Piastowie - Sławomir Koper - ebook

Piastowie ebook

Sławomir Koper

4,4

Opis

Autor przedstawia dzieje średniowiecznej Polski przez podróże z synem. To fascynujące połączenie wykładu historycznego i literatury podróżniczej, wędrówka po najważniejszych zabytkach średniowiecznej Polski, obficie wzbogacona mało znanymi faktami i anegdotami. Razem z autorem odwiedzamy Ostrów Lednicki, Gniezno, Poznań, Giecz, Kraków. Słuchamy śpiewu mnichów benedyktyńskich w Tyńcu i koncertu organowego w Oliwie, oglądamy mauzoleum ostatnich Piastów w Legnicy. Wspinamy się na wieżę kościoła w Złotoryi, spacerujemy po cysterskim opactwie w Jędrzejowie, wędrujemy podziemnymi korytarzami Wieliczki. Poznajemy pasjonujące szczegóły codziennego życia w epoce średniowiecza, opisy jadłospisu czy ubiorów, spotykając jednocześnie wybitnych władców, świętych i kronikarzy. Wielkie wydarzenia towarzyszą zwykłym sprawom, czasami osobiste konflikty decydowały o losach państwa. To znakomita lektura dla wszystkich zainteresowanych historią Polski, przedstawiająca ją przez codzienne życie jej mieszkańców i zwykłe ludzkie sprawy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 416

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (41 ocen)
21
16
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Sławomir Koper

Piastowie. Wędrówki po Polsce pierwszej dynastii

Strona redakcyjna

Projekt okładki i stron tytułowych Michał Bernaciak

Redaktor merytoryczny Grażyna Szaraniec

Redaktor prowadzący Zofia Gawryś

Redaktor techniczny Elżbieta Bryś

Korekta Ewa Grabowska

Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2013 Copyright © by Violetta Koper, Warszawa 2013

Zapraszamy na stronywww.bellona.pl

Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Nasz adres: Bellona Spółka Akcyjna ul. Bema 87, 01-233 Warszawae-mail:[email protected]

ISBN 9788311126930

Konwersja do formatu EPUB:

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Rozdział 1 Czasy pogan i legend

Ziemie polskie przed tysiącem lat

Gdyby można było przenieść się o tysiąc lat w przeszłość i z lotu ptaka spojrzeć na nasz kraj, to jaki widok by się nam ukazał? Zupełnie odmienny niż w czasach nam współczesnych. Obszar Polski porośnięty był ogromną puszczą, groźną i niedostępną. Nie tylko lasów, ale również wody było znacznie więcej niż obecnie i z dużej wysokości można byłoby dostrzec srebrzyste nitki rzek i potoków, plamy stawów i jezior rozlewających się szeroko. Wisła płynęła rozległym korytem, dzika i nieujarzmiona, a niewiele jej ustępowały Odra, Warta i Noteć. Wewnątrz puszczy migotały setki strumieni i potoków zasilanych wodą z całego obszaru leśnego. Najmniej było siedzib ludzkich; tylko rzadko rozsiane osady otoczone łańcuszkiem pól, nad którymi unosiły się dymy z wypalanych przez rolników lasów. Nigdzie nie zobaczylibyśmy dróg, bo szlaki mozolnie wyrąbywano w lasach, tnąc drzewa, aby umożliwić poruszanie się kupców i wojsk.

Czy oglądaliście film zatytułowany Stara baśń? A może pamiętacie słowa, które padły na początku seansu? Przypomnijcie sobie: „Dawno, dawno temu, kiedy nad Wisłą żyli Wiślanie, nad Bugiem Bużanie, a nad Gopłem Goplanie...”. Ciągnąc to dalej, można by dodać: „(...) u stóp Ślęży mieszkali Ślężanie, a nad Bobrem Bobrzanie...”. A czy odgadlibyście, jakie plemię osiedliło się w tamtych czasach nad Wartą? I tutaj kończy się nasza wyliczanka, gdyż w centrum Wielkopolski zamieszkiwali... Polanie. Nazwa plemienia pochodzi od tego, że swoje pola uprawne wypalali oni w prawiecznych borach. Przez dziesiątki lat, rozwijając rolnictwo, intensywnie karczowano tam puszczę, więc nad środkową Wartą było znacznie mniej lasów niż na innych terenach. W tamtych czasach ziemię pod uprawę pozyskiwano w prosty sposób: okopywano fragment lasu i podpalano go, a kiedy ogień wygasł, na pogorzelisko wkraczali rolnicy. Drewnianymi narzędziami usuwali niedopalone pnie i w żyznym popiele siali zboże. Kiedy po kilku sezonach pola przynosiły słabsze plony, wtedy wypalano nowy kawał puszczy.

W tamtych dawnych i tajemniczych czasach na terenie naszego kraju żyło około miliona ludzi. Wszyscy mieszkańcy nie zajęliby nawet połowy mieszkań w dzisiejszej Warszawie. A ilu mogło być członków plemienia Polan? Pięćdziesiąt tysięcy? A może tylko połowa tej liczby? Wydaje się, że cała ludność tego plemienia zmieściłaby się na trybunach dużego stadionu piłkarskiego. A jeżeli dla kogoś zabrakłoby miejsca, to zapewne dla niewielkiej liczby.

Jadłospis naszych przodków

Przed tysiącem lat na ziemiach polskich panował klimat zupełnie inny niż w czasach nam współczesnych. Było znacznie cieplej i bardziej wilgotno. Uprawiano winogrona, melony i brzoskwinie, a na polach dojrzewał jęczmień, pszenica i proso. W przydomowych ogródkach rolnicy wysiewali soczewicę, groch i bób, rzepę i marchew, a także kapustę i cebulę. Ważną rolę odgrywał len i konopie − z tych roślin wytwarzano ubrania, sznury i siatki. Nie zapominano o chmielu, albowiem już przed wiekami człowiek nauczył się warzyć piwo. W pobliżu domów sadzono drzewa owocowe: jabłonie, śliwy, grusze i czereśnie. Nasi przodkowie zajmowali się też bartnictwem, gdyż miód ceniono dla jego walorów smakowych i leczniczych.

Chata w skansenie słowiańskim w Sobótce

W prymitywnych chałupach razem z ludźmi mieszkały zwierzęta gospodarskie. Krowy bardziej przypominały tury − miały potężne rogi, jednolity kolor skóry i dłuższą sierść. A dawnej świni można było się po prostu przestraszyć: czarna, z ostrą szczeciną i wystającymi kłami, wyglądała prawie jak dzik. Nie spędzała życia w chlewie, tylko żyła na wolnej przestrzeni, żywiąc się tym, co sama wygrzebała. Dlatego też zapewne jej mięso zupełnie inaczej smakowało.

Nie ograniczano się wyłącznie do hodowli i rolnictwa. W lasach zbierano grzyby i jagody, wykradano jajka z gniazd ptaków. Myśliwi zakładali wnyki na drobną zwierzynę, a całe osady polowały na jelenie, tury, żubry i niedźwiedzie. Podobno żaden młodzieniec nie mógł uważać się za odważnego, dopóki nie upolował tura i zapewne dlatego te wspaniałe zwierzęta nie dotrwały do naszych czasów. W rzekach i jeziorach łowiono ryby, które również różniły się od tych, które znamy obecnie. Podobno na terenach dzisiejszej Ukrainy wyławiano szczupaki mające aż trzy metry długości!

Czy zastanawialiście się, jak wyglądał jadłospis Słowian? Codzienna strawa była wyjątkowo monotonna: placki ze zboża, gotowana kasza i cienkie zupy zwane polewkami. Do tego grzyby, jagody i jajka. Czasami urozmaicano posiłki rybami i drobiem pieczonym w glinie. Ale zdarzało się, że nasi przodkowie jadali duże ilości mięsa. Okazją do wystawnej uczty były uroczystości rodzinne i religijne lub po prostu udane polowanie. Czasami mięsa było tak dużo, że mieszkańcy osady nie byli w stanie spożyć wszystkiego od razu, wobec czego wymyślono sposób umożliwiający jego przechowywanie. Mięso układano w dołach wysmarowanych gliną, solidnie ugniatano, solono i pozostawiano do ukiszenia. Powstawały w ten sposób zapasy, które wykorzystywano zimą lub trzymano na jakąś uroczystość. A jak to mięso smakowało? Lepiej o tym nie myśleć, gdyż nasze żołądki nie przetrzymałyby kontaktu z takim przysmakiem. Z drugiej strony przeciętny Słowianin też nie pożyłby długo, poczęstowany potrawami, które my zjadamy obecnie, i po pierwszej wizycie w szkolnej stołówce lub w barze szybkiej obsługi umarłby w męczarniach. Jego układ pokarmowy był przystosowany do kiszonek, ale nie zniósłby porcji zwykłego ketchupu!

Nasi przodkowie rzadko jadali świeży chleb. Do jego pieczenia potrzebny był specjalny piec, a takie były rzadkością w osadach. Tak więc pieczywo przygotowywano na zapas, co uniemożliwiało zachowanie jego świeżości. Częściej jadano wysuszone papki z grubo mielonej mąki (w formie placków) lub zwykłe podpłomyki.

Słowianie nie pili zbyt dużo mleka. W polskim klimacie mleko szybko kwaśnieje, wobec czego przerabiano je na sery. Typowo słowiańskim produktem był świeży ser, czyli twaróg. Popularne były również maślanka i serwatka, którymi latem gaszono pragnienie.

Wizyta w Biskupinie

Jak wyglądały osady naszych przodków? Aby to sobie wyobrazić, musimy pojechać do Biskupina. Na pograniczu Wielkopolski i Kujaw znajduje się najważniejsze miejsce na archeologicznej mapie naszego kraju. Okazuje się, że wcale nie trzeba wykopać z ziemi dzbanka monet czy skrzynki z biżuterią, aby znalezisko miało znaczenie naukowe.

Nad Jeziorem Biskupińskim przed drugą wojną światową dokonano sensacyjnego odkrycia. Miejscowy nauczyciel, Walenty Szwajcer, zwrócił uwagę na dziwne drewniane konstrukcje, wykopywane z ziemi przez rolników. Zawiadomił władze samorządowe, ale urzędnicy zlekceważyli jego raport. Uparty pedagog nie dał jednak za wygraną: poinformował naukowców i na bagnisty półwysep przyjechali archeolodzy. Szybko ustalono, że odkopane fragmenty należą do osady zbudowanej przed dwudziestoma pięcioma wiekami! Znalezisko zaliczono do kultury łużyckiej, która swoją nazwę zawdzięcza odkryciom dokonanym we wschodnich landach Niemiec, ale pozostałości w Biskupinie są najlepiej zachowanym obiektem tego rodzaju. Szczątki przez dwa i pół tysiąca lat pozostawały w bagnisku, co spowodowało zakonserwowanie drewnianych budowli.

Wystające z bagniska pozostałości osady w Biskupinie

Osada powstała na wyspie położonej na jeziorze. W kilku rzędach zbudowano tam ponad sto drewnianych, pokrytych strzechą chałup, a teren pomiędzy domami wyłożono sosnowymi i dębowymi balami. W pobliżu bramy wejściowej funkcjonowało kiedyś targowisko, a na stałym lądzie uprawiano zboże. Wieś powstała w ramach jednej inwestycji, według jednego centralnego planu. Nie dobudowywano stopniowo następnych domów, a kolejne pokolenia nie powiększały osiedla. Po prostu pewnego roku okoliczni mieszkańcy zaczęli wycinać drzewa w pobliskiej puszczy i przystąpili do budowy domów. Naukowcy ustalili nawet dokładną datę tego wydarzenia. Na podstawie badań przyrostu słojów drzew stwierdzono, że było to w 733 roku p.n.e.

W Biskupinie żyło kiedyś ponad tysiąc osób, a jedna chałupa przypadała na jedną rodzinę. Osiedle zamieszkiwano przez kilkaset lat, po czym mieszkańcy nagle je opuścili. Jaka była tego przyczyna? Na pewno nie była to wojna, gdyż naukowcy nie odnaleźli śladów walk. Prawdopodobnie zadecydowały czynniki klimatyczne, w których wyniku woda w jeziorze podniosła swój poziom, zalewając osadę.

Palisada i brama osiedla w Biskupinie

Z upływem wieków powstało torfowisko, a wyspa przekształciła się w podmokły półwysep. Na pierwszy rzut oka wystające z bagna resztki chałup nie wzbudzają specjalnego zainteresowania i na przegniłe konstrukcje drewniane zapewne nikt poza specjalistami nie zwróciłby uwagi. Ale tablice z nazwami i planami osady pozwalają sobie wyobrazić, gdzie stały domy, gdzie była brama i gdzie wznosiły się częstokoły.

Główną atrakcją Biskupina jest kilkanaście chałup zbudowanych na wzór budynków z czasów kultury łużyckiej. Wnętrze jednego z domów urządzono tak, jak mogło ono wyglądać przed tysiącami lat. W środku znajduje się tylko jedna duża izba z paleniskiem i miejscami do spania wyłożonymi słomą i skórami.

Widok na wały obronne Biskupina

Wnętrze chaty w Biskupinie

Nie było oddzielnych pomieszczeń dla bydła, kur czy świń i na noc wszyscy zamykali się w chacie. Zrekonstruowane domy są czyste i pachną świeżym drewnem, ale jak to wyglądało przed wiekami? Pamiętajmy, że zimą ludzie rzadko się myli, a o zwierzętach lepiej nie wspominać. Jakież tam więc musiały być „zapachy”, a do tego dym z paleniska gryzł w oczy... Brrr!

W pobliżu osady założono hodowlę zwierząt zbliżonych do tych z czasów kultury łużyckiej. Można obejrzeć koniki polskie, podobne do leśnych tarpanów, owce wrzosówki oraz kozy. Owce wrzosówki spokrewnione są z muflonem europejskim i należą do grupy owiec północnych. To gatunek wyjątkowo odporny na złe warunki środowiskowe i niedostatki pożywienia. Na terenie rezerwatu uprawiane są również cztery gatunki pszenicy, znane dawnym mieszkańcom osady. Kłosy niektórych mają ościste wyrostki, chroniące ziarno przed wydziobywaniem przez ptaki. W pobliżu zagród dla zwierząt znajduje się pole udostępnione zwiedzającym, a na mniejszych poletkach można zapoznać się z uprawą prosa, soczewicy, lnu i bobu.

Owce wrzosówki hodowane w Biskupinie

Do Biskupina najlepiej przyjechać w połowie września, kiedy odbywa się tam największy w Polsce festyn archeologiczny. W tych dniach osada zamienia się gwarne miejsce, gdzie każdy znajdzie dla siebie coś interesującego. Można postrzelać z łuku i kuszy, porzucać włócznią i toporem, przymierzyć miecze, zbroje i tarcze. Bractwa rycerskie inscenizują walki, wikingowie groźnie prezentują broń, a rzemieślnicy zachwalają swoje towary. U wejścia na półwysep samotny człowiek buduje dłubankę − łódź używaną kiedyś przez tutejszych mieszkańców. Wprawnymi ruchami topora drąży pień ściętego drzewa, tworząc coś w rodzaju ciężkiego i wywrotnego kajaka. Wśród kramów rozsiadają się wytwórcy pamiątek, kucharze przygotowują dawne potrawy, pracują garncarze i tkacze. Każdy może przymierzyć spodnie i bluzy z lnu wykonane według wzorów sprzed tysięcy lat, spróbować jęczmiennych placków pieczonych na ogniu. Obok archeolodzy pokazują, jak z rozbitych glinianych skorup odtworzyć dawne naczynie.

Dłubanka

Osada nad jeziorem

Kiedy już nasyciliśmy się rozrywkami, oferowanymi na festynie, przyszła pora na najważniejszą sprawę. Przede mną stał Grześ, ubrany w lnianą koszulę i spodnie. Patrząc na syna, zapytałem:

− A wiesz, że Biskupina wcale nie zbudowali Słowianie?

Oczy chłopca zrobiły się okrągłe ze zdumienia.

− To po co tu przyjechaliśmy? Sam słyszałem, jak ludzie na parkingu mówili, że idą obejrzeć osadę Prasłowian.

− Kiedyś naukowcy tak twierdzili − tłumaczyłem synowi. – Nie mieli wystarczającej wiedzy, a z pewnych powodów należało mówić, że Biskupin zbudowali nasi przodkowie.

Jeden z pieców zrekonstruowanych w Biskupinie

Grześ usiadł nad brzegiem jeziora i zapytał:

− To kto tak naprawdę zbudował te domy? − Pokazał na wystające z bagniska drewniane konstrukcje.

− Naukowcy podzielili się na dwa obozy. Jedni twierdzą, że osadę zbudował lud pochodzenia germańskiego, inni z kolei wolą się nie wypowiadać na ten temat. A przyjechaliśmy tutaj, abyś mógł zobaczyć, jak wyglądała dawna osada. Kiedy na ziemiach polskich pojawili się Słowianie, początkowo zamieszkiwali w ziemiankach wygrzebanych w ziemi. Z czasem zaczęli budować drewniane domy, najpierw częściowo zagłębione w ziemię, a potem całkiem już zbliżone wyglądem do tych tutaj. Po wizycie w Biskupinie będziesz wiedział, jak mogło wyglądać osiedle naszych przodków. Podobne budynki stały w grodach za czasów pierwszych Piastów.

− A kiedy Słowianie przybyli na tereny Polski?

− Półtora tysiąca lat temu. Pierwsze grupy pojawiły się w VI wieku naszej ery.

Nadchodzą Słowianie

Niemal całą Europę zasiedlają narody należące do grupy ludów indoeuropejskich. Skąd wzięły się na naszym kontynencie? Czy to oznacza, że narody zamieszkujące Europę są ze sobą spokrewnione? Jak najbardziej. Ojczyzną Indoeuropejczyków były stepy na pograniczu południowej Europy i Azji. Z tamtejszych terenów co kilkaset lat wyruszały kolejne grupy osadników, aby zasiedlać nowe tereny. Grecy, Italikowie, Celtowie i Germanie opanowali całą Europę. Inni wędrowali na południe i wschód, dając początek Hetytom i Ariom, znanym z dziejów Azji. Ostatnimi ludami, jakie wyruszyły ze swojej ojczyzny na zachód, byli Słowianie i Bałtowie. Pierwsi z nich byli przodkami Polaków, Rosjan, Ukraińców, Czechów, Słowaków, Serbów i Chorwatów. Potomkami Bałtów są Litwini i Łotysze oraz wymarłe plemiona Prusów i Jaćwingów.

− Jeżeli Słowianie pojawili się dopiero w VI wieku − zastanawiał się głośno Grzegorz − to kto mieszkał tutaj wcześniej?

− Celtowie i Germanie − odparłem. − Słynny Bursztynowy Szlak, łączący Imperium Rzymskie z wybrzeżem Bałtyku, wcale nie przebiegał przez ziemie Słowian. Dopiero kiedy Germanie opuścili te tereny, pojawili się tam Słowianie.

Jako pierwsi między Wisłą i Odrą osiedlili się przodkowie dzisiejszych Słoweńców, Serbów i Chorwatów. Przebywali oni na naszych ziemiach przez ponad sto lat, po czym powędrowali nad Adriatyk. Chorwaci do dzisiaj pamiętają, że ich przodkowie mieszkali kiedyś nad Wisłą i okolice Krakowa nazywane są przez nich Białą (czyli starą) Chorwacją. Na opustoszałych terenach pojawiły się kolejne plemiona słowiańskie. Niektóre osiedliły się między Odrą i Wisłą, a część powędrowała dalej. Ambitni Słowianie wdarli się daleko na zachód, docierając aż w okolice dzisiejszego Hamburga. Miejsce, gdzie rozciąga się współczesny Berlin, było kiedyś ziemią zamieszkiwaną wyłącznie przez Słowian. Plemiona, które dotarły nad Łabę, i te, które pozostały między Odrą i Wisłą, nazywamy grupą lechicką. Na południe od nich osiedliły się ludy, które po wiekach dały początek Czechom i Słowakom.

Skąd wzięli się pierwsi polscy książęta

Czy zastanawialiście się, skąd wzięli się w naszym kraju książęta? Przecież nikt nie przyjechał do jakiejś osady i nie powiedział: „Uwaga, od dzisiaj jestem waszym władcą i musicie mnie słuchać!”. Powstanie władzy książęcej to był skomplikowany proces, który trwał przez dziesiątki, a może i setki lat.

Od samego początku słowiańskiego osadnictwa istniały tzw. opola. Mieszkańcy zamieszkujący najbliższą okolicę (na ogół należący do jednej rodziny) tworzyli grupę wspólnie gospodarującą i broniącą się przed wrogiem. Z czasem sąsiadujące ze sobą opola zaczęły łączyć się w plemiona i wówczas okazało się, że takim terytorium ktoś musiał zarządzać. Nasi przodkowie byli zwolennikami demokracji, dlatego najwyższą władzę sprawował wiec. Zbierali się wszyscy dorośli mężczyźni zamieszkujący okoliczne tereny i dyskutowali. Jeśli doszli do porozumienia, podejmowali decyzję. A nie było to łatwe zadanie! Obowiązywała jednomyślność, co oznacza, że każdy mógł się sprzeciwić opinii wiecu. Nie myślcie jednak, że pojedyncze osoby były w stanie powstrzymać uchwałę członków plemienia. Znaleziono sposób na to, by zgromadzenie mogło szybko i skutecznie podejmować decyzje. Jaki? Otóż tych, którzy sprzeciwiali się woli większości, tłuczono kijami tak długo, aż zmienili zdanie!

Oczywiście, metodą dysput nie da się sprawnie zarządzać żadnym terytorium. Można wprawdzie na drodze wspólnej dyskusji (i tłuczenia przeciwników kijami po plecach) ustalić, że w tym roku będziemy siać proso zamiast żyta albo że zbudujemy nowe wały wokół osady. Ale przecież nie każdy problem da się rozwiązać podczas wiecu i nie dla każdej sprawy warto go zwoływać. Bo jeśli np. osadę zaatakował wróg, to ani mu było w głowie czekać, aż wiec uradzi, co robić: bronić się czy też poddać? I kto miałby dowodzić tą obroną? Przecież zanim zakończono by dyskusję, wszystkie chałupy poszłyby już dawno z dymem. Zaczęto więc wybierać naczelnika, który miał załatwiać sprawy związane z obroną i organizacją życia codziennego. Taki szef plemienia początkowo miał realizować jedno określone zadanie; dopiero z czasem przyjęto zasadę wybierania księcia na całe życie.

Z upływem lat utrwalił się zwyczaj, że takiego kandydata na naczelnika poszukiwano w obrębie jednego rodu i w ten sposób powstała dynastia. Umożliwiały to przemiany, jakie zachodziły na naszych ziemiach w IX wieku. Powiększała się liczba ludności, rozpadała się wspólnota rodowa (zanikały opola), kończyła się demokracja plemienna. Najwięcej do powiedzenia miała grupa najbogatszych członków plemienia, co umożliwiło utrwalenie władzy książąt. Nad Polanami w Wielkopolsce rządy objęli Piastowie, którzy powoli rozszerzali swoją dominację na okoliczne plemiona.

Najważniejszy był gród

W czasach pierwszych Piastów nie było jeszcze miast. Siedzibą urzędników księcia i najważniejszym miejscem obronnym był gród, otoczony wałami z ziemi i drewna. Przed nimi wznosiły się domy mieszkańców, rzemieślników i kupców, pracujących na rzecz grodu. W ten sposób powstawało podgrodzie, czyli przyszłe miasto. Do dnia dzisiejszego zachowały się pozostałości grodów rozsianych po całym kraju (odnaleziono już ponad dwa i pół tysiąca takich miejsc). Takie niewielkie, porośnięte trawą i krzewami, owalne lub okrągłe wzgórze nazywamy grodziskiem.

Stanęliśmy z Grzesiem na niewielkim wzniesieniu na warszawskim Bródnie. Kilkaset metrów dalej znajduje się nowoczesne centrum handlowe, natomiast tutaj dzieci zjeżdżają ze zbocza na rowerach i bawią się w chowanego.

− Czy wiesz, że tutaj − wskazałem palcem w dół − w czasach, kiedy jeszcze nie było Warszawy, mieszkali ludzie?

Grodzisko na Bródnie w Warszawie

− Ale nie był to chyba wielki gród... − stwierdził mój syn, rozglądając się dookoła.

− Tak, to była niewielka osada, otoczona wałem obronnym. Ale to jest najstarsze zamieszkane miejsce w stolicy. Żyli tu ludzie już w czasach, kiedy po terenie warszawskiej Starówki spacerowały jeszcze tury.

Jak wyglądały grody w czasach pierwszych Piastów? Podstawowym elementem odróżniającym gród od osady były otaczające go drewniano-ziemne fortyfikacje obronne. Mniejsze grody posiadały tylko jeden wał; w ważniejszych budowano więcej umocnień. Drewniane belki układano w gęstych rzędach, na przemian wzdłuż i w poprzek. Szczeliny wypełniano ziemią, a końce belek łączono drewnianymi hakami. Całość uszczelniano gałęziami i ponownie przysypywano ziemią. W ten sposób powstawała rubież obronna, wysoka na dziesięć metrów (czyli sięgająca dachu czteropiętrowego bloku) i szeroka na kilkanaście. Na szczycie wału mocowano gęsto rząd zaostrzonych pali (nazywany częstokołem) utrudniających wrogowi wdarcie się na teren grodu.

Siedzibą księcia lub jego przedstawiciela był drewniany dwór zbudowany w miejscu uznanym za najbezpieczniejsze. W obrębie grodu mieściły się jeszcze budynki przeznaczone dla załogi i stajnie dla koni. Zapewne znajdowała się tam również jakaś świątynia bóstw pogańskich, a poniżej rozciągało się podgrodzie z drewnianymi domami, warsztatami i kramami.

Religie Słowian

Trzeba przyznać, że przy odtwarzaniu dziejów naszych przodków napotykamy wiele problemów. Możemy ustalić, jak mieszkali, co jedli, jakie rośliny i zwierzęta hodowali. Ale właściwie nic nie wiadomo o ich najdawniejszej historii i niewiele o codziennych obyczajach. Jedną z największych tajemnic jest sprawa religii Słowian. W co wierzyli nasi przodkowie przed przyjęciem chrześcijaństwa? Ze wstydem należy przyznać, że więcej wiemy o mitach greckich czy religii starożytnego Egiptu niż o wierze Słowian. Nasi przodkowie nie znali pisma, a obcy kronikarze byli chrześcijanami i nie interesowały ich szczegóły pogańskiego kultu. Badacze skazani są więc na domysły i analizowanie pozostałości dawnych obyczajów w kulturze ludowej.

Wiadomo, że poszczególne plemiona miały swoje bóstwa, ale w ich wierzeniach występowali również bogowie znani na całym obszarze Słowiańszczyzny. Szeroko rozpowszechniony był kult Swarożyca, o czym świadczą zachowane do dnia dzisiejszego nazwy niektórych miejscowości. Swarożyn, Swarzędz czy Swaroszyn wzięły je od imienia pogańskiego boga. Swarożyca uznawali również Słowianie połabscy (zamieszkujący na terenie dzisiejszych Niemiec) oraz plemiona ruskie. Był to bóg słońca i ognia, a ten kult był wyjątkowo popularny wśród Słowian. Czasami nazywano go Świętowitem albo Światowidem i pod tym imieniem czczono go jeszcze w XII wieku na wyspie Rugii na Bałtyku. W jego świątyni zasięgano porad w sprawach prywatnych i plemiennych. Przepowiednie dotyczące plonów i urodzaju kapłani odczytywali z ubytków wina w kielichu trzymanym przez posąg bóstwa oraz z zachowania kołacza (ciasta) składanego w ofierze. Do wróżb związanych z wojną wykorzystywano białego konia (uważanego za świętego) trzymanego w świątyni. Posągi boga miały cztery głowy (lub cztery twarze) skierowane w różne strony świata.

W Szczecinie czczono Trygława, boga o trzech głowach. Czy była to jakaś miejscowa odmiana Swarożyca? A może jego podwładny, skoro miał o jedną głowę mniej? Nie wiadomo, czy na ziemiach polskich znany był władca piorunów − Perun, czy było to tylko lokalne bóstwo czczone na Rusi. Ale podobieństwo polskiego słowa „piorun” do nazwy boga nie wyklucza tej możliwości. Wiemy natomiast, że Słowianie składali swoim bogom ofiary. Były to płody rolne i różne zwierzęta (krowy, świnie, kury). Podobno czasami składano ofiary także z ludzi (!). I to nie tylko z jeńców wojennych, ale − w wyjątkowych sytuacjach − nawet z członków własnego plemienia. Nasi przodkowie nie byli więc tak dobroduszni, jak mogłoby się wydawać.

Na terenie Polski można odnaleźć prastare miejsca kultu pogańskiego. Jednym z nich jest góra Ślęża na Śląsku. Przez setki lat przybywały tutaj różne ludy, które po pewnym czasie emigrowały dalej, a na ich miejscu osiedlały się nowe. Mieszkali tu Celtowie, Germanie i Słowianie; dla nich wszystkich Ślęża była świętą górą. Każdy, kto po raz pierwszy zobaczy to miejsce z daleka, zrozumie dlaczego. Ślęża i sąsiednia Radunia wyrastają na pięćset metrów ponad okoliczne tereny, wzbudzając uczucie niepokoju. A jak musieli odczuwać to ludzie przed tysiącami lat? W okolicach góry odnaleziono dziwne posągi i naukowcy przypuszczają, że przez wieki mieściło się tutaj centrum kultu Słońca.

− Skąd wiadomo, że Ślęża była miejscem kultu Słońca? − zdziwił się Grześ, oglądając w miasteczku Sobótka obrobiony kamień przypominający kształtem grzyb.

Ślęża

Kultowy posąg z Sobótki

Wskazałem na bok posągu i wyryty tam znak „X”.

− Takie symbole były oznaką kultu słonecznego − wyjaśniłem. − Pradawni mieszkańcy oddawali w ten sposób cześć Słońcu.

Poprzedniego dnia wchodziliśmy na szczyt Ślęży. W okolicach wierzchołka góry zachowały się pozostałości kamiennych kręgów, otaczających kiedyś wzniesienie.

− Tak naprawdę to nie wiemy, kto tu mieszkał i jaką religię wyznawał − tłumaczyłem. − Po prostu jesteśmy skazani wyłącznie na domysły.

Innym miejscem, gdzie można odnaleźć pozostałości kultu pogańskiego, jest Łysa Góra w Górach Świętokrzyskich. Po przyjęciu chrześcijaństwa na tych terenach Łysa Góra stała się podobno ulubionym miejscem sabatów czarownic i dopiero budowa klasztoru na jej szczycie przegoniła stąd złe duchy.

Pozostałości kultu solarnego w Sobótce

Pozostałości kamiennych kręgów na Ślęży

Jeżeli przed tysiącem lat tak mało ludzi mieszkało na ziemiach polskich, to czy lasy, pola i jeziora były puste? Wcale nie, gdyż nasi przodkowie wierzyli, że wszędzie czają się dziwaczne i groźne stwory. Patrząc na ich wykaz, można się tylko dziwić, że w ogóle ktoś miał odwagę wyjść z chaty! W biały dzień po polach grasowały południce − demony raniące lub zabijające ludzi pracujących w polu. Na wodzie pląsały rusałki (duchy utopionych dziewcząt), które zmuszały nieostrożnych młodzieńców do tańca kończącego się śmiercią delikwenta. Jeszcze groźniejszy był utopiec, wciągający kąpiących się pod wodę. Na dodatek w lasach grasowały żywiące się ludzką krwią strzygi i wilkołaki. Tylko skrzaty i krasnoludki pomagały ludziom, ale wcale nie bezinteresownie. Korzystały z resztek jedzenia i picia, wystawianych przez mieszkańców na progach domów.

Pozostałością po słowiańskich demonach są diabły opisywane w ludowych legendach. Zapewne każdy słyszał kiedyś o Rokicie, Borucie i tym podobnych czartach. Ale te nasze diabły nie były wcale groźne i w niczym nie przypominały zionącego ogniem władcy piekieł. Zamiast wyrywać kiszki i wydrapywać oczy, tylko psociły i przeszkadzały. Lubiły pić alkohol z chłopami, a nawet potrafiły zakochać się w wiejskiej dziewczynie. Na zamku w Łęczycy oglądaliśmy z Grzesiem wystawę rzeźb poświęconą słynnemu Borucie, który podobno kiedyś tam mieszkał. I żadnego z wizerunków diabła nie można było się przestraszyć. Niektóre były śmieszne, a inne smutne. Boruta wyglądał tak, jakby martwił się swoją nieudolnością. A może smucił się złą oceną efektów swojej pracy w piekle?

Zanim jednak słowiańskie demony złagodniały, nasi przodkowie bardzo się ich obawiali. Grody budowano w taki sposób, aby odległość pomiędzy nimi można było pokonać w ciągu jednego dnia. Dzięki temu podróżnicy mogli nocować pod dachem, z dala od upiorów błąkających się po lasach i polach. Wiara w siły nadprzyrodzone była również obowiązkowym elementem zabiegów medycznych. Słowianie nie rozumieli pojęcia choroby w dzisiejszym tego słowa znaczeniu i za naturalne uważali wyłącznie rany odniesione w walce lub urazy przytrafiające się przy pracy. Inne schorzenia miały być sprawą złych uroków lub działania demonów. Chorobę należało zatem: wymienić, spalić, zawiązać lub przybić kołkiem. Stosowano magiczne zabiegi, często łącząc je z leczeniem ziołami lub innymi specyfikami. Miejscowy znachor (taki dawny lekarz) wyganiał demona z duszy gorączkującego pacjenta, ale jednocześnie nakazywał mu żuć korę wierzby. Demon uciekał, a kwas salicylowy (składnik dziesiejszej aspiryny) zawarty w korze pozostawał w ciele i uzdrawiał.

Łysa Góra (fot. Krzysztof Dudzik)

Wiele zwyczajów z tamtych czasów zachowało się przez stulecia na polskich wsiach, a niektóre z nich można tam spotkać jeszcze dzisiaj. Nie należy się z nich naśmiewać. Naukowcy potwierdzają, że w prastarych obrzędach kryją się całkiem skuteczne lekarstwa.

Słowianie wierzyli w życie pozagrobowe. Przez długie wieki zwłoki zmarłych członków plemienia palono w czasie uroczystego pogrzebu, a urnę z popiołami zakopywano. W szczególnie uroczysty sposób żegnano książąt plemiennych i najdzielniejszych wojowników. Odbywała się wystawna uczta, nazywana stypą, na której wychwalano czyny zmarłego. Obowiązkowo w przyjęciu brały udział płaczki, czyli kobiety, które zawodowo zajmowały się opłakiwaniem zmarłych. Z czasem nasi przodkowie odeszli od palenia zmarłych na stosie, grzebiąc ich w grobach wraz z ozdobami i bronią. Wtedy też na ziemiach polskich pojawił się nowy rodzaj demonów. Były to upiory żywiące się krwią i ciałami zmarłych.

Klasztor na Świętym Krzyżu (fot. Paweł Cieśla)

Przed przyjęciem chrześcijaństwa na naszych ziemiach rosły święte lasy i gaje; czcią otaczano strumienie i jeziora. Ale Słowianie bynajmniej się do nich nie modlili. Były to miejsca poświęcone bóstwom i dlatego nazywano je świętymi. Nasi przodkowie oddawali się tutaj pobożnym praktykom, czasem uprawiali coś na kształt medytacji. Kres temu wszystkiemu położyło chrześcijaństwo. Kapłanów rozpędzono, świątynie spalono, a święte gaje wycięto.

Polska weszła w epokę chrześcijaństwa.

Rozdział 2 Na początku był Mieszko

Kronikarze najdawniejszych dziejów ziem polskich

Na początku XII wieku w jednym z polskich klasztorów nieznany z imienia mnich opisywał dzieje dynastii Piastów. Celem jego kroniki było przedstawienie panowania księcia Bolesława Krzywoustego, ale pisarz odnotował też wiele faktów dotyczących wcześniejszych dziejów kraju. Do dziś nie wiadomo, kim był ani skąd pochodził ten człowiek. W treści kroniki nie wymienił swojego imienia, nazywając siebie wyłącznie „wygnańcem”. Z informacji umieszczonych w jego dziele można wywnioskować, że zamieszkiwał na terenach obecnej Francji i dlatego przyjęło się nazywać go Gallem Anonimem.

Ostatnio pojawiła się hipoteza, że nasz kronikarz był mnichem z jednego z klasztorów w Wenecji, skąd przywędrował do Polski. Kronikarz doskonale znał południową Słowiańszczyznę, a jako Wenecjanin był zorientowany w problematyce bałkańskiej. Jedna z zachowanych relacji − ta o sprowadzeniu relikwii św. Mikołaja do klasztoru na Lido w Wenecji − do złudzenia przypomina styl polskiej kroniki, a w przypadku tej relacji wiadomo na pewno, że jej autorem był anonimowy mnich z weneckiego klasztoru. Tak czy inaczej, pierwszy polski kronikarz na zawsze pozostanie dla nas Gallem, bo ten właśnie przydomek utrwalił się w pamięci badaczy i czytelników. Bez względu na to, gdzie pierwszy polski kronikarz się urodził, dzięki jego kronice możemy poznać najważniejsze fakty z dziejów naszego państwa, chociaż w wielu wypadkach skazani jesteśmy wyłącznie na domysły.

Żył natomiast kiedyś w Polsce kronikarz, który wierzył, że nasz naród już w zamierzchłych czasach dokonywał znakomitych czynów. A że nie zachowały się na ten temat żadne informacje, ów dziejopis postanowił te bohaterskie wydarzenia wymyślić. I tak w sto lat po Gallu Anonimie polskie dzieje opisał biskup krakowski Wincenty Kadłubek. Niestety, szanowny biskup miał nazbyt wybujałą fantazję. Nie wystarczyły mu wiadomości przekazane przez Galla, więc dodał do nich całą galerię polskich władców panujących w zamierzchłych czasach. To on napisał legendy o księciu Kraku i o dzielnej Wandzie, która nie chciała Niemca za męża i utopiła się w Wiśle. Fantazja szacownego kronikarza nie miała granic. Opisywał z rozmachem, jak jeden z książąt polskich walczył zwycięsko z Aleksandrem Macedońskim, a inny... pokonał legiony Juliusza Cezara i ożenił się z jego siostrą!

Mistrz Wincenty bardzo się starał, aby najstarsze dzieje Polski były interesujące. I nieważne, że w czasach starożytnych nasi przodkowie mieszkali gdzieś na stepach południowej Rosji i mieli inne zajęcia niż walka z Macedonią czy Rzymem. Biskup uważał, że Polacy zamieszkują między Odrą i Wisłą od tysiącleci, i nie mógł się pogodzić z tym, że ludy zachodniej Europy szczycą się pradawnymi dziejami, a u nas Gall pisał tylko o Popielu i myszach. Dlatego też opisy Wincentego Kadłubka dotyczące wydarzeń wcześniejszych niż te, których był naocznym świadkiem, należy traktować z lekkim przymrużeniem oka.

Ważne informacje dotyczące historii naszego państwa przekazało nam jeszcze dwóch kronikarzy. Niemiecki biskup Thietmar napisał kronikę obejmującą dzieje Niemiec w latach 908-1018 i w swoim dziele zawarł wiele wiadomości na temat Polski. Szczególnie ważne są jego informacje dotyczące panowania i wojen Bolesława Chrobrego. Niemiecki kronikarz opisywał współczesne mu wydarzenia (zmarł w 1019 roku) i to podnosi wartość jego dzieła.

Niemal równocześnie z kroniką Galla Anonima powstała kronika Czech, napisana przez kanonika praskiego Kosmasa. W jego dziele również możemy odnaleźć wiele wzmianek na temat państwa Piastów, aczkolwiek ten kronikarz często mylił daty, imiona i wydarzenia.

Czy istniał Piast Kołodziej?

Początki rodu Piastów skrywają mroki niepamięci. Według relacji Galla i Kadłubka w zamierzchłych czasach rządy nad plemieniem Polan sprawował książę Popiel. Miał on być władcą wyjątkowo okrutnym, co spowodowało bunt ludności przeciwko niemu. Opuszczony przez wszystkich Popiel marnie zakończył życie, pożarty przez myszy. Nowym księciem wybrano miejscowego kołodzieja o imieniu Piast, a po nim nad Polanami panować mieli jego potomkowie: Ziemowit, Leszek i Ziemomysł. Czy tak było naprawdę? Oczywiście, możemy sobie darować relację o śmierci Popiela, zadanej mu przez krwiożercze myszy. Ale już imiona książąt przekazane przez Galla Anonima są zapewne prawdziwe. W późniejszych dziejach dzieciom z dynastii Piastów nadawano czasami imiona: Ziemowit, Leszek czy Ziemomysł. Ale nigdy żadnego z członków rodu nie nazwano Piastem. Dlaczego? Przecież poczciwy kołodziej był podobno dobrym księciem. Czyżby takie imię nigdy nie pojawiło się w historii rodziny? Wysunięto hipotezę, że założycielem nowej dynastii był piastun, czyli wychowawca dzieci Popiela, który zbuntował się przeciwko księciu. Czy to mogło oznaczać, że obalony władca wcale nie był taki zły? Czyżby relację o jego okrucieństwach dodano po to, by usprawiedliwić bunt podniesiony przeciwko niemu? Może kronikarze nie chcieli napisać, że założyciel dynastii ukradł władzę swojemu pracodawcy i pozbawił tronu własnych uczniów. Taka informacja nie miałaby przecież walorów wychowawczych, a średniowieczni kronikarze lubili szerzyć dydaktyczne wartości. Aby więc wyjaśnić nazwę dynastii, wymyślono postać Piasta kołodzieja, a buntowniczym piastunem był zapewne sam Ziemowit. W dziejach Europy Zachodniej zdarzył się podobny wypadek. Członkowie rodu Karolingów, którzy początkowo sprawowali funkcję wychowawców dzieci królewskich, po pewnym czasie sami założyli własną dynastię, z której wywodził się cesarz Karol Wielki.

Mieszko I

Gall Anonim nie podał nam konkretnych informacji dotyczących pierwszych trzech książąt z rodu Piastów. Zapewne nie posiadał dokładnych wiadomości i dlatego ograniczył się do samych ogólników. Napisał więc, że kolejni władcy byli dzielni, walczyli zwycięsko z wrogiem i powiększali swoje państwo. Ale z kim walczyli i jakie ziemie przyłączali do księstwa Polan, tego nie wiadomo. Na pewno nie marnowali czasu, bowiem kiedy władzę objął syn Ziemomysła − Mieszko, to podlegało mu całkiem rozległe terytorium. Księstwo Polan obejmowało Wielkopolskę, Mazowsze, Kujawy i Pomorze Gdańskie. Zwierzchnictwo księcia uznawały również plemiona zamieszkujące na wschód od Bugu, na obszarze tzw. Grodów Czerwieńskich. Śląsk i Małopolska należały do Czech, a plemiona na Pomorzu Zachodnim rządziły się wówczas własnymi prawami.

W tym czasie ziemie słowiańskie odwiedził żydowski podróżnik w służbie arabskiej Ibrachim ibn Jakub. Uznał on, że państwo Polan było najpotężniejszym z krajów słowiańskich, a jego terytorium obfitowało w mięso, miód i ryby. Mieszko i jego podwładni wydali mu się wyjątkowo zamożnymi ludźmi, a wysoki status księcia miała potwierdzać jego drużyna, licząca aż trzy tysiące pancernych jeźdźców.

Wojownicy z drużyny książęcej stacjonowali w różnych grodach. Miało to czysto praktyczne znaczenie, bo zapewniało lepszą ochronę terytorium państwa i ułatwiało gromadzenie środków na utrzymanie formacji.

Badania archeologiczne grobów wojowników jednoznacznie wskazują na międzynarodowy charakter książęcej drużyny. Nie brakowało tam Skandynawów, czyli potomków wikingów, skuszonych możliwością stałego zatrudnienia na dworze Mieszka. Trafiali się wojownicy z Rusi, Niemiec i dalszych stron świata. Byli tam również miejscowi jeźdźcy, którzy przeszli na utrzymanie władcy. Drużyna była zawodowym oddziałem należącym do księcia i od niego całkowicie zależnym. Dlatego władca mógł nawet podarować swoich wojowników innemu monarsze. W czasie zjazdu gnieźnieńskiego syn Mieszka, Bolesław Chrobry, ofiarował cesarzowi Ottonowi III hufiec złożony z trzystu jeźdźców, co zostało przyjęte z ogromnym zadowoleniem. Kto wie, może niektórzy z tych wojowników kilka lat później obserwowali wały Poznania z obozu niemieckiego? Życie najemnika nie dawało okazji do snucia głębszych refleksji. Wojownik musiał na rozkaz swojego właściciela stawać do walki, nawet jeżeli aktualnym wrogiem miał być jego poprzedni dowódca.

Jak wyglądało uzbrojenie książęcej drużyny? Wbrew pozorom wcale nie było jednolite. Drużyna prezentowała się jak zbieranina przypadkowych wojowników, z których każdy wyposażony był w inną broń. Uzbrojenie w tamtych czasach było rzeczą wyjątkowo kosztowną i głównym źródłem jego pozyskiwania były zdobycze z pola walki. Zdarzało się, że jeden miecz czy hełm służył po kolei kilku wojownikom; po prostu kolejny zwycięzca zabierał go pokonanemu na placu boju.

Uzbrojenie mogło być różne, ale każdy jeździec z drużyny z reguły posiadał hełm, pancerz i tarczę. Większość hełmów miała tzw. nosal, czyli stalową przegrodę osłaniającą nos. Używano pancerzy wykonanych ze stalowych kulek lub łusek mocowanych na wyprawionej skórze, a mniej zamożni wkładali do walki skórzane kaftany pikowane wełną. Każdy jeździec miał też do dyspozycji włócznię, miecz i lekki toporek bojowy.

Na potrzeby drużyny powstawały specjalne osady skupiające rzemieślników wytwarzających części uzbrojenia. Nazwy niektórych z nich, takie jak Szczytniki, Grotniki czy Jadowniki, przetrwały do dnia dzisiejszego. Oznaczało to, że w osadach tych produkowano tarcze, groty do strzał i trucizny używane podczas wojen.

Relacja Ibrahima ibn Jakuba zawiera wiele ciekawych spostrzeżeń na temat obyczajów Słowian. Dzięki tym spostrzeżeniom możemy dowiedzieć się, jak w państwie Mieszka dbano o higienę osobistą. Otóż arabskiego podróżnika zadziwiła wielka liczba drewnianych łaźni o ścianach uszczelnionych mchem. W rogu pomieszczenia znajdował się piec, na który lano wodę, wytwarzając gorącą parę. Z łaźni korzystano w grupach rodzinnych lub towarzyskich, ale zdarzało się, że kąpiel służyła wymierzaniu kary przez władcę czy ojca rodziny. Chłostanie rózgami w kłębach pary uchodziło za jedną z najłagodniejszych kar fizycznych.

Duża liczba łaźni sugeruje, że mycie i zażywanie kąpieli były to zabiegi rozpowszechnione wśród naszych przodków. Do mycia używano ługu; często myto się w różnego rodzaju wiadrach czy cebrach. Nie zapominano o pielęgnacji włosów, co potwierdzają odnajdywane przez archeologów rogowe grzebienie. Czesanie i odpowiednie ułożenie włosów było przedmiotem troski mieszkańców obojga płci. Mężczyźni systematycznie strzygli włosy, obcinając je wysoko nad uszami. Na ogół nie nosili zarostu, a brodę zapuszczali w dopiero w późniejszym wieku, kiedy nie potrafili się już dokładnie ogolić.

Ługu używano również do prania odzieży i tkanin, choć zazwyczaj ograniczano się jedynie do mechanicznego ich czyszczenia. Wymoczone w bieżącej wodzie szaty i zasłony tłuczono drewnianymi kijankami lub uderzano nimi o kamienie, a cienkie tkaniny wielokrotnie wyciskano w rękach. Były to zabiegi niezwykle praco- i czasochłonne, więc z czasem na potrzeby dworów i możnych zaczęły powstawać osady specjalizujące się w praniu lub produkcji środków piorących. Miejscowości o nazwach: Pracze czy Mydliki nie pojawiły się na mapie średniowiecznej Polski przypadkowo.

Sojusz z Czechami

Mieszko władał bogatym państwem i dysponował dużą siłą zbrojną, mimo to początki jego panowania nie były udane. W 963 roku poniósł klęskę w wojnie ze Związkiem Wieleckim, skupiającym plemiona słowiańskie osiadłe na zachód od Odry. Dowodzeni przez niemieckiego awanturnika Wichmana Wieleci dwukrotnie pokonali oddziały Mieszka, a na polu bitwy poległ brat księcia.

Mieszko uczciwie odrobił pracę domową. Wyciągnął wnioski z porażki i zrozumiał, że nie może pozwolić sobie na kolejną klęskę. Państwo Piastów powstało zaledwie kilkadziesiąt lat wcześniej i następne niepowodzenie mogło spowodować jego rozpad. Co zatem zrobił w tej sytuacji książę Polan? Uznał, że skoro nie może własnymi siłami pokonać wroga, musi znaleźć sojusznika. Zawarł przymierze z Czechami i poślubił tamtejszą księżniczkę o imieniu Dobrawa (Dąbrówka). Rozpoczął również przygotowania do przyjęcia chrześcijaństwa.

Mieszko nawiązał bezpośredni kontakt z cesarzem Niemiec. Uznał jego bliżej nieokreśloną formę zwierzchnictwa nad sobą i otrzymał tytuł przyjaciela cesarza. Zapewne płacił również trybut z części ziem, które znajdowały się pod jego władzą. W ten sposób starał się zabezpieczyć państwo przed najazdami ze strony Niemiec.

Ostrów Lednicki

Historycy od dawna spierają się, który gród był najważniejszy w czasach Mieszka I. Gniezno, Poznań, a może Ostrów Lednicki? Na pewno nie należała do nich Kruszwica, gdzie podobno rezydował kiedyś Popiel. Państwo Polan związane było z Wielkopolską i można przypuszczać, że Popiel miał swoją siedzibę w Gnieźnie. Ale w czasach Mieszka najważniejszą rezydencją księcia był bez wątpienia Ostrów Lednicki. Można wręcz powiedzieć, że ten gród pełnił funkcję stolicy kraju.

− Ostrów Lednicki? − zdziwił się Grześ. − Gniezno, Poznań, Kraków, Warszawa... to rozumiem. Ale Ostrów Lednicki? Jak to brzmi?

− Nie można zaprzeczać faktom − tłumaczyłem. − Na wyspie na Jeziorze Lednickim istniała kiedyś najważniejsza rezydencja książęca.

Brama Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy

W czasach pierwszych Piastów dwór księcia nie miał swojej stałej siedziby. Władca wraz z otoczeniem przemieszczał się po kraju, nadzorując wykonywanie swoich poleceń, ściągając należności i sprawując sądy dla ludności. Ze względów ekonomicznych było to bardzo wygodne rozwiązanie. Przy ówczesnym poziomie gospodarki okoliczna ludność nie wytrzymałaby obciążeń związanych ze stałym utrzymywaniem książęcego dworu. Wobec tego Mieszko stale wędrował po swoim państwie, ale jego ulubioną rezydencją był Ostrów Lednicki. Wokół grodu powstało wiele osad służebnych, których mieszkańcy pracowali na rzecz dworu. Tak zresztą działo się wokół wszystkich ważniejszych grodów. Takie nazwy, jak: Piekary, Kuchary, Złotniki, Szewce, Cieśliki czy Kowale, nie wzięły się znikąd. Ogółem naliczono ponad czterdzieści zawodów, których specjaliści-rzemieślnicy zasiedlali okolice ważnych grodów. Do tego jeszcze dochodziły osady zasiedlane przez jeńców zdobytych na wyprawach wojennych. Naukowcy odnajdywali cmentarze, na których groby bez wątpienia należały do piastowskich niewolników. Stąd też wzięły się takie nazwy jak Pomorzany, które są pozostałościami tego rodzaju osadnictwa.

Skansen w Dziekanowicach

Dawny gród Mieszka I leży kilkanaście kilometrów na wschód od Gniezna. Przed spotkaniem z siedzibą księcia Polan warto poświęcić nieco czasu na wizytę w pobliskim skansenie architektury ludowej w Dziekanowicach. Chociaż pewnie nie wszystkich interesują wiejskie chałupy sprzed dwustu lat, to trzeba przyznać, że wystawę zaaranżowano na tyle atrakcyjnie, iż każdy znajdzie tam dla siebie coś ciekawego. Stara kuźnia, wnętrze chłopskiej chałupy, szlachecki dworek i osiemnastowieczny kościółek. A do tego ustawione na wysokim brzegu jeziora imponujące stare wiatraki. Warto odwiedzić to miejsce na początku lata, kiedy organizowany jest tutaj piknik, podczas którego można zobaczyć, jak wyglądało życie w dawnej wsi. Rzemieślnicy pracują w swoich warsztatach, artyści ludowi rzeźbią i malują, a gospodynie pieką i gotują tradycyjne potrawy. W połowie września odbywa się w Dziekanowicach festyn kończący lato, na którym prezentowane są prace i tradycje związane ze żniwami i omłotami w dawnych czasach.

Po dwóch godzinach zwiedzania z trudem nakłoniłem Grzesia do opuszczenia skansenu. Zainteresowany życiem dawnej wsi, zapomniał zupełnie o celu naszego przyjazdu. Ruszyliśmy w kierunku promu, który jest obecnie jedynym środkiem transportu na wyspę. Ale w czasach, kiedy składano tutaj ofiary Swarożycowi, nie było konieczności korzystania z łodzi. Wyspę łączyły z lądem dwa drewniane mosty, zapewniające bezpieczny transport. I nie były to wątłe kładki, ale solidne konstrukcje szerokości kilku metrów. Pierwszy z nich miał sto siedemdziesiąt metrów długości, a drugi aż czterysta czterdzieści!!! Dzięki badaniom szczątków, zachowanych na dnie jeziora, ustalono, że drzewa wykorzystane do budowy mostów ścięto w latach 961-964. Mosty łączące wyspę ze stałym lądem nie tylko ułatwiały życie mieszkańcom, ale stanowiły również symbol potęgi księcia Polan. Musiały też wywrzeć wielkie wrażenie na Dąbrówce po jej przyjeździe do naszego kraju.

Umocnienia dawnego grodu do dzisiaj wyglądają imponująco. Zarośnięte i spłaszczone przez stulecia drewniano-ziemne wały sięgają dziewięciu metrów wysokości. Wewnątrz grodziska archeolodzy odkopali szczątki murowanego palatium (pałac z kaplicą) i kościoła, wzniesionych w czasach Mieszka I. Pozostałości budowli mają miejscami prawie trzy metry wysokości, co oznacza, że jest co oglądać. Budowle powstały z kamienia polnego, układanego w kolejnych warstwach i zalewanego obficie zaprawą wapienną. W ten sposób zapewniano trwałość ściany budynku, choć nie da się powiedzieć, że miała ona równą powierzchnię. Dlatego chropawe, nierówne mury są stałym elementem pozostałości budowli z tamtego czasu. W trakcie wykopalisk znaleziono tam również kamienne baseny służące do udzielania chrztu, dzięki czemu można przypuszczać, że w tym miejscu odbył się uroczysty chrzest księcia Polan.

Pozostałości palatium Mieszka I na Ostrowiu Lednickim

Stojąc przy ruinach palatium, zagadnąłem Grzesia:

− Wyobrażasz sobie, że może właśnie w tym miejscu ponad tysiąc lat temu Mieszko przyjął chrześcijaństwo?

− Jak to mogło wyglądać?

− Prawdopodobnie odbyło się to w Wielką Sobotę 966 roku. Dzięki temu możemy podać dokładną datę tego wydarzenia − 24 kwietnia. Mieszko stanął przed duchownymi w białej szacie, po czym zanurzono go w basenie, a księża lali wodę święconą na jego głowę. Po księciu ochrzczono jego otoczenie, a potem całą ludność grodu. Później zapewne Mieszko jeździł z duchownymi po najważniejszych grodach i pomagał chrzcić ludność.

Pamięć o przyjęciu w tym miejscu chrześcijaństwa nadal pozostaje żywa. Od kilku lat na Lednicy odbywają się spotkania młodzieży katolickiej, przyciągające dziesiątki tysięcy uczestników.

Dlaczego Mieszko I przyjął chrzest

Naukowcy do dnia dzisiejszego spierają się o większość spraw związanych z przyjęciem nowej wiary. Nie wiadomo na pewno, gdzie książę się ochrzcił, a nawet dlaczego tak postąpił.

− Czy naprawdę w tym miejscu − pytał Grześ, patrząc na baseny − książę przyjął chrzest?

− Tego nigdy nie będziemy wiedzieli na pewno − odparłem. − Padały różne sugestie: Poznań, Gniezno, a nawet Praga czy Ratyzbona. Ale Ostrów Lednicki jest najbardziej prawdopodobnym miejscem.

Usiedliśmy na trawie w pobliżu wałów obronnych dawnego grodu.

− Nie wiadomo − mówiłem − czy ludność nie opierała się zmianie religii. Przecież byłoby dziwne, gdyby na rozkaz księcia wszyscy w ciągu jednego dnia radośnie porzucili wiarę swoich ojców i zostali gorliwymi chrześcijanami. Zapewne były bunty, które stłumiono siłą.

Wały obronne Ostrowa Lednickiego

Przez stulecia zachowały się dawne przyzwyczajenia mieszkańców naszego kraju. Wiele współczesnych obyczajów ma swój pogański rodowód. Śmigus-dyngus, czyli lany poniedziałek, puszczanie wianków na wodę w noc świętojańską, topienie Marzanny, chodzenie po kolędzie albo Zaduszki... To pozostałości obrzędów sięgających czasów przed chrztem Mieszka I. Kościół katolicki, nie mogąc sobie poradzić z dawnymi zwyczajami, zaakceptował tradycję i dawne słowiańskie święta połączono z później celebrowanymi uroczystościami kościelnymi. I tak zamiast Kupały mamy dzień św. Jana, zamiast Święta Plonów − dzień Matki Boskiej Zielnej, dawne Zaduszki wyparł Dzień Wszystkich Świętych.

− Tak było chyba wszędzie... − zastanawiał się głośno Grzegorz. − W cesarstwie rzymskim święto Bożego Narodzenia ustalono w dniu, kiedy obchodzono narodziny Słońca.

− Jak najbardziej − potwierdziłem. − Nowym porządkom zawsze było trudno wygrać z odwiecznymi przyzwyczajeniami. Czasami nawet miejscowe bóstwa pogańskie łączono z postaciami świętych. Perun to św. Eliasz, a obrzędowość pogańska zachowała się w kulcie św. Jerzego i św. Mikołaja.

− Tego od prezentów?

− Tak, to też przecież dawny pogański obyczaj. A wiesz, kiedy Słowianie obchodzili początek roku?

− Dwudziestego czwartego grudnia.

− Zgadza się. To święto nazywało się Gody. Stąd też nazwa roku zachowana w wielu językach słowiańskich. Po rosyjsku rok nazywa się god (год), po chorwacku i serbsku − godina. A duchowni chrześcijańscy po prostu nakłonili Słowian do przesunięcia daty początku roku i 24 grudnia stał się Wigilią Bożego Narodzenia.

− W ten sposób dawne słowiańskie święto stało się najważniejszym świętem kościelnym w roku − podsumował Grześ. − I wszyscy byli zadowoleni.

Wyciągnąłem się wygodnie na trawie i spoglądając na pozostałości grodu, zapytałem:

− A czy zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego Mieszko przyjął chrzest?

− Chciał należeć do chrześcijańskiej Europy i nie pozwolić, aby Niemcy mieli pretekst do najazdów − chłopiec wyrecytował formułkę z podręcznika.

− I to wszystko?

− Chrzest przyjął od Czechów, aby Polska była niezależna od niemieckich biskupów.

− Bardzo ładnie, ale to nieprawda.

− Jak to?!

− Nie tak głośno − mruknąłem. − Nie wszyscy muszą wiedzieć o naszej dyskusji. Podręczniki podają czasami informacje, które nie mają wiele wspólnego z najnowszymi ustaleniami. Widziałeś mapę państwa Mieszka na początku jego panowania?

Fundamenty kościoła na Ostrowie Lednickim

− Widziałem.

− I gdzie byli ci groźni Niemcy? Czy graniczyli z państwem Mieszka?

− Na południowym zachodzie; graniczyli z jego terytorium poprzez tereny podbitych plemion łużyckich.

− Dobrze się przygotowałeś − pochwaliłem. − Ale nawet tam Niemcy nie stanowili wówczas zagrożenia. Bardziej niebezpieczni byli słowiańscy sąsiedzi: Czesi i Wieleci. Nasz książę chciał opanować ujście Odry, a tamtejsze plemiona były sprzymierzone z Wieletami.

− To dlaczego książę przyjął chrzest?

− Na pewno nie myślał jak polityk z dwudziestego wieku, co usiłują wmawiać autorzy niektórych podręczników. To był inteligentny człowiek, ale pamiętajmy, że całkiem niedawno wynurzył się z lasu i nie zastanawiał się nad tym, co będzie się działo za kilkaset lat. Można podejrzewać, że przyjął chrześcijaństwo dla doraźnego celu: aby zwiększyć swoje siły. Wprowadzenie nowej religii ułatwiało zrastanie się państwa w jedną całość, sprawiało, że znikały dawne plemienne bóstwa i ich kapłani. Pojawili się chrześcijańscy duchowni znający pismo, a to ułatwiało rządy.

− A Niemcy?

− Mieszko przyjął chrzest od Czechów. A księstwo czeskie było zależne od Niemiec, więc tak naprawdę to niczego nie zmieniało. Biskupi niemieccy traktowali ziemie słowiańskie jako zależne od siebie. Tamtejsi duchowni musieli się pojawić, gdyż wystarczającej liczby księży i zakonników nie było w Czechach, a do Italii czy Burgundii było bardzo daleko. Ale zobacz: spieramy się o takie rzeczy, a nawet nie wiemy, jak naprawdę Mieszko miał na imię.

− Nie rozumiem − zdziwił się syn. − To jak on się nazywał?

− Sam chciałbym wiedzieć − roześmiałem się. − Imię księcia zapisano po łacinie i nie wiadomo, jakie było jego słowiańskie brzmienie. Dawni historycy uważali, że książę nazywał się Mieczysław. Słyszałeś o tym?

− Widziałem obraz − przyznał Grześ − na którym tytułowano go „królem Mieczysławem I”.

− Mieczysława można byłoby jeszcze przeboleć, ale to nie wszystko. Badacze próbowali nazywać go Kazimierzem, Lubomirem, Mietsławem i jeszcze innymi imionami. Część historyków uważa, że na chrzcie książę otrzymał nowe, chrześcijańskie imię. Jedyny zachowany dokument z jego czasów nazywa go Dagome.

− Ale takiego imienia przecież nie ma?

− No właśnie, dlatego wymyślono, że książę nazywał się Dagon albo Dagobert.

− To jak do niego mówiła czule Dąbrówka? − zakpił Grzegorz. − Mój Dagusiu? Najdroższy Dagoberciku? Okropność!

− Masz rację. Dlatego pozostańmy lepiej przy Mieszku.

W dwa lata po przyjęciu chrześcijaństwa w Poznaniu powstało biskupstwo podległe bezpośrednio papieżowi. Pierwszym polskim biskupem został Jordan, pochodzący z Italii lub Burgundii.

Wikingowie i Świętosława

Rychło okazało się, że Mieszko prowadzi właściwą politykę. W 967 roku Wichman i Wieleci ponownie najechali jego ziemie, ale tym razem książę Polan był dobrze przygotowany do walki. Oddziały polańskie, wspomagane przez Czechów, wciągnęły przeciwnika w zasadzkę i Mieszko odniósł całkowite zwycięstwo. Wichman poległ, a Wieleci musieli się wycofać. Książę ocalił swoje państwo i podporządkował sobie plemiona zamieszkujące u ujścia Odry. Jego zwierzchnictwo uznali nawet mieszkańcy słynnego Jomsborga na wyspie Wolin.

We wczesnym średniowieczu Jomsborg był najważniejszym portem na Bałtyku, a skandynawskie pieśni (tzw. sagi) opisywały gród jako jedno z największych miast w Europie. Archeolodzy od dawna usiłują odnaleźć pozostałości słynnego portu, ale wykopaliska nie przyniosły jak dotąd spodziewanych rezultatów. Albo gród nie był tak potężny i pieśniarze (tzw. skaldowie) mieli bujną fantazję, albo na właściwe szczątki jeszcze nie natrafiono. Ale z tego, co odkryto, wynika, że w czasach Mieszka I Wolin był gwarnym portem, odwiedzanym przez okręty wikingów. Morscy piraci przywozili tutaj łupy, kupcy ściągali z całej Europy, a mieszkańcy bogacili się na handlu. Archeolodzy odnajdywali tu ozdoby z kłów morsów, wyroby z Rusi, monety i szklane paciorki z krajów arabskich, jedwab z Dalekiego Wschodu. Wśród znalezisk nie brakowało wyrobów ze Śląska, Moraw czy Czech.

Do drużyn wikingów zaciągali się często ludzie, którzy popełnili przestępstwa i naruszyli obowiązujące prawa. Tutaj nie zwracano uwagi na narodowość czy wyznawaną religię i każdy, kto potrafił władać bronią, był mile widziany. Czy to Niemiec, czy Słowianin, poganin albo chrześcijanin. Do takich wyrzutków należał niemiecki graf Wichman, który zginął w czasie wojny z Mieszkiem.

Każdego lata na dwóch wysepkach Dziwny (jednego z ujść Odry) odbywa się w Wolinie festiwal wikingów. Na kilka dni okolicę opanowują bractwa kultywujące dawne tradycje. Następcy skandynawskich rozbójników przyjeżdżają tutaj z odległych stron i nikogo nie dziwi widok wojowników z Kanady, Danii czy Norwegii. Nie brakuje również słowiańskich piratów i to nie tylko z Polski, ale również z Czech (czy słyszał ktoś o czeskich wikingach?!). Niektórzy przypływają na replikach dawnych okrętów, inni na dłubankach; są też tacy, którzy przyjeżdżają wozami. Co może najbardziej zainteresować widzów? Oczywiście, walki pomiędzy drużynami wikingów i Słowian. Ale nie myślcie, że wikingowie wyglądają tak jak na filmach i noszą hełmy z rogami. Ubrani i uzbrojeni są bardzo różnorodnie, tak jak ich poprzednicy sprzed wieków. Morscy rozbójnicy używali głównie zdobycznej broni i hordy wikingów wyglądały jak zbieranina obdartusów. Tak też pozostało do dzisiaj i czasami trudno zorientować się, kto reprezentuje Skandynawów, a kto Słowian.

Dawni wojowie okładają się mieczami i toporami, drzazgi lecą z tarcz i hełmów. Przejmujące wrażenie robi tzw. krąg śmierci. Kilkudziesięciu wojowników ustawia się naprzeciwko siebie i walczą w parach. Gdy przegrywający ginie, jego zabójca walczy z innym zwycięzcą. Na koniec pole jest usłane ciałami zabitych, a naprzeciw siebie staje dwóch ostatnich wojowników. Słabszy ginie, a jego zabójca zostaje ogłoszony zwycięzcą. Uff, jak to dobrze, że to tylko symulowane walki! Ale w czasach Mieszka wszyscy, z wyjątkiem zwycięzcy, naprawdę zapłaciliby życiem za udział w tej zabawie!

Nie mniej ciekawe rzeczy prezentowane są w pobliżu pola bitwy. Można tam zobaczyć, jak wyglądało warzenie soli, jak pracowali kowale czy garncarze. Nie zapomniano również o rzemiośle typowym dla wikingów, a specjaliści od rogownictwa, bursztyniarstwa i wyrobu naczyń z kory przyciągają wzrok już z daleka. Do tego wytwórcy łuków i dawni hutnicy. Obecność przy wytopie żelaza w prymitywnych piecach (dymarkach) to prawdziwe przeżycie! Chodząc po gwarnej osadzie, można przenieść się w czasie i wyobrazić sobie, że w takiej scenerii spędziła życie córka Mieszka I − Świętosława.

− Wyszła za mąż za króla Szwecji, Eryka Zwycięskiego − opowiadałem. − Ale mąż wkrótce umarł i wdowa została sama z małym synem.

− Nie chciała znów wyjść za mąż? − zapytał Grześ.

− Oj, wielu było chętnych. Młoda i piękna kobieta, a do tego wdowa po królu Szwecji. Szczególnie dwóch wodzów wikingów uprzykrzało jej życie.

− I wybrała któregoś z nich?

− Nie − zaprzeczyłem. − Zaprosiła ich na ucztę i solidnie ugościła. Kiedy upojeni winem zasnęli, kazała podpalić dwór, w którym nocowali. Spłonęli żywcem.

Chłopcu zaświeciły oczy:

− Ale odjazd! − powtarzał. − Ale odjazd!

− Ale i na Świętosławę przyszła pora. Zakochała się w słynnym wodzu skandynawskim Olafie Trygwassonie. Pokłócili się jednak i córka Mieszka wyszła za mąż za króla Danii Swena Widłobrodego. A Trygwassonowi poprzysięgła zemstę.

− Dotrzymała słowa?

− Zawsze dotrzymywała i dlatego nazywano ją Storradą, czyli Dumną. Wplątała Trygwassona w wojnę ze Szwecją, Danią i Polską. Olaf zginął w bitwie morskiej w cieśninie Sund.

− Tato, czy to była taka średniowieczna feministka?

− Nie do końca. Chyba jednak Trygwasson był jedyną miłością w jej życiu, bo kiedy zginął, nie potrafiła ukryć rozpaczy. Swen Widłobrody wygnał ją więc ze swojego dworu i powróciła tam dopiero po jego śmierci. Jej synami byli: Olaf − król Szwecji i Kanut Wielki − król Danii, Norwegii i Anglii. A skaldowie mieli o kim śpiewać.

Bitwa pod Cedynią

Nie zdążono jeszcze wyciąć większości świętych gajów, kiedy państwu Mieszka zagroziło kolejne niebezpieczeństwo.