Pieśń Lodu i Ognia. Uczta dla wron t. 2: Sieć spisków - George R.R. Martin - ebook

Pieśń Lodu i Ognia. Uczta dla wron t. 2: Sieć spisków ebook

George R.R. Martin

4,6

18 osób interesuje się tą książką

Opis

Wojna pięciu królów zbliża się powoli do końca, a Lannisterowie i ich sojusznicy uważają się za zwycięzców. Jednakże nie wszystko w kraju idzie dobrze. Rozdarte wojną królestwo staje na progu pokoju tylko po to, by wkroczyć na ścieżkę wiodącą ku jeszcze straszliwszym zniszczeniom.


Po śmierci króla potwora, Joffreya, władzę w Królewskiej Przystani przejęła Cersei. Śmierć Robba Starka złamała kręgosłup buntowi północy, a rodzeństwo Młodego Wilka rozproszyło się po całym królestwie.

Jest jeszcze kilka inych osób mogących rościć sobie pretensje do Żelaznego Tronu, ale są one zbyt słabe lub przebywają za daleko, by mogły stanowić realne zagrożenie. Jak po każdym wielkim konflikcie, wkrótce zaczynają się też zbierać niedobitki, banici, renegaci i padlinożercy, którzy ogryzają kości poległych i łupią tych, którzy wkrótce również rozstaną się z życiem.

W Siedmiu Królestwach ludzkie wrony zgromadziły się na bankiet z popiołów...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 673

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (306 ocen)
200
84
18
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jakubburdecki

Nie oderwiesz się od lektury

mistrzostwo świata:)
00
werxzie

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyk! Kolejna część uniwersum i historii walki o upragnione miejsce na tronie. Polecam
00
Ada20012001

Dobrze spędzony czas

Ciężko było mi się wgryźć, ale od ostatnich 150 stron super- mocne wydarzenia i fajne zamknięcie wątków :)
00
LeWi01

Nie oderwiesz się od lektury

trzyma poziom pozostałych tomow
00
karolcia_super

Nie oderwiesz się od lektury

kolejna wciągająca część
00

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Dedykacja

Dla Stephena Bouchera, czarodzieja Windows, smoka DOS-a, bez którego pomocy

Mapa Żelaznych Wysp

BRIENNE

To Hyle Hunt uparł się, żeby zabrali głowy.

— Tarly będzie chciał je zatknąć na murach — oznajmił.

— Nie mamy smoły — przypomniała mu Brienne. — Ciało zgnije. Zostawmy je.

Nie miała ochoty wędrować przez mroczny, zielony, sosnowy las z głowami ludzi, których zabiła.

Hunt nie chciał jednak jej słuchać. Osobiście odrąbał zabitym głowy, związał je razem za włosy i przytroczył sobie do siodła. Brienne nie miała innego wyboru, jak udawać, że ich nie widzi. Czasem jednak, zwłaszcza nocami, czuła na plecach martwe spojrzenia. Raz też śniło się jej, że słyszy, jak szepczą do siebie.

Podczas ich podróży powrotnej na Szczypcowym Przylądku było zimno i wilgotno. W niektóre dni padało, a w inne zanosiło się na deszcz. Nigdy nie było im ciepło. Nawet gdy rozbijali obóz, mieli trudności ze znalezieniem suchego drewna do ogniska.

Kiedy dotarli do bram Stawu Dziewic, Huntowi towarzyszył rój much, oczy Shagwella wyjadła wrona, a po Pygu i Timeonie łaziły czerwie. Brienne i Podrick jechali sto jardów przed Huntem, żeby nie czuć smrodu zgnilizny. Ser Hyle twierdził, że utracił już zmysł węchu.

— Pochowaj je — powtarzała mu za każdym razem, gdy zatrzymywali się na noc, ale Hunt był wyjątkowo uparty. Zapewne powie lordowi Randyllowi, że sam zabił wszystkich trzech — myślała wówczas. Rycerz zachował się jednak honorowo i nie zrobił nic w tym rodzaju.

— Giermek jąkała rzucił kamieniem — oznajmił, gdy zaprowadzono ich na dziedziniec zamku Mootona, gdzie czekał Tarly. — Resztę zrobiła dziewka.

— Wszystkich trzech? — zapytał z niedowierzaniem lord Tarly.

— Walczyła tak, że mogłaby załatwić trzech więcej.

— A czy znalazłaś Starkównę? — zapytał ją Tarly.

— Nie, panie.

— Za to zabiłaś kilka szczurów. Spodobało ci się to?

— Nie, panie.

— Szkoda. No, ale posmakowałaś krwi. Udowodniłaś, czego tam chciałaś dowieść. Pora już, żebyś zdjęła tę zbroję i ubrała się, jak przystoi kobiecie. W porcie stoją statki. Jeden z nich zawija do Tarthu. Znajdę ci na nim miejsce.

— Dziękuję, panie, ale nie.

Wyraz twarzy lorda Tarly'ego sugerował, że najchętniej zatknąłby on głowę Brienne na palu nad bramą Stawu Dziewic, razem z głowami Timeona, Pyga i Shagwella.

— Zamierzasz kontynuować to szaleństwo?

— Zamierzam odnaleźć lady Sansę.

— Jeśli łaska, wasza lordowska mość — wtrącił ser Hyle. — Widziałem, jak walczyła z Komediantami. Jest silniejsza niż większość mężczyzn i szybka…

— To miecz jest szybki — warknął Tarly. — Taka jest natura valyriańskiej stali. Silniejsza niż większość mężczyzn? To prawda. Jest wybrykiem natury, temu bynajmniej nie przeczę.

Tacy jak on nigdy mnie nie polubią, cokolwiek bym uczyniła — pomyślała.

— Panie, niewykluczone, że Sandor Clegane wie coś o tej dziewczynie. Gdyby udało mi się go znaleźć…

— Clegane został wyjęty spod prawa. Wygląda na to, że przystał do Berica Dondarriona. Albo i nie. Krążą różne opowieści. Pokaż mi, gdzie się ukrywają, a z radością otworzę im brzuchy, wypruję trzewia i spalę ich. Powiesiliśmy już dziesiątki banitów, ale przywódcy nadal nam się wymykają. Clegane, Dondarrion, czerwony kapłan i teraz ta kobieta Kamienne Serce… Jak zamierzasz ich znaleźć, skoro ja nie potrafię tego dokonać?

— Panie, mogę… — Na to pytanie nie miała dobrej odpowiedzi. — Mogę tylko spróbować.

— No to próbuj. Masz ten list, więc nie potrzebujesz mojego pozwolenia, ale i tak ci go udzielę. Jeśli ci się poszczęści, otrzymasz w nagrodę za fatygę tylko odparzenia od siodła. W przeciwnym razie może Clegane pozwoli ci żyć, gdy on i jego banda skończą już cię gwałcić. Będziesz mogła poczołgać się z powrotem do Tarthu z bękartem jakiegoś psa w brzuchu.

Brienne zignorowała te słowa.

— Panie, czy mógłbyś mi powiedzieć, ilu ludzi ma Ogar?

— Sześciu, sześćdziesięciu albo sześciuset. Zależy, kogo spytasz.

Randyll Tarly miał już wyraźnie dosyć tej rozmowy. Zaczął się odwracać.

— Czy mój giermek i ja moglibyśmy prosić o gościnę pod twoim…

— Proście, ile chcecie. Nie wpuszczę cię pod swój dach.

Ser Hyle Hunt podszedł bliżej.

— Wasza lordowska mość, jeśli łaska, mam wrażenie, że to nadal jest dach lorda Mootona.

Tarly obrzucił rycerza jadowitym spojrzeniem.

— Mooton ma odwagę robaka. Nie życzę sobie, byś o nim wspominał w mojej obecności. A jeśli chodzi o ciebie, pani, powiadają, że twój ojciec jest dobrym człowiekiem. Jeśli to prawda, współczuję mu. Niektórzy mężczyźni są pobłogosławieni synami, inni córkami. Nikt nie zasługuje na to, by przeklęto go takim dzieckiem jak ty. Może przeżyjesz, a może zginiesz, lady Brienne, ale nie wracaj do Stawu Dziewic, dopóki ja tu władam.

Słowa to tylko wiatr — powiedziała sobie Brienne. Nie mogą mnie zranić. Niech po prostu po mnie spłyną.

— Wedle rozkazu, wasza lordowska mość — zaczęła odpowiadać, ale Tarly zdążył się już oddalić. Zeszła z dziedzińca jak we śnie, nie wiedząc, dokąd idzie.

Ser Hyle podążył za nią.

— W mieście są gospody.

Potrząsnęła głową. Nie miała ochoty rozmawiać z Hyle'em Huntem.

— Pamiętasz gospodę „Pod Śmierdzącą Gęsią"?

Płaszcz Brienne nadal zachował jej odór.

— Dlaczego pytasz?

— Spotkajmy się tam jutro w południe. Mój kuzyn Alyn był jednym z ludzi, których wysłano na poszukiwania Ogara. Pogadam z nim.

— Dlaczego miałbyś to robić?

— A czemu by nie? Jeśli uda ci się tam, gdzie Alyn przegrał, będę mógł z niego drwić przez długie lata.

Ser Hyle miał rację, w Stawie Dziewic rzeczywiście były jeszcze gospody. Niektóre jednak spłonęły, gdy miasto splądrowano, raz, a potem drugi, a w pozostałych było pełno ludzi z zastępu lorda Tarly'ego. Brienne i Podrick odwiedzili po południu wszystkie, ale nigdzie nie znaleźli noclegu.

— Ser? Pani? — odezwał się Podrick, gdy słońce już zachodziło. — Są jeszcze statki. Na statkach są łóżka. To znaczy hamaki. Albo koje.

Portu nadal pilnowali ludzie lorda Randylla. Było tu od nich gęsto jak od much na głowach trzech Krwawych Komediantów. Ich sierżant znał jednak Brienne z widzenia i przepuścił ją. Miejscowi rybacy cumowali już łodzie przed nocą, ją jednak interesowały większe jednostki, pływające po burzliwych wodach wąskiego morza. W porcie stało ich sześć, choć jeden z nich, galeasa zwana „Córką Tytana", odcumowywał już, by wypłynąć na morze z wieczornym odpływem. Oboje z Podrickiem ruszyli odwiedzić pozostałe. Kapitan „Dziewczyny z Gulltown" wziął Brienne za kurwę i oznajmił jej, że jego statek to nie zamtuz, a harpunnik z ibbeńskiego statku wielorybniczego zaproponował, że kupi od niej chłopca. Na innych statkach mieli jednak więcej szczęścia. Na „Morskim Obieżyświacie" Brienne kupiła Podrickowi pomarańczę. Koga przypłynęła ze Starego Miasta, zawijając po drodze do Tyrosh, Pentos i Duskendale.

— Teraz płyniemy do Gulltown — oznajmił kapitan. — Potem ominiemy Paluchy i popłyniemy do Sisterton i Białego Portu, jeśli sztormy pozwolą. „Obieżyświat" to czysty statek, jest tu mało szczurów. Będziemy też mieli na pokładzie świeże jaja i masło. Szukasz transportu na północ, pani?

— Nie.

Jeszcze nie. Kusiło ją to, ale…

Gdy szli ku następnemu nabrzeżu, Podrick zaszurał nagle nogami.

— Ser? Pani? — odezwał się. — A co, jeśli pani wróciła do domu? To znaczy ta druga pani. Ser. Lady Sansa.

— Spalili jej dom.

— Wszystko jedno. Tam są jej bogowie. A bogowie nie mogą umrzeć.

Bogowie nie mogą umrzeć, ale dziewczynki tak.

— Timeon był mordercą i okrutnikiem, nie sądzę jednak, by kłamał w sprawie Ogara. Nie możemy popłynąć na północ, dopóki się nie upewnimy. Będą jeszcze inne statki.

Na wschodnim końcu portu udało im się wreszcie znaleźć schronienie na noc na pokładzie uszkodzonej przez sztorm handlowej galery o nazwie „Dama z Myr". Statek przechylał się paskudnie, jako że stracił podczas sztormu maszt i połowę załogi, ale kapitan potrzebował pieniędzy na remont, z radością więc przyjął kilka groszy od Brienne i pozwolił jej oraz Podrickowi przespać się w pustej kajucie.

Noc minęła im niespokojnie. Brienne budziła się trzy razy. Raz, gdy zaczęło padać, a raz, gdy usłyszała jakieś skrzypnięcie i pomyślała, że Zręczny Dick skrada się do niej, by ją zabić. Za drugim razem obudziła się z nożem w ręku, ale okazało się, że niepotrzebnie. W ciasnej kajucie było ciemno i minęła chwila, nim Brienne sobie przypomniała, że Zręczny Dick nie żyje. Gdy w końcu udało się jej znowu zasnąć, śnili się jej ludzie, których zabiła. Tańczyli wokół niej, drwili z niej i próbowali jej dotknąć, podczas gdy ona uderzała w nich mieczem. Pocięła wszystkich na plasterki, ale nadal nie przestawali wokół niej krążyć… Shagwell, Timeon i Pyg, ale również Randyll Tarly, Vargo Hoat i Rudy Ronnet Connington. Ronnet trzymał w palcach różę. Gdy spróbował podać ją Brienne, ucięła mu rękę.

Obudziła się zlana potem. Resztę nocy spędziła zwinięta pod kocem, słuchając szumu deszczu uderzającego o pokład nad jej głową. To była szalona noc. Od czasu do czasu słyszała w oddali huk gromu i myślała o statku z Braavos, który odpłynął z wieczornym odpływem.

Rano udała się „Pod Śmierdzącą Gęś", obudziła niechlujną oberżystkę i zapłaciła jej za kilka tłustych kiełbas, podsmażany chleb, pół kubka wina, dzban przegotowanej wody i dwa czyste kubki. Stawiając wodę na ogniu, właścicielka przyjrzała się uważnie Brienne.

— Pamiętam cię. Jesteś tą wielką kobietą, która wyruszyła w drogę ze Zręcznym Dickiem. Oszukał cię?

— Nie.

— Zgwałcił?

— Nie.

— Ukradł ci konia?

— Nie. Zabili go banici.

— Banici? — Kobieta wyglądała raczej na zaciekawioną niż na wstrząśniętą. — Zawsze myślałam, że go powieszą albo wyślą na Mur.

Zjedli podsmażany chleb i połowę kiełbas. Podrick Payne popił je wodą z dodatkiem wina, podczas gdy Brienne ściskała w dłoniach kubek wina rozcieńczonego wodą, zastanawiając się, dlaczego tu przyszła. Hyle Hunt nie był prawdziwym rycerzem. Jego szczera twarz okazała się jedynie komediancką maską. Nie potrzebuję jego pomocy, nie potrzebuję jego opieki i jego też nie potrzebuję — powtarzała sobie. Pewnie w ogóle nie przyjdzie. To był tylko kolejny żart.

Miała już zamiar wyjść, gdy ser Hyle jednak się zjawił.

— Pani. Podrick — rzucił na powitanie. Zerknął na kubki, talerze i stygnące w tłuszczu niedojedzone kiełbasy. — Bogowie, mam nadzieję, że nie jedliście tego, co tu dają.

— Nie twój interes, co jedliśmy — odparła Brienne. — Znalazłeś swojego kuzyna? Co ci powiedział?

— Sandora Clegane'a ostatnio widziano w Solankach, w dzień ataku. Odjechał na zachód, kierując się wzdłuż Tridentu.

Zmarszczyła brwi.

— Trident to długa rzeka.

— To prawda, ale nie sądzę, żeby nasz pies oddalił się zbytnio od jej ujścia. Wygląda na to, że Westeros straciło dla niego urok. W Solankach szukał statku. — Ser Hyle wyjął z cholewy zwój owczej skóry, odsunął kiełbasy na bok i rozwinął go. Okazało się, że to mapa. — Ogar zabił trzech ludzi swego brata w starej gospodzie na skrzyżowaniu dróg, tutaj. Dowodził atakiem na Solanki, tutaj. — Postukał palcem w mapę. — Mógł się znaleźć w pułapce. W Bliźniakach siedzą Freyowie, na południe od Tridentu wznoszą się zamki Darry i Harrenhal, na zachodzie ma walczących ze sobą Blackwoodów i Brackenów, a tutaj, w Stawie Dziewic, czai się lord Randyll. Drogę do Doliny zamknął śnieg, nawet gdyby zdołał się przedostać przez górskie klany. Dokąd ma się udać?

— Jeśli przyłączył się do Dondarriona…

— Nie przyłączył się. Alyn jest tego pewien. Ludzie Dondarriona również go szukają. Ogłosili, że powieszą go za to, co uczynił w Solankach. Nie mieli z tym nic wspólnego. To tylko lord Randyll rozpuszcza takie wieści, w nadziei że prostaczkowie zwrócą się przeciwko Bericowi i jego bractwu. Nie złapie lorda błyskawicy, dopóki będą go osłaniać. Jest też druga banda, którą dowodzi ta kobieta, Kamienne Serce… według jednej z wersji jest kochanką lorda Berica. Ponoć powiesili ją Freyowie, ale Dondarrion pocałował ją i przywrócił do życia. Dlatego teraz nie może umrzeć, tak samo jak on.

Brienne przyjrzała się mapie.

— Jeśli Clegane'a ostatnio widziano w Solankach, tam należałoby poszukać jego śladu.

— Alyn mówił, że w Solankach nie ma już nikogo poza starym rycerzem ukrywającym się w zamku.

— Może i tak, ale najlepiej będzie zacząć właśnie tam.

— Jest taki człowiek — dodał ser Hyle. — Septon. Przybył do miasta dzień przed tobą. Nazywa się Meribald. Urodził się w dorzeczu i tu spędził całe życie. Jutro wyrusza w dalszą drogę. Podczas swego objazdu zawsze odwiedza Solanki. Powinniśmy dołączyć do niego.

Brienne uniosła nagle wzrok.

— My?

— Pojadę z tobą.

— Nie ma mowy.

— No cóż, w takim razie pojadę z septonem Meribaldem do Solanek. Ty i Podrick możecie sobie jechać, dokąd tylko zechcecie.

— Czy lord Randyll znowu ci nakazał mnie śledzić?

— Rozkazał mi trzymać się od ciebie z daleka. Jest zdania, że porządny gwałt dobrze by ci zrobił.

— Dlaczego więc chcesz ze mną jechać?

— Mam do wyboru to albo powrót do służby przy bramie.

— Jeśli twój lord ci rozkazał…

— Nie jest już moim lordem.

Zdumiała się.

— Porzuciłeś służbę u niego?

— Jego lordowska mość oznajmił mi, że nie potrzebuje już mojego miecza czy może mojej bezczelności. W sumie na jedno wychodzi. Od tej pory będę się radował pełnym przygód życiem wędrownego rycerza… choć jeśli znajdziemy Sansę Stark, wyobrażam sobie, że spotka nas hojna nagroda.

Złoto i ziemie, oto, co w tym widzi.

— Zamierzam jej bronić, nie sprzedać. Złożyłam przysięgę.

— Nie przypominam sobie, żebym ja ją składał.

— I dlatego właśnie ze mną nie pojedziesz.

Wyruszyli w drogę następnego ranka, gdy wschodziło słońce.

Tworzyli dziwny orszak: ser Hyle na kasztanowatym rumaku, Brienne na wielkiej, siwej klaczy, Podrick Payne na swej łękowatej szkapie i septon Meribald, który wędrował na piechotę z kosturem w ręku, prowadząc małego osiołka i wielkiego psa. Osiołek dźwigał tak ogromny ciężar, że Brienne bała się, iż grzbiet się mu załamie.

— To prowiant dla biednych i głodujących w dorzeczu — wyjaśnił septon Meribald pod bramą Stawu Dziewic. — Ziarno, orzechy, suszone owoce, owsianka, mąka, jęczmienny chleb, trzy kręgi żółtego sera z gospody „Pod Bramą Głupca", solony dorsz dla mnie, solona baranina dla Psa… aha, i jeszcze sól. Cebule, marchewki, rzepy, dwa worki fasoli, cztery worki jęczmienia i dziewięć worków pomarańczy. Przyznaję, że mam do nich słabość. Kupiłem je od marynarza i obawiam się, że to będą ostatnie, jakie zjem przed wiosną.

Meribald był septonem bez septu, stojącym w hierarchii wiary tylko jeden stopień wyżej od braci żebrzących. Były setki takich jak on, obdarta banda, której skromna praca polegała na wędrowaniu od jednego sioła do drugiego, by odprawiać nabożeństwa, udzielać ślubów i odpuszczać grzechy. Ci, do których przybywał, powinni go nakarmić i dać mu dach nad głową, ale z reguły byli równie biedni jak on, więc Meribald nie mógł się nigdzie zatrzymywać zbyt długo, żeby nie być obciążeniem dla swych gospodarzy. Dobrzy oberżyści pozwali mu niekiedy spać w kuchni albo w stajni, były też septory, warownie, a nawet kilka zamków, w których mógł liczyć na gościnę. Gdy w pobliżu nie było takich miejsc, sypiał pod drzewami lub pod żywopłotami.

— W dorzeczu jest mnóstwo pięknych żywopłotów — tłumaczył Meribald. — Najlepsze są te stare. Nie ma nic wspanialszego od stuletniego żywopłotu. Można w nim spać wygodnie jak w gospodzie, a na dodatek jest tam mniej pcheł.

Septon nie umiał czytać ani pisać, co ze śmiechem wyznał im po drodze, znał jednak sto różnych modlitw i potrafił wyrecytować z pamięci fragmenty Siedmioramiennej gwiazdy. W wioskach nie potrzebował niczego więcej. Miał pomarszczoną, ogorzałą od wiatru twarz, gęstą, siwą czuprynę i zmarszczki w kącikach oczu. Choć był wysoki — miał całe sześć stóp wzrostu — garbił się podczas wędrówki i robił wrażenie znacznie niższego. Miał wielkie, stwardniałe dłonie o czerwonych kostkach i brudnych paznokciach, a także największe stopy, jakie Brienne w życiu widziała, bose, czarne i twarde jak róg.

— Nie wkładałem butów od dwudziestu lat — poinformował ją. — Pierwszego roku miałem na nich więcej pęcherzy niż palców, a kiedy tylko nadepnąłem na ostry kamień, krwawiły mi podeszwy, ale modliłem się długo i w końcu Szewc Na Górze utwardził moją skórę.

— Nie ma żadnego szewca na górze — zaprotestował Podrick.

— Jest, chłopcze… choć może ty nazywasz go inaczej. Powiedz mi, którego z siedmiu bogów kochasz najbardziej?

— Wojownika — odparł Podrick bez chwili wahania.

Brienne odchrząknęła.

— W Wieczornym Dworze septon ojca zawsze mówił, że jest tylko jeden bóg.

— Jeden bóg o siedmiu aspektach. To prawda, pani, i słusznie o tym przypominasz, ale tajemnicę Siedmiu Którzy Są Jednym niełatwo jest pojąć prostym ludziom, a ponieważ ja z pewnością jestem prosty, zawsze mówię o siedmiu bogach. — Meribald znowu spojrzał na Podricka. — Nigdy jeszcze nie spotkałem chłopca, który nie kochałby Wojownika najbardziej, ale ja jestem już stary i dlatego kocham Kowala. Gdyby nie jego praca, czego mógłby bronić Wojownik? W każdym miasteczku i w każdym zamku jest kowal. To kowale robią pługi potrzebne, by orać pola, gwoździe, których używamy do budowy statków, żelazne podkowy chroniące kopyta naszych wiernych koni i błyszczące miecze naszych lordów. Nikt nie wątpi w wartość kowali i dlatego to właśnie imię nadaliśmy jednemu z Siedmiu… ale równie dobrze moglibyśmy go nazwać Rolnikiem, Rybakiem, Cieślą albo Szewcem. Nie ma znaczenia, na czym polega jego praca. Ważne jest jedynie to, że pracuje. Ojciec włada, Wojownik walczy, a Kowal pracuje. We trzech zajmują się wszystkim, co przystoi mężczyźnie. Kowal jest jednym z aspektów bóstwa, a Szewc jednym z aspektów Kowala. To on wysłuchał moich modłów i uzdrowił mi stopy.

— Bogowie są łaskawi — wtrącił z przekąsem Hyle — ale po co zawracać im głowę, kiedy mogłeś po prostu zachować buty?

— Chodzenie boso było moją pokutą. Nawet święci septonowie mogą być grzesznikami, a moje ciało okazało się wyjątkowo słabe. Byłem młody i pełen soku, a dziewczęta… jeśli dziewczyna nigdy dotąd nie spotkała mężczyzny, który kiedykolwiek zawędrował dalej niż milę od jej wioski, septon może się jej wydawać równie rycerski jak książę. Recytowałem im ustępy z Siedmioramiennej gwiazdy. Najlepsza do tego była Księga Dziewicy. Och, naprawdę byłem niegodziwcem, dopóki nie zrzuciłem butów. Wstydzę się na samą myśl o wszystkich dziewczętach, które rozprawiczyłem.

Brienne poruszyła się nerwowo w siodle, wracając myślą do obozu pod murami Wysogrodu i zakładu między ser Hyle'em a pozostałymi o to, kto pierwszy zaciągnie ją do łoża.

— Szukamy dziewczyny — wyznał Podrick Payne. — Szlachetnie urodzonej trzynastoletniej dziewicy o kasztanowatych włosach.

— Myślałem, że szukacie banitów.

— Ich też — przyznał Podrick.

— Większość wędrowców stara się unikać podobnych ludzi — zauważył septon Meribald. — A wy chcecie ich znaleźć.

— Szukamy tylko jednego banity — odparła Brienne. — Ogara.

— Tak mi mówił ser Hyle. Niech Siedmiu ma cię w swojej opiece, dziecko. Powiadają, że on zostawił za sobą trop z pomordowanych dzieci i zgwałconych dziewic. Słyszałem, jak zwano go Wściekłym Psem z Solanek. Czego dobrzy ludzie mogą chcieć od takiego potwora?

— Możliwe, że jest z nim dziewczyna, o której wspominał Podrick.

— Naprawdę? W takim razie musimy się modlić za biedactwo.

I za mnie też — pomyślała Brienne. Zmów modlitwę również za mnie. Poproś Staruchę, żeby zapaliła dla mnie lampę i zaprowadziła mnie do lady Sansy, i Wojownika, żeby dał siłę mojemu ramieniu, bym mogła jej bronić. Nie powiedziała jednak tego na głos, bo Hyle Hunt mógłby ją usłyszeć i wyśmiać jej kobiecą słabość.

Ponieważ septon Meribald wędrował na piechotę, a jego osiołek dźwigał wielki ciężar, przez cały dzień posuwali się naprzód bardzo powoli. Nie podążyli na zachód głównym traktem, którym Brienne jechała ongiś z ser Jaimem do Stawu Dziewic, by przekonać się, że miasteczko jest splądrowane i pełne trupów. Ruszyli na północny zachód wzdłuż brzegu Zatoki Krabów, krętą ścieżką tak wąską, że nie była zaznaczona na żadnej z dwóch cennych map ser Hyle'a narysowanych na owczych skórach. Po tej stronie Stawu Dziewic nie było stromych wzgórz, czarnych mokradeł ani sosnowych lasów, które znaleźli na Szczypcowym Przylądku. Ziemie, przez które wędrowali, były płaskie i podmokłe, piaszczyste wydmy i słone bagna ciągnące się bez końca pod ogromną, niebieskoszarą kopułą nieba. Droga często znikała wśród trzcin i pozo stałych po cofnięciu się przypływu sadzawek, po to tylko, by po mili pojawić się znowu. Brienne wiedziała, że bez Meribalda z pewnością by zabłądzili. Grunt często był miękki, więc w niektórych miejscach septon szedł przodem, badając ziemię kosturem. W promieniu wielu mil nie było drzew, tylko morze, niebo i piasek.

Żadna okolica nie mogłaby być bardziej różna od Tarthu z jego górami i wodospadami, górskimi łąkami i cienistymi dolinami. Mimo to Brienne dostrzegała tu piękno. Minęli kilkanaście leniwych strumieni, nad którymi grały żaby i świerszcze, przyglądali się krążącym wysoko nad zatoką rybitwom, słyszeli biegusy nawołujące się pośród wydm. Raz drogę przebiegł im lis i pies Meribalda rozszczekał się jak szalony.

Spotykali też ludzi. Jedni mieszkali pośród trzcin w lepiankach z gliny i słomy, a inni w skórzanych czółnach łowili ryby i budowali na wydmach domy wsparte na chwiejnych palach. Większość żyła samotnie, z dala od innych ludzkich osad. Na ogół sprawiali wrażenie bojaźliwych, ale około południa pies znowu zaczął szczekać i z trzcin wyszły trzy kobiety, które ofiarowały Meribaldowi wiklinowy kosz pełen małży. Dał każdej z nich po pomarańczy, choć na tym świecie małże były pospolite jak błoto, a pomarańcze rzadkie i kosztowne. Jedna z kobiet była bardzo stara, druga w zaawansowanej ciąży, a trzecia — dziewczyną świeżą i ładną jak wiosenny kwiatek. Gdy Meribald odprowadził je na bok, by wysłuchać ich grzechów, ser Hyle zachichotał.

— Widzę, że towarzyszą nam bogowie… a przynajmniej Dziewica, Matka i Starucha.

Podrick miał tak zdumioną minę, że Brienne musiała go zapewnić, iż to tylko trzy kobiety z bagien.

Potem, gdy wznowili podróż, podjechała do septona.

— Ci ludzie mieszkają niespełna dzień drogi od Stawu Dziewic, a wydaje się, że wojna w ogóle ich nie tknęła — zauważyła.

— Nie mają wielu rzeczy, które mogłaby tknąć, pani. Ich skarby to muszle, kamienie i skórzane łodzie, a ich najlepszą bronią są noże z zardzewiałego żelaza. Rodzą się, żyją, kochają i umierają. Wiedzą, że ich ziemiami włada lord Mooton, ale tylko niewielu go widziało, a Riverrun i Królewska Przystań to dla nich tylko nazwy.

— A jednak znają bogów — stwierdziła Brienne. — Myślę, że to twoja zasługa. Od jak dawna wędrujesz po dorzeczu?

— Niedługo będzie czterdzieści lat — odparł septon. Pies zaszczekał głośno. — Od Stawu Dziewic do Stawu Dziewic. Ta droga zajmuje mi pół roku, czasami więcej, ale nie powiem, że znam Trident. Zamki wielkich lordów oglądam tylko z daleka, lecz dobrze poznałem targowe miasta, warownie i wioski tak małe, że nawet nie mają nazwy, żywopłoty i wzgórza, ruczaje, w których spragniony człowiek może się napić, oraz jaskinie, gdzie można znaleźć schronienie. A także drogi, po których wędrują prostaczkowie, kręte błotniste szlaki, których nie znajdzie się na pergaminowych mapach. Je również znam. — Zachichotał. — I nic w tym dziwnego. Moje stopy co najmniej dziesięć razy deptały każdą milę tych dróg.

Bocznymi drogami wędrują banici, a jaskinie to dobre kryjówki dla ściganych ludzi. Brienne poczuła ukłucie podejrzliwości. Nie była pewna, jak dobrze ser Hyle zna tego człowieka.

— To musi być samotne życie, septonie.

— Siedmiu zawsze jest ze mną — odparł Meribald. — Mam też swego wiernego sługę i Psa.

— A czy twój pies ma jakieś imię? — zapytał Podrick Payne.

— Z pewnością — odrzekł Meribald — ale to nie jest mój pies. Nie on.

Pies zaszczekał i zamerdał ogonem. Wielkie, kudłate zwierzę ważyło co najmniej dziesięć kamieni. Zachowywało się jednak przyjaźnie.

— To do kogo właściwie należy? — dopytywał się Podrick.

— Ależ do siebie samego i do Siedmiu. A jeśli chodzi o jego imię, nie przedstawił mi się, więc nazywam go Psem.

— Aha. — Podrick wyraźnie nie wiedział, co sądzić o psie, który ma na imię Pies. Chłopak zastanawiał się nad tym przez chwilę. — Kiedy byłem mały, też miałem psa — oznajmił wreszcie. — Nazwałem go Bohaterem.

— I był nim?

— Kim?

— Bohaterem.

— Nie. Ale to był dobry pies. Potem zdechł.

— Pies dba o moje bezpieczeństwo na drogach, nawet w tak niebezpiecznych czasach. Żaden wilk ani banita nie odważy się mnie zaczepić, kiedy on jest przy mnie. — Septon zmarszczył brwi. — Wilki zrobiły się ostatnio straszliwie groźne. Są okolice, gdzie samotny wędrowiec postąpiłby roztropnie, śpiąc na drzewie. Znam te tereny od wielu lat i największe stado, jakie do tej pory widziałem, składało się może z dziesięciu wilków, a wielka wataha, która krąży teraz nad Tridentem, liczy setki sztuk.

— Spotkałeś to stado? — zapytał ser Hyle.

— Oszczędzono mi tego doświadczenia, chwała Siedmiu, ale słyszałem je nocą, i to nieraz. Tyle głosów… ten dźwięk mrozi człowiekowi krew w żyłach. Nawet Pies drżał, a on zabił już kilkanaście wilków. — Pogłaskał psa po głowie. — Niektórzy powiadają, że to nie wilki, ale demony. Przewodnikiem stada jest ponoć monstrualna wilczyca, złowrogi cień, straszny, szary i ogromny. Ludzie mówią, że kiedyś sama powaliła tura, podobno nie powstrzyma jej żadna pułapka ani sidła, nie boi się stali ani ognia, zabija każdego wilka, który próbuje ją pokryć, i nie je żadnego mięsa oprócz ludzkiego.

Ser Hyle Hunt roześmiał się głośno.

— Popatrz, co zrobiłeś, septonie. Biedny Podrick ma oczy wielkie jak jaja na twardo.

— Nieprawda — oburzył się chłopak. Pies zaszczekał.

Nocą rozbili obóz na wydmach. Nie rozpalili ogniska. Brienne wysłała chłopaka na brzeg po trochę wyrzuconego przez fale drewna, ale chłopak wrócił z pustymi rękami, ubłocony aż po kolana.

— Jest odpływ, ser. Pani. Nie ma tam wody, tylko błoto.

— Uważaj na to błoto, dziecko — ostrzegł go septon Meribald. — Ono nie lubi obcych. Jeśli wejdziesz w niewłaściwym miejscu, pochłonie cię w całości.

— To tylko błoto — sprzeciwił się Podrick.

— Do chwili, gdy wypełni ci usta i zacznie wciskać się do nosa. Wtedy to już nie będzie błoto, tylko śmierć. — Uśmiechnął się, by złagodzić wymowę swych słów. — Wytrzyj się i zjedz kawałek pomarańczy, chłopcze.

Następny dzień wyglądał mniej więcej tak samo. Zjedli na śniadanie solonego dorsza i do tego po kawałku pomarańczy, a potem ruszyli w drogę, nim jeszcze słońce wzeszło na dobre. Za sobą mieli różowe niebo, a przed sobą fioletowe. Pies szedł przodem, obwąchując każdą kępę trzciny i zatrzymując się od czasu do czasu, by którąś z nich podlać. Wydawało się, że zna drogę równie dobrze jak Meribald. W porannym powietrzu unosiły się krzyki rybitw. Nadchodził przypływ.

Około południa zatrzymali się w maleńkiej wiosce, pierwszej, którą napotkali. Nad wąskim strumieniem wznosiło się osiem zbudowanych na palach chat. Mężczyźni wypłynęli w czółnach na połów, ale kobiety i młodzi chłopcy zeszli na dół po sznurowych drabinkach i zgromadzili się wokół septona Meribalda, żeby się pomodlić. Po nabożeństwie udzielił im rozgrzeszenia i zostawił trochę rzep, worek fasoli i dwie cenne pomarańcze.

— Dziś w nocy powinniśmy być czujni, przyjaciele — odezwał się septon, gdy już wrócili na szlak. — Wieśniacy mówią, że po wydmach krąży trzech złamanych, na zachód od wieży strażniczej.

— Tylko trzech? — Ser Hyle uśmiechnął się. — Trzech to miód dla naszej mieczowej dziewki. Nie odważą się zaczepiać uzbrojonych ludzi.

— Chyba że cierpią głód — sprzeciwił się septon. — Na tych bagnach można znaleźć żywność, ale trzeba umieć patrzeć, a ci ludzie są tu obcy. To niedobitki z jakiejś bitwy. Jeśli staną nam na drodze, błagam, zostaw ich mnie, ser.

— A co z nimi zrobisz?

— Nakarmię ich. Poproszę, żeby wyznali swe grzechy, bym mógł im je wybaczyć. Zaproponuję, żeby poszli z nami na Cichą Wyspę.

— To tak, jakbyś ich poprosił o poderżnięcie nam gardeł — obruszył się Hyle Hunt. — Lord Randyll ma lepszy sposób na złamanych. Stal i konopny sznur.

— Ser? Pani? — zapytał Podrick. — Czy złamany to to samo co banita?

— Mniej więcej — odparła Brienne.

Septon Meribald był odmiennego zdania.

— Raczej mniej niż więcej. Są różne rodzaje banitów, tak samo jak różne gatunki ptaków. Biegus ma skrzydła, tak jak bielik, ale te ptaki różnią się od siebie. Minstrele lubią pieśni o dobrych ludziach, którzy zostają wyjęci spod prawa za to, że sprzeciwili się jakiemuś złemu lordowi, ale większość banitów przypomina raczej wściekłego Ogara niż lorda błyskawicę. To źli ludzie, ulegający chciwości i wypaczeni nienawiścią. Gardzą bogami i dbają tylko o siebie. Złamani bardziej zasługują na litość, choć mogą być równie niebezpieczni. Niemal zawsze są nisko urodzeni. To prości ludzie, którzy nigdy nie oddalili się bardziej niż o milę od rodzinnego domu, aż wreszcie pewnego dnia jakiś lord zabrał ich na wojnę. Maszerują pod jego chorągwiami, kiepsko odziani i marnie uzbrojeni, często ich jedyną bronią jest sierp, zaostrzona motyka albo młot, który sami sobie zrobili, przywiązując rzemieniami kamień do kija. Bracia maszerują razem z braćmi, synowie z ojcami, przyjaciele z przyjaciółmi. Słyszeli pieśni i opowieści, więc mają ochocze serca, marzą o cudach, które zobaczą, bogactwie, które zdobędą, i chwale, jaką się okryją. Wojna wydaje im się piękną przygodą, największą, jaka ich w życiu spotka. A potem poznają smak bitwy. Dla niektórych jeden raz to dosyć, żeby ich złamać. Inni walczą latami, aż w końcu tracą rachubę bitew, w których brali udział. Nawet jednak człowiek, który widział sto bitew, może się złamać w sto pierwszej. Bracia widzą śmierć braci, ojcowie tracą synów, przyjaciele przyglądają się, jak ich przyjaciele próbują wepchnąć z powrotem do brzucha wyprute toporem trzewia. Widzą, jak lord, który ich prowadził, pada w boju, a jakiś inny lord krzyczy, że teraz należą do niego. Zostają ranni, a nim rana zdąży się do końca zagoić, otrzymują następną. Nigdy nie mogą się najeść do syta, ich buty rozpadają się od marszu, ubrania się drą i butwieją, a połowa z nich sra w portki od picia zepsutej wody. Jeśli chcą mieć nowe buty, cieplejszy płaszcz albo może zardzewiały, żelazny półhełm, muszą zabrać je trupom. Nie mija wiele czasu, a zaczynają okradać też żywych, prostaczków, na których ziemiach walczą, ludzi bardzo podobnych do tych, jakimi sami kiedyś byli. Zabijają ich owce i kradną kury, a od tego już tylko niewielki krok do porywania córek. Pewnego dnia rozglądają się wokół i uświadamiają sobie, że nie mają już przyjaciół ani krewnych, że walczą u boku nieznajomych pod chorągwią, którą ledwie poznają. Nie wiedzą, gdzie są i jak mogą wrócić do domu, a lord, za którego walczą, nawet nie zna ich imion, a mimo to wykrzykuje rozkazy, każe im ustawiać się w szereg, łapać za włócznie, kosy czy zaostrzone motyki i walczyć. A gdy uderzają na nich rycerze, zakuci w stal ludzie bez twarzy, żelazny grzmot ich szarży zdaje się wypełniać cały świat… W takich chwilach człowiek się łamie. Odwraca się i ucieka albo po ciałach poległych odczołguje się na bok bądź też wymyka się ciemną nocą, by znaleźć jakąś kryjówkę. Wszelkie myśli o domu już go opuściły, a królowie, lordowie i bogowie znaczą dla niego mniej niż zepsuty udziec, który pozwoli przeżyć kolejny dzień, albo bukłak podłego wina, które pozwoli na kilka godzin zapomnieć o strachu. Złamany żyje z dnia na dzień, od posiłku do posiłku, jest raczej zwierzęciem niż człowiekiem. Lady Brienne ma rację. W czasach takich jak te wędrowiec musi się wystrzegać złamanych… ale powinien również litować się nad nimi.

Gdy Meribald skończył, nad ich małą grupką zapadła głęboka cisza. Brienne słyszała wiatr szeleszczący w kępie wierzb oraz dobiegający z oddali krzyk nura. Słyszała ciche dyszenie Psa, który z wywalonym jęzorem biegł obok septona i jego osła. Milczenie trwało bez końca.

— Ile miałeś lat, gdy wyruszyłeś na wojnę? — zapytała wreszcie.

— Nie więcej niż twój chłopiec teraz — odparł Meribald. — Prawdę mówiąc, byłem za młody, ale wszyscy moi bracia szli, a ja nie chciałem zostać sam. Willam powiedział, że będę jego giermkiem, choć Will nie był rycerzem, a tylko kuchcikiem uzbrojonym w kuchenny nóż, który ukradł z gospody. Umarł na Stopniach, nie zdążywszy zadać nawet jednego ciosu. Zabiła go gorączka, tak samo jak mojego brata Robina. Owen zginął od ciosu buzdygana, który rozbił mu głowę, a jego przyjaciela Jona Francę powieszono za gwałt.

— To była wojna dziewięciogroszowych królów? — zapytał Hyle Hunt.

— Tak ją zwali, choć nie widziałem żadnego króla, a i nie zarobiłem ani grosza. Ale z całą pewnością była to wojna.

SAMWELL

Sam stał przy oknie, kołysząc się nerwowo, i patrzył, jak ostatnie promienie słońca znikają za szeregiem spiczastych dachów. Na pewno znowu się upił — pomyślał z przygnębieniem. Albo spotkał kolejną dziewczynę. Nie wiedział, czy przeklinać, czy płakać. Dareon rzekomo był jego bratem. Jeśli poprosić go, żeby zaśpiewał, nikt nie będzie lepszy od niego. Ale jeśli poprosić go o coś innego…

Pojawiła się już wieczorna mgła. Jej szare palce wpełzały na mury stojących przy starym kanale budynków.

— Obiecał, że wróci — powiedział Sam. — Ty też go słyszałaś.

Goździk skierowała na niego zaczerwienione, podpuchnięte oczy. Włosy opadały jej na twarz, niemyte i pozlepiane. Wyglądała jak jakieś płochliwe zwierzątko wyglądające zza krzaka. Minęło już wiele dni, odkąd ostatnio palili ogień, ale dzika dziewczyna nadal kuliła się przy kominku, jakby w zimnych popiołach przetrwały jeszcze resztki ciepła.

— Nie lubi być z nami — wyszeptała, by nie budzić dziecka. — Tu jest smutno. Lubi być tam, gdzie jest wino i uśmiechy.

Tak — pomyślał Sam. A wino jest wszędzie, tylko nie tutaj. W Braavos było pełno gospód, piwiarni i burdeli. Jeśli Dareon wolał ciepły ogień i kielich grzanego wina od czerstwego chleba oraz towarzystwa płaczącej kobiety, grubego tchórza i chorego starca, któż mógł mieć do niego za to pretensję? Ja. Ja bym mógł. Obiecał, że wróci przed zmierzchem, że przyniesie wino i jedzenie.

Raz jeszcze wyjrzał przez okno, w płonnej nadziei, że ujrzy wracającego do domu minstrela. W ukrytym mieście zapadł już zmrok wypełniający powoli zaułki i kanały. Dobrzy ludzie z Braavos wkrótce już będą zamykać okiennice i zasuwać rygle w drzwiach. Noc należała do zbirów i kurtyzan. Do nowych przyjaciół Dareona — pomyślał z goryczą Sam. Ostatnio minstrel mówił tylko o nich. Próbował napisać pieśń o pewnej kurtyzanie, kobiecie zwanej Cieniem Księżyca, która słyszała jego śpiew przy Księżycowej Sadzawce i nagrodziła go pocałunkiem.

— Trzeba ją było poprosić o srebro — obruszył się Sam. — Potrzebujemy pieniędzy, nie pocałunków.

— Niektóre pocałunki są warte więcej od żółtego złota, Zabójco — odparł z uśmiechem minstrel.

To również rozgniewało Sama. Zadaniem Dareona nie było układanie pieśni o kurtyzanach. Powinien śpiewać o Murze i o odwadze Nocnej Straży. Jon miał nadzieję, że jego pieśni przekonają choć garstkę młodzieńców do przywdziania czerni. On jednak śpiewał o złotych pocałunkach, srebrnych włosach i czerwonych ustach. Nikt nigdy nie przywdział czerni dla czerwonych ust.

Czasami jego granie budziło dziecko. Chłopczyk zaczynał wtedy płakać, Dareon krzyczał na niego, żeby się zamknął, Goździk zalewała się łzami, a minstrel wychodził, trzaskając drzwiami, i nie wracał przez kilka dni.

— Od tego płaczu mam ochotę dać jej po gębie — poskarżył się pewnego razu. — Nie mogę przez nią spać.

Ty też byś płakał, gdybyś miał syna i go stracił — o mało nie odpowiedział Sam. Nie mógł mieć do Goździk pretensji o jej żal. Oskarżał Jona Snow, zastanawiając się, kiedy jego serce obróciło się w kamień. Któregoś dnia, gdy Goździk poszła do kanału po wodę, zadał to pytanie maesterowi Aemonowi.

— Wtedy, gdy uczyniłeś go lordem dowódcą — odparł staruszek.

Nawet teraz, gdy gnił w tej zimnej izbie pod okapem, Sam nie chciał do końca uwierzyć, że Jon uczynił to, o czym mówił maester Aemon. Ale to musi być prawda. W przeciwnym razie Goździk nie płakałaby tak bardzo. Mógł jedynie zapytać ją, czyje dziecko ma u piersi, ale na to brakowało mu odwagi. Bał się odpowiedzi, jaką mógłby usłyszeć. Nadal jestem tchórzem, Jon. Dokądkolwiek zawędruje na tym szerokim świecie, jego lęki zawsze będą mu towarzyszyć.

Rozległ się głuchy łoskot, odbijający się echem od dachów Braavos niczym brzmienie odległego gromu. To stojący po drugiej stronie laguny Tytan oznajmiał, że zapadła noc. Dźwięk był tak donośny, że dziecko się obudziło. Jego nagły płacz wyrwał ze snu maestera Aemona. Gdy Goździk podała chłopcu pierś, starzec otworzył oczy i poruszył się lekko na wąskim łóżku.

— Jajo? Tu jest ciemno. Dlaczego tu jest tak ciemno?

Dlatego, że jesteś ślepy. Odkąd przybyli do Braavos, Aemona coraz częściej opuszczał rozum. W niektóre dni nie wiedział, gdzie jest, a w inne w połowie zdania zapominał, co chciał powiedzieć, i zaczynał gadać o ojcu i o bracie. Ma sto dwa lata — powiedział sobie Sam, ale przecież w Czarnym Zamku nie był młodszy, a tam zawsze miał jasny umysł.

— To ja — musiał powiedzieć. — Samwell Tarly. Twój zarządca.

— Sam. — Maester Aemon oblizał wargi i zamrugał. — Tak. Jesteśmy w Braavos. Wybacz, Sam. Czy już jest rano?

— Nie. — Sam dotknął czoła staruszka. Skóra była wilgotna od potu, chłodna i lepka w dotyku. Aemon przy każdym oddechu charczał cicho. — Jest noc, maesterze. Spałeś.

— Za długo. Tu jest zimno.

— Nie mamy drewna — wyjaśnił Sam. — Oberżysta nie da nam więcej, dopóki nie zapłacimy.

Toczyli tę rozmowę już czwarty czy piąty raz. Trzeba było wydać nasze pieniądze na drewno — czynił sobie nieustannie wyrzuty Sam. Trzeba było zadbać, żeby mu było ciepło.

Zamiast tego zmarnował resztę srebra na uzdrowiciela z Domu Czerwonych Dłoni, wysokiego, bladego mężczyznę, na którego szacie wyhaftowano czerwone i białe pasy układające się w spirale. Za całe swe srebro Sam otrzymał tylko pół butelki sennego wina.

— To ułatwi mu odejście — rzekł Braavos ze współczuciem w głosie. Gdy Sam zapytał go, czy nie może zrobić nic więcej, uzdrowiciel potrząsnął głową.

— Mam maści, eliksiry i napary, tynktury, jady i kataplazmy. Mógłbym mu puścić krew, przeczyścić go, przystawić pijawki… ale po co? Żadna pijawka nie przywróci mu młodości. Jest stary i w jego płucach czai się śmierć. Podawaj mu to i pozwól mu spać.

Sam robił to, dzień i noc, ale teraz staruszek próbował usiąść.

— Musimy iść do statków.

Znowu mówi o statkach.

— Jesteś za słaby, żeby wychodzić — musiał odpowiedzieć. Maester Aemon przeziębił się podczas rejsu i choroba wniknęła do jego piersi. Gdy dotarli do Braavos, był już tak słaby, że musieli go wynieść na brzeg. Mieli wtedy jeszcze pełen mieszek srebra i Dareon zamówił największe łoże w gospodzie. Było ono tak duże, że mogłoby w nim spać ośmiu ludzi, więc oberżysta zażądał zapłaty za tylu.

— Rano możemy pójść do portu — obiecał Sam. — Będziesz mógł zapytać, który statek płynie do Starego Miasta.

Nawet jesienią Braavos było ruchliwym portem. Gdy tylko Aemon odzyska siły, powinni bez trudu znaleźć statek, który zabierze ich, dokąd tylko zechcą popłynąć. Trudniej będzie zapłacić za przewóz. Najlepszą nadzieją byłby dla nich statek z Siedmiu Królestw. Może jakiś kupiec ze Starego Miasta, który miałby kuzyna w Nocnej Straży. Muszą jeszcze być jacyś ludzie szanujący tych, którzy strzegą Muru.

— Stare Miasto — wycharczał maester Aemon. — Tak. Śniło mi się Stare Miasto, Sam. Znowu byłem chłopcem, był ze mną Jajo i ten wyrośnięty rycerz, któremu służył. Piliśmy w starej gospodzie, w której robią okrutnie mocny cydr. — Znowu spróbował wstać, lecz okazało się to dla niego za trudne. Po chwili dał za wygraną. — Statki — powtórzył. — Tam znajdziemy odpowiedź. Smoki. Muszę się dowiedzieć.

Nie — pomyślał Sam. Musisz się dobrze najeść i ogrzać. Potrzebny ci pełny brzuch i ciepły ogień na kominku.

— Jesteś głodny, maesterze? Mamy jeszcze trochę chleba i kawałek sera.

— Nie w tej chwili, Sam. Potem, gdy trochę odzyskam siły.

— Jak możesz odzyskać siły, jeśli nic nie jesz?

Na morzu, gdy już minęli Skagos, nikt z nich nie jadł zbyt wiele. Przez całą drogę prześladowały ich jesienne wichury. Czasami nadciągały z południa, przynosząc gromy, błyskawice i czarny deszcz, który padał całymi dniami, a niekiedy nadchodziły z północy, zimne, gwałtowne i przenikające aż do kości. Raz zrobiło się tak zimno, że gdy Sam się zbudził, zobaczył, iż cały statek skuł biały lód, lśniący perłowym blaskiem. Kapitan rozebrał maszt i przywiązał go do pokładu, by skończyć rejs na samych wiosłach. Kiedy ujrzeli Tytana, nikt na pokładzie nie był w stanie nic przełknąć.

Jednakże gdy tylko wyszli bezpiecznie na brzeg, Sam poczuł się głodny jak wilk. Tak samo było z Dareonem i Goździk. Nawet niemowlę zaczęło ssać z większym zapałem. Ale Aemon…

— Chleb jest czerstwy, ale mogę wybłagać w kuchni trochę sosu do niego — zaproponował staruszkowi Sam. Oberżysta był twardym człowiekiem o zimnym spojrzeniu, nieufnym wobec odzianych w czerń cudzoziemców, którzy zamieszkali pod jego dachem, kucharka była jednak bardziej wyrozumiała.

— Nie. Ale może masz łyk wina?

Nie mieli wina. Dareon obiecał, że kupi im trochę, za pieniądze, które zarobił, śpiewając.

— Później będziemy mieli wino — musiał odpowiedzieć Sam. — Mamy trochę wody, ale to nie jest dobra woda.

Dobra woda docierała do miasta wielkim ceglanym akweduktem, zwanym przez Braavosów słodkowodną rzeką. Do domów bogaczy płynęła rurami, a biedacy napełniali wiadra w publicznych fontannach. Sam wysłał po nią Goździk, zapominając, że dzika dziewczyna całe życie spędziła w zasięgu wzroku od Twierdzy Crastera i nigdy nie widziała nawet zwykłego miasta targowego. Kamienny labirynt wysp i kanałów, jakim było Braavos, pozbawiony trawy i drzew, a za to pełen nieznajomych, którzy przemawiali do niej niezrozumiałymi słowami, przeraził ją tak bardzo, że zgubiła mapę, a wkrótce potem drogę. Sam znalazł ją, gdy płakała u kamiennych stóp jakiegoś dawno nieżyjącego morskiego lorda.

— Mamy tylko wodę z kanału — wyjaśnił maesterowi Aemonowi. — Ale kucharka ją przegotowała. Jest też senne wino, gdybyś go potrzebował.

— Na razie wystarczy mi snów. Niech będzie woda z kanału. Pomóż mi, jeśli łaska.

Sam pomógł staruszkowi usiąść i podsunął kubek do jego suchych, spękanych warg. Mimo to połowa wody wylała się maesterowi na pierś.

— Starczy — wykasłał Aemon po zaledwie kilku łykach. — Bo mnie utopisz. — Zadrżał w ramionach Sama. — Dlaczego tu jest tak zimno?

— Nie mamy już drewna. — Dareon zapłacił podwójnie za pokój z kominkiem, ale nikt z nich nie wiedział, że drewno będzie tu takie drogie. W Braavos, poza dziedzińcami i ogrodami wielmożów, drzewa nie rosły. Braavosowie nie ścinali też sosen porastających wyspy otaczające ich wielką lagunę, jako że były one dla nich tarczą osłaniającą przed sztormami. Drewno na opał dostarczano tu barkami, które docierały odnogami rzeki do laguny, a następnie ją przekraczały. Nawet nawóz był tu drogi. Braavosowie zamiast koni używali łodzi. Nic z tego nie miałoby znaczenia, gdyby zgodnie z planem bezzwłocznie wypłynęli do Starego Miasta, ale uniemożliwiła im to choroba maestera Aemona. Sam nie wątpił, że kolejna morska podróż zabije staruszka.

Aemon pomacał ręką koc, szukając ramienia Sama.

— Musimy iść do portu, Sam.

— Kiedy tylko poczujesz się lepiej. — W tym stanie staruszek nie wytrzymałby słonych bryzgów i wilgotnych wiatrów wiejących nad morzem, a tutaj całe miasto leżało nad morzem. Na północy znajdował się Fioletowy Port, gdzie braavoskie statki handlowe cumowały w cieniu kopuł i wież Pałacu Morskiego Lorda. Na zachodzie leżał Port Łachmaniarza, gdzie tłoczyły się statki z innych Wolnych Miast, z Westeros, Ibbenu oraz legendarnych, dalekich krain wschodu. Oprócz dwóch wielkich portów w mieście pełno też było maleńkich przystani, pomostów, do których przybijały promy, oraz starych, poszarzałych nabrzeży, przy których cumowali rybacy, poławiacze krabów oraz krewetek, trudzący się na przybrzeżnych błotach i w ujściach rzeki. — To byłoby dla ciebie zbyt męczące.

— To ty idź za mnie — nalegał Aemon. — I przyprowadź mi kogoś, kto widział te smoki.

— Ja? — Ta sugestia przeraziła Sama. — Maesterze, to tylko opowieść. Marynarskie bajania.

To również była wina Dareona. Minstrel przynosił im z piwiarni i burdeli najrozmaitsze dziwaczne opowieści. Niestety, gdy usłyszał historię o smokach, był pijany i nie potrafił przypomnieć sobie szczegółów.

— Dareon mógł to wszystko sobie wymyślić. Minstrele często tak robią.

— To prawda — przyznał maester Aemon. — Ale nawet najbardziej fantastyczna pieśń może zawierać ziarenko prawdy. Znajdź dla mnie tę prawdę, Sam.

— Nie wiedziałbym, kogo o to pytać ani w jakim języku. Znam tylko trochę starovalyriańskiego, a kiedy mówią do mnie po braavosku, nie rozumiem połowy słów. Ty znasz więcej języków, a gdy tylko poczujesz się lepiej, będziesz mógł… będziesz mógł…

— A kiedy poczuję się lepiej, Sam? Odpowiedz mi.

— Niedługo. Musisz tylko odpocząć i najeść się do syta. Kiedy będziemy w Starym Mieście…

— Nie wrócę już do Starego Miasta. Wiem o tym. — Starzec zacisnął dłoń na ramieniu Sama. — Niedługo spotkam się z braćmi. Niektórych połączyły ze mną śluby, innych krew, ale wszyscy byli moimi braćmi. I z ojcem… on nigdy nie myślał, że tron przypadnie jemu, ale tak właśnie się stało. Zawsze powtarzał, że to dla niego kara za cios, którym zabił brata. Modlę się, by znalazł po śmierci pokój, którego nie zaznał za życia. Septonowie śpiewają o słodkim odpoczywaniu, mówią, że odłożymy swe brzemiona i powędrujemy do dalekiego, słodkiego kraju, gdzie będziemy mogli śmiać się, kochać i ucztować aż po kres dni… ale co, jeśli za murem zwanym śmiercią nie ma krainy światła i miodu, a tylko zimno, ciemność i ból?

On się boi — uświadomił sobie Sam.

— Nie umrzesz. Jesteś chory, to wszystko. To przejdzie.

— Nie tym razem, Sam. Śniło mi się… ciemną nocą człowiek zadaje sobie wszystkie pytania, których nie odważy się postawić za dnia. Mnie, po wszystkich tych latach, zostało tylko jedno pytanie. Dlaczego bogowie odebrali mi oczy i wzrok, ale skazali mnie na długie lata wegetacji w zimnie i zapomnieniu? Do czego był im potrzebny taki znużony starzec jak ja? — Palce Aemona drżały niczym gałązki pokryte plamistą skórą. — Ja pamiętam, Sam. Wciąż pamiętam.

Gadał od rzeczy.

— Co pamiętasz?

— Smoki — wyszeptał Aemon. — Chwałę i nieszczęście naszego rodu.

— Ostatni smok dokonał żywota, zanim się urodziłeś — sprzeciwił się Sam. — Jak możesz je pamiętać?

— Widzę je w snach, Sam. Widzę czerwoną gwiazdę krwawiącą na niebie. Nadal pamiętam czerwień. Widzę ich cienie na śniegu, słyszę łopot skórzastych skrzydeł, czuję ich gorący oddech. Moi bracia również śnili o smokach i te sny zabiły ich wszystkich. Sam, kołyszemy się na krawędzi na wpół zapomnianych proroctw, cudów i okropności, jakich nikt z żyjących nie zdoła pojąć. Albo…

— Albo? — powtórzył Sam.

— Albo nie. — Aemon zachichotał cicho. — Albo jestem tylko konającym na gorączkę starcem. — Zamknął ze znużeniem białe oczy, ale zaraz otworzył je znowu. — Niedobrze się stało, że opuściłem Mur. Lord Snow nie mógł o tym wiedzieć, lecz ja powinienem był zrozumieć. Ogień pochłania, ale zimno zachowuje. Mur… już jest za późno, żeby tam wrócić. Pod moimi drzwiami czeka Nieznajomy i nie zdołam go powstrzymać. Zarządco, wiernie mi służyłeś. Zrób dla mnie jeszcze to jedno, wykaż się odwagą. Idź do statków, Sam. Dowiedz się wszystkiego, czego zdołasz, o tych smokach.

Sam wysunął ramię z uścisku staruszka.

— Zrobię to. Jeśli tego pragniesz. Ja tylko…

Nie wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć. Nie mogę mu odmówić. Znajdzie też Dareona, gdzieś w Porcie Łachmaniarza. Najpierw znajdę Dareona, potem razem pójdziemy do statków. A kiedy wrócimy, przyniesiemy jedzenie, wino i drewno. Rozpalimy ogień i zjemy dobrą, ciepłą kolację. Wstał.

— Dobrze, lepiej już pójdę. Jeśli mam iść. Goździk tu zostanie. Goździk, zamknij za mną drzwi.

Pod drzwiami czeka Nieznajomy.

Dziewczyna skinęła głową, tuląc dziecko do piersi. Oczy miała pełne łez. Zaraz się rozpłacze — uświadomił sobie Sam. Tego już nie mógł znieść. Jego pas do miecza wisiał na kołku, obok starego, popękanego rogu, który dał mu Jon. Zdjął pas i zapiął go, a potem narzucił na ramiona czarny, wełniany płaszcz, wyszedł z izby i zszedł na dół po drewnianych schodach, które skrzypiały pod jego ciężarem. W gospodzie były dwie pary drzwi. Jedne wychodziły na ulicę, a drugie na kanał. Sam opuścił budynek przez te pierwsze, by uniknąć przechodzenia przez główną salę, gdzie oberżysta z pewnością obrzuciłby go kwaśnym spojrzeniem, jakie rezerwował dla gości zbyt długo okupujących miejsce w gospodzie.

Było chłodno, ale mgła nie była tak gęsta, jak się to niekiedy zdarzało. Sam cieszył się przynajmniej z tego. Czasami opary unoszące się nad ziemią były tak gęste, że nie widział własnych stóp. Pewnego razu zabrakło tylko jednego kroku, by wpadł do kanału.

W dzieciństwie Sam czytał księgę o historii Braavos i marzył, że pewnego dnia odwiedzi to miasto. Pragnął zobaczyć, jak Tytan wznosi się ponad morskie fale, srogi i straszliwy, popłynąć wężową łodzią po kanałach, obok tych wszystkich pałaców i świątyń, zobaczyć, jak zbiry tańczą swój wodny taniec, a ich miecze lśnią w blasku gwiazd. Ale teraz, gdy już się tu znalazł, chciał jedynie jak najszybciej odpłynąć do Starego Miasta.

Ruszył brukowanym zaułkiem w stronę Portu Łachmaniarza. Postawił kaptur, a płaszcz powiewał za nim. Pas ciągle mu się obsuwał, grożąc upadkiem na ziemię, musiał go więc co chwila podciągać. Trzymał się węższych, mroczniejszych uliczek, gdzie było mniejsze ryzyko, że kogoś spotka. Mimo to każdy przechodzący kot słyszał walenie jego serca… a w Braavos było mnóstwo kotów. Muszę znaleźć Dareona — pomyślał. On jest człowiekiem z Nocnej Straży, moim zaprzysiężonym bratem. Razem zastanowimy się, co robić. Maestera Aemona opuściły siły, Goździk zaś czułaby się tu zagubiona, nawet gdyby nie zawładnęła nią żałoba, ale Dareon… Nie powinienem myśleć o nim źle. Może coś mu się stało, może dlatego nie wrócił. Może leży martwy w jakimś zaułku w kałuży własnej krwi albo pływa twarzą w dół w którymś z kanałów. Nocą po mieście grasowały zbiry w dwubarwnych strojach, zawsze chętne dowieść, jak biegle władają swoimi cienkimi mieczykami. Niektórzy z nich byli gotowi walczyć z byle powodu, a nawet w ogóle bez powodu, a Dareon zawsze był pyskaty i wybuchowy, zwłaszcza kiedy pił. Jeśli ktoś potrafi śpiewać o bitwach, to jeszcze nie znaczy, że umie walczyć.

Najlepsze piwiarnie, gospody i burdele znajdowały się w pobliżu Fioletowego Portu albo Księżycowej Sadzawki, ale Dareon wolał okolice Portu Łachmaniarza, gdzie więcej było gości mówiących w języku powszechnym. Sam rozpoczął poszukiwania od gospód „Pod Zielonym Węgorzem", „Pod Czarnym Flisakiem" i „U Morogga", gdzie Dareon wcześniej występował. Nie znalazł go w żadnym z tych lokali. Pod „Domem Mgły" cumowało kilka wężowych łodzi czekających na klientów i Sam próbował wypytać przewoźników, czy nie widzieli ubranego na czarno minstrela, ale żaden z nich nie rozumiał jego starovalyriańskiego. Nie rozumieją albo udają, że nie rozumieją. Potem zajrzał do obskurnego winnego szynku pod drugim przęsłem Mostu Nabba, tak małego, że ledwie mieściło się tam dziesięciu ludzi. Nie było wśród nich Dareona. Sprawdził w gospodzie „Pod Wyrzutkiem", w „Domu Siedmiu Lamp" oraz w burdelu zwanym „Kociarnią", gdzie obrzucono go dziwnymi spojrzeniami, ale nie otrzymał pomocy.

Wychodząc, omal nie wpadł pod czerwoną latarnią „Kociarni" na dwóch młodych mężczyzn. Jeden z nich miał ciemne włosy, a drugi jasne. Ciemnowłosy powiedział coś po braavosku.

— Przepraszam — powiedział Sam. — Nie rozumiem.

Odsunął się od nich przestraszony. W Siedmiu Królestwach szlachetnie urodzeni odziewali się w aksamity, jedwabie i brokaty w stu różnych kolorach, podczas gdy chłopi i prostaczkowie nosili niewyprawioną wełnę albo brązowy samodział. W Braavos było inaczej. Zbiry pyszniły się jak pawie, nie zdejmując dłoni z rękojeści mieczy, a potężni ubierali się w stroje ciemnoszare i fioletowe, granatowe tak ciemne, że niemal czarne, i czarne jak bezksiężycowa noc.

— Mój przyjaciel Terro mówi, że niedobrze mu się robi na widok takiego grubasa jak ty — oznajmił jasnowłosy zbir. Jego kurtka była z jednej strony uszyta z zielonego aksamitu, a z drugiej ze srebrnogłowiu. — Mówi też, że od grzechotu twojego miecza boli go głowa.

Mówił w języku powszechnym. Drugi, ciemnowłosy mężczyzna, odziany w burgundowy brokat i żółty płaszcz, najwyraźniej zwany Terrem, dodał coś po braavosku. Jego jasnowłosy towarzysz ryknął śmiechem.

— Mój przyjaciel Terro mówi, że nosisz strój, który nie przystoi twojej pozycji. Czy jesteś jakimś wielkim lordem, że ubierasz się na czarno?

Sam chciał uciekać, ale zapewne tylko potknąłby się o własny pas. Nie dotykaj miecza — powiedział sobie. Gdyby musnął rękojeść choć jednym palcem, któryś ze zbirów mógłby to uznać za wyzwanie. Próbował wymyślić jakieś słowa, które mogłyby ich udobruchać.

— Nie jestem… — zdołał tylko wykrztusić.

— On nie jest żadnym lordem — odezwał się dziecięcy głos. — Jest z Nocnej Straży, ty durniu. Z Westeros. — W świetle pojawiła się dziewczynka pchająca pełną wodorostów taczkę. Była chuda, niechlujna, miała wielkie buty i wystrzępione, niemyte włosy. — W „Szczęśliwym Porcie" jest drugi, śpiewa pieśni Marynarskiej Żonie — poinformowała zbirów. Spojrzała na Sama. — Jeśli cię zapytają, kto jest najpiękniejszą kobietą na świecie, powiedz im, że Słowik, bo inaczej cię wyzwą. Chcesz kupić parę tych małży? Ostrygi już sprzedałam.

— Nie mam pieniędzy — odpowiedział Sam.

— Nie ma pieniędzy — zadrwił jasnowłosy zbir. Jego ciemnowłosy towarzysz uśmiechnął się i powiedział coś po braavosku.

— Mojemu przyjacielowi Terrowi jest zimno. Bądź tak dobry, mój gruby przyjacielu, i oddaj mu swój płaszcz.

— Tego też nie rób — ostrzegła go dziewczynka z taczką. — Bo potem zażądają od ciebie butów i za chwilę będziesz nagi.

— Małe koty, które za głośno miauczą, często toną w kanałach — ostrzegł jasnowłosy zbir.

— Nie, jeśli mają pazurki.

W lewej dłoni dziewczynki nagle pojawił się długi nóż, równie smukły jak ona. Mężczyzna zwany Terrem powiedział coś do przyjaciela i obaj się oddalili, chichocząc do siebie.

— Dziękuję — powiedział Sam, gdy już sobie poszli.

Nóż zniknął.

— Jeśli nocą nosisz miecz, to znaczy, że można cię wyzwać. Czy chciałeś z nimi walczyć?

— Nie!

To słowo zabrzmiało tak piskliwie, że Sam aż się skrzywił.

— Naprawdę jesteś z Nocnej Straży? Nigdy jeszcze nie widziałam takiego czarnego brata. — Dziewczynka wskazała na taczkę. — Możesz sobie wziąć ostatnie małże, jeśli chcesz. Jest ciemno i nikt już ich nie kupi. Płyniecie na Mur?

— Do Starego Miasta. — Sam wziął pieczonego małża i pożarł go w jednej chwili. — Czekamy na statek.

Małż był smaczny, więc Sam zjadł następnego.

— Zbiry nigdy nie zaczepiają nikogo, kto nie ma miecza. Nawet takie głupie, wielbłądzie pizdy jak Terro i Orbelo.

— Kim jesteś?

— Nikim. — Dziewczynka śmierdziała rybą. — Kiedyś kimś byłam, ale już nie jestem. Możesz mi mówić Cat, jeśli chcesz. A jak ty się nazywasz?

— Samwell z rodu Tarlych. Dobrze mówisz w języku powszechnym.

— Mój ojciec był wiosłomistrzem na „Nymerii". Zbir zabił go za to, że powiedział, że moja matka była piękniejsza niż Słowik. Nie jeden z tych wielbłądzich pizd, które widziałeś, ale prawdziwy zbir. Pewnego dnia poderżnę mu gardło. Kapitan powiedział, że na „Nymerii" nie potrzeba małych dziewczynek, i wysadził mnie na brzeg. Brusco mnie przyjął i dał mi taczkę. — Dziewczynka popatrzyła na niego. — Na jakim statku zamierzacie popłynąć?

— Kupiliśmy miejsce na „Lady Ushanorze".

Dziewczynka przymrużyła podejrzliwie oczy.

— Ona już odpłynęła. Nie wiedziałeś o tym? Przed wieloma dniami.

Wiem — mógłby powiedzieć Sam. Stali z Dareonem na nabrzeżu, patrząc, jak wiosła się unoszą, a galera zmierza ku Tytanowi i otwartemu morzu.

— No cóż — powiedział minstrel. — To po sprawie.

Gdyby Sam był odważniejszy, mógłby go wówczas wepchnąć do wody. Kiedy chodziło o namówienie dziewcząt do zdjęcia ubrania, Dareon miał język słodki jak miód, ale w kapitańskiej kajucie mówił tylko Sam, daremnie starając się przekonać Braavosa, żeby na nich zaczekał.

— Czekałem na tego starca całe trzy dni — odparł kapitan. — Ładownie mam pełne, a moi ludzie wyruchali już żony na pożegnanie. „Lady" opuści port z odpływem, z wami albo bez was.

— Proszę — błagał Sam. — Tylko kilka dni. Żeby maester Aemon mógł odzyskać siły.

— On już nie ma sił. — Nocą kapitan odwiedził gospodę, by na własne oczy zobaczyć maestera Aemona. — Jest stary i chory. Nie chcę, żeby umarł na „Lady Ushanorze". Zostańcie z nim albo zostawcie go, wszystko mi jedno. Ja odpływam. — Na domiar złego kapitan nie chciał zwrócić pieniędzy, które zapłacili za bezpieczny transport do Starego Miasta. — Kupiliście moją najlepszą kajutę i ona na was czeka. Jeśli nie chcecie jej zająć, to już nie moja wina. Czemu ja miałbym na tym stracić?

Mogliśmy już być w Duskendale — pomyślał z żalem Sam. Albo nawet w Pentos, gdyby wiatry okazały się dla nas łaskawe.

Dla dziewczynki z taczką nic z tego nie miało jednak znaczenia.

— Mówiłaś, że widziałaś minstrela…

— W „Szczęśliwym Porcie". Miał poślubić Marynarską Żonę.

— Poślubić?

Wzruszyła ramionami.

— Ona sypia tylko z mężczyznami, którzy się z nią ożenią.

— Gdzie jest ten „Szczęśliwy Port"?

— Naprzeciwko „Statku Komediantów". Mogę ci pokazać drogę.

— Znam ją. — Sam widział „Statek Komediantów". Dareon nie może się ożenić! Powiedział słowa! — Muszę iść.

Zerwał się do biegu. Droga była daleka, a bruk śliski. Po krótkiej chwili Sam sapał już ze zmęczenia. Długi, czarny płaszcz łopotał za nim hałaśliwie. Biegnąc, musiał trzymać dłoń na rękojeści miecza. Mijał tylko niewielu ludzi, którzy obrzucali go zaciekawionymi spojrzeniami. W pewnej chwili spłoszony kot syknął nań ze złością. Gdy Sam dotarł do „Statku", chwiał się na nogach ze zmęczenia. „Szczęśliwy Port" był po drugiej stronie zaułka.

Gdy tylko wszedł do środka, zdyszany i zaczerwieniony, jakaś jednooka kobieta zarzuciła mu ręce na szyję.

— Nie rób tego — powiedział jej Sam. — Nie po to tu przyszedłem. — Powiedziała coś po braavosku. — Nie mówię w tym języku — odparł Sam po starovalyriańsku. Paliły się tu świece, a na kominku buzował ogień. Ktoś rzępolił na skrzypkach. Sam zobaczył dwie trzymające się za ręce dziewczyny, pląsające wokół czerwonego kapłana. Jednooka kobieta przycisnęła piersi do jego klatki piersiowej. — Nie rób tego! Nie po to tu przyszedłem!

— Sam! — zabrzmiał znajomy głos Dareona. — Yna, zostaw go, to Sam Zabójca. Mój zaprzysiężony brat!

Jednooka kobieta odsunęła się od Sama, choć nadal dotykała jedną ręką jego ramienia.

— Może mnie zabić, jeśli chce! — zawołała jedna z tancerek.

— Myślisz, że pozwoli mi dotknąć swojego miecza? — zapytała druga.

Za dziewczętami widać było namalowaną na ścianie fioletową galeasę. Jej załoga składała się z kobiet ubranych wyłącznie w sięgające ud buty. W kącie spał tyroshijski marynarz, chrapiący w wielką, szkarłatną brodę. W innym miejscu starsza kobieta o olbrzymich piersiach grała w płytki z potężnie zbudowanym Letniakiem odzianym w czarne i czerwone pióra. Pośrodku tego wszystkiego siedział Dareon. Twarz wtulił w szyję kobiety, która przysiadła mu na kolanach. Miała na sobie jego czarny płaszcz.

— Zabójco — zawołał pijackim głosem minstrel — chodź, poznaj moją panią żonę. — Miał włosy koloru piasku i miodu, a jego uśmiech był ciepły. — Śpiewałem jej pieśni miłosne. Kobiety topnieją jak masło, kiedy usłyszą mój głos. Jak mógłbym się oprzeć tej twarzy? — Pocałował ją w nos. — Żono, pocałuj Zabójcę, to mój brat.

Kiedy dziewczyna wstała, Sam zauważył, że pod płaszczem jest naga.

— Tylko nie próbuj teraz obmacywać mojej żony, Zabójco — ciągnął ze śmiechem Dareon. — Ale jeżeli masz ochotę na jedną z jej sióstr, proszę bardzo. Powinno mi wystarczyć na to pieniędzy.

Mogłeś za nie kupić dla nas coś do jedzenia — pomyślał Sam. Mogłeś kupić drewno, żeby maester Aemon nie musiał marznąć.

— Co ty zrobiłeś? Nie możesz się ożenić. Powiedziałeś słowa, tak samo jak ja. Mogą ci za to ściąć głowę.

— To ślub tylko na jedną noc, Zabójco. Nawet w Westeros nikogo za to nie zetną. Czy nigdy nie chodziłeś do Mole's Town szukać zakopanych skarbów?

— Nie. — Sam poczerwieniał. — Nigdy bym…

— A co z tą twoją dziką dziewką? Na pewno wyruchałeś ją kilka razy. Wszystkie te noce w lesie, kiedy siedzieliście razem pod twoim płaszczem, nie mów mi, że nigdy jej go nie wsadziłeś. — Wskazał na krzesło. — Siadaj, Zabójco. Wypij trochę wina. Weź sobie kurwę. Zrób jedno i drugie.

Sam nie chciał wina.

— Obiecałeś, że wrócisz przed zmierzchem. Miałeś nam przynieść wino i coś do jedzenia.

— Czy tak właśnie zabiłeś Innego? Zanudziłeś go na śmierć swoimi wyrzutami? — Dareon roześmiał się głośno. — To ona jest moją żoną, nie ty. Jeśli nie chcesz wypić za moje małżeństwo, idź stąd.

— Chodź ze mną — prosił Sam. — Maester Aemon się obudził. Chce się czegoś dowiedzieć o tych smokach. Mówi o krwawiących gwiazdach, białych cieniach, snach i… jeśli dowiemy się czegoś o tych smokach, to może go uspokoić. Pomóż mi.

— Jutro. Nie w noc poślubną.

Dareon wstał, wziął żonę za rękę i ruszył ku schodom, ciągnąc ją za sobą.

Sam przeciął mu drogę.

— Obiecałeś, Dareon. Powiedziałeś słowa. Jesteś moim bratem.

— Tylko w Westeros. Wydaje ci się, że jesteśmy w Westeros?

— Maester Aemon…

— …umiera. Tak powiedział pasiasty uzdrowiciel, na którego zmarnowałeś całe nasze srebro. — Dareon zacisnął zęby w twardym grymasie. — Weź sobie dziewczynę albo zmiataj, Sam. Psujesz mi wesele.

— Pójdę — zgodził się Sam. — Ale ty pójdziesz ze mną.

— Nie. Skończyłem już z tobą. Skończyłem z czernią. — Dareon zerwał płaszcz ze swej nagiej żony i cisnął go Samowi prosto w twarz. — Masz. Przykryj starego tym łachem, może będzie mu trochę cieplej. Mnie już nie jest potrzebny. Niedługo będę się ubierał w aksamit. Za rok będę nosił futra i jadł…

I wtedy Sam go uderzył.

Nie zastanawiał się nad tym. Uniósł rękę, zacisnął pięść i zdzielił minstrela w usta. Dareon zaklął, a jego naga żona krzyknęła przeraźliwie. Sam rzucił się na przeciwnika i obalił go na plecy na niski stół. Byli mniej więcej tego samego wzrostu, ale Sam ważył dwa razy więcej, a gniew pozwolił mu zapomnieć o strachu. Walnął minstrela w twarz, potem w brzuch, a później zaczął go okładać po ramionach obiema rękami. Gdy Dareon złapał go za nadgarstki, Sam uderzył go bykiem i rozbił mu wargę. Kiedy minstrel go puścił, grubas walnął go w nos. Gdzieś słychać było śmiech mężczyzny i przekleństwa kobiety. Samowi wydawało się, że bijatyka zwolniła tempo, jakby byli dwiema czarnymi muchami walczącymi w bursztynie. Potem ktoś ściągnął go z minstrela. Sam uderzył również intruza i coś twardego walnęło go w głowę.

Kiedy się ocknął, był już na dworze, leciał na łeb na szyję przez mgłę. Przez pół uderzenia serca widział na dole czarną wodę. Potem wpadł z pluskiem do kanału.

Poszedł na dno jak kamień, jak ciężki głaz, jak góra. Woda wdarła mu się do oczu i nosa, ciemna, zimna i słona. Kiedy spróbował zawołać o pomoc, połknął kolejny haust. Przetoczył się na plecy, kopiąc i dysząc. Z nosa trysnęły mu pęcherzyki. Płyń — powtarzał sobie. Płyń. Gdy otworzył oczy, słona woda zaszczypała w nie boleśnie, oślepiając go. Wystawił na chwilę głowę nad powierzchnię i zaczerpnął haust powietrza. Machał rozpaczliwie jedną ręką, drugą obmacując ścianę kanału. Kamienie były jednak śliskie i pokryte szlamem. Nie mógł znaleźć uchwytu i znowu poszedł pod wodę.

Ubranie nasiąknęło wodą. Poczuł na skórze dotknięcie chłodu. Pas zsunął mu się z bioder, oplątując się wokół kostek. Utonę — pomyślał, porażony ślepą paniką. Miotał się jak szaleniec, próbując wrócić na powierzchnię, ale uderzył tylko twarzą w dno kanału. Mam głowę skierowaną w dół — uświadomił sobie. Tonę. Coś poruszyło się pod jego szamoczącą się rozpaczliwie ręką. Węgorz albo jakaś inna ryba, ocierająca mu się o palce. Nie mogę utonąć, beze mnie maester Aemon umrze, a Goździk nie będzie miała nikogo. Muszę płynąć, muszę…

Rozległ się głośny plusk. Coś owinęło się wokół niego, złapało go za ramiona i za pierś. Węgorz — brzmiała pierwsza myśl Sama. Capnął mnie węgorz. Wciągnie mnie pod wodę. Otworzył usta, żeby krzyknąć, i przełknął kolejny łyk wody. Utopiłem się — brzmiała jego ostatnia myśl. Och bogowie, bądźcie łaskawi, utopiłem się.

Kiedy otworzył oczy, leżał na plecach, a potężnie zbudowany, czarny Letniak ugniatał mu brzuch pięściami wielkimi jak szynki. Przestań, to boli — chciał zawołać Sam, lecz zamiast słów z ust popłynęła mu woda. Cały był mokry i drżał z zimna. Na bruku wokół niego utworzyła się kałuża. Letniak ponownie nacisnął jego brzuch i z nosa Sama znowu trysnęła woda.

— Przestań — wydyszał grubas. — Nie utopiłem się. Nie utopiłem się.

— To prawda. — Jego zbawca pochylił się nad nim. Był wielki, czarny i ociekał wodą. — Jesteś winien Xhondowi wiele piór. Woda zniszczyła piękny płaszcz Xhonda.

Sam zauważył, że Letniak mówi prawdę. Płaszcz z piór przylepiał się do potężnych ramion czarnoskórego mężczyzny. Był mokry i brudny.

— Nie chciałem…

— Pływać? Xhondo to widział. Za dużo pluskania. Grubasy powinny się unosić na wodzie. — Złapał Sama za wams wielką czarną dłonią i postawił go na nogi. — Xhondo jest matem na „Cynamonowym Wietrze". Wiele języków zna, trochę. Xhondo śmieje się w duchu, kiedy widzi, jak dajesz w nos temu minstrelowi. I Xhondo słyszy. — Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając białe zęby. — Xhondo zna te smoki.