Pismo. Magazyn Opinii 09/2023 - Joanna Gutral, Zuzanna Kowalczyk, Douglas Stuart - ebook
12,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

We wrześniowym numerze „Pisma” sprawdzamy, jak nie dać się oszukać – ani internetowym psychoinfluencerom, coachom i mentorkom, ani piramidom finansowym. Przypominamy, że na złożone problemy nie ma łatwych odpowiedzi, a ci, którzy próbują zmonetyzować nasze potrzeby, lęki czy wyzwania, powinni ponosić większą odpowiedzialność za to, co robią.

W najnowszym wydaniu polecamy szczególnie:

  • esej Psychoedukacja: komu ufać, a przed kim uciekać autorstwa Joanny Gutral i Zuzanny Kowalczyk,
  • tekst Trudna pogoń za łatwym zyskiem, w którym Piotr Wójcik opisuje oszustwa finansowe i jak być mądrym przed szkodą,
  • reportaż Mamo, śpisz? – Paulina Maślona razem ze swoimi bohaterami uczy się na nowo spać,
  • esej Tysiąc małych Saddamów, w którym Mariusz Janik pyta o Irak dwadzieścia lat po amerykańskiej inwazji.

Pismo. Magazyn Opinii. 09/2023

Karolina Lewestam – Drugi wspaniały świat – Rozmowy z K.

Agnieszka Wolny-Hamkało – dom

Jakob Ganslmeier – Trigger

Daniela Dröscher – Kłamstwa o mojej matce

Henryk – Żarty rysunkowe

Joanna Gutral, Zuzanna Kowalczyk – Pułapki psychowashingu

Adrian Sinkowski – Tykocin

Paulina Maślona – Mamo, śpisz?

Max Dauthendey – Bez tytułu

Michał Adamski – Pies o dwóch ogonach

Mariusz Janik – Tysiąc małych Saddamów

Piotr Wójcik – Trudna pogoń za łatwym zyskiem

Zofia Płoska-Czartoryska – W Ramach Pisma: Patryk Różycki. Plująca rodzina pod Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie

Natalia Staszczak-Prüfer – Nie tylko Goethe i Mann. Dlaczego nie czytamy niemieckiej literatury?

Mateusz Roesler – Apteczka. Co w niej trzyma Douglas Stuart?

Maggie Shipstead – W wiosce olimpijskiej

Zuzanna Kowalczyk – À propos psychoedukacji

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 247

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


ROZ­MOWY Z K. // FE­LIE­TON

Drugi wspa­niały świat

tekstKA­RO­LINA LE­WE­STAM

Droga K.

Dwa i pół ty­siąca lat temu Pla­ton zwią­zał nas w ja­skini, nie po­zwa­la­jąc nam wyjść do świa­tła. Setki lat póź­niej je­dy­nym źró­dłem po­zna­nia prawdy była ilu­mi­na­cja, niby nie­moż­liwa, ale po­dobno paru się udało. W XXI wieku an­tyczni bro­da­cze czy po­staci z dys­kami nad gło­wami cie­szą się już mniej­szą po­pu­lar­no­ścią, za to mamy in­te­li­gentne te­le­fony as­sem­bled in Asia. A w nich kursy do me­dy­ta­cji, w któ­rych miły pan (cza­sem miła pani) każe sia­dać nad rzeką i pa­trzeć na rybki.

Na­to­miast moje py­ta­nie brzmi: dla­czego by po pro­stu nie wyjść z tej ja­skini i nie zro­bić so­bie ilu­mi­na­cji? (...) Czemu by na przy­kład nie wsko­czyć do tej rzeki, naj­pierw cie­szyć się ryb­kami, a po­tem po­pły­nąć z nur­tem?

J.

Drogi J. 

Czy­tam Twój list kil­ka­na­ście razy, żeby do­brze zro­zu­mieć. I Twoje py­ta­nie poj­muję tak (po­praw, je­śli się mylę): czemu, do cięż­kiej cho­lery, czło­wiek nie może do­znać oświe­ce­nia? Dla­czego sie­dzi, scrol­lu­jąc me­dia spo­łecz­no­ściowe, ga­da­jąc o pier­do­łach, ku­pu­jąc we­sołe ga­dżety bez wi­docz­nych przy­ci­sków; czemu grabi li­ście w ogródku i żre czipsy pod­czas oglą­da­nia pro­gramu Rol­nik szuka żony? A mógłby prze­cież za­miast tego do­znać ilu­mi­na­cji! Prawdę po­znać! Zro­zu­mieć, co tu się na­prawdę dzieje! WIE­DZIEĆ! PŁY­WAĆ Z RYB­KAMI I CZUĆ ICH SREBRNE, ŁU­SKO­WATE CIAŁA, KTÓRE OCIE­RAJĄ MU SIĘ O NOGI!

Gdyby to był wy­kład z fi­lo­zo­fii, a Ty, J., był­byś moim stu­den­tem, to opo­wie­dzia­ła­bym ci o róż­nych waż­nych pa­nach i pa­niach, któ­rzy mó­wili o tym, jak sku­tecz­nie wy­do­stać się z ja­skini Pla­tona (dla nie­zo­rien­to­wa­nych: Pla­ton przed­sta­wił taką me­ta­forę, że lu­dzi­ska całe ży­cie sie­dzą przy­kuci w głę­bo­kiej ja­skini, pa­trząc na cie­nie cieni na jej ścia­nach; praw­dziwe rze­czy, któ­rych tylko re­fleksy wi­dzimy i uzna­jemy za prawdę, są da­leko na ze­wnątrz i aby je po­znać, mu­simy się wy­do­stać z ja­skini – naj­le­piej za po­mocą fi­lo­zo­fii). Ale to nie jest wy­kład, tylko roz­mowa, a w tejże można mó­wić to, co się my­śli na­prawdę. No to mó­wię. Jak ko­le­żanka ko­le­dze. Uwaga, za­czy­nam. Otóż: czło­wiek nie może do­znać oświe­ce­nia, gdyż al­bo­wiem OŚWIE­CE­NIA NIE MA. I tyle. Tak. Po­wie­dzia­łam to. Po­szło w świat!

– Jak to, nie ma oświe­ce­nia? – za­py­tasz. – Prze­cież Pla­ton za­mknął nas w ja­skini, wy­star­czy wyjść! I w tym wła­śnie sęk, drogi J.; Pla­ton wcale nas ni­g­dzie nie za­mknął, nie ze­brał ho­mo­sa­pien­sów do kupy i nie za­go­nił ich pod zie­mię. Zro­bił za to coś o wiele gor­szego. Obu­dził się pew­nego dnia w ja­skini, ro­zej­rzał się i nie spodo­bało mu się to, co zo­ba­czył. Wy­my­ślił więc so­bie, sku­bany, że jest coś poza ja­ski­nią. Świat idei, świat praw­dziw­szy, pięk­niej­szy. Świat sam w so­bie, świat NA­PRAWDĘ, a nie tak słaby, jaki znamy. I prze­ko­nał wielu z nas, że tkwimy w pół­ży­ciu, a to ma war­tość tylko o tyle, o ile spę­dza się je, pró­bu­jąc się do­stać do me­ga­ży­cia.

Za nim po­szli inni. Chrze­ści­ja­nie na przy­kład – ci mó­wią, że aby na­sze pół­ży­cie miało sens, trzeba się do­stać do o wiele faj­niej­szego świata, Kró­le­stwa Nie­bie­skiego. Inni re­ko­men­do­wali Nir­wanę; jesz­cze inni (taki Kant na przy­kład) mó­wili, że nie­stety nie mamy szans do­tknąć Prawdy, bo na­sze umy­sły nie po­tra­fią się do niej wła­ści­wie do­stroić. Nie­któ­rzy mó­wią: „Chcesz wi­dzieć ryby? Za­ży­waj grzyby”. Więk­szość ludz­ko­ści jest od za­wsze opę­tana po­my­słem, że tu­taj, na Ziemi, wi­dzimy tylko cie­nie, a Prawda, która nas wy­zwoli, jest gdzie in­dziej, The Truth is Out There, leży do­kład­nie po­środku, tuż koło miej­sca, gdzie po­grze­bany jest znany nam wszyst­kim mi­tyczny pies. Na­wet pa­no­wie od Piz­za­gate (to ci, któ­rzy twier­dzą, że Hil­lary Clin­ton stoi na czele pe­do­fil­skiej szajki) też my­ślą w po­dobny spo­sób – me­dia kła­mią, lu­dzie kła­mią, wy­zwól się ludu Ziemi i zo­bacz, co tu się na­prawdę od­ja­nie­pawla!

I po co nam to? Ano po­maga. Po­maga po­ra­dzić so­bie z fak­tem, że ten świat jest, jaki jest, głów­nie bez­na­dziejny; że wszy­scy umrzemy, nowy aj­fon śred­nio cie­szy, dzieci cho­rują i wszystko ja­koś tak nie ma sensu. Ale je­śli Prawda jest gdzie in­dziej, to to wszystko nie jest prawdą i sprawa po­nie­kąd za­ła­twiona. Nikt nas nie zro­bił w ko­nia ko­smicz­nie, wpusz­cza­jąc nas w kiep­ski świat, tylko lo­kal­nie, kła­dąc nam na oczy łu­ski.

Po­maga, ale też prze­szka­dza. I to bar­dzo. Bo kto tę­skni za oświe­ce­niem, za dru­gim, lep­szym świa­tem, ni­gdy się nie roz­go­ści w tym. Na­sze niebo bywa chmurne, hor­ten­sje tu cza­sem więdną, lu­dzie mie­wają raka, ist­nieje rów­nież Pu­tin. Ale wal­czyć z ra­kiem czy Pu­ti­nem można tylko wtedy, kiedy ro­zu­mie się, że to nie są cie­nie, ale prawda, naj­praw­dziw­sza prawda. Jest tylko ja­ski­nia. Za nią nie ma nic. Ta prawda nas smuci, ale – jak każda prawda – może nas wy­zwo­lić.

Te­le­fon jed­na­ko­woż za­wsze warto odło­żyć, se­rial wy­łą­czyć i po­pa­trzeć na praw­dzi­wych lu­dzi, nie? Oświe­ce­nie w skali mi­kro – to po­le­cam, za tym stoję, temu się po­świę­cam.

ry­su­nek SO­NIA DU­BAS

KA­RO­LINA LE­WE­STAM (ur. 1979), dzien­ni­karka i re­dak­torka. Obro­niła dok­to­rat z fi­lo­zo­fii na Uni­wer­sy­te­cie Bo­stoń­skim. Wie­lo­krot­nie no­mi­no­wana do na­grody Grand Press. Człon­kini re­dak­cji „Pi­sma”.

Cza­sem o trud­nych rze­czach do­brze jest na­pi­sać do ko­goś, kto jest da­leko. Na­pisz do mnie.roz­mo­wyzk@ma­ga­zyn­pi­smo.pl

Wię­cej nama­ga­zyn­pi­smo.pl/roz­mowy-z-k

PO­EZJA

dom

AGNIESZKA WOLNY-HAM­KAŁO

Niedź­wie­dzie przy­cho­dziły pod na­sze okna i opie­rały o nie kwa­dra­towe szczęki.

Dom był kru­chy, mło­dziutki, wy­star­czyło krzyk­nąć, żeby ściany roz­pa­dły się, od­sło­niły serce mro­wi­ska nie­od­porne na niedź­wie­dzie spoj­rze­nia i  świa­tło.

Niebo było skórą na­cią­gniętą na dom i  te­raz wy­pa­dły z niej shu­ri­ken, me­ta­lowe gwiazdy ninja i po­wbi­jały się w na­sze plecy i ręce.

Mati liże jak dziew­czyna! – sy­czały  księ­życe. Niedź­wie­dzie za­częły prze­żu­wać. Praw­nicy wrę­czyli nam ulotki

AGNIESZKA WOLNY-HAM­KAŁO (ur. 1979), po­etka, pro­za­iczka i dra­ma­to­pi­sarka. Opu­bli­ko­wała cztery po­wie­ści, dzie­sięć ksią­żek po­etyc­kich oraz cztery książki dla dzieci. Jest au­torką sztuk te­atral­nych. Ku­ra­torka li­te­racka Mię­dzy­na­ro­do­wego Fe­sti­walu Opo­wia­da­nia. Mieszka we Wro­cła­wiu.

Po­ezja w „Pi­śmie” po­wstaje przy wspar­ciu Sta­ro­miej­skiego Domu Kul­tury w War­sza­wie.

W KA­DRZE

zdję­cieJA­KOB GAN­SL­ME­IER | Trig­ger | 2015

Se­ria zdjęć przed­sta­wia żoł­nie­rzy nie­miec­kiej Bun­de­swehry, któ­rzy po od­by­ciu za­gra­nicz­nej służby w Afga­ni­sta­nie cier­pią na ze­spół stresu po­ura­zo­wego (PTSD).

Au­tor to­wa­rzy­szył im w co­dzien­nym ży­ciu. Ob­ser­wo­wał silną po­trzebę ci­szy i spo­koju, uni­ka­nie miejsc i wy­da­rzeń, na któ­rych można spo­tkać wielu lu­dzi.

Fo­to­gra­fie nie po­ka­zują przy­czyny traumy, nie wy­ja­śniają cho­roby ani nie są przy­kła­dem pro­cesu te­ra­peu­tycz­nego. To, co można zo­ba­czyć, to jak ob­ja­wia się ta cho­roba.

Pro­jekt EU­RO­PEAN IMA­GES re­ali­zo­wany przez n-ost, Ka­jet, Ra­mina Ma­zura i Pi­smo.

PROZA

Kłam­stwa o mo­jej matce

tekstDA­NIELA DRÖSCHERprze­ło­żyłaMAŁ­GO­RZATA GRA­LIŃ­SKAry­su­nekPIOTR KO­WAL­CZYK

Sie­dzia­łam na tyl­nym sie­dze­niu na­szego po­ma­rań­czo­wego gar­busa. Z przodu obok sie­dze­nia pa­sa­żera stała skó­rzana torba po­dróżna, z któ­rej ro­bi­li­śmy uży­tek je­dy­nie w cza­sie wa­ka­cyj­nych wy­jaz­dów. Ba­gaż­nik rów­nież pę­kał w szwach. Czu­łam, że coś tu nie gra.

Był wcze­sny ra­nek. O tej po­rze moja mama po­winna być w pracy, ja – w przed­szkolu. Tym­cza­sem je­cha­ły­śmy drogą fe­de­ralną w kie­runku Him­mel­städt, gdzie miesz­kali dziad­ko­wie.

– Czy bab­cia i dzia­dek wie­dzą, że przy­je­dziemy? – za­py­ta­łam. Mama ski­nęła głową, ale nic nie po­wie­działa.

Pró­bo­wa­łam zo­ba­czyć od­bi­cie jej twa­rzy w tyl­nym lu­sterku. Mama wpa­try­wała się w jezd­nię, usi­łu­jąc ukryć przede mną łzy.

Skąd ja to zna­łam. „Tylko nie przy dziecku” – mó­wił za­wsze oj­ciec. Nie chciał, że­bym była świad­kiem ich kłótni.

Kłó­cili się pra­wie co­dzien­nie, to zna­czy oj­ciec wy­wo­ły­wał sprzeczki, mama tylko się bro­niła. Naj­czę­ściej do awan­tury do­cho­dziło wie­czo­rem, kiedy oj­ciec wra­cał z biura i na­rze­kał, że jego żona jest „za gruba”. Dzi­siaj za­czął już przy śnia­da­niu.

Wi­dzia­łam, jak mama dziel­nie pró­buje utrzy­mać łzy drga­jące na kra­wę­dziach dol­nych po­wiek. Wy­ma­ca­łam moją lalkę Iwonę, która spo­czy­wała obok mnie na sie­dze­niu. Ona oraz czarny ko­cur Pep­per byli dla mnie ca­łym świa­tem. Wszyst­kie dzieci z przed­szkola we wsi miały ro­dzeń­stwo. Ja mia­łam Iwonę.

Po­sta­no­wi­łam roz­we­se­lić mamę, dla­tego jedną po dru­giej za­czę­łam nu­cić znane mi pio­senki. Wy­pro­sto­wana sta­nę­łam w roz­kroku w wą­skiej prze­strzeni tuż za ha­mul­cem ręcz­nym. Uwiel­bia­łam to miej­sce, stąd mia­łam swo­bodny wi­dok na drogę. Gdy je­cha­łam z mamą gar­bu­sem – ina­czej niż pod­czas jazdy z oj­cem – nie mu­sia­łam za­pi­nać pa­sów.

Śpie­wa­łam, a białe li­nie wy­ma­lo­wane na jezdni zni­kały pod pod­wo­ziem sa­mo­chodu. Po bo­kach cią­gnęły się win­nice, po­tem łąki i tylko gdzie­nie­gdzie wi­dać było po­je­dyn­cze domy na zbo­czach.

Dzi­wiła mnie ta po­dróż do Him­mel­städt. Od dawna nie od­wie­dza­li­śmy dziad­ków, oni ostat­nim ra­zem też byli u nas wieki temu. Wcze­śniej za­wsze do­cho­dziło do kłótni mię­dzy nimi a ro­dzi­cami ojca, któ­rzy miesz­kali z nami w jed­nym domu. Ma­mie nie uda­wało się ich po­go­dzić. Oj­ciec pró­bo­wał, ale czy­nił to bez więk­szego prze­ko­na­nia.

Na­raz kra­jo­braz prze­su­wa­jący się za oknem zwol­nił. Sil­nik za­czął się krztu­sić. Mia­łam wra­że­nie, że ja­kiś ol­brzym cią­gnie za nasz ba­gaż­nik. Krzyk­nę­łam i chwy­ci­łam się kur­czowo za­głów­ków. Sa­mo­cho­dem coś szarp­nęło, pod­sko­czył, mama skrę­ciła gwał­tow­nie kie­row­nicą – ja­kimś cu­dem udało jej się zje­chać na po­bo­cze. Bo­lała mnie głowa. Naj­pierw z ca­łym im­pe­tem ude­rzy­łam w pod­su­fitkę, a po­tem w Iwonę.

– Wszystko w po­rządku? – Mama po­chy­liła się mię­dzy sie­dze­niami i do­tknęła mo­jego czoła.

Żeby ją uspo­koić, kiw­nę­łam głową.

– Na pewno? – Tro­skli­wie od­gar­nęła mi z twa­rzy blond grzywkę.

– Co się stało? – spy­ta­łam oszo­ło­miona.

Mama znów usia­dła przo­dem do de­ski roz­dziel­czej.

– Za­po­mnia­łam za­tan­ko­wać.

PARĘ MI­NUT PÓŹ­NIEJ szły­śmy po­bo­czem drogi fe­de­ral­nej. Mia­łam zbyt krótką rękę, by utrzy­mać z dala od sie­bie nie­fo­remny ka­ni­ster, dla­tego przy każ­dym kroku pu­sty me­ta­lowy po­jem­nik obi­jał mi się o nogi. Kosz­to­wało mnie to sporo trudu, ale mama miała prze­cież san­dały na wy­so­kich ob­ca­sach, pa­znok­cie u nóg po­ma­lo­wane czer­wo­nym la­kie­rem, a na jej po­wie­kach po­ły­ski­wał nie­bie­ski cień. Uzna­łam, że za­rdze­wiały ka­ni­ster nie pa­suje do ta­kiej „pre­zen­cji”, jak okre­ślała to za­wsze bab­cia Mar­tha, matka ojca.

Jak na kwie­cień było nie­spo­ty­ka­nie go­rąco. Mama się spie­szyła. Na­wet w upale sta­rała się, żeby jej chód wy­glą­dał na ele­gancki i lekki, jakby pły­nęła. Przez cały czas szłam kilka kro­ków za nią. Po­do­bało mi się, w jaki spo­sób słońce kre­śliło na­sze cie­nie na as­fal­cie. Cień mamy był duży i sze­roki, mój – wą­ski i krótki, przy każ­dym kroku sta­ra­łam się trzy­mać kon­turu jej syl­wetki.

W ostat­nich ty­go­dniach w na­szym miesz­ka­niu wciąż roz­brzmie­wały słowa „ka­lo­rie”, „dieta”, „wa­ka­cje”. Oj­ciec chciał, żeby mama od­była „ku­ra­cję”. Mama sprze­ci­wiała się, wcale nie uwa­żała, że jest za gruba.

Bab­cia Mar­tha przy­zna­wała ojcu ra­cję, „choć nikt jej o to nie py­tał”, jak ża­liła się mama. Bab­cia nie lu­biła mamy, nie prze­pa­dała rów­nież za jej ro­dzi­cami. To „za­miej­scowi”, jak twier­dziła bab­cia. Po­cho­dzili z Pol­ski, a jed­no­cze­śnie byli Niem­cami, „ślą­skimi Niem­cami”, co wy­da­wało mi się okrop­nie skom­pli­ko­wane.

– Tam, mamo, tam! – Z wra­że­nia omal nie po­tknę­łam się o ka­ni­ster.

Na po­bo­czu, kilka me­trów przed nami, wy­ło­nił się słup z te­le­fo­nem alar­mo­wym. Był ja­sno­po­ma­rań­czowy i po­ły­ski­wał zu­peł­nie jak nasz gar­bus. Mama po­trzą­snęła głową, mi­nęła słup i po­cią­gnęła mnie za sobą.

– Ale tata mówi, że stąd można za­dzwo­nić po po­moc dro­gową.

Oj­ciec wy­ja­śnił mi, jak to działa. „Żółte anioły” – tak mówi się na służby.

Mama się za­śmiała. Nie był to praw­dziwy śmiech, nie lu­bi­łam, kiedy brzmiał w jej ustach tak szy­der­czo.

– Nie kiedy ktoś za­po­mniał za­tan­ko­wać. – Spoj­rzała na mnie z na­ci­skiem. – Nie wolno ci o ni­czym po­wie­dzieć ta­cie. Sły­szysz?

Ski­nę­łam głową, lecz w tym sa­mym mo­men­cie po­czu­łam na karku ukłu­cia go­rąca. Kłam­stwo, płacz i za­bawa je­dze­niem sta­no­wiły trzy grze­chy śmier­telne. Naj­gor­sze ze wszyst­kich było kłam­stwo. Naj­bar­dziej przez mamę znie­na­wi­dzone.

– Wiesz prze­cież, jaki jest tata – po­wie­działa, chcąc się uspra­wie­dli­wić.

To prawda, oj­ciec strasz­nie by się zde­ner­wo­wał, gdyby usły­szał, co jej się przy­tra­fiło. W jego pracy wszystko mu­siało cho­dzić jak w ze­garku. Oj­ciec bu­do­wał me­cha­ni­zmy, które kon­tro­lo­wały inne me­cha­ni­zmy, je­den błąd mógł kosz­to­wać ludz­kie ży­cie. Spo­wo­do­wać, że sa­mo­loty spa­dłyby na zie­mię, wy­ko­le­iły się po­ciągi, bo­lidy F1 wy­pa­dły z toru i bez za­trzy­my­wa­nia ude­rzyły w try­buny. Wie­dzia­łam, że le­piej mu nie wspo­mi­nać o pu­stym baku.

– Spójrz, za­raz bę­dziemy na miej­scu.

I rze­czy­wi­ście, w od­dali można było do­strzec bu­dy­nek z błę­kit­nymi cho­rą­giew­kami po­wie­wa­ją­cymi na wie­trze.

Gdy do­szły­śmy do sta­cji, za­pach ben­zyny wy­dał mi się tak gry­zący, że mu­sia­łam wstrzy­mać od­dech.

– Od­dy­chaj przez usta – po­le­ciła mama.

– I co? Sta­nę­li­śmy?

Pra­cow­nik sta­cji na­tych­miast otak­so­wał fi­gurę mamy. Nie po­do­bało mi się, w jaki spo­sób męż­czy­zna na nią pa­trzy. Jego wzrok prze­śli­zgi­wał się po dżin­so­wej spód­nicy się­ga­ją­cej do po­łowy ły­dek i cien­kim swe­terku. Chyba nie uwa­żał, że mama jest „za gruba”.

Mnie za­szczy­cił je­dy­nie prze­lot­nym spoj­rze­niem. Ja jed­nak nie spusz­cza­łam go z oka, tak jak on nie od­ry­wał wzroku od mamy, gdy wkła­dał pi­sto­let dys­try­bu­tora do ka­ni­stra i z plu­skiem wle­wał ben­zynę.

Mama prze­su­nęła to­rebkę na brzuch, wy­jęła port­mo­netkę i skrzy­żo­wała ra­miona na piersi. Do­piero w tym mo­men­cie uświa­do­mi­łam so­bie, że cze­goś bra­kuje.

– Iwona – w po­śpie­chu za­po­mnia­łam za­brać jej z sa­mo­chodu.

– Iwona. To twoja sio­stra? – W gło­sie pra­cow­nika sta­cji dało się na­raz usły­szeć ja­kąś dziwną nutę. Mu­sia­łam wy­krzyk­nąć imię na głos.

– To tylko lalka. Ma na imię Yvonne – po­wie­działa mama szybko, spo­glą­da­jąc na mnie groź­nie. Fak­tycz­nie, ory­gi­nalne imię tego mo­delu brzmiało „Yvonne”, ale bab­cia z Him­mel­städt, ta „za­miej­scowa”, kie­ro­wana nie­od­partą tę­sk­notą za ro­dzin­nymi stro­nami, prze­chrzciła ją na „Iwonę”.

– Bar­dzo pro­szę – męż­czy­zna wy­cią­gnął pi­sto­let z ka­ni­stra.

Mama otwo­rzyła port­mo­netkę. Na po­czątku ru­chy jej rąk były opa­no­wane, po­tem jed­nak sta­wały się co­raz bar­dziej bez­ładne. W końcu mama pod­nio­sła wzrok.

– Nie star­czy mi go­tówki – wy­du­siła z sie­bie.

Pra­cow­nik pa­trzył na mamę bez cie­nia fa­scy­na­cji.

– No i co te­raz?

Wi­dzia­łam, że mama za­ci­ska zęby i wy­wija wargi do środka. Nie pierw­szy raz wy­brała się gdzieś bez pie­nię­dzy. U rzeź­nika albo w kwia­ciarni też zda­rzało jej się nie­kiedy brać to­war „na kre­skę”. Tylko że to byli lu­dzie, któ­rzy ją znali.

Pra­cow­nik sta­cji znów zmie­rzył ją wzro­kiem od stóp do głów.

– Nor­mal­nie mu­siał­bym we­zwać po­li­cję.

Spoj­rza­łam prze­ra­żona na mamę. Wy­glą­dała na opa­no­waną, wie­dzia­łam jed­nak, że tłumi w so­bie wście­kłość.

Przez chwilę stała po pro­stu w miej­scu, spo­glą­da­jąc na win­nice wzno­szące się po dru­giej stro­nie drogi.

– Wie pan co? – wes­tchnęła w końcu. – Ju­tro przy­wiozę panu pie­nią­dze. A do tego cia­sto wła­snej ro­boty. W po­rządku?

Męż­czy­zna się za­wa­hał.

– Czy może się pani wy­le­gi­ty­mo­wać?

Mama po­spiesz­nie wy­cią­gnęła do­ku­menty z port­fela. Pra­cow­nik sta­cji przy­glą­dał się ba­daw­czo fo­to­gra­fii w pasz­por­cie, a po­tem kiw­nął głową. Kilka mi­nut póź­niej znów szły­śmy po­bo­czem, wra­ca­jąc do sa­mo­chodu.

Mama tasz­czyła ciężki ka­ni­ster. Ben­zyna chlu­pała przy każ­dym jej kroku.

Kiedy za­ofe­ro­wa­łam po­moc, mach­nęła tylko ręką.

– A jak tam twoja głowa? Już nie boli? – spy­tała, za­brzmiało to jed­nak bar­dziej jak wy­rzut niż tro­ska.

Po­tak­nę­łam, mimo że w mo­ich skro­niach pul­so­wał tępy ból. I choć mama była ko­chana, wie­dzia­łam, że jej na­strój może zmie­nić się w jed­nej chwili.

Przez resztę drogi nie po­wie­działa ani słowa. Co ja­kiś czas przy­sta­wała, żeby za­czerp­nąć tchu. Kilka razy omal nie skrę­ciła so­bie nogi. Nie wy­glą­dało to szcze­gól­nie bez­piecz­nie, a już z pew­no­ścią nie było ele­ganc­kie, ale mama nie wpa­dła na po­mysł, żeby zdjąć szpilki.

Na­peł­niw­szy bak, za­krę­ciła ka­ni­ster i spoj­rzała ostro naj­pierw na mnie, a po­tem na gar­busa.

– No i tak. Je­dziemy z po­wro­tem do domu – po­wie­działa, otwie­ra­jąc ha­ła­śli­wie drzwi.

Wczoł­ga­łam się na tylne sie­dze­nie obok Iwony. Jak tylko mama we­szła do sa­mo­chodu, za­pię­łam pas. Przez całą drogę po­wrotną pró­bo­wa­łam do­strzec zza jej głowy wskaź­nik po­ziomu pa­liwa.

W JED­NEJ z wcze­śniej­szych wer­sji mo­jego tek­stu mama bez na­my­słu pod­pala sta­cję ben­zy­nową. Na­wet je­śli w rze­czy­wi­sto­ści ni­gdy nie by­łaby do tego zdolna, ob­raz ten jest wy­ra­zem mo­jego dzie­cię­cego lęku.

Po­tem już za­wsze my­śla­łam o matce, ile­kroć na­tra­fia­łam na osoby wy­bu­chowe, ba­lan­su­jące po­mię­dzy wście­kło­ścią a bez­sil­no­ścią, na przy­kład na Mi­cha­ela Kohl­ha­asa z no­weli He­in­ri­cha von Kle­ista, Ulrike Me­in­hof i tak da­lej.

Po­dob­nie jak w przy­padku tych po­staci bez­silna wście­kłość matki miała coś wspól­nego z pie­niędzmi. Z bun­tem prze­ciwko temu, że coś ta­kiego jak pie­nią­dze ist­nieje albo musi ist­nieć.

W ży­ciu matki nie­wiele rze­czy od­grywa waż­niej­szą rolę niż nie­za­leż­ność fi­nan­sowa. Skąp­stwo jest matce z gruntu obce. Na­dal jed­nak nie do­wie­rza, że może dys­po­no­wać wła­snymi środ­kami. Wciąż na nowo mu­szę so­bie uświa­da­miać, jak nie­zwy­kłe wy­da­wało się w tam­tych cza­sach, że ko­bieta ma swoje konto. Nowe było rów­nież to, że ko­biety mo­gły wy­bie­rać za­wód – i to nie taki, który wy­my­ślili dla nich ro­dzice – czy obej­mo­wać po­sadę, któ­rej nie mógł, ot tak, wy­po­wie­dzieć mąż. Do­piero w 1977, roku mo­jego uro­dze­nia, ko­bie­tom przy­znano prawo do za­wo­do­wego sa­mo­sta­no­wie­nia.

Wi­dzę, jak mama otwiera port­mo­netkę. W domu to­wa­ro­wym, na dep­taku. W jej ru­chach kryje się ja­kieś za­że­no­wa­nie, ale i duma. Tak samo mama wy­gląda za każ­dym ra­zem, gdy wy­cho­dzi z sy­pialni, żeby za­pre­zen­to­wać mi nowe ubra­nie.

PRZEZ NA­STĘPNE DNI sta­ra­łam się ani sło­wem nie wspo­mnieć o na­szej dziw­nej wy­pra­wie. Jesz­cze ni­gdy nie mu­sia­łam trzy­mać w wiel­kiej ta­jem­nicy cze­goś tak emo­cjo­nu­ją­cego. Z ogrom­nym tru­dem udało mi się nie wy­pa­plać nie­chcący ojcu, jak bar­dzo pra­cow­nik sta­cji ben­zy­no­wej ucie­szył się z cia­sta. Mama po­da­ro­wała mu na­wet port­mo­netkę. Dzięki pracy w fa­bryce wy­ro­bów skó­rza­nych miała wiele pięk­nych „mo­deli”.

Mama ro­biła wszystko, co w jej mocy, by ukryć nie­szczę­sne zda­rze­nie. Naj­wię­cej zmar­twie­nia przy­spa­rzało jej za­ma­sko­wa­nie guza na moim czole. Nie­bie­sko­fio­le­towy si­niak prze­świ­ty­wał na­wet przez gę­stą grzywkę. Za każ­dym ra­zem, gdy spo­ty­ka­łam bab­cię Mar­thę, spusz­cza­łam głowę, ze stra­chu, że bab­cia mo­głaby nas pod­ka­blo­wać.

– O co temu dziecku znów cho­dzi? – mam­ro­tała. – Co to za kwa­śna mina?

W końcu przy­szło pi­smo z po­li­cji i – za­nim mama zdą­żyła je prze­chwy­cić – bab­cia Mar­tha zde­cy­do­wa­nym ru­chem wy­ło­wiła list ze stosu ko­re­spon­den­cji, by wie­czo­rem po­ka­zać go ojcu.

Miesz­ka­nie dziad­ków znaj­do­wało się bez­po­śred­nio pod na­szym, wy­star­czyło zejść lub wejść po sza­rych mar­mu­ro­wych scho­dach. Kiedy się wpro­wa­dza­li­śmy, oj­ciec orzekł, że nie ma po­trzeby za­kła­dać od­dziel­nych skrzy­nek na li­sty. Babci było w to graj, dzięki temu zy­skała wspa­niałą oka­zję, by szpie­go­wać mamę.

Ja­kiś kie­rowca za­wia­do­mił po­li­cję, po­nie­waż zo­ba­czył auto po­zo­sta­wione przy dro­dze.

W tym kraju – oj­ciec od­czy­ty­wał pi­smo drżą­cym gło­sem – nikt nie może par­ko­wać ot, tak so­bie na po­bo­czu. Mama nie usta­wiła na­wet trój­kąta ostrze­gaw­czego.

– To chyba nie ta­kie trudne. – Oj­ciec nie po­tra­fił zro­zu­mieć, jak taka mą­dra ko­bieta jak matka mo­gła za­cho­wać się tak głu­pio.

W li­ście in­for­mo­wano o na­ło­że­niu grzywny.

– Pra­wie twoja mie­sięczna pen­sja – stwier­dził oj­ciec, prze­cze­su­jąc ręką gę­ste, ja­sne blond włosy, które opa­dały mu na uszy. Wes­tchnął ciężko.

Zo­sta­łam pod­dana oglę­dzi­nom od stóp do głów i już po chwili oj­ciec za­uwa­żył guza na moim czole. Na­tych­miast za­czął wrzesz­czeć.

Obe­rwało się nie tylko ma­mie, za swoje do­stał też kanc­lerz Kohl, który, wbrew obiet­ni­com wy­bor­czym wciąż nie wpro­wa­dził po­wszech­nego obo­wiązku za­pi­na­nia pa­sów.

Na­wet ja do­sta­łam po­rządny ochrzan.

– Dziecko – jęk­nął oj­ciec, jak zwy­kle, kiedy się ska­le­czy­łam albo zro­bi­łam ja­kieś głup­stwo. – Dla­czego za­wsze mu­sisz sta­wać mię­dzy sie­dze­niami?

Główną wi­no­waj­czy­nią była jed­nak, rzecz ja­sna, mama.

– Co za lek­ko­myśl­ność! – krzy­czał oj­ciec.

Nie in­te­re­so­wało go, że guz już pra­wie wcale mnie nie bo­lał. Nie wia­domo, co naj­bar­dziej go roz­gnie­wało: grzywna, wy­kro­cze­nie, to, że moja matka wszystko za­ta­iła, a może to, że na­ra­ziła mnie na nie­bez­pie­czeń­stwo.

Tym­cza­sem mama zło­ściła się na te­ściową, która znów wtrą­ciła się w czy­jeś pry­watne sprawy. Wspólna skrzynka na li­sty nie po raz pierw­szy stała się przy­czyną strasz­nej kłótni. Mama nie miała naj­mniej­szej szansy, żeby za­brać ad­re­so­wane do sie­bie li­sty, po­nie­waż li­sto­noszka przy­cho­dziła przed po­łu­dniem, gdy mama była w pracy. Wiele razy skar­żyła się na brak pry­wat­no­ści, co dziw­nym tra­fem przy­wo­dziło mi na myśl brudne majtki.

– List z po­li­cji. No pink­nie – mam­ro­tała bab­cia nie­zra­żona.

– Pi­smo było za­adre­so­wane do mnie. Do mnie! – Kiedy mama bez słowa wy­ja­śnie­nia znik­nęła w drzwiach, jej twarz pło­nęła, a oczy sy­pały iskry. „Dzika fu­ria” – tak na­zy­wał się ten stan.

WCZE­SNYM WIE­CZO­REM, w sa­mym środku dzien­nika te­le­wi­zyj­nego, bab­cia Mar­tha wpa­ro­wała do na­szego miesz­ka­nia. Była ni­ska, ja­sno­blond włosy no­siła zwią­zane w kok. Gra­na­towy pie­przyk wiel­ko­ści ziarnka gro­chu drżał na pra­wym skrzy­dełku jej nosa, jak za­wsze, gdy czymś się de­ner­wo­wała.

– A to ci podłe bab­sko! No, no. Pink­nie! – uja­dała na mamę, ta jed­nak nic so­bie z tego nie ro­biła i, na­wet nie pod­nió­sł­szy wzroku, da­lej pi­ło­wała pa­znok­cie.

– Chodź no szybko! – po­ga­niała ojca. – Sam zo­bacz.

Z bi­ją­cym ser­cem po­szłam za do­ro­słymi. Wszy­scy z wy­jąt­kiem mamy po­bie­gli do ma­łego ogródka wa­rzyw­nego, który, tak jak inne par­cele, po­ło­żony był nad brze­giem je­dy­nego po­toku we wsi. Na no­gach mia­łam do­mowe kap­cie z miękką po­de­szwą, więc każdy krok na żwi­ro­wa­nej alejce spra­wiał mi ból. Za­ci­snę­łam zęby. Dla babci Mar­thy ogró­dek był tym, czym dla mnie Iwona – ca­łym świa­tem.

Gdy do­szli­śmy do furtki, zo­ba­czy­li­śmy, że gra­bie, mo­tyki i se­ka­tory, za­zwy­czaj sta­ran­nie uło­żone w szo­pie, leżą roz­rzu­cone na wą­skiej dróżce. Tyczka do fa­soli stała wy­gięta, po­mię­dzy grząd­kami wa­lały się na wpół uschnięte rzod­kiewki i mar­chewki. Ca­łość przy­po­mi­nała tro­chę scenę z dzie­cię­cej książki o nie­grzecz­nej Struw­wel­liese, która w na­pa­dzie szału zde­mo­lo­wała ogród su­ro­wej są­siadki. Prze­ra­żona spoj­rza­łam na ojca. Stał z po­sza­rzałą twa­rzą.

– Co za swo­łocz! – darła się bab­cia Mar­tha. – Co za cho­lera!

Prze­łknę­łam ślinę. Mó­wili o mo­jej matce. Dla wszyst­kich było ja­sne, że to jej sprawka. Sły­sza­łam gło­śne bi­cie wła­snego serca.

– Ci­cho – wtrą­cił się dzia­dek Lu­dwig. – Nie przy dzie­ciaku. – Dzia­dek nie­chęt­nie wy­da­wał po­le­ce­nia, ale lu­bił się z mamą. Wziął mnie za rękę.

– Chodź, Ela­sche, chodź, wnu­siu, po­zry­wamy owocki.

Oj­ciec stał z tyłu, kom­plet­nie zbity z tropu. Po­mógł swo­jej matce uprząt­nąć naj­więk­szy ba­ła­gan, a w tym cza­sie ja i dzia­dek Lu­dwig zry­wa­li­śmy doj­rzałe owoce i wsy­py­wa­li­śmy je do ma­łego, bia­łego wia­derka. Naj­cen­niej­sze były ma­liny. Ulu­bione owoce mamy. Wraz z każdą ma­liną ze­rwaną z ło­dyżki rósł mój smu­tek.

W dro­dze po­wrot­nej tata niósł mnie na ba­rana, bo stopy bo­lały mnie tak, że nie mo­głam cho­dzić. Nie omiesz­kał przy tym so­lid­nie mnie ob­sztor­co­wać. Jak mo­głam po­biec do ogrodu bez po­rząd­nych bu­tów? „By­cie nie­sa­mo­dzielną” – tak na­zwał moje za­cho­wa­nie, za które winę po­no­siła matka. W końcu mia­łam już sześć lat.

Na­pa­wa­łam się wi­do­kiem, sie­dząc na ra­mio­nach ojca. Ptaki usia­dły w rzę­dzie na li­niach wy­so­kiego na­pię­cia i ćwier­kały ci­chą pieśń w za­pa­da­ją­cym zmierz­chu. Było to dla nich nie­bez­pieczne, miały szansę prze­żyć, pod wa­run­kiem że nie do­tkną słupa, jak wy­ja­śnił mi kie­dyś dzia­dek Lu­dwig.

Po na­szym po­wro­cie roz­pę­tała się okropna awan­tura. Sie­dzia­łam na gó­rze, na brą­zo­wych stop­niach przed moim po­ko­jem i sły­sza­łam każde słowo.

Mama pró­bo­wała się bro­nić, ale po dłuż­szej chwili wy­bie­gła z po­koju z za­pła­kaną twa­rzą. De­cy­zja za­pa­dła. Po­je­dzie na ku­ra­cję sama, nie wolno jej było mnie za­brać do le­gen­dar­nego Ba­den-Ba­den.

W DNIU WY­JAZDU wielka be­żowa torba po­dróżna mamy stała przed po­ma­lo­waną na czarno ażu­rową, że­la­zną bramą, która od­gra­dzała na­sze po­dwó­rze od ulicy.

Oj­ciec, dziad­ko­wie i ja sta­li­śmy w sze­regu, od naj­więk­szego do naj­mniej­szego. Było wcze­sne przed­po­łu­dnie, wciąż chłodno. Mama za­rzu­ciła na ra­miona krót­kie fu­tro, na złość babci, która za­zdro­ściła jej fu­terka.

– Ach, pa­trz­cie, jaka da­mulka – szy­dziła jak za­wsze bab­cia.

Oj­ciec sta­nął obok mnie i za­ło­żył ręce na wą­skiej klatce pier­sio­wej. Z jed­nej strony ulżyło mu, że mama je­dzie na ku­ra­cję sama, z dru­giej czuł się nie­swojo, zwłasz­cza ze względu na mnie. Nie­mal jakby miał wy­rzuty su­mie­nia.

– Dzia­dek Lu­dwig cię po­pil­nuje – po­wie­dział.

– Bi­dula – po­wie­działa bab­cia Mar­tha, przy­ci­ska­jąc mnie do po­domki, z któ­rej wy­do­by­wał się lekki za­pach pie­czeni. – Biedna Ela­sche – ko­lejny raz za­zna­czyła swoją tro­skli­wość w obec­no­ści matki. Mama na­tych­miast zmarsz­czyła czoło. Nie lu­biła, kiedy ktoś zdrab­niał moje imię. Pew­nie mu­siała czuć się dziw­nie, zo­sta­wia­jąc mnie pod opieką ko­biety, któ­rej nie mo­gła znieść.

Mama po­chy­liła się nade mną. Ob­ję­łam ją szybko za szyję. Z ca­łych sił pra­gnę­łam po­czuć jej cie­płą skórę. Za­trzy­mać w pa­mięci jej za­pach. Pach­niała czymś cie­płym, słod­kim, czę­sto wy­czu­wa­łam w tym kar­me­lową nutę. Ści­skało mnie w gar­dle, ale udało mi się nie uro­nić ani jed­nej łzy. Naj­chęt­niej uchwy­ci­ła­bym się kur­czowo mamy. Po raz pierw­szy wy­jeż­dżała na dłu­żej, a ja już za nią tę­sk­ni­łam, cho­ciaż wciąż stała przede mną żywa i praw­dziwa.

– Uwa­żaj na sie­bie, do­brze? – wy­szep­tała tuż przy mo­jej twa­rzy.

Na­wet w tym ostat­nim uści­sku jej ciało trzy­mało się na dy­stans. Wy­czu­wa­łam ja­kiś ro­dzaj zbroi. Ba­riery. Nie wie­dzia­łam tylko, czy ba­riera ta stoi po mo­jej, czy po jej stro­nie, czy może mię­dzy nami.

Mama ostatni raz po­gła­skała mnie po wło­sach. Po chwili już ma­cha­łam, wy­cią­gnąw­szy obie ręce w górę, aż wresz­cie gar­bus skrę­cił w główną ulicę i znik­nął za ro­giem. Mia­łam wra­że­nie, że na­gle po­wstała we mnie luka, pu­ste miej­sce, które znaj­do­wało się głę­boko w moim wnę­trzu, a jed­no­cze­śnie gdzieś na ze­wnątrz ciała.

Frag­ment po­cho­dzi z książki Da­nieli Dröscher pt. Lügen über me­ine Mut­ter.

©2022, Ver­lag Kie­pen­heuer& Witsch GmbH& Co. KG, Co­lo­gne/Ger­many.

DA­NIELA DRÖSCHER (ur. 1977), nie­miecka pi­sarka. Za­de­biu­to­wała w 2009 roku po­wie­ścią Die Lich­ter des Geo­rge Psal­ma­na­zar. Au­torka zbioru opo­wia­dań Glo­ria (2010), po­wie­ści Pola (2012, wyd. pol. 2014, tłum. Sława Li­siecka) oraz au­to­bio­gra­ficz­nej prozy Ze­ige de­ine Klasse (2018). Po­wieść Lügen über me­ine Mut­ter (Kłam­stwa o mo­jej matce) zna­la­zła się w 2022 roku w fi­nale Deut­scher Buch­preis.

Wy­dano z fi­nan­so­wym wspar­ciem Fun­da­cji Współ­pracy Pol­sko-Nie­miec­kiej.

.

ŻARTY RY­SUN­KOWE

.

STU­DIUM

Pu­łapki psy­cho­wa­shingu

tekstJO­ANNA GU­TRAL, ZU­ZANNA KO­WAL­CZYKry­su­nekIZA­BELA KACZ­MA­REK-SZU­REK

JE­STE­ŚMY DZIŚ ŚWIAD­KAMI go­to­wa­nia pop-psy­cho­lo­gicz­nego gro­chu z ka­pu­stą na nie­obecną wcze­śniej skalę. Do­rzu­cić do tego gara może każdy – nie­ważne, czy mowa o wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych eks­per­tach, czy o sa­mo­zwań­czych co­achach i te­ra­peu­tach po dwu­go­dzin­nym kur­sie.

Świa­tło pada na scenę. Roz­brzmiewa pom­pa­tyczna mu­zyka, roz­le­gają się brawa. Nie­któ­rzy wstają, wzno­szą okrzyki. Na wi­dok wcho­dzą­cej na scenę dziew­czyny w ró­żo­wej ma­ry­narce ktoś z nie­do­wie­rza­niem za­krywa usta dło­nią. Inny pod­ska­kuje, aby uchwy­cić te­le­fo­nem naj­lep­szy kadr. Za go­dzinę część wi­downi bę­dzie pła­kać, pod­no­sić do góry ręce w ge­ście wdzięcz­no­ści, stać w dłu­giej ko­lejce po au­to­graf i zdję­cie. To – wbrew po­zo­rom – nie jest opis spo­tka­nia z gwiazdą popu. To wy­stą­pie­nie Moja praw­dziwa do­ro­słość. Kiedy dzie­ciń­stwo staje się za­so­bem – „pierw­szy event Oko­lic Ciała”, czyli au­tor­skiego pro­jektu Ma­rianny Gier­szew­skiej, ofe­ru­ją­cej kursy, warsz­taty i in­dy­wi­du­alne se­sje, która do­star­cza po­rad psy­cho­lo­gicz­nych po­nad 200 ty­siącom osób śle­dzą­cym ją na In­sta­gra­mie.

Przy wej­ściu na inne spo­tka­nie gro­ma­dzi się ubrany na biało tłum. Grupy ko­biet w bia­łych su­kien­kach i ko­szu­lach, sku­pione w kilku miej­scach wi­downi, pęcz­nieją. Gdy snopy świa­teł za­czy­nają krę­cić koła po su­fi­cie i sce­nie, wstają z krze­seł i en­tu­zja­stycz­nie biją brawo. – Na­zy­wam się Le­ilani Sza­jek. Wiem, że wielu z was przy­je­chało tu­taj spe­cjal­nie dla mnie. Chcia­łam wam po­dzię­ko­wać za obec­ność – mo­jej ar­mii Le­ilani. – Przez salę nie­sie się fala okrzy­ków. Za­raz po prze­mó­wie­niu „ar­mia” gro­ma­dzi się przed wej­ściem, aby od­być au­dien­cję u swo­jej idolki. Ko­bieta w bia­łej ko­szulce na wi­dok Sza­jek (która na­zywa sie­bie „me­ta­fi­zy­kiem” i „mul­ti­mi­lio­nerką”, „in­dy­wi­du­al­nie kon­sul­tu­jącą naj­zna­mie­nit­sze osoby biz­nesu”) wy­bu­cha pła­czem. – Ona zmie­niła moje ży­cie – mówi do sto­ją­cej obok dziew­czyny, rów­nież w bieli. To zaś, wbrew po­zo­rom, nie jest opis spo­tka­nia z re­li­gij­nym guru. To wy­stą­pie­nie twór­czyni kur­sów Ma­ni­fe­sta­cja ma­rzeń, która za­sły­nęła w in­ter­ne­cie fil­mi­kami, na któ­rych tłu­ma­czy ta­jem­nicę swo­jego bo­gac­twa afir­ma­cjami o tre­ści „Do­staję prze­lewy za to, że je­stem”.

– Wstań­cie i od­wróć­cie się przo­dem do osoby sto­ją­cej po wa­szej le­wej stro­nie. Po­łóż­cie jedną dłoń na swoim sercu, a drugą na sercu osoby na­prze­ciwko. Za­mknij­cie oczy. Po­czuj­cie bi­cie obu serc. A te­raz otwórz­cie oczy, spójrz­cie na osobę przed wami i po­wiedz­cie jej: „Dzień do­bry, wi­dzę cię”. Świet­nie. Te­raz je­ste­ście go­towi na po­dróż. – To z ko­lei nie jest opis du­cho­wego ry­tu­ału. Ta­kie ćwi­cze­nie za­or­dy­no­wała w trak­cie swo­jego wy­stą­pie­nia Se­krety ko­mu­ni­ka­cji Maya Ori – co­achka trans­for­ma­cyjna, mia­nu­jąca się rów­nież „men­torką” i „pre­kur­sorką edu­ka­cji o mę­skiej i żeń­skiej ener­gii w kon­tek­ście re­la­cji dam­sko-mę­skich”, która pro­wa­dzi kursy, warsz­taty, in­dy­wi­du­alne te­ra­pie oraz „psy­cho­edu­ka­cyjne” live’y na In­sta­gra­mie. Jej konto w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych śle­dzi pra­wie 30 ty­sięcy osób. Sie­dzący obok nas męż­czy­zna wzru­sza się, gdy Maya po­wta­rza: „Do­sta­jesz to, w co wie­rzysz”. – Prze­cho­dzę przez roz­wód, myśl, że przy­szłość za­leży tylko ode mnie, bar­dzo mi po­maga – mówi, gdy za­ga­du­jemy go przy wyj­ściu.

Pod­czas Life Ba­lance Con­gress – „naj­więk­szego w tej czę­ści Eu­ropy wy­da­rze­nia roz­wo­jo­wego po­świę­co­nego rów­no­wa­dze ży­cio­wej” – po­dob­nych ilu­mi­na­cji, pod­nio­słych utwo­rów i pod­nie­sio­nych w górę dłoni wi­dzia­ły­śmy setki. Obe­szły­śmy sto­iska, któ­rych oferta roz­cią­gała się od in­dy­wi­du­al­nych se­sji co­achingu, przez bi­żu­te­rię wy­ko­naną z piór i krysz­ta­łów, po kursy pro­gra­mo­wa­nia pod­świa­do­mo­ści i sa­mo­uz­dra­wia­nia. Od­by­ły­śmy roz­mowy z oso­bami, które w ta­kich miej­scach szu­kają uko­je­nia, roz­woju, po­mocy. Usły­sza­ły­śmy setki zdań o „wy­cho­dze­niu ze strefy kom­fortu”, „po­ko­ny­wa­niu we­wnętrz­nych ba­rier”, „kre­owa­niu wy­ma­rzo­nego ży­cia”, „gra­niu tylko na sie­bie”, „ma­ni­fe­sto­wa­niu zmiany” i „po­sze­rza­niu świa­do­mo­ści”. I – co naj­waż­niej­sze – spo­tka­ły­śmy tylu mów­ców mia­nu­ją­cych się „na­uczy­cie­lami ży­cia”, „men­to­rami”, „tre­ne­rami men­tal­nymi” oraz „in­spi­ra­to­rami zmiany”, że aż trudno uwie­rzyć, że kto­kol­wiek mówi dziś o nie­do­bo­rze au­to­ry­te­tów.

Ta mo­zaika al­ter­na­tyw­nych prak­tyk roz­wo­jowo-du­chowo-lecz­ni­czych jest nie­zwy­kle róż­no­rodna i dzięki temu wła­śnie re­ali­zuje roz­ma­ite po­trzeby ogrom­nych rzesz lu­dzi: od cie­ka­wo­ści i chęci roz­woju, przez po­trzebę do­świad­cze­nia wspól­noty, po po­szu­ki­wa­nie wspar­cia w trud­no­ściach ży­cio­wych. Pod­czas wspo­mnia­nego kon­gresu w ciągu trzech dni zgro­ma­dzono na jed­nej sce­nie tak różne po­sta­cie, jak mi­strzo­wie Sha­olin, eks­perci z za­kresu bio­che­mii i bio­hac­kingu, tre­ne­rzy usta­wień sys­te­mo­wych i dłu­go­wiecz­no­ści, mul­ti­mi­lio­ne­rzy, co­ache, po­dróż­nicy. Przez konta mów­ców mo­ty­wa­cyj­nych, tre­ne­rów men­tal­nych i men­to­rów w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych prze­wi­jają się mi­liony lu­dzi kie­ru­ją­cych się róż­nymi po­trze­bami i in­ten­cjami, wy­ra­sta­ją­cymi z róż­nych re­aliów i do­świad­czeń. Czy da się za­tem w tym pop-psy­cho­lo­gicz­nym ty­glu wska­zać jak­kol­wiek wspólny mia­now­nik?

Nie spo­sób nie wpi­sać tej ro­sną­cej gamy usług i ka­na­łów wspar­cia sa­mo­roz­woju w szer­szy trend, na­zy­wany kul­turą te­ra­peu­tyczną, w któ­rym te­ra­pia i psy­cho­edu­ka­cja wy­do­stają się z ga­bi­ne­tów i za­czy­nają funk­cjo­no­wać w szer­szym spo­łeczno-po­li­tycz­nym kon­tek­ście, nie­rzadko w ode­rwa­niu od ich na­uko­wego fun­da­mentu. Z kul­turą te­ra­peu­tyczną jest jed­nak jak z młot­kiem, któ­rym można za­równo wbić gwóźdź, jak i roz­trza­skać czaszkę. Wy­ko­rzy­stu­jąc jej za­soby, można zro­bić wiele do­brego – prze­ko­nać lu­dzi do za­dba­nia o swój do­bro­stan psy­chiczny, uwraż­li­wić ich na róż­no­rod­ność form funk­cjo­no­wa­nia w rze­czy­wi­sto­ści, na­uczyć sku­tecz­niej­szego re­ago­wa­nia na po­ten­cjalne za­bu­rze­nia i roz­ma­ite formy prze­mocy – ale i wiele złego: pro­mu­jąc uprosz­czone (a przez to nie­rzadko szko­dliwe) nar­ra­cje psy­cho­lo­giczne, prze­ko­nu­jąc do wąt­pli­wych in­we­sty­cji w swój roz­wój i zdro­wie, prze­rzu­ca­jąc od­po­wie­dzial­ność za pro­ces na klienta, skła­da­jąc nie­moż­liwe do speł­nie­nia obiet­nice ży­cia bez dys­kom­fortu i pro­ble­mów, ofe­ru­jąc po­zór pro­fe­sjo­nal­nego wspar­cia bez zna­jo­mo­ści spraw­dzo­nych na­ukowo tech­nik i przy braku kom­pe­ten­cji. Ry­zyko ro­śnie, gdy po na­rzę­dzia i ję­zyk psy­cho­lo­gii, psy­cho­te­ra­pii czy co­achingu się­gają osoby, któ­rych nie obo­wią­zuje żadna od­po­wie­dzial­ność prawna i etyczna; które na ba­zie wie­lo­let­nich osią­gnięć psy­cho­lo­gii i za­ob­ser­wo­wa­nego w póź­nym ka­pi­ta­li­zmie po­pytu na sa­mo­roz­wój upra­wiają psy­cho­wa­shing – ce­lowe „wy­bie­la­nie” au­tor­skich, dro­gich i nie­we­ry­fi­ko­wa­nych od­gór­nie kur­sów oraz te­ra­pii za po­mocą po­pu­lar­no­ści i wia­ry­god­no­ści au­to­ry­tetu psy­cho­lo­gicz­nego.

Prze­ką­sza­jąc pro­dukty „kuchni ro­ślin­nej opar­tej na sied­miu cza­krach”, pod­czas Life Ba­lance Con­gress za­sta­na­wia­ły­śmy się więc, jak pi­sząc o pu­łap­kach współ­cze­snej psy­cho­edu­ka­cji, nie wy­lać dziecka z ką­pielą. Jak od­dzie­lić nie­groźne, al­ter­na­tywne źró­dła sa­mo­roz­woju, le­cze­nia lub roz­woju du­cho­wego, które dla ko­goś są sku­teczne i war­to­ściowe, od szko­dli­wych i re­al­nie nie­bez­piecz­nych prak­tyk, które mogą po­gor­szyć czyjś stan – na przy­kład osoby w kry­zy­sie zdro­wia psy­chicz­nego, która szuka po­mocy? Jak zwe­ry­fi­ko­wać kom­pe­ten­cje co­acha lub te­ra­peuty, bez do­świad­cze­nia i za­pew­nio­nej przez usta­wo­daw­ców ochrony? Gdzie prze­biega gra­nica mię­dzy to­le­ran­cją dys­kom­fortu a eska­pi­zmem, który pró­buje za­po­biec kon­fron­ta­cji z bru­talną rze­czy­wi­sto­ścią? W skró­cie: jak od­dzie­lić psy­cho­lo­giczne ziarno od psy­cho­wa­shin­go­wych plew? I kto tego roz­działu po­wi­nien pil­no­wać?

ABY POD­DAĆ