czy ob­słu­gą zmy­war­ki, przy­go­to­wy­wa­niem po­sił­ków i opie­ką nad Iskrą i Okiem.

– Gu­pie to. Je­stem już do­grza­łym fa­ce­tem. Nie dziec­kiem – wtrą­ca Oko.

– Ja tak samo – do­da­je Iskra.

– Fa­ce­tem je­steś? – w gło­sie Cien­kiej sły­chać za­czep­ny hu­mor.

– Nie – ci­cho od­po­wia­da Iskra i wcho­dzi od­ru­cho­wo na krze­sło, na któ­rym za­czy­na się bu­jać.

– A skąd wiesz? – Oko nie daje za wy­gra­ną. – Może je­steś fa­ce­tem, któ­ry my­śli, że jest ko­bie­tem.

– Nie bu­jaj się – mama Wan­da ostrze­ga Iskrę. – Naj­waż­niej­szą za­sa­dą są wspól­ne po­sił­ki, któ­re zja­da­my w ja­dal­ni lub ogro­dzie, gdy po­go­da na to po­zwa­la.

– Na pew­no je­stem ko­bie­tą. – Iskra ze­ska­ku­je z krze­sła, za­wa­dza­jąc o nie nogą. Prze­wra­ca się na pod­ło­gę, krze­sło lą­du­je na niej.

– Iskra! – krzy­czy ze znie­cier­pli­wie­niem Cien­ka.

– Nic ci nie jest? – Mama Wan­da po­chy­la się nad Iskrą, któ­ra, o dzi­wo, nie pła­cze. Ma czer­wo­ną pla­mę na ko­la­nie, z któ­rej nie­ba­wem zro­bi się si­niak. Lena za­uwa­ża, że nie­mal całe wą­tłe cia­ło Iskry po­kry­te jest mniej­szy­mi lub więk­szy­mi si­nia­ka­mi i za­dra­pa­nia­mi.

Oko za­trzy­mu­je się przy Iskrze i pa­trzy na nią kry­tycz­nie.

– Nie je­steś ko­bie­tem. Ko­bie­tą – po­pra­wia się i jego głos brzmi zde­cy­do­wa­nie.

– A wła­śnie że je­stem.

– Je­steś mał­pą, bo ska­czesz.

– Nie­praw­da! Mamo, Oko mówi…

Wan­da wy­pro­wa­dza ich z kuch­ni, tłu­ma­cząc po dro­dze, że Iskra jest małą ko­bie­tą, a ska­cze po krze­słach, bo ma nad­po­bu­dli­wość. Po chwi­li wra­ca do kuch­ni. Cien­ka roz­sta­wia ta­le­rze i za­glą­da do pie­kar­ni­ka. Po ca­łej kuch­ni roz­cho­dzi się smacz­ny za­pach za­pie­kan­ki.

– Na czym to skoń­czy­łam? A, na wspól­nych po­sił­kach. Poza tym ci­sza noc­na obo­wią­zu­je o dwu­dzie­stej trze­ciej, chy­ba że są spe­cjal­ne oko­licz­no­ści…

Lena wkła­da ręce do kie­sze­ni spodni. Przy­ci­ska ra­mio­na do tu­ło­wia.

– Czy mogę jeść osob­no? – wy­do­by­wa z sie­bie ci­chy bez­dź­więcz­ny głos. Mama Wan­da milk­nie za­sko­czo­na. Cien­ka rzu­ca na Lenę zdzi­wio­ne spoj­rze­nie.

– A dla­cze­go? – py­ta­nie mamy Wan­dy brzmi tro­skli­wie.

Lena wzru­sza ra­mio­na­mi. Sama nie wie dla­cze­go. Cho­ciaż nie, wie. Ale to jej słod­ka ta­jem­ni­ca. Kur­czy się w so­bie. Od­daj mnie, no już. Pa­trzy na Wan­dę wy­zy­wa­ją­co.

– Do­brze. Nie jedz. Może z cza­sem się do tego prze­ko­nasz. – Mama Wan­da nie kry­je, że od­mo­wa Leny spra­wia jej przy­krość. Nie­do­cze­ka­nie, my­śli Lena, nie prze­ko­nam się. – Tu są ozna­cze­nia. Ko­lor nie­bie­ski to zmy­war­ka, zie­lo­ny – pra­ce w ogród­ku, czer­wo­ny – sprzą­ta­nie, bia­ły – opie­ka nad młod­szym ro­dzeń­stwem. – Nie mam ro­dzeń­stwa, my­śli Lena, ale grzecz­nie po­ta­ku­je. – Po obo­wiąz­kach do­mo­wych, a w roku szkol­nym rów­nież po od­ra­bia­niu lek­cji, każ­de z was ma swój czas wol­ny, z któ­rym może ro­bić co chce, by­le­by nie wią­za­ło się to z krzyw­dze­niem sie­bie i in­nych.

– Me­mo­ry, na przy­kład, w cza­sie wol­nym rów­nież się uczy, ale on tak już ma. Przy­da­je się do od­ra­bia­nia lek­cji, wiesz, ob­ry­ty jest z mat­my i hi­sto­rii, zna te wszyst­kie pra­wa, twier­dze­nia i daty – do­da­je Cien­ka.

– Wła­śnie. Me­mo­ry. Nie wy­rzu­cił śmie­ci. Jego dy­żur jest dzi­siaj. – Mama Wan­da ru­sza na górę.

– Bo Me­mo­ry pa­mię­ta wszyst­ko prócz nor­mal­ne­go ży­cia. Ku­masz, nie. To się na­zy­wa au­tyzm. Cały ten dom to spół­ka zoo. Chcesz spró­bo­wać? – Cien­ka wyj­mu­je z pie­kar­ni­ka bryt­fan­nę za­pie­kan­ki. Lena nie może po­wstrzy­mać śli­ny, któ­ra jak na za­wo­ła­nie gro­ma­dzi się w jej ustach. Nic dziw­ne­go, za­pie­kan­ka wy­glą­da sma­ko­wi­cie i pach­nie mie­sza­ni­ną sera, orze­chów, be­sza­me­lu i wa­rzyw.

– Nie je­stem głod­na. – Lena rzu­ca spoj­rze­nie na ta­bli­cę kor­ko­wą. W ta­be­li po­ja­wi­ła się nowa ru­bry­ka pod ha­słem „Lena”. Z ta­be­li wy­ni­ka, że ju­tro ma dy­żur opie­ki nad Okiem. Chy­ba za­mknę go w pie­kar­ni­ku, my­śli. Albo w lo­dów­ce. Dom wa­ria­tów. Lena opusz­cza kuch­nię. Ssa­nie w żo­łąd­ku na­ra­sta. Nie je­stem głod­na. Nie je­stem głod­na. Nie je­stem głod­na. Za­kli­na rze­czy­wi­stość. A poza tym wisi mi to, po­wta­rza w du­chu jak man­trę.

Lena sie­dzi na łóż­ku. Gapi się w okno. Z dołu do­bie­ga gwar. Pew­nie się scho­dzą. Za­raz za­czną ce­le­bro­wać ten swój świę­ty oby­czaj. Będą się pew­nie trzy­mać za ręce, mo­dlić, dzię­ko­wać Bogu za po­si­łek, a po­tem w ci­szy i ze spusz­czo­nym wzro­kiem spo­ży­wać „dary Pana”. Każ­de ude­rze­nie łyż­ką o ta­lerz za­brzmi jak grzmot, każ­dy łyk her­ba­ty bę­dzie usły­sza­ny, a każ­dy kęs po­li­czo­ny. Lena zna te „świę­te” ce­le­bra­cje przy sto­le. Do­brze wy­my­śli­ła tę ba­jecz­kę o skrza­tach. Jest z sie­bie za­do­wo­lo­na. Mały wściu­bus wresz­cie się od niej od­cze­pił. Na­gle drzwi po­ko­ju otwie­ra­ją się, choć nikt nie wcho­dzi. Z dołu sły­chać gwar. Roz­ma­wia­ją? Śmie­ją się? Lena przez uła­mek se­kun­dy jest zdzi­wio­na. Pod­cho­dzi do drzwi. Za­my­ka je. Wra­ca na łóż­ko. Drzwi zno­wu się otwie­ra­ją. Po­ja­wia się zna­jo­my szum. Lena nie od­po­wia­da. Gwar z dołu jest wy­raź­ny i za­chę­ca­ją­cy. Za nic nie przy­po­mi­na ci­szy, któ­rej się spo­dzie­wa­ła. Ale Lena ma swo­je za­sa­dy i zda­nia nie zmie­ni. Schy­la się po wa­liz­kę, wyj­mu­je z niej słu­chaw­ki i dys­k­me­na. Wkła­da słu­chaw­ki do uszu. Wy­pa­da­ją. Wkła­da je raz jesz­cze. Zno­wu wy­pa­da­ją. Szum na­ra­sta.

– Nie będę ba­wić się w dom! – nie­mal krzy­czy. Drzwi za­my­ka­ją się. – Dzię­ki – głos Leny drży. Kła­dzie się na łóż­ku w ubra­niu i pa­trząc przed sie­bie, usi­łu­je za­snąć.

Przy sto­le w ja­dal­ni sie­dzi pra­wie cała ro­dzi­na. Bra­ku­je Ar­nol­da i oczy­wi­ście Leny.

– Me­mo­ry… – mama Wan­da nie koń­czy zda­nia.

– Tak – Me­mo­ry wzdy­cha cięż­ko i książ­kę trzy­ma­ną na ko­la­nach kła­dzie na krze­śle, pod ty­łek.

– A cze­mu Lena nie je z nami? – do­py­tu­je się Iskra.

– Bo naj­pierw musi się z nami oswo­ić – cier­pli­wie tłu­ma­czy mama Wan­da. Cien­ka na­kła­da por­cje za­pie­kan­ki. Iskra prze­wra­ca szklan­kę z wodą. – Nic się nie sta­ło – po­cie­sza ją Wan­da, a Cien­ka wzno­si oczy do nie­ba.

– A wca­le że nie. – Oko jest na­bur­mu­szo­ny.

– Oko, to woda, wy­schnie.

– A wca­le że nie. Ja wiem, cze­mu Lena je sama. – W ja­dal­ni za­pa­da ci­sza. Wan­da rzu­ca lę­kli­we spoj­rze­nie na Ro­ma­na. – Bo kar­mi krza­ty. – Oko jest dum­ny z po­sia­da­nej wie­dzy i nie­co ob­ra­żo­ny.

– Skrza­ty. Skąd wiesz? – pyta mama Wan­da.

– Lena mi po­wie­dzia­ła. – Oko od­su­wa ta­lerz z nie­tknię­tą za­pie­kan­ką.

– Cze­mu nie jesz? Nie sma­ku­je ci? – w gło­sie Cien­kiej peł­no jest tro­ski i zdzi­wie­nia, bo z jej ta­le­rza za­pie­kan­ka już nie­mal znik­nę­ła.

– Chcę jeść w swo­im po­ko­ju. Jak Lena. Tam jest peł­no głod­nych krza­tów.

Wan­da i Ro­man wy­mie­nia­ją smut­ne spoj­rze­nia. Wi­dząc to, Cien­ka przej­mu­je ini­cja­ty­wę.

– Jest wie­le me­tod kar­mie­nia skrza­tów. Ja swo­je kar­mię, jak wszy­scy już śpią. Daję im reszt­ki z na­szej ko­la­cji albo z obia­du. – Oko i Iskra pa­trzą na Cien­ką jak za­cza­ro­wa­ni. Wan­da uśmie­cha się z ulgą, a Ro­man do­kła­da so­bie por­cję za­pie­kan­ki. – Nie jem przy nich, bo one są bar­dzo wsty­dli­we i nie lu­bią, jak czło­wiek się na nie gapi pod­czas po­sił­ku.

– Dla­cze­go nie lu­bie­ją?

– Nie lu­bią – po­pra­wia go za­cie­ka­wio­na Iskra. – No wła­śnie, dla­cze­go? – Cien­ka robi spe­cjal­ną pau­zę, by zbu­do­wać na­pię­cie.

– Bo strasz­nie mla­ska­ją i sior­bią – od­po­wia­da Cien­ka, a Oko i Iskra pa­trzą z nie­do­wie­rza­niem.

– Na­praw­dę? – Iskra uśmie­cha się od ucha do ucha.

– Ja­sne! Nie wy­obra­ża­cie so­bie jak bar­dzo! Ro­bią tak. – Cien­ka za­czy­na mla­skać jak skrzat. Dzie­cia­ki śmie­ją się do roz­pu­ku. – A tak piją. – Cien­ka pod­no­si szklan­kę wody i sior­bie, wy­da­jąc z sie­bie głos jak sta­do sło­ni u wo­do­po­ju. – Więc wsu­waj­cie ko­la­cję, a po­tem za­nie­sie­my reszt­ki do wa­szych po­ko­jów. Jak znam ży­cie, wa­sze skrza­ty są tak samo nie­wy­cho­wa­ne jak moje.

– No! – Oko ma wy­pie­ki na twa­rzy. – Moje pusz­cza­ją gło­śne bąki.

– Oko!!! – mama Wan­da i tata Ro­man re­agu­ją rów­no­cze­śnie.

– A moje be­ka­ją. – Iskra nie chce być gor­sza.

– Kara dla każ­de­go, kto po­ka­że, jak to ro­bią – ogła­sza mama Wan­da z groź­ną miną.

– Moje dłu­bią w no­sie – bez­barw­nym to­nem rzu­ca Me­mo­ry.

Tego już za wie­le. Te­raz śmie­ją się już wszy­scy. Na­wet mama Wan­da i tata Ro­man nie po­tra­fią się po­wstrzy­mać.

W sy­pial­ni Wan­dy i Ro­ma­na trwa krót­ka na­ra­da. Wy­da­rze­nia dzi­siej­sze­go dnia wy­ma­ga­ją pod­su­mo­wań. No i Lena…

– Jesz­cze raz przej­rza­łam jej do­ku­men­ta­cję. Ani sło­wa o je­dze­niu w sa­mot­no­ści – Wan­da jest za­nie­po­ko­jo­na.