Per aspera ad astra - Robert J. Szmidt - ebook + książka

Per aspera ad astra ebook

Robert J. Szmidt

4,4

Opis

Pierwsza polska space opera wydana w USA z rekomendacjami Davida Webera, Nancy Kress, Mike’a Resnicka, Jacka Campbella, Kevina J. Andersona.

Długo oczekiwany prequel bestsellerowego cyklu „Pola dawno zapomnianych bitew".

Historia przodka Henryana Święckiego żyjącego w okresie wojny domowej.

O tym, że droga do gwiazd może być usłana cierniami, przekonuje się na własnej skórze Robert Bukowski, dowódca pierwszej wyprawy kolonizacyjnej, która w połowie XXI wieku wyrusza poza Układ Słoneczny.

Celem Mayflower jest znajdujący się w odległości 25,5 lat świetlnych system Centuriona, w którego ekosferze astrofizycy odkryli ziemiopodobną planetę.

Trwająca sto siedemdziesiąt lat podróż nie przebiega jednak tak gładko, jak zakładali jej organizatorzy. Poddawana kolejnym ciężkim próbom załoga będzie musiała nie tylko stawić czoło niespodziewanym przeciwnościom losu, ale także pokonać znacznie groźniejsze, wewnętrzne demony.

Żaden z szóstki astronautów nawet nie podejrzewa, że ich heroiczne zmagania będą tylko wstępem do znacznie gorszego koszmaru…

Napisana z rozmachem, ambitna, porywająca wyobraźnię space-opera. - Kevin Anderson, współautor cyklu „Diuna”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (70 ocen)
39
21
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Martyna203

Nie oderwiesz się od lektury

Tak szczerze, nie mogłam przestać czytać. Nie wiem czy to zasługa tej specyficznej narracji, czy czegoś innego, ale "wsiąkłam" na kilka godzin, co nie zdarza mi się często
10
Karolinapiskor

Nie oderwiesz się od lektury

Moje Pierwsze spotkanie z tego rodzaju literaturą i nie mogłam się oderwać!
00
Wolyniec

Nie oderwiesz się od lektury

fajna lektura dla fanow sf
00

Popularność



Kolekcje



O poprzednich tomach napisano:

„Autor kreuje łatwo przyswajalną wizję przyszłości, zbudowaną z klasycznych i dobrze znanych elementów, doprawioną odrobiną humoru, wartką akcją i zakamuflowanym nieco głębszym przesłaniem. (…) Szmidt serwuje bardzo popową, lekką lekturę z atrakcyjnym zakończeniem będącą jednocześnie obietnicą znacznie większego rozmachu i rozwinięcia zaprezentowanego świata w dalszych częściach. Warto czekać”.

www.dzikabanda.pl

 

„Zimny i brutalny jest wszechświat kosmicznych żołnierzy przyszłości z prozy Roberta J. Szmidta. (…) Jest misja, przymus, odpowiedzialność i smutek. I jeszcze wola przetrwania”.

Republika kobiet – Sylwia Skorstad

 

„Robert J. Szmidt – człowiek, od którego zaczęło się odrodzenie polskiej fantastyki w XXI wieku, który wymyślił i prowadził magazyn »Science Fiction«, kiedy wszyscy pukali się w głowę, że to totalny bezsens, wydał właśnie nową książkę. (…) To bardzo dobra, rozrywkowa space opera z ciekawymi bohaterami, wartką akcją i niepokojącymi pytaniami”.

Aleksander Kusz, szortal.com

 

„Z taką książką nawet najbardziej ponury dzień człowiekowi nie przeszkadza. Żeby nie rozwlekać: Łatwo być Bogiem to stara dobra fantastyka, ale napisana po filmowemu. Chwilami miałem wrażenie, że oglądam rasowe SF w kinie”.

Wojtek Grabowski

 

„Ta powieść zupełnie mnie nie zaskoczyła. Czemu? Bowiem po tym autorze spodziewałem się dokładnie takiej prozy: ciekawej, dynamicznej fantastyki ze znakiem wysokiej jakości, która pod wierzchnią, rozrywkową warstwą stara się pytać o rzeczy ważne i znaczące. I to właśnie w najnowszej książce Szmidta dostałem”.

Konrad

 

„Moim zdaniem dzięki powieści Łatwo być Bogiem Robert Szmidt staje w szeregu wielkich mistrzów fantastyki, takich jak Asimov, Clarke czy Aldiss. Autor serwuje nam klasyczną, twardą kosmiczną fantastykę. I okazuje się, że z takiej fantastyki się nie wyrasta. Książka jest napisana świetnym językiem – żywym, autentycznym. I naprawdę trudno odrywać się od czytania”.

McRap1972

 

„(…) wprowadza powiew świeżości do tego gatunku. Świetni bohaterowie, dynamiczna walka, plastyczne opisy. Czego chcieć więcej? Moja ocena to 9/10”.

Ksiazkinawieczor.blogspot.com

 

„Powiedzieć, że druga część cyklu »Pola dawno zapomnianych bitew« Roberta J. Szmidta okazała się równie dobra, jak otwierająca serię powieść Łatwo być Bogiem, to jawne kłamstwo. Ucieczka z raju okazuje się książką jeszcze lepszą, świetnie rozwijającą niektóre wątło naszkicowane wątki swojej poprzedniczki (…). Z najnowszej książki Roberta J. Szmidta jestem zadowolony jak diabli!”

Gloskultury.pl

 

„Szmidt w najlepszej formie – to chyba wystarczająca rekomendacja tej książki zawarta w jednym zdaniu. Każdy fan Roberta po tej kwestii powinien sięgnąć po tę pozycję, a ci, którzy z prozą Szmidta się dotychczas nie spotkali (są tacy?), powinni nadrobić braki”.

polacyniegesi.qs.pl

 

„Lektura kolejnych rozdziałów jest jak zjadanie pączka: przyjemna, z każdym kęsem coraz lepsza i z czekającą wewnątrz niespodzianką. Drugi tom cyklu »Pola dawno zapomnianych bitew« potwierdza, że Robert Szmidt ma świetne pomysły i potrafi doskonale prowadzić czytelnika… na manowce”.

geek-woman.blogspot.com

 

„Sprawnie skonstruowana akcja zaskakuje i trzyma w napięciu”.

„Nowa Fantastyka”

 

„Fantastyczne rozwinięcie wątków zasygnalizowanych w pierwszym tomie, do tego szczypta zagadek i niesłabnąca akcja. Bohaterowie, z którymi można się zżyć i za których trzyma się kciuki, wydarzenia, które nie pozostawiają obojętnym. A to wszystko rozgrywa się w kosmosie, którego wizja nadzwyczajnie do mnie przemawia. Może dlatego, że wychowałam się na filmach space operowych, które ta książka mi przypomina? Stare dobre SF w najlepszym wydaniu! Polecam gorąco”.

Jadche

„Pełnokrwiści bohaterowie, a do tego akcja, akcja i jeszcze raz akcja. Działo się tyle, że starczyłoby na kilka książek. Intrygi, podejścia, ratowanie całych planet, wojsko, flota kosmiczna, wojna, Obcy – miodzio”.

Jacek Wesołowski

PROLOG

 

 

Robert Bukowski z trudem rozwarł powieki. Wszystko, nawet najlżejsze poruszenie, sprawiało mu problem. Odchodził i miał tego świadomość, nie rozpaczał jednak. Niczego nie żałował, wycisnął z życia tyle, ile się dało, jeśli nie więcej. Spełnił się, kochał i był kochany – żona, ta jedna jedyna, także w tym momencie gładziła go po dłoni z tą samą czułością, którą pamiętał z czasów, gdy byli sobą zauroczeni. Za nią stała trójka ich dzieci, teraz oczywiście dorosłych już ludzi, będących od dawna rodzicami i dziadkami. Uśmiechy na ich twarzach – krzepiące, lecz zarazem bardzo dalekie od radości – również niosły ukojenie.

Chciał się uśmiechnąć, ale ostatecznie wykrzywił tylko wargi, ponieważ zdążył już utracić pełnię kontroli nad wiotczejącymi mięśniami. Chłód skradał się, biorąc w posiadanie coraz obszerniejsze partie ciała. Najpierw się pojawił przy palcach u stóp, później – wspinając się wolno – sięgnął kolan, a z czasem pochłonął też obie ręce, i to aż po łokcie. Życie ulatywało z konającego ciała systematycznie niczym powietrze z rozszczelniającego się balonika, pozostawiając zimniejszą od mrozu pustkę. Jeszcze moment i ta dotrze do czułego podbrzusza, by stamtąd rozpełznąć się po całym torsie i zdobywszy ostatni bastion, wyprzeć z głowy jaźń i duszę.

– Nie płacz – poprosił szeptem Helenę. W odpowiedzi uścisnęła mocniej jego dłoń, potrząsnęła nią i ucałowała ją delikatnie, ale nie poczuł nic, ani ruchu, ani ciepła, jakby łkająca tuż obok kobieta była projekcją, nie człowiekiem z krwi i kości. – Kocham was… – dodał, nim zaniosła się płaczem, podobnie jak obie córki.

Sam był zadziwiająco spokojny, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że to już koniec. Chłód dotarł do przepony i teraz zbliżał się do kościstych barków. Opierający się duch został zepchnięty za umocnienia żeber unoszonych coraz to słabszym oddechem. Gdy zimno dotknęło serca, Bukowski uśmiechnął się szerzej, wkładając w to wszystkie nadwątlone siły. Chciał, by jego bliscy zobaczyli, że jest pogodzony z losem, że odchodzi na własnych warunkach, bez bólu i tylko z odrobiną smutku, powodowanego brakiem jutra. Zostały mu już minuty, może sekundy… Skupił wzrok na panoramicznym oknie zajmującym niemal całą ścianę.

Za ustawionymi na maksymalną przezroczystość szybami widać było nieskazitelny błękit nieba, pośrodku którego wisiała czerwonawa tarcza zbliżającego się do widnokręgu słońca. W oddali dostrzegł majestatyczne wieże monad wyrastających ponad morze rozświetlonych refleksami kopuł metapolii.

Kolejny piękny dzień na Ziemi.

Idealny na pożegnanie…

Nim zimno zawładnęło jego twarzą, poczuł ciepłe muśnięcie na drętwiejącym policzku, ale nie zdążył zareagować. Zamknął oczy. Otoczyła go przyjemnie chłodna ciemność. Odchodził żegnany coraz wolniejszym pikaniem aparatury medycznej…

…zmrużył mocniej powieki, gdy jego oczy poraził nagły blask. Ta jasność… Czyżby śmierć naprawdę nie była końcem? Czyżby opowieści o świetle na końcu tunelu nie były li tylko rojeniami gasnących umysłów?

Kiedy otworzył oczy po raz kolejny, oślepiające światło przygasło, jakby coś masywnego przesłoniło jego źródło. Poruszył się niespokojnie, zauważając ze zdumieniem, że wypełniający jego członki chłód zniknął, jakby nigdy go tam nie było. Znów miał pełnię władzy w rękach i w nogach, powróciło mu też czucie, jak gdyby…

– Spokojnie, panie Bukowski – odezwała się jakaś kobieta, przykładając mu chłodny przedmiot do ramienia.

Kobieta? Nie rozpoznał jej głosu, ale miał nieodparte wrażenie, że słyszał go już w… odległych czasach.

Moment później usłyszał ciche syknięcie, po którym miłe ciepło rozlało się po całym barku.

– Helena? – zapytał z nadzieją, choć był niemal pewien, że głos nie należy do jego żony.

– Spokojnie, panie Bukowski – usłyszał znów. – Wszystko jest w jak najlepszym porządku.

Po tych słowach kojąca plama zieleni oddaliła się od jego oczu, nabierając ostrości i kształtów. Miał przed sobą pielęgniarkę, tak, to chyba była pielęgniarka, choć wyglądem nie przypominała sióstr, które opiekowały się nim do tej pory. Izolatka także wydawała się ciaśniejsza, a okno… okno zniknęło!

– Gdzie ja jestem? – zapytał, wciąż nie rozumiejąc, co się z nim stało.

– Spokojnie, panie Bukowski – usłyszał po raz trzeci, aczkolwiek z ust mężczyzny. Ten głos też wydał mu się podejrzanie znajomy. – Oszołomienie… które, zapewniam, nie jest niczym niezwykłym… za moment minie, wtedy porozmawiamy.

Panujący wokół półmrok nie był gęsty, pozwalał dojrzeć wiele szczegółów wyposażenia, które również nie przypominało niczego, co Robert znał i pamiętał, chociaż… Zdziwił się, i to bardzo, gdy mózg podpowiedział mu nazwę urządzenia, na które patrzył. Neurofragmentator. Wiedział to, choć nie miał bladego pojęcia skąd. Chciał wskazać go lekarzowi, czy kim tam był rozmawiający z nim mężczyzna, ale gdy tylko uniósł rękę, zdumiał się jeszcze bardziej. To nie jest wyschnięte przedramię dziewięćdziesięciosześcioletniego starca! Dłoń także wygląda, jakby należała do mężczyzny w kwiecie wieku.

Ale jakim cudem?!

Zaskoczony niespodziewanym widokiem podniósł drugą rękę. Ta także wypełniła się i nabrała masy, jakby odmłodzono go o co najmniej pięć, jeśli nie sześć dekad. Nie panując do końca nad emocjami, przesunął opuszkami po twarzy. Wodził palcami po policzku, nosie, brodzie, nie mogąc się nadziwić, skąd ta nagła odmiana. Jak to możliwe, przed momentem leżałem w tym samym… Nie, to nie było to samo łóżko. Teraz zauważał różnice, a było ich naprawdę sporo.

– Gdzie ja jestem? – zapytał ponownie, skupiając wzrok na uśmiechającym się przyjaźnie lekarzu. – I jak…

– Spokojnie… – zaczął tamten, ale widząc minę rozmówcy, przerwał w pół zdania. – Wybudzenie przebiegło pomyślnie. Na pewno jest pan teraz mocno zdezorientowany, to absolutnie normalne w pierwszych chwilach po zakończeniu procedury, niemniej już za kilka minut…

– Jakiej procedury? – Bukowski uchwycił się znajomego wyrażenia niczym tonący brzytwy. Lekarz nie odpowiedział, przechylił tylko głowę i dalej przyglądał mu się z zawodowym uśmiechem. – Co wy mi… – Teraz to Robert nie dokończył.

Poczucie wyobcowania zanikało. Nie wiedział jeszcze dlaczego, ale to miejsce kojarzyło mu się z czymś przyjemnym, a nawet dobrym. Ci ludzie także. Znał ich, chyba nawet całkiem nieźle, choć ani wyglądem, ani głosem nie pasowali do żadnego ze wspomnień.

Gdy spróbował poruszyć głową, poczuł opór, który go jednak nie wystraszył, mimo że powinien. To tylko mocowania korony transmisyjnej, pomyślał, podobnie jak wcześniej nie mając pojęcia, czymże mogłoby być wspomniane urządzenie. Jego obecność na głowie wydawała się jednak tak naturalna, jakby z nim się urodził albo już dawno oswoił.

– Śnij-Żyj… – wymamrotał, nie do końca wiedząc, co znaczą te słowa.

– Świetnie panu idzie, kapitanie – pochwalił go lekarz.

Kapitanie? Przecież ja całe życie byłem artystą, cenionym malarzem… Robert wzdrygnął się na wspomnienie mrocznego, cuchnącego chemikaliami pomieszczenia, w którym stał, spoglądając na hologram schematu jakiegoś skomplikowanego systemu. Po drugiej stronie stołu nawigacyjnego widział podświetlone widmowym blaskiem oblicze niemłodego już mężczyzny, ubranego w kombinezon ozdobiony znajomym logo. Mayflower: kolejna nazwa, która wychynęła z otchłani pamięci jak nie przymierzając, okręt z nadprzestrzeni. O co w tym wszystkim chodzi?! Czy ja oszalałem? Cierpię na… rozdwojenie jaźni?

Wstrzymał na moment oddech, gdy następne wspomnienie przeniosło go na pole antycznej bitwy. Był jednym z wielu, którzy szli w ciasnym szeregu ramię w ramię, grzęznąc po kostki w cholernie zimnym, lepiącym się do sandałów błocie. Duszna, wszechobecna woń śmierci przytłaczała, podobnie jak strach. Co rusz deptał po ciałach poległych wrogów i towarzyszy broni… Obrazy były tak realne, jakby naprawdę brał udział w wydarzeniach z odległej przeszłości i przyszłości.

– Co się ze mną dzieje?

– Nic takiego, może mi pan wierzyć – zapewnił go doktor Rasmussen.

Robert nasrożył brwi, gdy pamięć podpowiedziała mu to nazwisko. Jak mógł je zapomnieć!

– Ale ja… – zaczął, lecz zaraz zgubił wątek.

Zalewały go fale obrazów kłócących się z każdym wspomnieniem, jakie krążyło po jego głowie. Tęsknota za czystym niebem, za słońcem, tak silna, że łza w oku się kręciła. Metapolia wyglądająca podobnie, niemal identycznie, jak ją zapamiętał, ale znacznie bardziej ponura, brudna, zatłoczona.

– Zamknięcie procedury rzadko bywa przyjemne – kontynuował tymczasem lekarz – zwłaszcza w przypadku osób, które przechodziły ją wielokrotnie, a pan, kapitanie, jest jak dotąd naszym rekordzistą.

Bukowski zacisnął powieki, próbując wziąć się w garść. Miał wrażenie, że wspomnienia całego jego życia bledną, rozmywają się jak akwarele, na które ktoś wylał przypadkiem wodę. Helena, córki… Złapał się właśnie na tym, że nie pamięta ich imion. Miał też syna, ale czy na pewno? Gdzieś w zakamarkach umysłu kryły się jeszcze urwane obrazy, na których są w piątkę, ale nie umiał przywołać żadnego z nich, aby przyjrzeć mu się bliżej.

– Wy… wymazujecie moje życie? – zapytał drżącym głosem, werbalizując myśl, która sprawiła, że poczuł przerażenie graniczące z paniką.

Helena, ona… ona… Nie pamiętał jej twarzy!

– Już kończymy usuwanie nadpisów – potwierdził rzeczowo Rasmussen, nie odrywając wzroku od naręcznego kompaktera. – Za chwilę zostanie pan odłączony. Siostro… – zwrócił się do pielęgniarki.

Nadpisy – słowo klucz. Gdy je usłyszał, natychmiast się uspokoił. Odetchnął z ulgą, jakby to wszystko: jego dawne życie, rodzina, czyste niebo, przestało mieć znaczenie, ponieważ nie było niczym więcej niż symulacją.

– Dreamscape – szepnął, kiedy oderwane od siebie myśli zaczęły się układać w logiczny ciąg.

– Gotowe – poinformował go lekarz, zamykając okno. – Wyszedł pan zgodnie z harmonogramem. Żadnych spięć, żadnych powikłań. Wypinamy pacjenta! – polecił aparaturze.

Bukowski poczuł, że ucisk na skroniach słabnie, jakby ktoś zdjął mu z głowy czapkę. Zamknął oczy, odetchnął głębiej raz, potem drugi.

– To było… niesamowite – powiedział.

– Nasze usługi warte są każdego kredyta, jakiego pan nam płaci – zgodził się z nim Rasmussen.

– Całe życie…

– …w zaledwie dwa tygodnie. Choć może słowo „całe” nie jest najwłaściwsze w tym przypadku. Z przyczyn formalnych oferujemy symulacje obejmujące przedział od sześciu do dziewięćdziesięciu sześciu lat.

Robert drgnął, gdy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.

– Może pan już wstać – zachęciła go pielęgniarka.

Automed przechylił się wolno, by spoczywający na nim pacjent mógł zejść i stanąć o własnych siłach. Dwutygodniowa sesja w tej maszynie, nawet przy pełnej stymulacji mięśniowej, niezwykle obciążała organizm. Wprawdzie daleko jej było do snu hibernacyjnego, ale człowiek i tak potrzebował dłuższej chwili, by dojść do siebie. Bukowski nie stanowił wyjątku. Pierwsze kroki stawiał niepewnie, podtrzymywany dyskretnie przez usłużną pielęgniarkę. Siostra odstąpiła dopiero wtedy, gdy pacjent wykonał kilka płytkich przysiadów i wymachów ramionami.

– Pozwoli pan, że wskażę drogę – zaproponował lekarz.

– Oczywiście. – Robert dał się wyprowadzić na korytarz instytutu.

Ruszyli szeroką kolistą galerią, której zewnętrzna ściana robiła się przezroczysta na tych odcinkach, które właśnie przemierzali. Za stalową barierą widać było bezbrzeżny fioletowy ocean i trzy niebieskawe słońca lśniące blado na seledynie nieba. Delta Centuriona pod pewnymi względami przypominała Ziemię. Na jej niewielkich kontynentach dało się znaleźć płaskie jak stół równiny oraz górskie granie, jeziora i rzeki, ale jeśli nie liczyć wyglądu formacji geologicznych, świat ten był całkowicie odmienny od wszystkiego, co poznał i zbadał człowiek. Skład atmosfery uniemożliwiał swobodne oddychanie, wszelakie rośliny były bez wyjątku trujące, a wiele mogło zabić nawet przez dotyk. Równie bogata fauna nie ustępowała zabójczością florze. Także tutejsza woda była tak przesycona toksynami, że wejście do niej musiało się skończyć tylko w jeden sposób.

Ten niegościnny świat był jednak źródłem tak ogromnych bogactw, że ludzie kolonizujący Centuriona podjęli ryzyko i stworzyli na czwartej planecie doskonale prosperujące kopalnie, w których pracowało obecnie ponad osiemset siedemdziesiąt pięć tysięcy fachowców nadzorujących wydobycie rzadkich i wcześniej nieznanych pierwiastków wartych biliony kredytów rocznie.

Główną kolonią systemu pozostawała Alfa, planeta o wiele bardziej przyjazna człowiekowi, dzięki procesowi terraformowania mająca szanse na dołączenie do elitarnego grona znanych globów tlenowych. Wprawdzie była to kwestia czasu – w grę wchodziła dekada albo dwie – ale już teraz dało się zauważyć skalę wprowadzanych zmian. Krajobrazy, znacznie bardziej stonowane kolorystycznie, za to mocniej zróżnicowane, momentami przypominały już te z kolebki ludzkości, tak że gdyby nie potrójna gwiazda, można by uwierzyć, że patrzy się o zmierzchu na zielone wzgórza Antarktydy.

– Szkoda, że nie zapamiętałem całej sesji – rzucił Bukowski, gdy lekarz zamilkł, skończywszy przedstawiać wyniki serii badań.

– To niestety niemożliwe – odpowiedział Rasmussen. – Pański mózg nie poradziłby sobie z taką ilością sprzecznych informacji.

– Tak tylko mówię.

– Rozumiem. A pamięta pan cokolwiek?

Robert zmarszczył brwi. Skupienie niewiele jednak pomogło.

– Nie. Totalnie nic. Ale czuję… zadowolenie, jakbym dokonał czegoś wielkiego.

– I o to chodzi – ucieszył się lekarz. – Śnij-Żyj to usługa, która ma sprawić naszym klientom ogromną frajdę. Żaden moduł programowy nie zawiera przeżyć negatywnych. Dreszczyk emocji tak, zwłaszcza gdy ktoś wybiera Odyseję albo Władcę Pierścieni, których scenariusz wymaga toczenia heroicznych bojów. Nigdy jednak nie stawiamy klienta w sytuacji, jaka by go przyprawiła choć o cień niesmaku. Gwarantuję to panu.

– Wierzę na słowo – zapewnił Robert.

– Pierwsza doba po wybudzeniu, jak pan bez wątpienia pamięta, może przynieść kilka przebłysków, ale będą to same dobre wspomnienia, zaręczam… – Zatrzymali się przy drzwiach oznaczonych numerem sto siedem. – Proszę się rozgościć, jak najwięcej odpoczywać, nawodnić organizm. – Rasmussen wyciągnął dłoń.

Bukowski ją uścisnął, nie wkładając w to jednak całej siły. Ludzie z przyszłości byli bardziej wiotcy i delikatni, niż chcieliby przyznać. Wieloletnie życie w niskiej grawitacji dawało o sobie znać.

– Widzimy się przed wypisaniem? – zapytał.

– Oczywiście – odparł uśmiechnięty szeroko lekarz, po czym spoważniał w momencie. – Kapitanie, jeśli wolno. Jestem zaszczycony, że mogę z panem pracować, nawet jeśli chodzi tylko o pański wypoczynek.

– Proszę nie przesadzać. – Robert wzruszył ramionami.

– Nie przesadzam – obruszył się Rasmussen. – Jest pan dla nas żywą legendą. Dowódca pierwszego statku kolonizacyjnego. Wyruszył pan w przestrzeń pół wieku przed wynalezieniem napędu podprzestrzennego, prawie sto dziesięć lat przed tym, nim nauczyliśmy się korzystać ze studni grawitacyjnych. To musiało wymagać niesamowitej odwagi.

Bukowski spojrzał mu prosto w oczy. Jak powiedzieć temu zapatrzonemu we mnie wielbicielowi, że nie jestem bohaterem, za którego się mnie powszechnie uważa? Że pojawiam się w instytucie, by choć na krótko uciec od bolesnych wspomnień i świata, w którym za cholerę nie umiem się odnaleźć? Sesje pozwalały zanurzyć się w utopii, ale zbawienne efekty tej cudownej terapii szybko niweczyli ludzie z uporem maniaka przypominający mu o etapie życia, o którym najchętniej by zapomniał.

– Byłem Pielgrzymem, owszem, ale to jeszcze nie czyni ze mnie kogoś wyjątkowego. Kandydatów do wyruszenia w kosmos ponad dwa miliony, z czego wysłano prawie sto pięćdziesiąt tysięcy. To, że poleciałem pierwszy, zawdzięczam wyłącznie przypadkowi. Konkretnie mówiąc, losowaniu – doprecyzował, widząc, że Rasmussen otwiera usta, jakby chciał go poprawić. – To, że dotarłem do celu… – Zamilkł, wbijając wzrok w podłogę.

– Skromność to cecha, której brakuje większości obecnie żyjących. – Lekarz błyskawicznie wykorzystał jego zadumę. – Przepraszam, kapitanie, niepotrzebnie poruszyłem ten temat, ale być może to jedyna okazja, abym mógł zamienić z panem kilka słów. Prywatnie, nie zawodowo.

– Rozumiem, doktorze. – Bukowski odezwał się dopiero po chwili, gdy niezręczna cisza przeciągnęła się aż za bardzo. – Nie ucieknę przed tym, kim byłem ani co robiłem.

– Nie powinien pan sobie niczego wyrzucać, kapitanie – zapewnił lekarz. – Zrobił pan więcej, niż należało…

Robert uniósł dłoń, by go uciszyć.

– Dajmy temu spokój, proszę.

– Oczywiście. – Rasmussen przełknął głośno ślinę.

Skarga złożona przez takiego pacjenta nie pomogłaby mu w dalszej karierze. Bukowski nie zamierzał jednak wspominać o tej rozmowie nikomu, a już na pewno nie przełożonym człowieka, który przecież nie mógł wiedzieć, jak bolesną ranę rozdrapuje.

 

* * *

 

Izolatka, w której Robert odpoczywał, miała okno wychodzące na wewnętrzną stronę kręgu tworzonego przez budynek instytutu Dreamscape. Nakryty kopułą pola siłowego dziedziniec bardzo się różnił od krajobrazu Delty. Ziemska roślinność, soczyście zielona i bujna, porastała kilkanaście wielkich eliptycznych platform rozmieszczonych na różnych wysokościach. Najbliższa znajdowała się piętro niżej, zaledwie dziesięć metrów od pokoju Bukowskiego, dzięki czemu nawet nie wstając z łóżka, mógł się przyglądać wielkolistnym bananowcom i dziesiątkom innych tropikalnych drzew. Widok ten nie tylko koił nerwy, ale też zmniejszał uczucie tęsknoty za dawno utraconym domem.

Wspomnienie Ziemi wbiło go w ponury nastrój. Rzadko miewał wolny czas, choć nie dlatego, że był zapracowany. Wręcz przeciwnie. Robił, co mógł, by mieć zajęcie, ponieważ zostawiony sam sobie zawsze i nieodmiennie wracał w myślach nawet nie na Ziemię ani Marsa, tylko na pokład Mayflower, a to bolało, bardzo bolało. Teraz jednak nie miał ucieczki, musiał odleżeć swoje w ciszy i spokoju, by stymulowany przez dwa tygodnie mózg doszedł do siebie.

Helena, tak miała na imię zaimplementowana przez symulację żona.

Zerwał się z fotela, dysząc ciężko. Nie minęła godzina, a już pojawił się pierwszy flashback. Nagle przypomniał sobie, z kim dzielił tamto życie i… jak się ono skończyło. Nie było to niemiłe. Ogarnęło go poczucie spełnienia tak intensywne, że opadł z powrotem na siedzisko, uspokajając się z każdym oddechem. Wiedział, że druga, finalna sesja kasowania doprowadzi jego pamięć do niemal idealnego porządku, usuwając resztki poukrywanych w zakamarkach umysłu zapisów symulacji. Tak jak poprzednio i jeszcze wcześniej.

Po opuszczeniu instytutu nie zdarzyło się nigdy, by ujrzał obraz nienależący do jego prawdziwych wspomnień. Przez głowę nie przemknęła mu też żadna myśl związana z treścią wgranej symulacji. Wychwyciłby każdy taki przypadek, ponieważ wybierał specyficzny rodzaj programów, nie dając się namówić – z wyjątkiem jednej okazji – na antyczne freski historyczne, choć te cieszyły się ponoć największym wzięciem.

Przychodził tutaj i płacił krocie, by wracać na Ziemię, do wyidealizowanej wersji czasów własnej młodości. Do wizji stworzonych dzięki jego wydatnej pomocy. Metoda opracowana przez instytut Dreamscape umożliwiała przeżycie dziewięćdziesięciu lat standardowych w stworzonym przez sztuczną inteligencję i wgranym prosto do mózgu pacjenta środowisku. Technologia wykorzystująca fazę REM pozwalała na implementację bardzo bogatego i co najważniejsze, szczęśliwego życia. Istniało sporo wariacji tematycznych: od antyku po współczesność. Klient mógł także dokonać zawczasu ważnych wyborów, na przykład ile chce mieć dzieci albo w jakim zawodzie pragnie się realizować.

Iluzja była tak doskonała, że Bukowski od razu się zakochał w sennych projekcjach instytutu. Szefowie projektu zaprezentowali mu próbkę możliwości tej rewolucyjnej technologii, gdy trafił tutaj po raz pierwszy, jako konsultant. Po uśpieniu na zaledwie pięć minut Robert się obudził, mając w głowie wspomnienia z tygodnia wypoczynku na rajskiej wyspie. Obrazy były tak żywe, jakby naprawdę spędził kilka dni w tropikalnym raju! Ślinił się na wspomnienie pieczonych na wolnym ogniu ryb, pamiętał duszny zapach wielkich różowych kwiatów porastających krzewy wokół zbudowanej z drewna i kamienia chaty, nadal czuł pieczenie na skórze rozgrzanej spacerami w pełnym słońcu.

Zasymulowane przeżycia pozostawiono mu po przebudzeniu, aby mógł ocenić jakość świadczonych usług – z taką ilością zaimplementowanych informacji jego mózg mógł sobie jeszcze poradzić, ale siedmiodniowa sesja była maksymalnym bezpiecznym pakietem danych, jaki przyjmował mózg. Każdą pełną symulację nadpisywano więc modułowo tydzień po tygodniu, a po zakończeniu ostatniego „odcinka” wykasowywano wszystkie dane. Tyle że przebłyski zawierały, rzadko, bo rzadko, urywki kilku wcześniejszych symulacji – dlaczego tak jest, Bukowski nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Wyjaśnienia techników wydały mu się niezrozumiałe, zadowolił się więc skróconą wersją, przedstawioną jakiś czas temu przez prowadzącego go lekarza: instytut nie chciał usunąć żadnego prawdziwego wspomnienia pacjenta, dlatego manipulował tylko przy wyznaczonym polu neuralnym, ale mózg ludzki jest organem tak skomplikowanym, że potrafi przenieść wybrane w przypadkowy sposób okruchy myśli do innych rejonów płata. Na szczęście były to co najwyżej pojedyncze obrazy albo słowa, które nawiedzały klientów wyłącznie zaraz po symulacji, nim zdążyli dojść do siebie.

Stąd właśnie wzięła się wizja bitwy toczonej przez rzymskie legiony, w której Robert wziął udział podczas drugiego seansu Śnij-Żyj. Obecna symulacja była już piątą z kolei i czwartą dotyczącą Ziemi z okresu jego młodości.

Sto osiemdziesiąt dziewięć lat, tyle czasu standardowego upłynęło od chwili, gdy wyruszył w przestrzeń.

Bukowski podłożył dłonie pod głowę i przymknął powieki; tamte wydarzenia wciąż były żywe w jego pamięci, jakby część z nich rozegrała się nie ponad półtora wieku temu, lecz wczoraj.

ROZDZIAŁ 001

 

 

15.09.2062

 

Bukowski zaczerpnął gwałtownie tchu. Moment wybudzenia, nawet przy maksymalnym złagodzeniu i wydłużeniu procedur, nie należał do najprzyjemniejszych. Człowiek otwierał oczy kilka sekund przed rozsunięciem stalowego wieka kapsuły, odczuwając przenikliwy, łamiący w kościach chłód, jak gdyby kriogeniczny mróz nie zamierzał opuścić ciała z przetaczanymi płynami ustrojowymi. Nic więc dziwnego, że te dolegliwości rodziły obawę, a w połączeniu z krótkim momentem dezorientacji nierzadko też paniczny lęk.

Zdawać się mogło, że kilkanaście sesji treningowych, które zafundowano każdemu członkowi szkieletowej załogi Mayflower, powinno przyzwyczaić astronautów do skutków wybudzania, ale nie wiedzieć czemu ludzie reagowali na wyjście ze stazy zawsze w ten sam sposób. Robert także potrzebował dłuższej chwili na uspokojenie nerwów. Gdy jego puls i oddech wróciły do normy, uchwycił wyprofilowane krawędzie obudowy zgrabiałymi palcami i jednym szarpnięciem wydostał się z osuszonej dopiero co kapsuły.

Poszybował w kierunku ściany, wyciągając przed siebie obie ręce. Dziesięć lat snu, nawet wspomaganego, pozbawiło go pewności, z jaką wcześniej się poruszał po umieszczonym na orbicie Marsa symulatorze. Kiedy jego dłoń sunęła ku najbliższej poręczy, raz jeszcze poczuł niepokój, czy zdoła znaleźć punkt podparcia, dzięki któremu zatrzyma się i dotrze do szafki zawierającej jego rzeczy. Tym razem jego obawy okazały się próżne. Zgrabiałe palce zacisnęły się sprawnie na ciepłym tworzywie, a mięśnie bez trudu wyhamowały niezbyt szybki ruch.

Bukowski się uśmiechnął, gdy wykonał powolne salto, by zawisnąć nogami do jakże umownego teraz pokładu. Przy zerowej grawitacji kierunki nie mają większego znaczenia, ale został dobrze wyszkolony, zatem na wpół automatycznie powtarzał każde wpojone mu zachowanie i gest. Przyłożył opuszkę kciuka do panelu pod plakietką ze swoim nazwiskiem. Wąska szafka otworzyła się bezgłośnie, odsłaniając ciasne wnętrze i zapakowane próżniowo sorty.

Najpierw zawiesił na szyi omnikartę i wciąż nagi przedostał się w pobliże wyjścia oraz umieszczonego tam terminala. Aktywował czuwający od dekady System, po czym wrócił do szafki i sięgnął po pierwszy z wielu zestawów mundurowych. Dzięki szkoleniom i pomocy sprzętowej nie miał większych problemów z włożeniem zarówno bielizny, jak i luźnego nanokombinezonu. Dwoma pociągnięciami rozsunął teleskopowe wsporniki umieszczone na wewnętrznej stronie drzwiczek, by zawisnąć na nich i w tej pozycji włożyć buty, a potem dopiąć ostatnie nanorzepy, nim ożywający właśnie ekran terminala zdąży rozbłysnąć feerią barw.

Robert zamknął szafkę, potem kilkoma zdecydowanymi ruchami przesunął się znów nad stanowisko kontrolne. Przypiął karabińczyk linki asekuracyjnej do uchwytu przy pasie. Dzięki temu prostemu zabezpieczeniu miał pełną swobodę ruchu i mógł korzystać z obu rąk, a nawet wykonywać energiczne gesty, nie ryzykując zbytniego oddalenia od klawiatury komputera. Zalogował się do Systemu, używając tej samej kapitańskiej omnikarty, która tak jak na Starym Świecie była jego uniwersalnym kluczem, dokumentem i komunikatorem.

Wirtualne ekrany zespolonych wyświetlaczy zapełniły się błyskawicznie strumieniami danych. Wystarczył jednak rzut oka, by Robert zyskał pewność, że w ciągu dziesięcioletniej hibernacji załogi nie doszło do żadnej poważnej awarii. Wszystkie sekcje sześciu diagramów świeciły uspokajającą soczystą zielenią.

Odetchnął z ulgą.

Dziesięć lat to mgnienie oka w porównaniu z wiecznością, lecz żadne dzieło człowieka nie jest przecież wieczne, o czym Bukowski doskonale wiedział. Zasada ta dotyczyła zwłaszcza nowatorskich technologii, których pokolenia inżynierów nie usprawniły po wielekroć i które nie liznęły progu doskonałości dzięki niekończącym się testom.

Pierwszy wysłany poza Układ Słoneczny statek kolonizacyjny działał bez zarzutu – przynajmniej do dzisiaj – ale tego akurat można się było spodziewać, zwłaszcza na początkowym etapie podróży. Prawdziwym testem okaże się końcówka lotu, gdy do głosu dojdzie zmęczenie materiału. Sto siedemdziesiąt lat. Tyle miała trwać wyprawa do odległej o ponad dwadzieścia pięć lat świetlnych gwiazdy czy też raczej do najbliższego Ziemi systemu, w którym znajduje się – jeśli wierzyć nauce – planeta tlenowa o rozmiarach zbliżonych parametrami do kolebki ludzkości.

Sto siedemdziesiąt lat poszatkowane na liczące niemal równą dekadę sesje stazy przedzielone zaledwie tygodniowymi turami, jak nazywano okresy wybudzeń konieczne ze względów zarówno technologicznych, jak i biologicznych. Stan wiedzy i poziom dostępnego sprzętu nie pozwalały uśpić człowieka na okres dłuższy niż trzynaście lat, ale przy wielokrotnych sesjach trwających kilka lat krócej wybudzani nie powinni odczuwać żadnych poważniejszych dolegliwości – oczywiście prócz niemożliwego do wyeliminowania momentu dezorientacji i poczucia przenikliwego wyziębienia, leżącego jednak raczej w sferze umysłowej niż fizycznej.

Po latach badań i setkach testów udało się ustalić, że optymalnym rozwiązaniem dla misji kolonizacyjnych będą dziesięcioletnie sesje stazy: margines bezpieczeństwa był w tym przypadku wystarczająco duży, by wykluczyć ryzyko jakichkolwiek powikłań, a ponadto minimalizując liczbę tur, zredukowano także możliwość wystąpienia awarii, na jakie sprzęt był najbardziej narażony w trakcie intensywnej pracy, czyli podczas relatywnie krótkiej fazy zamrażania i nieco tylko dłuższego odmrażania dziewięciuset kolonistów, którzy trafili na pokład Mayflower.

Mayflower…

Bukowski spoglądał właśnie na holograficzny schemat giganta, którym przyszło mu dowodzić. Eksploatacja okrętu przestrzennego w próżni ma tę przewagę, że jego twórcy nie muszą się przejmować aerodynamiką ani setkami innych czynników, z jakimi ziemska inżynieria użerała się od wieków, jeśli nie tysiącleci, zarówno w przypadku statków morskich, jak i powietrznych.

Brak ograniczeń daje niesamowitą swobodę kreacji, co Robert zauważył już na pierwszy rzut oka. Jednostce kolonizacyjnej, na której pokładzie się znajdował, nie nadano opływowych rakietowych kształtów, jakie w przypadku gwiazdolotów wydawały się najbardziej naturalne twórcom złotego wieku science fiction.

Dziobowa część statku, zwana sekcją techniczną, była nieproporcjonalnie mała w stosunku do wydłużonego śródokręcia, a przy tym bardziej kanciasta niż mury starożytnej warowni. Najobszerniejszym jej elementem była czasza ekranu energetycznego, której szkielet tworzyły długie na prawie dwieście metrów wąsy. Moduł dowodzenia, składający się z trzech podpoziomów – hibernacyjnego, mieszkalnego i mostka – został ulokowany w środkowej części tej sekcji. Zespolono go krótkim łącznikiem z osią centryfugi, jedynej obrotowej części statku, na której obręczy mieściły się dwa przedziały osobowe, każdy również zabezpieczony własnym ekranem energetycznym. Za nią znajdowały się bliźniacze zestawy potrójnych ładowni rewolwerowych. Bliżej dziobu spoczywali uśpieni koloniści, po trzystu w każdym z identycznych stumetrowych bloków hibernacyjnych. Dalej zgromadzono zapasy surowców potrzebnych do rozruchu kolonii oraz najcenniejszy ładunek, jakim były tysiące zamrożonych genetycznie ulepszonych zarodków, z których miało powstać właściwe pokolenie kolonistów. Śródokręcie kończyła kryza oddzielająca część użytkową statku od maszynowni i reaktorów zasilających tego ponadpółkilometrowego kolosa.

Całość sprawiała wrażenie konstrukcji zmontowanej z klocków przez niezbyt rozgarnięte dziecko, ale w tym szaleństwie, wbrew pozorom, kryła się metoda. Mayflower nie miał zachwycać oczu gawiedzi, zatem jego projektanci postawili na maksymalną funkcjonalność. Mając pełnię swobody i prawie nieograniczony budżet, mogli popuścić wodze fantazji, nie zrobili tego jednak, ponieważ byli profesjonalistami w każdym calu, a dobro misji stawiali ponad ewentualne pośmiertne splendory. O tym bowiem, czy koloniści dotrą do celu i posiądą nowy glob, dowiedzieć się miały dopiero ich praprawnuki.

Bukowski przejrzał pobieżnie zawartość wszystkich okienek, po czym wprowadził komendy aktywujące systemy podtrzymywania życia na pozostałych poziomach modułu dowodzenia. Odczekał kilka sekund, do chwili, gdy System wyświetlił serię krótkich komunikatów potwierdzających wykonanie rozkazów, wylogował się i przeniósł wzrok na timer zliczający czas, jaki upłynął od symbolicznego startu. Do pełnych dziesięciu lat standardowych lotu brakowało dwudziestu jeden dni i czterech godzin.

Tak miało być.

Załoga budziła się pierwsza i przez pełną dobę przygotowywała statek na przyjęcie trzystuosobowej transzy kolonistów. Ci mieli wyjść ze stazy na okrąglutki tydzień, by zrealizować rygorystyczny program ćwiczeń i badań, po którym wrócą do komór hibernacyjnych i dadzą się zamrozić na kolejną dekadę. Godzinę po zapieczętowaniu włazu jednej z trzech przepastnych ładowni rozpocznie się wybudzanie drugiej grupy Pielgrzymów, jak na Marsie nazwano dziewięciuset wybrańców wkraczających na pokład jednostki kolonizacyjnej. Po nich przyjdzie kolej na ostatnie trzy setki, a gdy i oni ponownie zasną, Mayflower zmieni się znów w oazę bezwzględnej ciszy na następne dziesięciolecie.

Cykli takich zaplanowano siedemnaście, a ten był dopiero pierwszym z nich.

Sunąc w kierunku śluzy, Robert usłyszał za plecami cichy syk, z jakim rozszczelniła się pokrywa kapsuły Dana Brunnera, jego zastępcy, a zarazem rezerwowego mechanika; niemal dwumetrowego rudzielca o niewyparzonej gębie i dość rubasznym poczuciu humoru. Zerknął w stronę filara, wokół którego rozmieszczono w regularnych odstępach sześć smukłych kapsuł hibernacyjnych. Kolejni podwładni będą wybudzani co dziesięć minut standardowych, by każdy z nich miał choć namiastkę prywatności w trakcie powrotu do rzeczywistości.

Copyright © by Robert J. Szmidt 2020

All rights reserved

 

Copyright © for the Polish e-book edition by

REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2020

 

Informacja o zabezpieczeniach:

W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

 

W publikacji wykorzystano czcionkę z rodziny Liberation (https://fedorahosted.org/liberation-fonts/)

 

Redaktor: Urszula Gardner

 

Projekt, opracowanie graficzne okładki oraz ilustracja na okładce: Robert Rajszczak

 

Wydanie I e-book

(opracowane na podstawie wydania książkowego:

Per aspera ad astra, wyd. I, Poznań 2020)

 

ISBN 978-83-8188-777-9

 

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40, fax 61-867-37-74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

 

e-Book: Sławomir Folkman / www.kaladan.pl