Piękne kłamstwa - Peter Swanson - ebook + książka

Piękne kłamstwa ebook

Peter Swanson

3,6

Opis

Piekielnie inteligentna opowieść o obsesji, zdradzie i morderstwie dokonanym z zimną krwią.

Harry Ackerson od dawna podziwiał swoją nieziemsko piękną i seksowną macochę Alice, która, choć ostatnio nieco powściągliwa, zawsze była dla niego miła i okazywała mu troskę.

Tuż przed zakończeniem studiów Harry dowiaduje się, że jego ojciec nie żyje – policja wierzy, że popełnił samobójstwo. Zrozpaczony Harry wraca do domu ojca w Maine i razem z Alice starają się otrząsnąć z rozpaczy i odkryć, co tak naprawdę się stało. Harry próbuje też uporządkować sprawy spadkowe, w tym antykwariat, dorobek życia Ackersona seniora. Pewnego dnia pojawia się tu piękna i tajemnicza dziewczyna, Grace McGowan. Choć Grace twierdzi, że niedawno przeniosła się w te okolice, Harry podejrzewa, że wie ona o jego rodzinie znacznie więcej niż się do tego przyznaje. Ale Grace nie jest jedyną atrakcyjną kobietą, która okazuje mu zainteresowanie – również zmysłowa Alice zbliża się do niego. Kobiety mają coraz większy wpływ na oczarowanego Harry’ego. A on ma wrażenie, że im lepiej je poznaje, tym bardziej obawia się, że obie skrywają mordercze sekrety i żadna z nich nie mówi prawdy.

A to dopiero początek dramatycznych wydarzeń – policja informuje Harry’ego, że jego ojca ktoś zepchnął ze skały…

Klimatyczny, stylowy thriller, którego czytanie jest prawdziwą przyjemnością. „Sunday Mirror”

Wybuchowa mieszanka uwodzenia, obsesji i mrocznych sekretów. „New York Journal of Books”

Peter Swanson jest autorem powieści Dziewczyna z zegarem zamiast serca, finalistki Los Angeles Times Book Prize; Czasem warto zabić (Marginesy 2016), zwyciężczyni New England Society Book Award, i finalistki CWA Ian Fleming Steel Dagger, i Każdy jej strach (Marginesy 2017). Jego książki przetłumaczono na trzydzieści języków, a opowiadania, wiersze i artykuły ukazały się w „Asimov’s Science Fiction”, „The Atlantic”, „Measure”, „The Guardian”, „The Strand Magazine” i „Yankee”. Skończył Trinity College, Uniwersytet Massachusetts w Amherst, Emerson College. Mieszka z żoną w Somerville w Massachusetts.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 351

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (348 ocen)
89
109
98
43
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EwelinaGuz

Dobrze spędzony czas

Dobrze sie czyta, trzymajaca w napieciu, probe sie odgadnac kto zabil.
00

Popularność




Tytuł oryginału ALL THE BEAUTIFUL LIES
Przekład EWA PENKSYK-KLUCZKOWSKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja ROMAN HONET
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych MICHAŁ PIEDA
Łamanie | manufaktu-ar.com
Zdjęcia na okładce© Gibson Hurst™ / Unsplash; Bhavyesh Acharya / Unsplash
Wiersz na s. 7 w przekładzie ADAMA PLUSZKI
Copyright © 2018 by Peter Swanson Copyright © for the translation by Ewa Penksyk-Kluczkowska Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2020
Warszawa 2020 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66335-78-3
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Dla Nata Sobela

.

Uśmieszek obłudny,

Zęby jak mleko białe,

Szarlatan okrutny,

W jedwabiach pyszałek.

Bezduszne morze zbójecko

Szuka ofiary samo;

To z tamtej wioski dziecko

Dziś zamordowano.

Elinor Wylie, Morska kołysanka

I

GREY LADY

1

TERAZ

Kiedy Harry skręcił na wysypany tłuczonymi muszlami podjazd do domu w Kennewick Village, na chwilę oślepiło go światło – promień ostrego majowego słońca padł na przednią szybę pod niefortunnym kątem. Zaparkował hondę civic obok pomarańczowego volvo kombi – ukochanego samochodu ojca – schował twarz w dłoniach i ledwie się powstrzymał od płaczu.

Rano zadzwoniła jego macocha i powiedziała, że ojciec, Bill, nie żyje.

– Jak to?! Co się stało? – spytał. Właśnie szedł przez obsadzony drzewami dziedziniec do swojego akademika. Jeszcze tydzień temu rozmyślał nad dyplomem, zastanawiał się, co ma robić przez resztę życia.

– Pośliznął się. I spadł. – Alice przerywała co słowo. Zrozumiał, że ona płacze, ale stara się tego nie okazać, stara się mówić spokojnie i sensownie.

– Skąd spadł? – Ogarnął go przejmujący chłód, nogi zrobiły mu się jak z gumy. Stanął, a idąca za nim dziewczyna, również rozmawiająca przez komórkę, aż musnęła jego plecak, w ostatniej chwili omijając go na ceglanym chodniku.

– Ze ścieżki na urwisku, tam gdzie lubił spacerować. – Teraz Alice już całkiem się rozpłakała, jej głos brzmiał, jakby przedostawał się przez mokry ręcznik.

– Kto go znalazł?

– Jacyś turyści... nie wiem. To obcy ludzie, Harry.

Dopiero po drugiej rozmowie telefonicznej, tego samego dnia, poznał wszystkie szczegóły. Alice wyszła po południu pozałatwiać jakieś sprawy. Zajechała do antykwariatu, a Bill jej powiedział, że przed zmrokiem wybiera się na spacer i że wróci do domu na kolację. Ona z kolei poprosiła, żeby uważał na siebie, zawsze tak mówiła, i że robi na kolację zapiekankę pasterską, taką jak on lubi, z krojoną w kostkę jagnięciną, a nie z mieloną wołowiną. Kolacja była gotowa na osiemnastą, tak jak zwykle, Bill się jednak nie pojawił. I nie odbierał telefonu. Zadzwoniła do Johna, jedynego pracownika antykwariatu, ale on wiedział tyle co ona: Bill wyszedł tuż przed siedemnastą, miał się przejść. Ponieważ tymczasem się ściemniło, Alice zadzwoniła na posterunek, gdzie połączono ją z funkcjonariuszem Wheatleyem. Właśnie gdy jej wyjaśniał, że nic nie da się zrobić, skoro Billa nie ma dopiero od godziny, usłyszała w tle jakiś inny głos. Policjant przeprosił ją na chwilę, i wtedy zrozumiała. Wreszcie zdenerwowany oznajmił, że przełącza ją do detektywa Dixona, a ten poinformował ją, że niedaleko Kennewick Harbor znaleziono ciało, i spytał, czy Alice mogłaby przyjechać dokonać identyfikacji.

– Jak to się dokładnie stało? – spytał Harry.

– Chyba zakładają, że się pośliznął, spadł i uderzył w coś głową.

– Chodził tamtędy codziennie.

– Wiem. I to samo im powiedziałam. Na pewno wszystkiego się dowiemy, Harry.

„Ja po prostu nie rozumiem...” – miał wrażenie, że tego dnia powtórzył w myślach to zdanie setki razy. Był czwartek, w niedzielę po południu czekała go uroczystość rozdania dyplomów. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami ojciec miał przyjechać z Alice do New Chester w Connecticut w sobotę wieczorem, zamierzali zostać do poniedziałku i pomóc Harry’emu w pakowaniu na tymczasowy powrót do Maine.

Tymczasem Harry spakował wszystko sam, był na nogach do późnej nocy. Między podręcznikami i zeszytami znalazł paperbackowe wydanie książki Hillary’ego Waugh, Ktokolwiek widział..., które ojciec dał mu na początku roku akademickiego.

– To kryminał, którego akcja rozgrywa się na uniwersytecie – powiedział wtedy. – Wiem, że lubisz Eda McBaina, więc pomyślałem, że to ci się też spodoba. Jest bardzo staroświecki. Tylko musisz znaleźć na niego czas, oczywiście.

Nie znalazł tego czasu, za to teraz otworzył książkę. W środku ujrzał kartkę wypełnioną odręcznym pismem. Jednym z ulubionych zajęć ojca było sporządzanie list, niemal zawsze powiązanych z książkami. Ta wyglądała następująco:

Pięć najlepszych kryminałów kampusowych:

Dorothy Sayers, Jeszcze noc wesołą

Edmund Crispin, Złocista muszka

Hillary Waugh, Ktokolwiek widział...

Colin Dexter, Świat ciszy Nicholasa Quinna

Donna Tartt, Tajemna historia

Harry wpatrywał się w kartkę, próbując pojąć, co to oznacza, że ojca – ostatniej w jego życiu osoby, którą naprawdę kochał – już nie ma. Rano napisał mejla do Jane Ogden, swojej promotorki, poinformował, że nie będzie go na kolacji dla studentów historii, i wyjaśnił dlaczego. Potem wszedł na stronę college’u i znalazł adres mejlowy, na który wysłał powiadomienie, że nie będzie go na wręczeniu dyplomów. Wytłuszczonymi literami umieszczono na stronie informacje, że odwołać uczestnictwo można najpóźniej dwa tygodnie przed uroczystością. Ale co zrobią? Jeśli jego nazwisko zostanie wyczytane, a on nie podejdzie, to jakie to będzie miało znaczenie?

Niewiele mu zostało do roboty. Pracę skończył, egzaminy miał za sobą, pozałatwiał wszystkie zaliczenia. Oczywiście musiał zobaczyć się z przyjaciółmi. No i jeszcze była Kim. Wpadł na nią w poprzedni weekend na przyjęciu w St. Dun. Pocałowali się w pokoju bilardowym i obiecali sobie, że się jeszcze zobaczą przed rozdaniem dyplomów. Ale w tej chwili wcale nie chciał się z nią widzieć; z nikim się nie chciał widzieć. Jego znajomi i tak się dowiedzą w taki czy inny sposób.

Przetarł oczy dłońmi, wyłączył silnik i wysiadł. Pachnące morzem powietrze było o wiele chłodniejsze niż w Connecticut. Dostrzegł Alice w oknie na piętrze – oknie sypialni małżeńskiej – a gdy zobaczyła, że ją zauważył, skinęła mu ręką. Ubrana w biały szlafrok, z bladozłotą skórą i włosami, w łukowatym wiktoriańskim oknie wyglądała niemal jak duch. Opuściła rękę i zniknęła. Odetchnął głęboko, szykując się na spotkanie i na to, że wejdzie do domu, który zawsze był dla niego domem ojca, pełnym jego rzeczy.

W drzwiach uściskał Alice. Jej włosy pachniały drogim szamponem, jakimś z lawendą.

– Dziękuję, że tak szybko przyjechałeś – powiedziała głosem bardziej chropawym niż zwykle, napiętym od łez.

– No tak.

– Przygotowałam ci twój stary pokój. Mam coś zabrać na górę?

– Nie, nie – zapewnił szybko. – Nie mam dużo rzeczy.

Musiał raptem trzy razy obrócić między samochodem a sypialnią na piętrze. „Jego stary pokój” tak naprawdę nigdy nie był jego pokojem. W każdym razie on nigdy tak o nim nie myślał. Matka umarła na raka płuc, gdy miał piętnaście lat. Wtedy mieszkali w trzypokojowym mieszkaniu nad pierwszym sklepem ojca – Białe Kruki Ackersona – w West Village w Nowym Jorku. Ponieważ w chwili śmierci matki Harry dopiero zaczął liceum, ojciec postanowił, że dla nich obu najlepiej będzie do matury syna pozostać na Manhattanie. Sam na sam z ojcem w ciemnym maleńkim mieszkanku, które wydawało się jeszcze mniejsze, odkąd zabrakło matki, Harry czuł się i strasznie, i bezpiecznie. Ciągle czuli tam obecność Emily Ackerson, a jednocześnie wszystko im przypominało, że odeszła na zawsze.

Latem Harry z ojcem więcej czasu niż w Nowym Jorku spędzali w Sanford w Maine, mieście rodzinnym Billa. Nadal mieszkała tam jego siostra z rodziną, a do tego kuzyn, z którym utrzymywał bliskie relacje. W czasie tych wypadów Bill zaczął się rozglądać za lokalem na drugą księgarnię, nad morzem. Wynajęli dom na Kennewick Beach, tak żeby Bill mógł więcej czasu poświęcić oglądaniu lokali. Właśnie wtedy poznał Alice Moss, agentkę nieruchomości w biurze Coast Home Realty. Zaręczyli się, gdy Harry chodził do ostatniej klasy liceum, a gdy potem poszedł do college’u, ojciec na stałe przeniósł się do Maine, poślubił Alice i kupił wiktoriańską ruderę, którą nazwał Grey Lady, Szara Dama. Jego partner biznesowy, Ron Krakowski, dalej prowadził antykwariat w Nowym Jorku, a Bill i Alice otworzyli drugą placówkę w Kennewick Village, kilka minut marszem od domu.

Lato po pierwszym roku było jedynym, które Harry w całości spędził w Maine z ojcem i jego nową żoną. Alice, która nigdy wcześniej nie miała męża, nie miała też dzieci, cała szczęśliwa urządziła jedną z sypialni zgodnie ze swoim wyobrażeniem o pokoju dla młodego mężczyzny. Ściany pomalowała na ciemnokasztanowy – czerwień myśliwską, jak to ujęła – i kupiła meble w L.L. Bean, które wyglądały jak wyjęte z domku myśliwskiego. Powiesiła nawet w ramie plakat z Wielkiej ucieczki, bo Harry jej kiedyś powiedział, że to jego ulubiony film. Pokój mu się podobał, ale nie czuł się tam do końca swobodnie. Jego ojciec, jak zawsze, podróżował po kraju, wyszukując książki na wyprzedażach majątku i pchlich targach. Harry zostawał sam z Alice, która bardzo się starała zastąpić mu matkę, w kółko mu gotując, sprzątając pokój i pieczołowicie składając ubrania. Była o trzynaście lat młodsza od ojca, a więc dokładnie trzynaście lat starsza od Harry’ego, chociaż nie wyglądała na swój wiek. Mimo że całe życie spędziła na wybrzeżu Maine, musiała unikać słońca, bo skórę miała bladą, bez zmarszczek, niemal świetlistą. Ze sportów uprawiała wyłącznie pływanie: albo na basenie, albo w morzu, gdy było dostatecznie ciepło. Jadła łapczywie, piła mleko szklankami jak nastolatka, lecz nie była gruba, nawet nie miała nadwagi, raptem apetycznie zaokrąglone kształty, szerokie biodra, wąską talię, długie nogi i niemal dziecięce kostki.

Tego lata było gorąco i parno, a w domu nie mieli klimatyzacji. Alice cały lipiec i sierpień chodziła w dżinsowych szortach i jasnozielonym staniku od bikini, nieświadoma, jak oddziałuje na nastoletniego pasierba. Miała osobliwą urodę, oczy rozstawione za szeroko, a skórę tak bladą, że tuż pod jej powierzchnią widać było niebieskie żyły. Kojarzyła się Harry’emu z jedną z seksownych alienek ze Star Treka, piękną samicą, tyle że z zieloną skórą albo, dajmy na to, naroślą na czole. Była pozaziemska. Harry, ciągle w stanie seksualnego podniecenia, speszony i z poczuciem winy, nie mógł przestać o niej myśleć. A to, że mu matkowała – pilnując, by był najedzony, żeby mu było wygodnie – tylko pogłębiało jego frustrację.

Po tym pierwszym i jedynym lecie w Kennewick Harry starał się na wakacje wyjeżdżać do przyjaciół albo zostawał w New Chester i robił kwerendę dla wykładowców. Ojca widywał dość często, ponieważ ten dużo czasu wciąż spędzał w Nowym Jorku, gdzie spotykał się z Ronem Krakowskim i negocjował transakcje. Z Manhattanu do New Chester było niespełna dwie godziny pociągiem.

– Powinieneś częściej przyjeżdżać do Maine – powiedział mu ostatnio ojciec. Przeglądali najnowsze dostawy w Housing Works Bookstore w Soho. – Alice by się cieszyła.

Bill rzadko wypowiadał jej imię, jakby bał się skalać pamięć zmarłej żony.

– Przyjadę latem – powiedział Harry. – Co u niej?

– Bez zmian – odrzekł ojciec. – Pewnie dla mnie jest za młoda. – Milczał chwilę i dodał: – Jest lojalna. Miałem szczęście, dwukrotnie miałem szczęście.

Pokój – pokój Harry’ego – prawie się nie zmienił przez minione trzy lata. Największa różnica polegała na tym, że pustą biblioteczkę, którą Alice tu umieściła – „Możesz tu zostawić niektóre swoje ulubione książki, Harry” – wypełniono pierwszymi wydaniami kryminałów ojca, a na meblu pojawiły się zdjęcia w ramkach, pewnie wybrane przez Alice. Na większości widniał Harry i ojciec, ale na jednym, którego do tej pory jeszcze nie widział, jego rodzice z czasów, gdy się poznali, jakoś na początku lat osiemdziesiątych. Siedzieli razem na balkonie, każde z papierosem w palcach. Z grubsza byli w tym samym wieku co Harry w tej chwili, a jednak wyglądali na starszych, sprawiali wrażenie bardziej wyrafinowanych. Harry czuł się, jakby dopiero wszedł w dorosłość, i wiedział, że to po nim widać. Był wysoki i bardzo szczupły, miał ciemne gęste włosy, które opadały mu na czoło. Kim czule przezywała go tyczką. Na imprezach przypadkowe dziewczyny wyznawały mu czasami, że zazdroszczą mu kości policzkowych i rzęs.

– Harry. – Alice stała w progu. Odezwała się szeptem, a on podskoczył lekko. – Przepraszam. Nie wiedziałam, czy chcesz herbaty czy kawy, więc przyniosłam jedno i drugie. – Weszła do środka z kubkiem w każdej ręce. – Jedno i drugie z mlekiem i cukrem. Tak okej, prawda?

– Dziękuję Alice. Okej. – Wziął kawę, choć nie zamierzał dużo jej wypijać, ponieważ przede wszystkim chciał się zdrzemnąć. Przebywanie w tym domu już go zmęczyło. – Mógłbym się zdrzemnąć? Masz coś przeciwko? W nocy nie spałem za dużo.

– Oczywiście, odpocznij – odpowiedziała, wycofując się. – Śpij, ile chcesz.

Zamknął drzwi i wypił łyk kawy, potem zaś zdjął buty i pasek i wsunął się pod narzutę, a jego głowę wypełniły natrętne obrazy ojca w ostatnich chwilach życia. Czy umarł od razu, nie mając świadomości, co się dzieje? Może miał atak serca albo udar i dlatego spadł?

Harry otworzył oczy, rezygnując ze spania. Żeby nie dręczyć się już dłużej myślami o ojcu, zaczął wspominać college, którego rzeczywistość tak płynnie go wciągnęła na cztery lata, a tak gwałtownie się skończyła. Opadły go jakieś nierealne emocje, tak jak się czasami człowiek czuje, gdy wraca z zagranicy po dwóch tygodniach i ta podróż od razu wydaje mu się mirażem, jakby się nie zdarzyła. Tak właśnie czuł się w tej chwili, myśląc o czterech latach spędzonych w college’u. Te lata, jego niewielki krąg przyjaciół, Kim Petersen, wykładowcy, z którymi się bliżej związał, przestali tworzyć całość, rozpadli się, jak piękny wazon roztrzaskany na tysiąc kawałków. Ojca też już zabrakło, a więc jedyną rodziną, która Harry’emu pozostała, była Alice i kuzynostwo, których co prawda kochał, ale niewiele miał z nimi wspólnego.

Stanął przy łóżku, nie wiedząc, co począć. Alice odkurzała. Słyszał znajomy szum dobiegający gdzieś z otchłani wielkiego domu.

Zadzwonił jego telefon. Paul Roman, jego najlepszy kumpel z college’u. Oddzwoni. W tej chwili zdecydowanie nie chciał rozmawiać. Podszedł do okna, uchylił je lekko, żeby wpuścić trochę powietrza. Spojrzał ponad wierzchołkami jasnozielonych drzew. Widział wieżę kościoła kongregacjonalistów, a także kryty gontem dach Village Inn i w oddali skrawek Atlantyku, szary pod zamglonym niebem. Ulicą szła powoli młoda kobieta z opaską na ciemnych włosach. Harry widział, jak wyraźnie zwalnia i patrzy w okna. Odruchowo cofnął się w głąb pokoju. W niewielkim plotkarskim Kennewick wieść już się pewnie rozniosła.

Znowu zadzwonił jego telefon. Tym razem była to Gisela, koleżanka, też z college’u. Najwyraźniej wśród znajomych również się rozniosło. Śmierć jego ojca rzeczywiście się wydarzyła. Przytrzymał telefon, wiedząc, że musi oddzwonić do któregoś z przyjaciół, nie zdołał jednak ruszyć palcami. Szum odkurzacza zbliżył się do jego pokoju. Usiadł na drewnianej podłodze, oparł się o ścianę i kołysał w przód i w tył. Nadal nie płakał.

2

WCZEŚNIEJ

Alice Moss przeprowadziła się do Kennewick w Maine jako czternastolatka.

Kiedy jej matka, Edith Moss, otrzymała wreszcie czek z odszkodowaniem z Saltonstall Mill, wyprowadziły się z dwupokojowego mieszkania w Biddeford do domku w Kennewick Village. Edith powiedziała, że teraz, gdy mają pieniądze i zupełnie własny dom w miłym mieście, jej córka musi się zacząć zachowywać jak przystało na młodą damę. Alice zaś po prostu cieszyła się bliskością oceanu. Twierdziła, że nigdy wcześniej go nie widziała, chociaż Biddeford, niecałe trzydzieści kilometrów od Kennewick, też leżało na wybrzeżu.

– Oczywiście, że widziałaś już ocean – powiedziała matka. – Jak byłaś malutka, w kółko cię woziłam nad morze.

– Nie pamiętam.

– No co ty wygadujesz, na pewno pamiętasz. Strasznie się bałaś mew.

Na wzmiankę o mewach pamięć wróciła. Odżył obraz, jak matka karmi je chipsami i śmieje się, gdy chmara brudnych ptaszysk kłębi się dokoła nich. Przypomniała sobie też, jak piekła ją spalona skóra i że zbity w grudki piasek przykleił się do kartonika z sokiem.

– Nic takiego nie pamiętam – powiedziała jednak. – Musiałaś mieć jakieś inne malutkie dziecko.

Matka się śmiała, odsłaniając krzywe zęby, przebarwione w miejscach, gdzie zachodziły na siebie.

– No w każdym razie teraz możesz sobie chodzić na plażę sama, kiedy tylko chcesz. Pokaż to swoje ciałko. – Edith sięgnęła do sutków córki, pewnie by je wykręcić, ale dziewczyna odskoczyła.

– Mamo, jesteś obrzydliwa – powiedziała i wyszła z kuchni. Odkąd wpłynęły pieniądze z odszkodowania, matka chodziła w euforii, która w niej budziła odrazę. Wybuch bojlera mało nie zabił Edith Moss, ale gdy przyszedł czek, tańczyła po mieszkaniu jak nastolatka, potem zaś poszła po karton ulubionych papierosów i wielką butelkę absolutu. Alice spanikowała, że mama od razu wszystko wyda, robiąc coś głupiego w rodzaju zaproszenia przyjaciółek na rejs wycieczkowcem albo kupna nowego sportowego samochodu, ale ona po tej drogiej wódce i papierosach kupiła tylko masę nowych ubrań, a potem powiedziała córce, że wyprowadzają się z Biddeford do prześlicznego miasteczka o nazwie Kennewick. Alice udawała, że jest rozczarowana, ale podobało się jej to, zwłaszcza gdy się dowiedziała, że w nowym domu będzie miała własny pokój z łazienką wyłącznie do swojego użytku. To rekompensowało zostawienie przyjaciół i zmianę liceum. A dom był całkiem ładny, z wielkimi oknami i drewnianymi podłogami zamiast poplamionej wykładziny cuchnącej papierosami.

Wprowadziły się na koniec maja i Alice miała całe lato dla siebie. W Biddeford nie było gdzie chodzić oprócz Famous Roast Beef u Earla i wrotkarni, a tu mogła iść na Kennewick Beach – długą, piaszczystą i całe wakacje wypchaną turystami. I chociaż przed sobą już przyznała, że kiedyś widziała ocean, i tak miała wrażenie, że to jej pierwszy raz. Gdy lato dobiegło końca, jasna zimna woda skrzyła się jak na zdjęciach z tropików. Pierwszy raz poszła sama nad wodę pod koniec maja, w Memorial Day. Na plaży kłębiło się od ludzi, głównie rodzin, ale też mnóstwa nastolatków, umięśnionych chłopców i szczupłych dziewczyn w bikini. Alice pod dżinsowymi szortami i tiszertem z Ocean Pacific miała trochę przymały ciemnoczerwony jednoczęściowy kostium. Kupiła go poprzedniego lata, żeby pływać w basenie ogrodowym swojej przyjaciółki Lauren, ale że mama rzadko kostium prała, na szwach wyblakł od chloru z wody basenowej.

Tamtego pierwszego dnia na plaży szła wzdłuż brzegu, niosąc sandały i rozkoszując się mokrym piaskiem, który wsysał jej palce. Ale nie pływała. W tym samym tygodniu z kieszonkowego kupiła sobie dwa nowe stroje kąpielowe w sklepie z pamiątkami na Route 1A. Czarne bikini, którego noszenia na razie sobie w ogóle nie wyobrażała, i zielony kostium jednoczęściowy, trochę nudny, ale wysoko podcięty na bokach. Kupiła też torbę słomkową, ręcznik i butelkę olejku do opalania Coppertone. Zaczęła chodzić na plażę codziennie, wypracowując rutynę. Szybko doszła do wniosku, że nie znosi smażenia się na słońcu. Dawało jej to efekt w postaci swędzenia, a nie opalenizny. Na białej skórze pojawiały się poparzenia albo ohydne wysypki. Zamieniła olejek na bloker – balsam z najwyższym filtrem, jaki znalazła – i codziennie rano przez całe lato po prysznicu smarowała nim grubo całe ciało. Dopiero wtedy czuła się zabezpieczona. Następnie pakowała do torby kanapkę z tuńczykiem, termos lemoniady Country Time oraz któryś z romansów mamy i wychodziła na cały dzień na plażę. Tam rozkładała swój wielki ręcznik, na każdym rogu zabezpieczając go kamyczkiem. Siadała i czytała, od czasu do czasu robiąc sobie przerwę na obserwowanie plażowiczów, którzy grali we frisbee albo wbiegali do wody. Nikt nigdy do niej nie podchodził, ale od czasu do czasu dostrzegała, że chłopcy, a niekiedy też starsi mężczyźni zerkają na nią ukradkiem. Nie miało znaczenia, czy ma na sobie tylko kostium kąpielowy, czy też jest chłodniejszy dzień i nosi szorty i tiszert, ale chyba działo się to częściej, gdy miała na sobie czarne bikini.

Codziennie przed lunchem szła się wykąpać. Musiała się przemóc, by bez wahania wejść prosto do lodowatej wody. Nauczyła się, że jeśli wytrzyma w wodzie, pływając tam i z powrotem, przez co najmniej dwie minuty, przestanie odczuwać zimno, bo skóra odrętwieje. Dzięki soli woda morska miała większą nośność niż woda w basenie Lauren, więc wyciągnąwszy ramiona za głowę, Alice mogła się unosić na powierzchni i patrzeć w niebo.

Przy każdej wyprawie na plażę pływała tylko raz, głównie dlatego, że długo trwało, zanim wyschła, a musiała być całkiem sucha, żeby ani jedno ziarenko piasku nie dostało się na ręcznik. Potem zjadała kanapkę, piła lemoniadę i wracała do książki.

Przez całe lato matka przyszła z nią na plażę tylko raz, w sobotę pod koniec lipca. Edith wstała wówczas wcześnie, wzięła prysznic i umalowała się, wszystko dlatego, że spodziewała się swojej przyjaciółki z Biddeford, Jackie, która miała spędzić z nią cały dzień. Ale Jackie zadzwoniła, że nie przyjedzie.

– Można by pomyśleć, że musi dla mnie przejechać pół stanu – skomentowała Edith, odłożywszy słuchawkę. – To, kurwa, raptem dwa miasta stąd. Co dzisiaj robisz, Al?

– Idę na plażę.

– Jasne, na plażę. Powinnam pójść z tobą, przynajmniej bym się dowiedziała, czy naprawdę tam idziesz. Jak to możliwe, że codziennie siedzisz na plaży, a masz skórę białą jak kreda?

– Smaruję się filtrem.

– Jak ja byłam w twoim wieku, chodziłam na plażę bez przerwy i byłam praktycznie czarna. No, może pójdę z tobą, chyba że nie chcesz.

– Chodź. Zrobię jeszcze jedną kanapkę.

Edith szykowała się całe wieki. Połowę rzeczy wciąż miała w kartonach, kręciła się więc teraz, szukając tego, a nie innego stroju, który okazał się jednoczęściowym w panterkę i odsłaniał dużo klatki piersiowej o skórze twardej i pokrytej ciemnymi piegami. Odsłaniał też jej lewe ramię, pomarszczone i pobliźnione po wypadku w papierni.

– Chyba jestem gotowa. Mogę wziąć na plażę butelkę wina czy tak się nie robi?

– Mogę ci wlać trochę do termosu – odpowiedziała Alice, już otwierając drzwi lodówki, gdzie matka trzymała swoje butelki różowego mateusa.

Zanim się rozsiadły na piasku, każda na swoim ręczniku, zrobiło się prawie południe. Pogoda była niemal doskonała, na linii horyzontu widniały tylko blade postrzępione pasemka chmur. Powietrze pachniało oceanem, ale też balsamem do opalania, a od czasu do czasu bryza przynosiła lekki ślad dymu z czyjegoś papierosa. Alice zaczęła czytać Koronkę Shirley Conran. Matka otworzyła swoją książkę, ale nawet na nią nie spojrzała. Była niespokojna i nerwowa i zaczęła pić wino z termosu.

– Przejdziemy się? – spytała po chwili.

– Jasne.

Przeszły kawałek plaży, wróciły, Edith po drodze zarzuciła szal na ramiona.

– Patrz, mewa – mówiła co jakiś czas, trącając córkę w ramię.

– Już się nie boję mew – odpowiadała Alice.

– A więc pamiętasz mewy.

– Nie. Ty mi powiedziałaś, że się ich bałam. Nie pamiętam tych wycieczek, jeśli w ogóle na nie jeździłyśmy.

Kiedy wróciły na swoje ręczniki, Alice było gorąco, pot się jej zebrał na plecach.

– Chcesz popływać? – spytała matkę.

– A broń Boże, woda jest lodowata.

Alice poszła sama, wypłynęła daleko, poza rejon, w którym załamywały się fale. Tam się obróciła na plecy i kołysała się na powierzchni w górę i w dół. Zamknęła oczy, wpatrzyła się w mikroeksplozje pod powiekami, a gdy się dostatecznie odchyliła do tyłu i zanurzyła w wodzie uszy, słyszała tylko niewzruszony ryk oceanu.

Kiedy wróciła na brzeg, zobaczyła, że nad matką stoi w rozkroku starszy mężczyzna z rękami na biodrach. Miał na sobie czarne kąpielówki, wycięte wysoko. Uczesane z przedziałkiem włosy siwiały na skroniach. Widać było, że dba o sylwetkę, ale stał nienaturalnie sztywno, wciągając trochę brzuch.

– Alice, to Jake – przedstawiła go Edith, mrużąc oczy przed słońcem.

– Cześć – przywitał się mężczyzna, przekładając zapalonego papierosa z prawej ręki, by podać jej dłoń. Miał okulary lotnicze z lustrzanymi szkłami. Alice zastanawiała się, czy zza nich patrzy na jej ciało. Gdy puścił jej dłoń, schyliła się po ręcznik, którym się zawsze osuszała, i owinęła się nim.

– Twoja mama... – zaczął mężczyzna.

– Jake pomagał mi otworzyć konto w tutejszym banku. Stąd mam to nowe radio z budzikiem, to w kuchni.

– Aha – powiedziała Alice. Wytarła włosy i usiadła na skraju ręcznika, uważnie trzymając mokre stopy z dala od jego krawędzi.

Mężczyzna o imieniu Jake przykucnął. Edith oparła się na łokciu. Też zapaliła papierosa, ujęła go w palce, a rozgrzane powietrze nad jego koniuszkiem marszczyło się, choć już i tak było gorące.

– Właśnie mówiłem twojej mamie – wyjaśnił mężczyzna – że bardzo chętnie oprowadziłbym was po Kennewick. Pokazałbym wam fajne miejsca. Najlepszą bułkę z małżami i takie tam.

Alice musiała się skrzywić, bo mężczyzna się roześmiał.

– No dobra, to najlepsze lody.

– Jasne – odparła i przesunęła się trochę w głąb ręcznika. Mężczyzna znowu zwrócił się do Edith. Alice położyła się na plecach i skupiła się na tym, jak gorące słońce osusza krople wody na jej twarzy. Niemal czuła, jak odparowują, zostawiając po sobie maleńkie kropeczki soli.

– No dobra, to jesteśmy umówieni – podsumował Jake, Alice zaś otworzyła oczy. Znowu stał, zasłaniając słońce. Pomyślała, że w sumie nieźle wygląda. Jak mężczyzna, który powinien wystąpić w reklamie papierosów Newport.

Jake ponownie przykucnął, kąpielówki napięły mu się w kroczu, tak że Alice widziała wypukłość genitaliów. Patrzyła jednak w jego okulary, srebrzystoniebieskie w jasnym słońcu.

– Alice, cieszę się, że cię poznałem. Jeśli jeszcze trochę dorośniesz, płeć przeciwna nie będzie miała szans.

– To samo jej mówię – wtrąciła Edith. – Cały czas. Już nie rośnij. Nie warto.

Mężczyzna wstał, oboje z matką śmiali się teraz w taki ewidentnie sztuczny sposób, jak się śmieją starsi ludzie. Pożegnał się i odszedł, wciąż wciągając brzuch.

Edith zgasiła w piasku papierosa – nie swoją markę, tylko tamtego.

– Co myślisz o Jake’u?

Powiedziała to wyczekująco, głosem odrobinę za wysokim, i Alice nagle sobie uświadomiła, że spotkanie było przynajmniej częściowo zaaranżowane, że ten mężczyzna i matka nie wpadli na siebie przypadkowo na plaży, a jeśli nawet, to widzieli się już wcześniej. I nie tylko w banku.

– Wydaje się fajny – odparła.

– Powodzi mu się – dodała Edith, wyciągając z torebki papierosa.

Alice się położyła. Martwiła się, że rano za mało posmarowała kremem buzię, więc teraz owinęła głowę ręcznikiem. Wilgotny i chłodny dawał jej miłe uczucie na twarzy. Pomyślała o tym mężczyźnie, którego poznała matka. Był stary i trochę tandetny, ale nie najgorszy. Gdy Edith pracowała w papierni i była samotną matką, musiała się spotykać z kierownikiem budowy, który nosił podkoszulki bez rękawów i miał wielkie pieprzyki na ramionach i szyi. Teraz, kiedy nie musiała pracować i mieszkała w takim miłym mieście jak Kennewick, mogła się umawiać z zadbanymi mężczyznami, którzy pracowali w banku. Tak właśnie urządzony był świat. Alice wiedziała to z książek, które przeczytała. Bogate dziewczyny wychodziły za bogatych chłopców i miały lepsze życie. Proste.

Słońce musiało się schować za chmurą, bo nagle poczuła chłód na skórze. Usiadła zbyt szybko, aż zakręciło się jej w głowie. Uświadomiła sobie, że chyba zasnęła. Na plaży było teraz mniej ludzi, a matka się pakowała.

– Gotowa? – spytała córkę.

3

TERAZ

Harry nie mógł zasnąć. Wciąż wracał myślami do czasów, gdy jego matka przegrała z rakiem, do potężnego gniewu, który wtedy czuł, on, humorzasty i wojowniczy nastolatek.

– Teraz mamy siebie – powiedział Bill po pogrzebie. – To ważne, byśmy pamiętali, co mamy, a nie co straciliśmy.

– Niech ci będzie – odrzekł Harry, uciekając wzrokiem. Ojciec odpuścił, ale te słowa zostały w Harrym przez następne lata. Nieustannie tęsknił za mamą, ale rzeczywiście czuł, że łączy go bliska więź z powściągliwym, pochłoniętym książkami ojcem. Stanowili dwuosobową rodzinę. Zdecydowanie za mało, ale co mieli poradzić?

A teraz Harry był rodziną jednoosobową.

Odkurzacz umilkł i Harry wyszedł ze swojego pokoju. Na schodach zakaszlał celowo, zbliżając się do parteru, tak żeby nie przestraszyć Alice. Wchodząc do wielkiego salonu, dostrzegł ją leżącą na jednej z kanap. Zasłaniała oczy ramieniem, jakby bolała ją głowa. Już się odwracał, by odejść, gdy się odezwała:

– Wejdź, Harry. Porozmawiaj ze mną.

– Nie ma sprawy, śpij sobie.

– Nie, nie, chodź tu do mnie.

Usiadł na skraju najstarszego wyściełanego krzesła w pokoju, pochodzącego jeszcze z mieszkania na Manhattanie.

– Policja ma już jakieś nowe informacje? – spytał.

– Nie, ale będą robić sekcję zwłok.

– To dziwne, że spadł.

– Może się coś jeszcze wydarzyło. Mógł mieć atak serca.

– Tak myślisz?

– To mi się wydaje bardziej prawdopodobne, niż że ześliznął się ze ścieżki...

– Padało? – spytał.

– Tak, kilka dni wcześniej, ale nie sądzę, żeby na ścieżce było ślisko. Więcej się dowiemy po sekcji zwłok. Dla ciebie to też będzie ważne, Harry, gdyby się na przykład okazało, że miał jakąś wadę serca.

– Ach, no tak, faktycznie. – To mu nie przyszło do głowy: że przedwczesna śmierć ojca może dla niego oznaczać również dodatkowe złe wieści, gdyby wyszło na jaw, że ojciec zmarł z przyczyn naturalnych. Zagryzł policzek od środka, w starym nawyku, który czasami powracał, i zastanowił się, czy się przejmie, jeśli lekarz powie, że ojciec miał wadę serca, którą on odziedziczył. Próbował coś poczuć – jakiś strach o własną przyszłość – ale nic z tego. Co by to oznaczało?

Alice przesunęła się trochę na kanapie.

– Ojciec naprawdę nie mógł się doczekać twojego przyjazdu na lato. Dużo o tym mówił.

Harry tylko skinął głową, bojąc się, że głos go zawiedzie, a Alice spytała od razu:

– Smakowała ci kawa? Taką właśnie lubisz?

– O, była okej – odrzekł i szybko dodał: – Lepsza niż okej. Naprawdę mi smakowała.

– Dziękuję. – Alice oparła dłonie na kolanach, jakby miała wstać, a Harry zastrzegł:

– Nie wstawaj. Nie chciałem ci przeszkadzać. – Podniósł się. – Może się trochę przejdę.

– To chyba dobry pomysł. Gdyby John był w księgarni, to może byś wpadł się przywitać? Oboje mieliśmy nadzieję, że trochę pomożesz. John nie zdoła...

– Jasne, oczywiście – zapewnił.

Alice skierowała wzrok na okno wykuszowe.

– Teraz się tak późno ściemnia – powiedziała. – Przejdź się, przejdź.

Z podjazdu Harry skręcił w lewo na York Street, minął kilka sklepów, które składały się na Kennewick Village. Antykwariat ojca sąsiadował z kwiaciarnią i lodziarnią. Wszystkie zajmowały parterowy budynek z cegły, w którym kiedyś działał tartak. Harry zajrzał przez barwione szyby, na których widniał napis „Białe Kruki Ackersona”. W środku panował mrok – nie widział Johna Richarda, starszego już wiekiem pomocnika ojca – ale światła wystarczyło, by zauważyć, że jest tam za dużo towaru, że wnętrze jest zagracone, o przepełnione regały opierają się kolejne stosy książek. Coś się poruszyło, aż Harry podskoczył. To był Lew, maine coon mieszkający w księgarni. Wskoczył na witrynkę w oknie, pochylił głowę i potarł kępkowymi uszami pierwsze wydanie Peyton Place. Harry miał nadzieję, że kot nie został całkowicie zapomniany po śmierci ojca. Spyta o to później Alice.

Przeszedł dalej, minął sklep ogólnospożywczy Cumberland Farms, a potem skręcił w Old Post Road w stronę Kennewick Beach. Wiedział, że podąża tą samą trasą, którą najpewniej wybrał ojciec na spacer po klifie, ale właśnie w tym kierunku go ciągnęło, w stronę oceanu. Jeszcze nie podjął decyzji, czy pójdzie tą samą ścieżką i sprawdzi, czy został jakiś ślad w miejscu, gdzie ojciec spadł. W tej chwili chciał rozprostować nogi i oddalić się od domu.

Dotarł do Sohier Road. Kennewick składało się z czterech części: Kennewick Center, w tej chwili głównie rozrzucone wzdłuż Route 1A; Kennewick Village, z najstarszymi budynkami miasta; Kennewick Beach, z przystępnymi czynszami i kempingiem; oraz najbardziej luksusowa część, Kennewick, gdzie stały zniszczone od wiatru i słońca wielkie domy i dwa największe hotele.

Harry został na Sohier Road i dotarł na kilometrowej długości plażę ograniczoną przez Micmac Road i płatny parking wzdłuż wąskiego paska chodnika. Sama plaża, pół piaskowa, pół kamienista, była szeroka w trakcie odpływu i wąziutka przy wysokiej fali. Szedł chodnikiem, aż znalazł krytą gontem chatę, którą wynajmowali przez miesiąc tego lata, gdy ojciec postanowił otworzyć księgarnię w Maine. Teraz sprawiała wrażenie niezamieszkałej, ale sezon się dopiero zaczynał. Tylko przed paroma domami do wynajęcia stały samochody, a plaża świeciła pustkami. Widział jedną osobę, kobietę w bluzie z kapturem, przechadzającą się chodnikiem i jednego zbieracza kamieni, który przesuwał się wzdłuż linii wody, od czasu do czasu przykucając, żeby podnieść znalezisko. Tak nieruchomej i szklistej wody jak w zastoisku Harry jeszcze nie widział. Szosą przejechała z łoskotem ciężarówka, jej kierowca zerknął spod spłowiałej czapki Sea Dogs.

Postanowił, że dojdzie do latarni Buxton Point. Wciąż przypominało mu się tamto lato z ojcem, gdy spędził mnóstwo czasu z Alice Moss, pośredniczką, która pokazywała im nieruchomości komercyjne w okolicy. Harry’emu podobał się wcześniej pomysł, że ojciec otworzy nową księgarnię, że wyjedzie z Nowego Jorku i osiedli się bliżej miejsca, w którym się wychował. Polubił też Alice. Jak na pośredniczkę nieruchomości była skromna, żadnego efekciarstwa ani szumu. Owszem, blondynka, długonoga, ale nie malowała się za bardzo, nie jeździła białym lexusem, a paznokcie miała krótkie i niepociągnięte lakierem. Na te atrybuty niekoniecznie zwracał uwagę Harry, ale jego ojciec już tak, wspomniał o nich przy wielu okazjach. Z perspektywy czasu widać było, że już wtedy mocno się zakochał w Alice Moss i sondował syna, niepokojąc się, czy ten ją zaaprobuje. Dopiero pod koniec lata, gdy już się spakowali i wracali do Nowego Jorku, tak by Harry mógł zacząć ostatnią klasę liceum, Bill wyznał, że z Alice łączy go coś więcej.

– Cieszę się, tato. Lubię ją.

Ulgi, której doznał ojciec, nie dało się przeoczyć. Ramiona mu się odprężyły, zaczął mówić o Alice, o tym, ile mają wspólnego, że oboje w młodości stracili rodziców i że czują się zostawieni w tyle przez nowoczesny świat.

Harry naprawdę nie miał nic przeciwko temu, żeby ojciec spotykał się z Alice, ale gdy ta w październiku przyjechała do Nowego Jorku, jej obecność w ich mieszkaniu wypełnionym tyloma rzeczami matki działała mu na nerwy. Alice cała szczęśliwa kilka razy powtarzała Harry’emu, ile dla niej znaczy jego błogosławieństwo. Gdy powiedziała to po raz pierwszy, od razu go uściskała, nawet pocałowała w policzek i wyszeptała mu do ucha „Mój kochany chłopiec”. Od tego pocałunku, od ciepłego szeptu w uchu mimowolnie się wzdrygnął i spiął. Puściła go, wyraźnie zakłopotana. Harry poszedł do swojego pokoju i próbował zapomnieć o niezręcznej chwili, ale to nie było łatwe. Pod palcami cały czas czuł jej miękkie ciało, tam gdzie oparł dłonie, w uchu wciąż słyszał jej głos. Było to jednocześnie miłe i krępujące. Gdzieś w głębi duszy czuł odrazę, że pociąga go seksualnie kobieta, która pociąga też jego ojca. Wydawało się to nienaturalne, ale im bardziej się starał wymazać te obrazy z głowy, tym pewniej się trzymały.

Nawet nie zauważył, gdy dotarł do Buxton Point, na tamtejszy parking pod białą latarnią z czerwonym wierzchołkiem. Obecnie jedyna większa atrakcja turystyczna Kennewick. Zrobił kółko, obchodząc domek latarnika, i ruszył z powrotem ku Kennewick Beach. Chodził już od ponad godziny, słońce wisiało teraz tak nisko na niebie, że rzucało długie cienie na plażę. Mimo to zdecydował nagle, że do Kennewick Harbor wróci ścieżką na klifie. Zrobiłby to wcześniej czy później, musiał zobaczyć, czy są tam jakieś ślady ojca, ślady tamtego wydarzenia.

Trzymając się Micmac Road, ruszył na południe. Gdy minął plażę, Micmac stała się kręta, wiła się, niekiedy tylko odsłaniając ponad urwistym cyplem widok na ocean. Domy stały tu na większych działkach, a i same były większe, w większości stare, gdzieniegdzie jednak zdarzały się nowe budynki, w tym koszmarek, który wyglądał raczej na hotel niż na dom.

Musiał zawrócić, ale znalazł ścieżkę prowadzącą przez karłowate sosny na północny koniec szlaku po klifie. Zaskoczyło go, że jest taka wąska, dzikie róże i ostrokrzewy drapały go po nogach, aż zaczął się zastanawiać, czy naprawdę już ktoś z niej korzystał. Może biegła przez teren prywatny i właściciele mieli nadzieję, że zostanie zapomniana. Tak czy owak, dotarł nią do klifu, z którego roztaczał się widok wzdłuż skalistego brzegu na łukowatą plażę portu. Tędy zwykle chodził ojciec na spacery i tu skończyło się jego życie. Harry pokonał pół kilometra, powoli, wypatrując jakiegoś znaku, który by mu zdradził, gdzie dokładnie doszło do tragedii. Przez chwilę myślał sobie nawet, że będzie tam taśma policyjna, ale ten koncept odrzucił. W końcu nie było to miejsce zbrodni. Tylko wypadku. Zrobił sobie przystanek i przysiadł na jednej z drewnianych ławek stojących przy ścieżce. Znajdowała się na niej niewielka tabliczka ku pamięci Blanche Audet, która zmarła w 1981 roku. Harry skierował wzrok na morze, zastanowił się, ile razy jego ojciec musiał odbyć dokładnie taki sam spacer i czy kiedykolwiek usiadł na tej ławce. Widok roztaczał się stąd piękny, ale ocean miał też w sobie coś przygnębiającego. Ta cała przygniatająca, szara woda, która nigdy się nie zmieniała i nigdy się nie zmieni. Wyjąwszy nowy hotel na końcu Kennewick Harbor Beach, ten sam widok oglądała i Blanche Audet, i każdy, kto przyszedł tu przed nią, na długo zanim tę ścieżkę wycięto w skale.

W kieszeni dżinsów zawibrował telefon, ale Harry to zignorował. Siedział na ławce, aż zmarzł, a i wtedy włożył sweter i został jeszcze trochę.

Kiedy wreszcie się podniósł, miał zesztywniałe nogi. Uświadomił sobie, że jest w fatalnej kondycji, bo przez ostatni semestr pisał pracę, ślęcząc nad laptopem. Przestał pływać i od Bożego Narodzenia nie grał w squasha.

Zerknął na ekran. Przyjaciele z college’u pisali albo dzwonili. Włożył komórkę do kieszeni, czując irracjonalny, niesprawiedliwy gniew na ich troskę. Martwili się o niego, ale Harry lękał się nieuniknionych rozmów. Rozmawianie nigdy nie było jego ulubionym zajęciem. Słowa i zdania wypełniały mu głowę – miał wrażenie, że nieustannie opowiada swoje życie – ale wydobywanie tych słów z wnętrza mózgu na świat zawsze sprawiało mu trudność. Gdy był młodszy, cierpiał na seplenienie boczne, jego słowom często towarzyszyło krępujące syczenie. Po terapii logopedycznej sytuacja się poprawiła, nauczył się artykułować słowa, używając przedniej części języka, nie boków, ale seplenienie zdążyło wyrządzić szkodę.

Wyciszył telefon i postanowił dojść do końca szlaku, zanim zawróci do Grey Lady.

Wdrapał się po krótkiej pochyłości, a potem schylony pokonał zagajnik poskręcanych od wichrów drzew. Był to najwyższy punkt ścieżki i jeden z jej najwęższych odcinków. Ostry spadek prowadził do grupy czarnych skał, zielonych i śliskich tam, gdzie woda morska sięgała w czasie przypływu. Tutaj fale z chlupotem rozpryskiwały wachlarze mgiełki. Powierzchnię ścieżki stanowił ubity żwir i kawałki łupka. Nie była śliska, ale nie była też całkowicie płaska. Szedł dalej i w ostatniej chwili dostrzegł niewielki bukiet oparty o powyginany korzeń białej sosny.

Schylił się i podniósł wiązankę; zrobiono ją z psianki słodkogorza z czerwonymi jagodami, część była jeszcze owinięta w żółć, która kwitła jesienią. Te roślinki jakoś przetrwały zimę, jagody się pomarszczyły i były niemal czarne. Związano je niezbyt ciasno długim źdźbłem trawy. Harry spojrzał na końce łodyżek psianki; nie zostały ścięte, lecz zerwane. Ktokolwiek ten bukiet zrobił, uczynił to pod wpływem impulsu, nie używał sekatora, nie miał porządnego sznurka. I czy to miał być bukiet dla jego ojca? Czy właśnie w tym miejscu się ześliznął? Może Alice wie, w którym dokładnie punkcie to się stało – musi ją spytać. Nagle wydało mu się to ważne. Spyta ją też, czy to ona zostawiła bukiet, ale wątpił. Odłożył psianki na miejsce. Niektóre z pomarszczonych jagód odpadły, gdy opierał wiązankę o drzewo.

Zanim dotarł na podjazd Grey Lady, prawie całkiem się ściemniło. Przystanął, zastanawiając się, czy uda mu się niepostrzeżenie wejść do domu i uciec prosto do sypialni. Przywiózł z college’u trochę taniego burbona i najchętniej spiłby się nim do nieprzytomności, by w takim stanie przetrwać kilka następnych dni. Z okna wykuszowego płynęła miękka poświata, zasłony były zaciągnięte.

Zamiast podejść prosto do drzwi wejściowych, Harry przeciął podwórko i stanął pod oknami. Przez szczelinę między zasłonami mógł zajrzeć do salonu i do jasno oświetlonej kuchni, w której Alice przygotowywała posiłek. Na blacie wyspy stał kieliszek wina i deska pełna warzyw. Harry patrzył, jak macocha się krząta, leciuteńko poruszając biodrami, jakby słuchała muzyki. Odwróciła się, znalazła swój kieliszek i upiła długi łyk. Szyba odrobinę zniekształcała jej twarz, ale wyglądała na... wyglądała na zadowoloną? Nie, niezupełnie, na pewno jednak wyglądała spokojnie, na zrelaksowaną. Harry obserwował ją jeszcze chwilę, marznął i czekał, aż jej twarz się zmieni. Ale się nie zmieniła – Alice dalej się kręciła po kuchni, lekko stawiając kroki, z wargami poruszającymi się do muzyki, której Harry nie słyszał.

4

WCZEŚNIEJ

Następnego lata Edith i Jake wzięli ślub w urzędzie gminnym w Portlandzie w Maine. Obecna była Alice i nudny kumpel Jake’a z banku. Po ceremonii wszyscy pojechali z powrotem w stronę Kennewick, zatrzymali się w Ogunquit, żeby zjeść późny lunch w drogiej restauracji zbudowanej niemal wyłącznie ze szkła. Postawiono ją na urwisku z widokiem na skaliste pasmo wybrzeża. Edith i Jake wskazywali domy, które chcieliby mieć, gdyby kiedyś wygrali na loterii. Alice zamówiła antrykot, bo mama jej powiedziała, że może zamówić, co chce.

Po ślubie Edith wprowadziła się z córką do czteropokojowego mieszkania Jake’a w apartamentowcu na północnym końcu Kennewick Beach, niedaleko latarni. Jeśli pominąć lokalizację, budynek wcale nie był imponujący: zwykłe dwupiętrowe, kryte łupkiem pudełko, podzielone na cztery równe mieszkania, każde z dwoma miejscami parkingowymi w garażu podziemnym. Ale samo mieszkanie, owszem, imponowało. Jake skorzystał z usług dekoratora wnętrz, wszystko w środku było nieskazitelnie czyste i lśniące, z kuchnią pełną gadżetów i roślin. Jedyne, czego Alice brakowało ze starego mieszkania, to drewnianych podłóg, po których uwielbiała chodzić boso. Tu na podłogach leżała biała włochata wykładzina, też nieskazitelnie czysta, bo do Jake’a raz w tygodniu przychodziła sprzątaczka. Poza tym obowiązywał u niego zakaz palenia. Od czasu do czasu sam palił na tarasie na piętrze i nalegał, by Edith również tak robiła, nawet gdy było potwornie zimno.

– On nie chce, żebyś mu sprzątała w domu? – spytała Alice swoją matkę na wieść o pani do sprzątania.

– Nie – odparła Edith takim tonem, jakby ją spytano, czy jest kanibalem. – Oczywiście, że nie. On dobrze zarabia, wiesz.

Alice zastanawiała się, co matka będzie robić z wolnym czasem, skoro teraz nawet nie musiała zajmować się domem. A właściwie się nie zastanawiała. Wiedziała, że matka będzie więcej piła. Dopóki były tylko we dwie, nie przejmowała się tym za bardzo, teraz jednak w rodzinie pojawiła się trzecia osoba. Czy Jake wiedział, jaka naprawdę jest jego żona? Rozwiedzie się, a one będą musiały się wyprowadzić z nowego, pięknie pachnącego domu?

Niepotrzebnie się martwiła. Przez pierwsze dwa lata małżeństwa jej matka każdego ranka ćwiczyła aerobik w salonie; Jake miał magnetowid, a Edith zainwestowała w masę taśm z lekcjami. Popołudniami szykowała kolację, śledząc wymyślne przepisy z książek kucharskich o francusko brzmiących tytułach. Po powrocie ze szkoły Alice zwykle zastawała matkę w kuchni, jak oglądała popołudniowy talk-show w telewizorze na szafce, przygotowując wszystko na wieczór i pijąc czerwone smoothie, które zawierało tyle samo wódki co truskawek. Gdy tylko Jake wchodził do domu, robiła porządne drinki, zwykle dla nich martini, dla Alice bezalkoholowy Shirley Temple, a telewizor wyłączano.

Przy kolacji Edith już lekko bełkotała i prawie nie jadła. Po posiłku Alice miała obowiązek pozmywać, ale Jake zwykle jej pomagał, znosząc naczynia. Edith brała butelkę z brandy i szła do salonu. „Muszę się zrelaksować” – mówiła zawsze. Włączała telewizor, wypijała brandy i zasypiała. Jake’owi jakby to nie przeszkadzało. Delikatnie układał ją na białej skórzanej kanapie, potem przejmował kontrolę nad pilotem i znajdował sobie jakiś mecz. Jeśli Alice nie odrabiała lekcji w swoim pokoju, oglądała telewizję razem z nim, a on czasami pozwalał jej wybrać program.

Zwykle jednak zostawała w swoim pokoju. Nie to, że nie chciała oglądać telewizji z Jakiem. Uwielbiała telewizję. Po prostu nie mogła znieść widoku matki nieprzytomnej na kanapie, chrapiącej z rozchylonymi ustami. Jake jakby nie zwracał na to uwagi, tylko czasami zmieniał jej pozycję, gdy chrapała za głośno.