Pokój do smutku - Andrij Lubka - ebook + książka

Pokój do smutku ebook

Andrij Lubka

0,0

Opis

Polskie tłumaczenie zbioru opowiadań „Кімната для печалі” wydanego na Ukrainie w 2016 roku i nominowanego do ukraińskiej nagrody Książka Roku BBC 2016. Książka nominowana do nagrody Angelus 2019. Zbiór opowiadań, którego głównym bohaterem autor uczynił pusty pokój. Każda z opowiadanych historii to odrębne studium samotności i smutku. Metaforycznie pusty pokój oznacza po prostu melancholię, która dopada w hotelu, opuszczonym domu, cerkwi, budynku sierocińca, ale też na słonecznej plaży. Bohaterowie opowiadań Lubki wskrzeszają romantyczny sposób odbioru świata – żyją w wyobraźni i własnych uczuciach, w których szukają schronienia przed codziennością.

Andrij Lubka (ur. 1987 w Rydze) – jeden z najciekawszych ukraińskich literatów młodego pokolenia; poeta, pisarz, eseista, tłumacz i felietonista. Zdobywca licznych nagród literackich, m.in. „Debiut” (2007) oraz „Kijowskie Laury” (2011). Dwukrotny stypendysta (2010, 2012) programu Gaude Polonia Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Uczestnik festiwali literackich na całym świecie – od Rio de Janeiro do Stambułu. Tłumaczony na języki: polski, niemiecki, angielski, portugalski, rosyjski, chiński, czeski, serbski, macedoński, litewski, słowacki i turecki. W 2017 roku nominowany do Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus” za powieść „Karbid”, a za zbiór opowiadań „Pokój do smutku” został laureatem Nagrody Fundacji Kowaliwów (USA) w kategorii Proza. Na podstawie jednego z opowiadań z tego zbioru stworzono film.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 166

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ko­bieta i za­pałki

Gdzie ona te­raz jest, ta ko­bieta, która tak nie­spo­dzie­wa­nie i do­głęb­nie zmie­niła moje ży­cie?

Z me­lan­cho­lij­nej za­dumy wy­rwał mnie mały chło­piec, który cho­dził po plaży, pro­po­nu­jąc ko­kosy. Otwo­rzy­łem oczy, od razu jed­nak na­kła­da­jąc oku­lary prze­ciw­sło­neczne, bo po go­dzi­nie pół­sen­nego mroku po­po­łu­dniowe świa­tło ra­ziło jak skal­pel, kiw­ną­łem głową ma­łemu, wy­cią­gną­łem z ple­caka pięć re­alów, za które do­sta­łem świeży owoc ze słomką w środku. Ulo­ko­waw­szy się pod pa­ra­so­lem, pi­łem przy­jem­nie chłodne mleczko ko­ko­sowe i roz­glą­da­łem się do­okoła. Przede mną ocean, na wid­no­kręgu góry, plaża pełna lu­dzi, pstro­ka­tość ko­stiu­mów ką­pie­lo­wych i pla­żo­wych pa­ra­soli, w wo­dzie sur­fe­rzy, wiel­kie statki, które wpły­wają do portu, żółty ko­lor pia­sku i błę­kit nieba – wszystko to wy­glą­dało tak do­sko­nale, że na tym per­fek­cyj­nym ob­ra­zie tylko ja wy­da­wa­łem się so­bie zby­teczny. Wła­śnie mnie nie po­winno być w tym raju.

Rio de Ja­ne­iro to mia­sto, w któ­rym nie można się uro­dzić, przy­naj­mniej tak my­śla­łem. Bo je­śli można w Rio de Ja­nei­ro po pro­stu uro­dzić się i miesz­kać, to na świe­cie pa­nuje cho­lerna nie­spra­wie­dli­wość. Czemu ktoś ro­dzi się w Wi­noh­ra­do­wie, Izja­sła­wiu czy w Dnie­pro­dzier­żyń­sku, a ktoś w Rio de Ja­ne­iro – któ­rego sama na­zwa po­bu­dza wszyst­kie es­te­tyczne re­cep­tory, a jej brzmie­nie przy­po­mina jazz? I oto je­stem tu­taj, na plaży Ipa­nema, w sa­ła­to­wych szor­tach i czer­wo­nym T-shir­cie, w ciem­nych oku­la­rach, które nie tylko chro­nią przed ja­skra­wym świa­tłem, ale i ukry­wają moje smutne, nie­mal za­pła­kane oczy. Warto by­łoby się ro­zej­rzeć– zo­ba­czył­byś górę Cor­co­vado z gi­gan­tyczną fi­gurą Je­zusa Chry­stusa, spoj­rzał­byś w jedną stronę – wy­rósłby przed tobą pa­łac Ipa­nema i na­brzeże, które koń­czy się mor­ską la­tar­nią, w inną – uka­za­łaby ci się zło­ci­sta plaża ze ślicz­not­kami o wszyst­kich moż­li­wych od­cie­niach skóry, po­pa­trzył­byś na wprost – i miał­byś przed sobą Ocean Atlan­tycki, któ­rego bez­miar uspo­kaja i hip­no­ty­zuje. Ale ja nie pa­trzę na to wszystko, ktoś nie­znany, a ra­czej Nie­znany, drwi ze mnie, bo tu­taj, na tym szez­longu pod pa­ra­so­lem, je­stem tylko ja fi­zyczny, na­to­miast wszyst­kie moje my­śli są da­leko stąd, i to nie tylko geo­gra­ficz­nie, one są w prze­szło­ści. Warto było po­ko­nać 10 ty­sięcy ki­lo­me­trów, prze­le­cieć przez ocean i za­trzy­mać się na in­nym kon­ty­nen­cie, w naj­pięk­niej­szym mie­ście świata, żeby się za­smu­cić i na­gle stać li­rycz­nym, de­li­kat­nym, jak pierw­sza mło­dziutka trawa? Mniej wię­cej o to piąty już dzień z rzędu py­tają mnie przy­ja­ciele.

Zresztą nie ża­łuję, że moje bra­zy­lij­skie wa­ka­cje nie oka­zały się aż tak we­sołe, jak się za­po­wia­dały. Prze­cież to były te dwa ty­go­dnie, które – no do­brze, nie­chaj w my­śli tylko – spę­dzi­łem z nią. Ko­bietą, dzięki któ­rej się tu­taj zna­la­złem i któ­rej od tylu już lat nie mogę za­po­mnieć. I warto było z okienka sa­mo­lotu zo­ba­czyć po­ciętą li­nię plaży koło Rio, kiedy to od razu zwa­liły się na mnie wspo­mnie­nia, a w środku coś jak mały jeż za­kłuło – za­bo­lało, aż chciało się w te pędy biec do kasy i ku­po­wać bi­lety po­wrotne, wra­cać do Eu­ropy i na­tych­miast od­szu­kać tę ko­bietę, któ­rej nie wi­dzia­łem już pięć lat i która tak zmie­niła mnie i moje ży­cie. To ona kilka dni temu po­winna wyjść z sa­mo­lotu i zo­ba­czyć Rio de Ja­ne­iro, ona po­winna być tu­taj, roz­ko­szo­wać się oce­anem, plażą, ludźmi, nie­bem, za­pa­chem i sma­kami, ona na to wszystko za­słu­żyła, nie ja.

Po­zna­li­śmy się w War­sza­wie, w 2010 roku. Pa­mię­tam, był po­chmurny i dość chłodny ma­jowy dzień. Już od sa­mego rana bie­ga­łem, za­ła­twia­jąc ja­kieś ko­lejne ab­sur­dalne sprawy, więc kiedy po po­łu­dniu zda­rzyła się wolna chwila, ku­pi­łem so­bie bur­gera i sok z mar­chwi, żeby co­kol­wiek prze­ką­sić. Usia­dłem na ławce na skwerku nie­opo­dal i za­czą­łem jeść, a prawdę mó­wiąc – po­chła­niać je­dze­nie. Skwe­rek wo­kół nie­wiel­kiej fon­tanny był za­ciszny i wy­godny, znaj­do­wał się o dwie mi­nuty od wiel­kiego wę­zła ko­mu­ni­ka­cyj­nego, pla­no­wa­łem, że wsiądę tam do au­to­busu, który do­wie­zie mnie do ja­kie­goś no­wego ab­sur­dal­nego punktu prze­zna­cze­nia, gdzie da­lej będę za­ła­twiał ni­komu, na­wet mnie, nie­po­trzebne sprawy. Jed­nak tego dnia do żad­nego au­to­busu już nie wsia­dłem. Na skwerku było sie­dem ła­wek, ale zu­peł­nie nie było lu­dzi. Być może ze względu na po­chmurną po­godę. To mnie urzą­dzało, bo nie bar­dzo lu­bię, kiedy ktoś pa­trzy, jak jem. Nie zdą­ży­łem jesz­cze usiąść i za­cząć żuć, gdy na skwerku po­ja­wiła się ko­bieta, która za­jęła miej­sce na­prze­ciw, więc mo­głem na nią pa­trzeć przez skąpe bry­zgi fon­tanny. Chyba prze­sadą jest, że się jej przy­glą­da­łem: ko­bieta ubrana była w czarny hi­dżab, który tylko wo­kół głowy za­mie­niał się w białą chu­stę. Czyli wi­dzia­łem je­dy­nie jej oczy, któ­rych ko­loru z da­leka na­wet nie mo­głem roz­róż­nić, ale było prze­cież ja­sne, że wzrok miała żywy i szybki. A li­nia brwi wska­zy­wała, że to jest ładna ko­bieta.

Przez te kilka chwil, w ciągu któ­rych ja­dłem, za­ba­wia­łem się roz­my­śla­niami o wieku ko­biety z na­prze­ciwka. We­dle mu­zuł­mań­skich re­guł hi­dżab po­wi­nien cał­kiem za­kry­wać ciało, za­sła­nia­jąc ko­bietę i na­wet jej kształty przed męż­czy­zną, żeby nie bu­dziła w nim grzesz­nych my­śli. No cóż, mu­szę przy­znać: ta­kie ubra­nie do­brze speł­nia swoją funk­cję. Je­dyny wnio­sek, jaki mógł­bym wy­cią­gnąć, był taki, że nie­zna­joma jest dość ni­ska i kru­cha, ale już na­wet jej fi­gury nie mo­głem obej­rzeć, cał­kiem moż­liwe, że pod hi­dża­bem była ta­lia mo­delki lub brzuch cię­żar­nej. Wiek oce­nić też było trudno, bo cho­ciaż oczy jej wy­glą­dały na żywe i świeże, ta­kie spoj­rze­nie może mieć na­wet eme­ryt; oczy czło­wieka wy­ra­żają stan du­cha, a nie ciała.

Na przy­kład gdyby ktoś za­dał so­bie trud, by okre­ślić mój wiek po oczach w Bra­zy­lii, bez wąt­pie­nia za­li­czyłby mnie do ry­chłych nie­bosz­czy­ków – taki ko­smiczny smu­tek wy­pro­mie­nio­wy­wało moje spoj­rze­nie.

Już zbie­ra­łem się do odej­ścia, kiedy ko­bieta na­gle się pod­nio­sła i ru­szyła w moim kie­runku. Oka­zało się, że w rę­kach ma plan War­szawy. Nie­śmiało, ci­chym i, jak mi się zda­wało, wy­stra­szo­nym gło­sem spy­tała, czy mó­wię po an­giel­sku. O lu­dziach z ta­kim gło­sem ma­wia się, że oni prze­pra­szają za to, że żyją. Od­po­wie­dzia­łem twier­dząco i od razu za­py­ta­łem, czego szuka. Mu­zuł­manka roz­wi­nęła przede mną swoją mapę i pa­lusz­kiem po­ka­zała na niej miej­sce, w któ­rym się znaj­do­wa­li­śmy. Ręce, w od­róż­nie­niu od oczu czy ca­łej twa­rzy, pra­wie ni­gdy nie kła­mią. Niby pa­trzy­łem na plan, ale tak na­prawdę przy­glą­da­łem się dłoni ko­biety. Taką skórę może mieć tylko dziew­czyna, młoda dziew­czyna. Od osiem­na­stu do dwu­dzie­stu pię­ciu lat – w my­śli okre­śli­łem jej wiek. Ko­bieta jesz­cze bli­żej na­chy­liła się do mnie i da­lej coś beł­ko­tała po an­giel­sku, pod­czas gdy ja się w nią wwą­chi­wa­łem. Pach­niała świe­żo­ścią, jak bluzka, którą po wy­pra­niu po­wie­szono, by wy­schła na wie­trze. W jej za­pa­chach nie było żad­nego śladu che­mii, żad­nych alu­zji do per­fum czy szam­ponu, po pro­stu pach­niała czy­stym i świe­żym cia­łem mło­dej ko­biety, a ono – jak wia­domo – pach­nie kwia­tem bzu po bu­rzy.

– Może pan wie, gdzie to jest? – za­py­tała po an­giel­sku, w któ­rym „pan” i „ty” są tym sa­mym sło­wem, więc ten sza­cowny zwrot ra­czej sam so­bie wy­my­śli­łem, bo do dy­stansu i ofi­cjal­no­ści skła­niał jej wy­gląd.

– A czego do­kład­nie pani szuka? – mu­sia­łem przy­znać, że słu­cha­łem jej nie­zbyt uważ­nie.

– Urzędu do spraw Cu­dzo­ziem­ców – po­wie­działa po an­giel­sku, a po­tem jesz­cze po­wtó­rzyła ła­maną pol­sz­czy­zną: – Urzond do spraw Cu­dzo­ziem­ców, ulica Długa.

– O tak, wiem, gdzie to jest. To tuż obok – od­po­wie­dzia­łem ra­do­śnie.

– Tak, wiem, że w po­bliżu, ale sama krążę tu już do­bre czter­dzie­ści mi­nut, a tra­fić tam ni­jak nie mogę! – roz­pacz­li­wie roz­ło­żyła ręce.

– To ja pa­nią za­pro­wa­dzę, nie ma pro­blemu! – do­my­śli­łem się, że po­moc cu­dzo­ziem­cowi w ob­cym mie­ście bę­dzie nie­zbędna.

Co ka­zało mi za­po­mnieć o swo­ich spra­wach i pójść ra­zem z nie­zna­jomą w hi­dża­bie w prze­ciw­nym niż po­trzebny mi kie­runku? Jej za­pach, biel i kru­chość dłoni czy sama nie­zwy­kłość sy­tu­acji, bo pierw­szy raz w ży­ciu roz­ma­wia­łem z ko­bietą w mu­zuł­mań­skim stroju? Wie­dzia­łem, że kul­tura nie tylko za­bra­nia ko­bie­cie jako pierw­szej za­czy­nać roz­mowę z męż­czy­zną, ale w ogóle roz­ma­wiać z nie­zna­jo­mymi. Czyli po­moc była jej na­prawdę po­trzebna.

Sied­mio­mi­nu­tową drogę do urzędu wy­ko­rzy­sta­łem na roz­mowę. Po pierw­sze, spy­ta­łem ją o cel wi­zyty w tej biu­ro­kra­tycz­nej in­sty­tu­cji. Oczy­wi­ście szła tam po do­ku­ment stwier­dza­jący prawo po­bytu w Pol­sce. Na­stępne py­ta­nie do­ty­czyło ro­dzaju za­jęć – oka­zało się, że jest stu­dentką. Po­tem za­py­ta­łem o jej oj­czy­znę. Dziew­czyna wy­mie­niła Iran.

– No, skoro już nie­mal wszystko o to­bie wiem, to po­wiedz, jak masz na imię! – po­wie­dzia­łem, pa­trząc tro­chę już zna­jo­mej nie­zna­jo­mej pro­sto w oczy.

– Si­min – od­po­wie­działa dziew­czyna i zda­wało mi się, że się uśmiech­nęła, cho­ciaż wi­dzia­łem tylko jej oczy. One rze­czy­wi­ście się uśmie­chały.

– Piękne imię. A ja je­stem An­drij, z Ukra­iny – po­wie­dzia­łem i wy­cią­gną­łem rękę, jed­nak dziew­czyna jej nie uści­snęła.

– Nie wolno nam do­ty­kać ob­cych męż­czyzn – wy­ja­śniła Si­min.

Chcia­łem za­żar­to­wać, że wcale nie je­stem obcy, a bli­ski i cie­pły, ale ugry­złem się w ję­zyk, bo nie wie­dzia­łem, jak mu­zuł­manka za­re­aguje na ta­kie ko­men­ta­rze. Tym­cza­sem do­szli­śmy do bu­dynku Urzędu do spraw Cu­dzo­ziem­ców. Nie chcia­łem roz­sta­wać się z Si­min, więc za­py­ta­łem:

– Może po­trzebna jesz­cze ja­kaś po­moc? Wejdę z tobą, może trzeba bę­dzie coś prze­ło­żyć na pol­ski czy po­szu­kać wła­ści­wego po­koju – za­pro­po­no­wa­łem po an­giel­sku, w tym szczę­śli­wym ję­zyku, w któ­rym „ty” i „pani” jest jed­nym i tym sa­mym sło­wem, więc ja uwa­ża­łem, że zwra­cam się do dziew­czyny przez „ty”, a ona, że przez „pani”.

– Będę wdzięczna. – Si­min opu­ściła oczy i po­chy­liła głowę, jakby na znak po­dzię­ko­wa­nia.

Oka­zało się, że moja pro­po­zy­cja nie była po­zba­wiona sensu: na­wet ja ze swoim swo­bod­nym pol­skim szu­ka­łem po­trzeb­nego po­koju po­śród dzie­siąt­ków in­nych do­bre pięt­na­ście mi­nut. Zna­la­zł­szy się przed nim, tra­fi­li­śmy na ko­lejkę. Kiedy in­dziej od razu by mnie to zde­ner­wo­wało, ale te­raz się ucie­szy­łem, bo ko­lejka da­wała moż­li­wość po­roz­ma­wia­nia przez co naj­mniej pół go­dziny. Do­wie­dzia­łem się, że w War­sza­wie Si­min stu­diuje mię­dzy­na­ro­dowe prawo han­dlowe, jej oj­ciec jest wiel­kim irań­skim przed­się­biorcą, to on po­sta­no­wił wy­słać córkę na stu­dia i na­wet wy­brał dla niej fa­kul­tet, bo chce, żeby po stu­diach pra­co­wała w jego fir­mie. Jak pod­kre­śliła dziew­czyna, to dość nie­ty­powa sy­tu­acja, kiedy ko­bie­cie z ich kul­tury po­zwala się na stu­dia – i to jesz­cze za gra­nicą; rzecz w tym, że jej tato jest no­wo­cze­sny i li­be­ralny, sam kie­dyś stu­dio­wał w Ma­dry­cie.

Pol­skę wy­brał dla­tego, że tu­taj mie­ści się jego spółka córka, któ­rej dy­rek­tor obie­cał opie­ko­wać się dziew­czyną.

– Ze wsty­dem mu­szę przy­znać, że bar­dzo mało wiem o Ira­nie – po­wie­dzia­łem w za­my­śle­niu. – Wiem, że to bar­dzo stara, li­cząca kilka ty­sięcy lat kul­tura, że to pań­stwo is­lam­skie, szej­ko­wie, nafta, pu­sty­nie i ter­ro­ryzm, chyba. I to wszystko.

– To wcale nie­mało – od­po­wie­działa Si­men. – Więk­szość lu­dzi myli Iran z Ira­kiem i w pierw­szych sło­wach za­czyna wy­ra­żać współ­czu­cie z po­wodu wojny i za­pew­niać, że oni też nie lu­bią Bu­sha. I w ogóle Ame­ry­ka­nów.

– A ty no­sisz hi­dżab tu­taj, w Pol­sce, bo uwa­żasz, że tak na­leży, czy oj­ciec cię do tego zmu­sza?

– U nas hi­dżab na­zywa się cza­dor. Cza­dor no­szę, bo uwa­żam, że tak na­leży. Co prawda, na za­ję­ciach przy­cho­dzi mi zdej­mo­wać chu­stę, bo tego wy­maga pol­skie pra­wo­daw­stwo, ale na ulicy wy­god­niej mi za­kry­wać twarz.

– Mo­żesz ją te­raz od­kryć, prze­cież to pu­bliczna in­sty­tu­cja?

– Mogę, czemu nie – od­po­wie­działa Si­min i lek­kim ru­chem zdjęła tka­ninę z głowy.

Do­brze, że udało mi się opa­no­wać i nie ach­nąć, bo dziew­czyna oka­zała się ude­rza­jąco piękna. Czarne głę­bo­kie oczy, ide­al­nie pro­por­cjo­nalna twarz, ciemny ko­lor skóry, pełne usta, w su­mie – ary­sto­kra­tyczna pięk­ność. Jej uroda była nie taka, jaką chce się wziąć i jej po­sma­ko­wać, a taka, że chce się ją ob­jąć i chro­nić od wszel­kiego zła tego świata. Było w niej coś czy­stego i dzie­cię­cego.

– Le­piej ci bez cza­doru, ale gdy­bym był twoim mę­żem, wo­lał­bym, że­byś go no­siła i żeby nikt nie wi­dział tej nie­biań­skiej urody, do­pro­wa­dza­łoby mnie to do za­zdro­ści – po­wie­dzia­łem prawdę.

– Wi­dzisz, wy, męż­czyźni, je­ste­ście cał­kiem jed­na­kowi, nie­za­leż­nie od kul­tury, kon­ty­nentu i re­li­gii. Chce­cie ko­bietę so­bie przy­własz­czyć, bo­icie się kon­ku­ren­cji i wy­ma­ga­cie, żeby dla lu­dzi żona wy­glą­dała na świętą, a w domu była wy­zwo­lona i go­towa speł­niać wszyst­kie wa­sze grzeszne i prze­wi­dy­walne pra­gnie­nia – uśmiech­nęła się.

Kiedy wresz­cie była na­sza ko­lej, oka­za­łem się nie­po­trzebny, bo pani w po­koju swo­bod­nie roz­ma­wiała po an­giel­sku („to prze­cież Urząd do spraw Cu­dzo­ziem­ców, to oczy­wi­ste, że mu­simy tu­taj znać obce ję­zyki!”), a po okre­śle­niu, kim je­stem dla Si­min, w ogóle wy­pro­szono mnie za drzwi. Za­cze­ka­łem na Irankę na dwo­rze. Wy­szła i po­dzię­ko­wała mi za po­moc, prze­pro­siła za kło­pot, a po­tem po­wie­działa, że wszystko za­ła­twiła i musi już iść. Na moją pro­po­zy­cję kawy od­po­wie­działa od­mow­nie, wy­ja­śniw­szy, że już dawno po­winna być w domu. Wtedy ucie­kłem się do ostat­niej – przy­znaję dość cy­nicz­nej próby na­wią­za­nia kon­taktu: za­pro­po­no­wa­łem, by­śmy wy­mie­nili się nu­me­rami te­le­fo­nów, by w ra­zie ja­kichś jesz­cze kło­po­tów, py­tań czy trud­no­ści po pro­stu mo­gła do mnie za­dzwo­nić, a ja wtedy chęt­nie po­mogę.

– Dla mnie to bę­dzie szczę­ście: po­móc oso­bie, któ­rej ro­da­kiem był Abol Gha­sem Fer­do­usi, je­den z mo­ich ulu­bio­nych po­etów – z wro­dzoną ła­two­ścią skła­ma­łem, na­wet się nie za­czer­wie­niw­szy, cho­ciaż o Fer­do­usim pierw­szy raz do­wie­dzia­łem się dzie­sięć mi­nut wcze­śniej, kiedy za­py­ta­łem Go­ogle w swoim te­le­fo­nie o irań­ską po­ezję.

– O, nie je­steś taki bez­na­dziejny, jaki się wy­da­wa­łeś, a mó­wi­łeś, że wiesz tylko o ter­ro­ry­zmie – po­wie­działa mi na po­że­gna­nie Si­min, po­dyk­to­wała swój nu­mer i znów za­kryła twarz cza­do­rem.

Na­stęp­nym ra­zem zo­ba­czy­li­śmy się po ty­go­dniu. Po­prze­dziła to dość in­ten­sywna wy­miana SMS-ów: uda­wa­łem głę­bo­kie za­in­te­re­so­wa­nie irań­ską kul­turą. Tak jej na­pi­sa­łem w pierw­szej wia­do­mo­ści: to zna­czy mnie, czło­wie­kowi, który wie­rzy w los, ener­gię i przy­padki zmie­nia­jące ży­cie, wy­daje się, że na­sze spo­tka­nie było w moim ży­ciu po­trzebne, ona jest sy­gna­łem, że po­wi­nie­nem wy­ko­rzy­stać oka­zję i do­wie­dzieć się wię­cej o irań­skiej i w ogóle wschod­niej kul­tu­rze. Zresztą, je­śli chcesz mieć po­wo­dze­nie u dziew­cząt, mu­sisz być tro­chę kłamcą i dra­niem, bo­daj odro­binę. Dla­tego szu­ka­łem u niej po­rad co do irań­skiej ki­ne­ma­to­gra­fii, mu­zyki i li­te­ra­tury. Filmy irań­skie oka­zały się nudne, dłu­gie i nie­zro­zu­miałe, mu­zyka – ja­kaś mo­no­tonna i senna, ale ani się nie za­jąk­ną­łem, kiedy dzię­ko­wa­łem i wy­ra­ża­łem za­chwyt dla ko­lej­nego irań­skiego ze­społu.

Mój za­pał do chwa­le­nia i za­chwy­ca­nia się tro­chę opadł, kiedy do­sta­łem od Si­min taki SMS: „Miło, że tak ci się spodo­bał ten ze­spół. Cho­ciaż to dziwne, że tak się za­chwy­casz irań­ską mu­zyką. Ja na przy­kład jej nie zno­szę, więc słu­cham tylko fran­cu­skiej i ame­ry­kań­skiej”.

Na moje szczę­ście, aku­rat wtedy w Pol­sce wszedł na ekrany film irań­skiego re­ży­sera Ash­gara Far­ha­diego Co wiesz o Elly?. Po­ka­zy­wano go w wer­sji an­giel­skiej z pol­skimi na­pi­sami, więc była to świetna oka­zja, żeby za­pro­sić Si­min. Szkoda, że nie wi­dzie­li­ście, jak na nas pa­trzyli w hallu kina! Wy­obraź­cie so­bie: wcho­dzi młody dłu­go­włosy chło­piec w dżin­sach, czer­wo­nym T-shir­cie i z kol­czy­kiem w uchu, a obok niego – dziew­czyna w hi­dża­bie. Po fil­mie, który bez ha­mul­ców ob­sy­pa­łem kom­ple­men­tami, wy­pi­li­śmy her­batę i wsa­dzi­łem Si­min do tak­sówki.

Tak się za­czął nasz dziwny ro­mans. Pierw­szy raz przy­szła do mnie do domu na po­czątku czerwca, mniej wię­cej mie­siąc po na­szym po­zna­niu się, a po ko­lej­nych dwóch ty­go­dniach pierw­szy raz się po­ca­ło­wa­li­śmy. Si­min od razu jed­nak ogło­siła, że na­sza zna­jo­mość nie ma per­spek­tyw, bo oj­ciec już ma na oku na­rze­czo­nego dla niej. Mu­szę więc so­bie uświa­do­mić, że ona ni­gdy za mnie nie wyj­dzie. Nie że­bym bar­dzo za­smu­cił się tą wia­do­mo­ścią, ale z pre­me­dy­ta­cją zro­bi­łem ja­kiś kwa­śny gry­mas i od­po­wie­dzia­łem: „Jesz­cze zo­ba­czymy!”.

Wi­dy­wa­li­śmy się co­raz czę­ściej, na­sze sto­sunki się za­cie­śniały, aż wresz­cie na­de­szła na­sza złota pora – li­piec, kiedy to szef kom­pa­nii i przy­ja­ciel ojca Si­min po­le­ciał gdzieś na wy­po­czy­nek, więc te­raz miała wię­cej wol­nego czasu i mo­gła czę­ściej do mnie przy­cho­dzić. Je­śli z po­czątku po­cią­gała mnie jej uroda, ale przede wszyst­kim eg­zo­tycz­ność za­le­ca­nia się do ko­biety w hi­dża­bie, to po­tem za­czą­łem po­woli i na­prawdę za­ko­chi­wać się w tej skrom­nej, ma­leń­kiej, ci­chej, ale sil­nej cha­rak­te­rem dziew­czynce. Dziwne i in­try­gu­jące było na­wet uświa­da­miać so­bie, że mam też „zna­jomą z Iranu”, nie mó­wiąc już o ciele gim­na­styczki, któ­rym wszech­mo­gący Al­lah na­gro­dził Si­min.

Jej ciało zo­ba­czy­łem, kiedy pierw­szy raz zo­stała u mnie na noc. Tej nocy zro­zu­mia­łem, że mię­dzy nami zro­dziło się ja­kieś za­ufa­nie i po­ro­zu­mie­nie. Jesz­cze długo przed­tem Si­min wy­ja­śniła mi, że mię­dzy nami nie może być seksu, bo ona przy­go­to­wuje się do ślubu w Ira­nie i musi po­zo­stać nie­po­ka­lana. Od tego za­leży nie tylko jej ży­cie, ale i ho­nor ro­dziny – mniej wię­cej tak to wy­ja­śniała. Na moje nie­śmiałe re­pliki, że ist­nieją różne spo­soby seksu i otrzy­ma­nia roz­ko­szy, które nie za­kła­dają ro­ze­rwa­nia i tak da­lej, czer­wie­niła się i ob­ra­żała. Dla­tego na­sze sto­sunki ogra­ni­czały się do roz­mów, do­ty­ków, po­ca­łun­ków, trzy­ma­nia się za ręce i obej­mo­wa­nia. Na­zy­wa­łem je aniel­skimi.

Co prawda, raz dia­beł pod­ku­sił mnie, żeby spró­bo­wać szczę­ścia. Po po­ca­łun­kach i ob­ję­ciach dość spryt­nie prze­wró­ci­łem Si­min na plecy, po­ło­ży­łem się na niej, moje ręce za­częły błą­dzić po jej ciele, póki nie za­czą­łem ścią­gać z niej dżin­sów. Co się wtedy za­częło! Si­min bo­le­śnie mnie kop­nęła, zrzu­ciła z sie­bie na pod­łogę, a sama w te pędy po­bie­gła do kuchni. Po­bie­głem za nią, żeby ją uspo­koić. W kuchni stała koło okna, jej twarz była czer­wona, a źre­nice roz­sze­rzone i prze­ra­żone. Kiedy spró­bo­wa­łem do niej po­dejść, na­gle chwy­ciła z pa­ra­petu pu­dełko za­pa­łek, któ­rymi od czasu do czasu za­pa­lam fajkę z ma­ri­hu­aną, i za­częła prze­raź­li­wie krzy­czeć: „Nie pod­chodź, bo wszystko tu spalę! Nie pod­chodź, mó­wię!”. To był ryk dzi­kiego zwie­rzę­cia, dra­pież­nika. Ale czemu nie zła­pała za nóż, ta­bo­ret, no­życzki, bu­telkę, czemu wzięła za­pałki? Jak za­mie­rzała mnie nimi prze­stra­szyć? Tym­cza­sem Si­min wy­cią­gnęła jedną za­pałkę z pu­dełka, jakby po­twier­dza­jąc swoje groźby. Tak stała – za­pałka w jed­nej ręce, pu­dełko w dru­giej; trzy­mała je nie­mal skrzy­żo­wane jak mie­cze. Ro­ze­śmia­łem się, bo wy­glą­dało to bar­dzo ko­micz­nie. Te­raz, gdy za­my­kam oczy i chcę przy­po­mnieć so­bie tę ta­jem­ni­czą dziew­czynę, po­ja­wia się przede mną wła­śnie ten ob­raz: wo­jow­ni­cza, koło ku­chen­nego okna mo­jego war­szaw­skiego miesz­ka­nia, z za­pał­kami. Do­piero póź­niej do­wie­dzia­łem się o tej ma­gicz­nej roli, jaką w irań­skiej kul­tu­rze od­grywa ogień. A wtedy się śmia­łem.

No cóż, to zda­rze­nie po­mo­gło mi uświa­do­mić so­bie, że seksu nie bę­dzie, ale mimo wszystko na­dal chcia­łem spo­ty­kać się z Si­min. Na­wet spa­li­śmy ra­zem – oboje w pi­ża­mach, de­li­kat­nie ob­jęci, ale ni­gdy nie pró­bo­wa­łem po­su­nąć się da­lej. Dla­tego, być może, mi ufała. I przez to pa­mię­tam ją do­tąd, a na­wet po swo­jemu do­tąd ko­cham – bo wtedy nie prze­spa­li­śmy się, a po pro­stu spa­li­śmy ra­zem, w ob­ję­ciach, de­li­kat­no­ści i za­ufa­niu. Jak anioły.

W lipcu Si­min ob­cho­dziła uro­dziny. Do­brze to pa­mię­tam, bo szy­ko­wała się do nich u mnie w domu. W ciągu tego mie­siąca, można po­wie­dzieć, ży­li­śmy ra­zem. I oto po­szła go­lić nogi do mo­jej ła­zienki, a ja zo­sta­łem, sie­dząc w kuchni. Póki za ścianą ciur­kała woda, oglą­da­łem mapę. W każ­dym miesz­ka­niu, w któ­rym przy­cho­dziło mi żyć, wie­sza­łem na ścia­nie wielką mapę świata – jako ozdobę, jako ob­raz i pre­tekst dla ma­rzeń i roz­my­ślań. Więc Si­min za­mknęła się w ła­zience. A ja pa­trzy­łem na mapę, pil­nie wpa­tru­jąc się w Iran, oce­nia­jąc jego na­tu­ralne bo­gac­twa, ukształ­to­wa­nie i po­ło­że­nie geo­po­li­tyczne. Wtedy na­pi­sał mi się taki wiersz:

Ko­bieta, która goli nogi w two­jej ła­zience,

ju­tro bę­dzie świę­to­wała swoje dwu­dzie­ste czwarte uro­dziny.

Choć „bę­dzie świę­to­wała” to za mocno po­wie­dziane,

po pro­stu za­dzwoni do domu do ro­dzi­ców

i wie­czo­rem się po­mo­dli.

Nie ro­zu­miesz jej mo­dlitw, jej za­gad­ko­wych po­glą­dów,

ję­zyka menu w jej te­le­fo­nie.

Nie­są­dzone wam być ra­zem, to le­piej,

mó­wisz so­bie, że to le­piej.

W chwili szcze­gól­nej na­iw­no­ści mó­wisz,

że wie­rzysz, że oni nie mają broni ją­dro­wej,

żad­nej broni ją­dro­wej i czu­jesz, że je­steś głup­kiem.

Po­tem ci się śni, że jej ciało

pach­nie bro­nią ją­drową, pu­sty­niami i cy­gań­skimi pie­śniami.

Dla­czego cy­gań­skimi – py­tasz sie­bie rano,

ale od­po­wie­dzi nie ma, nie wiesz,

jak mi­nęło jej dzie­ciń­stwo i gdzie na­uczyła się an­giel­skiego,

czemu wy­brała wła­śnie cie­bie.

Je­ste­ście ra­zem od trzech ty­go­dni. Cza­sem oglą­dasz mapę świata,

oce­nia­jąc po­ło­że­nie Iranu, jego są­sia­dów,

za­soby na­tu­ralne i ludz­kie.

Zdaje ci się, że ro­zu­miesz ją co­raz le­piej.

Cza­sami py­tasz ją o Iran, obie­cu­jesz, że z nią tam po­je­dziesz,

a ona pach­nie jed­nak cy­gań­skimi pie­śniami i bro­nią ją­drową,

i taka pu­sty­nia mię­dzy wami, i za­pada wie­czór,

i ona goli nogi w two­jej ła­zience.

Kiedy Si­min wy­szła z wanny w wiel­kim bia­łym szla­froku i z ręcz­ni­kiem na gło­wie, wiersz już był skoń­czony. Ni­gdy nie po­wie­dzia­łem jej o nim, zresztą na an­giel­ski prze­ło­żono go do­piero po dwóch la­tach. A po dwóch la­tach ja na­wet nie wie­dzia­łem, gdzie ona jest, z kim i jak. Prze­cież jesz­cze tego pa­mięt­nego lipca roz­sta­li­śmy się na za­wsze. Przy końcu mie­siąca Si­min po­le­ciała do Iranu, umó­wi­li­śmy się, że spo­tkamy się na po­czątku se­me­stru w paź­dzier­niku, wy­mie­ni­li­śmy się te­le­fo­nami i ad­re­sami elek­tro­nicz­nych skrzy­nek, ale dziew­czyna ni­gdy nie od­po­wie­działa na ża­den mój mail, a jej nu­mer te­le­fonu od dawna był nie­ak­tu­alny. Usi­ło­wa­łem szu­kać jej w in­ter­ne­cie i w sie­ciach spo­łecz­no­ścio­wych, ale na próżno. Na wy­dziale także wię­cej jej nie wi­dziano. Po­zo­sta­wało mieć na­dzieję, że u niej wszystko w po­rządku, że jest żywa i zdrowa, że po pro­stu oj­ciec prze­my­ślał sprawę i po­sta­no­wił wy­dać ją za mąż szyb­ciej, dla­tego nie wró­ciła do War­szawy.

Jak już wspo­mi­na­łem, wiersz o jej no­gach i ła­zience po dwóch la­tach zo­stał prze­ło­żony na an­giel­ski, a wkrótce po­tem na nie­miecki. Tak się zło­żyło, że wśród kilku wier­szy, które wy­dru­ko­wało mi pewne nie­miec­kie cza­so­pi­smo, zna­lazł się i on. Tak się też zło­żyło, że to cza­so­pi­smo tra­fiło w ręce Ri­carda, te­raz już mo­jego przy­ja­ciela, a on z ko­lei po­ka­zał ten wy­bór dy­rek­to­rowi jed­nego z bra­zy­lij­skich fe­sti­wali li­te­rac­kich. Nie wia­domo, z ja­kiego po­wodu wła­śnie ten wiersz spodo­bał się im naj­bar­dziej i już po mie­siącu otrzy­ma­łem od nich za­pro­sze­nie, by wy­stą­pić na fe­sti­walu w Bra­zy­lii – w za­gu­bio­nym w środku kon­ty­nentu mia­steczku Ti­ra­den­tes i w Rio de Ja­ne­iro. Rzecz ja­sna, zgo­dzi­łem się. Co tam zgo­dzi­łem – przez ty­dzień od otrzy­ma­nia za­pro­sze­nia nie mo­głem za­snąć, wciąż wy­obra­ża­jąc so­bie przy­szłą po­dróż.

Już na fe­sti­walu, a do­kład­niej na przy­ję­ciu po jego otwar­ciu, w swo­jej wspa­nia­łej willi dy­rek­tor fe­sti­walu po­pro­sił mnie, bym na­pi­sał mu ten wiersz w ję­zyku ory­gi­nału, żeby mógł go so­bie opra­wić i po­wie­sić na ścia­nie. Do­tąd nie poj­muję, czym ich tak bar­dzo „wziął” ten tekst, któ­rego nie uwa­żam za swój naj­lep­szy ani na­wet za je­den z naj­lep­szych. Ot, wiersz jak wiersz.

Ta hi­sto­ria żyła głę­boko we mnie, z rzadka o so­bie przy­po­mi­na­jąc. Kiedy Si­min nie zja­wiła się w paź­dzier­niku, jesz­cze tro­chę tę­sk­ni­łem, ale nie cier­pia­łem, cza­sem wspo­mi­na­łem ją, ale w ta­kim cał­kiem me­lan­cho­lij­nym du­chu. Jak ja­sne i przy­jemne do­świad­cze­nie. Jak mi­łość, która od­była się poza gra­ni­cami ciała. Chcia­łem po pro­stu my­śleć, że gdzieś da­leko wszystko u niej jest w po­rządku i że jest szczę­śliwa. Po­woli za­po­mi­na­łem tę cza­ru­jącą dziew­czynę i nasz sub­telny li­piec, co­raz bar­dziej zda­wało mi się, że cała ta hi­sto­ria była wy­my­słem i snem. Jed­nak wspo­mnie­nia o Si­min cza­sem po­wra­cały – jak fan­to­mowy ból, w bar­dzo nie­spo­dzie­wa­nych miej­scach.

Pierw­szy raz przy­po­mnia­łem so­bie o niej tak wy­raź­nie – bo wspo­mnie­nie aż ukłuło mnie w serce – w stre­fie Czar­no­byla. Od dawna ma­rzy­łem, żeby tam po­je­chać, aż wresz­cie zna­la­złem prze­wod­nika, stal­kera, mo­jego ró­wie­śnika, który zgo­dził się nie­le­gal­nie prze­wieźć mnie do Strefy Za­mknię­tej. Wcze­śniej by­łem już tam z ofi­cjalną wy­cieczką, wi­dzia­łem po­rzu­cone mia­sta, re­ak­tor i wszystko inne, ale chcia­łem zo­ba­czyć inną, nie­tu­ry­styczną, ma­giczną Strefę. I oto nie­le­gal­nie prze­do­sta­li­śmy się w głąb, włó­czy­li­śmy się la­sami i bez­lud­nymi wsiami, prze­no­co­wa­li­śmy przy ogni­sku, żeby o czwar­tej rano zo­ba­czyć mgłę nad mo­cza­rami. Mój prze­wod­nik po­wie­dział: „to naj­pięk­niej­sze ze wszyst­kiego, co czło­wiek może w ży­ciu zo­ba­czyć”. I nie skła­mał. Kiedy o czwar­tej rano przedar­li­śmy się przez drze­miące po­le­skie chasz­cze, praw­dziwe dżun­gle, do mo­cza­rów, za­parło mi dech. Świ­tało, rza­dziut­kie świa­tło prze­dzie­rało się przez ko­rony drzew, a nad zie­lo­nymi od ne­nu­fa­rów mo­cza­rami pa­ro­wała mgła. Ale nie siwa, jak za­zwy­czaj, a ja­kaś srebrna, ma­giczna, aż lśniła w tym po­ran­nym mroku. Stal­ker uwa­żał, że to efekt ska­że­nia ra­dio­ak­tyw­nego, po­tem prze­czy­ta­łem, że to re­zul­tat gni­cia ja­kichś szcze­gól­nych wo­do­ro­stów. Srebrna mgła. I wtedy przy­po­mnia­łem so­bie moją miłą Si­min. Zda­wało mi się, że jej skóra tak samo – tylko nie­wi­dzial­nie – pa­ro­wała, pach­niała, na­sy­ca­jąc wszystko wo­kół swo­imi cza­rami. Bo prze­cież Si­min po per­sku to sre­brzy­sta, srebrna, czyli nie samo sre­bro, a po­łysk sre­bra, jego chłodny blask.

I oto znowu wspo­mi­nam ją – tu­taj, w Bra­zy­lii, na le­gen­dar­nej plaży Ipa­nema, na brzegu Oce­anu Atlan­tyc­kiego. To ona po­winna być tu­taj, na moim miej­scu. Prze­cież to jej za­sługa, że tra­fi­łem tu, to jej wiersz, wiersz o jej no­gach i jej za­pa­chu. Cho­ciaż co ona by ro­biła na naj­pięk­niej­szej plaży świata w swoim hi­dża­bie, to jest cza­do­rze? Ale mimo wszystko my­ślę o niej już drugi ty­dzień, przy­po­mi­nam so­bie każdą chwilę, spę­dzoną ra­zem, z moją ma­leńką dziew­czynką, która po­tra­fiła być taka de­li­katna i taka groźna. Mi­łość nie z tego świata, jak po­wie­dział pe­wien mój przy­ja­ciel, kiedy przy szklance whi­sky opo­wie­dzia­łem mu tę hi­sto­rię. Cza­sami, kiedy bu­dzę się w pu­stym po­koju po­śród czar­nego mroku, zdaje mi się, że w po­wie­trzu roz­lano za­pa­chy kwiatu bzu po bu­rzy. Wtedy wiem, że ona mi się śniła. Si­min.

Ten­der is the day

Na ze­garku była czter­na­sta zero sie­dem, kiedy bru­ko­waną ulicą prze­je­chał, ter­ko­cząc, ro­wer li­sto­no­sza, a za­raz po­tem brzęk­nęły drzwi re­stau­ra­cji ro­dzin­nej „Ivo­ire” i w miękki pół­mrok wspa­niale ude­ko­ro­wa­nej sali wkro­czył nie­zna­jomy je­go­mość w czar­nym ka­pe­lu­szu.

Wszystko w nim wska­zy­wało na cu­dzo­ziemca, a dumna po­stawa, szla­chetne spoj­rze­nie i ju­bi­ler­sko wy­koń­czone ru­chy wy­mow­nie sy­gna­li­zo­wały: mamy do czy­nie­nia z osobą z wy­so­kich spo­łecz­nych krę­gów, za­możną i wpły­wową. Wy­czuw­szy to, wo­kół męż­czy­zny za­krę­ciły się kel­nerki i ku­cha­rze, pro­po­nu­jąc po­trawy i wina, ale nie­zna­jomy wziął menu i po­pro­sił, by zo­sta­wić go na ja­kiś czas w spo­koju. Speł­niw­szy żą­da­nie go­ścia, cie­kawe i spra­gnione na­piwku dziew­częta z ob­sługi po­cho­wały się za szynk­wa­sem i za drzwiami szatni, skąd ob­rzu­cały go­ścia ukrad­ko­wymi spoj­rze­niami. Pod­sta­rzały Jó­zef, wła­ści­ciel kilku ry­bac­kich ło­dzi na za­chod­nim na­brzeżu, który sie­dział w ką­cie przy oknie i już drugą go­dzinę żło­pał cydr, też zer­kał spode łba na ta­jem­ni­czego męż­czy­znę, któ­rego nie­tu­tej­szość bu­rzyła senny spo­kój mia­steczka.

Le­d­wie za­uwa­żal­nym ski­nie­niem głowy przy­wo­ław­szy kel­nerkę, nie­zna­jomy, jed­nak nie zaj­rzaw­szy do menu, za­mó­wił pie­czoną kaczkę z wi­śniami w so­sie żu­ra­wi­no­wym, cie­pły biały chleb oraz sa­łatkę z ru­koli, po­mi­dor­ków cherry i mie­szanki grec­kich oli­wek, kie­li­szek wy­traw­nego czer­wo­nego wina i kwartę wody z cy­tryną, a na de­ser – lody z kar­me­lem i fi­li­żankę kawy. Po­tem jesz­cze raz przy­wo­łał dziew­czynę i po­pro­sił, by przy­nie­siono mu wszyst­kie książki te­le­fo­niczne mia­steczka, wy­dane w ciągu ostat­nich dwu­dzie­stu pię­ciu lat; otrzy­maw­szy je, za­czął sta­ran­nie czy­tać strony, umiesz­czone mniej wię­cej w ich środku, a jak udało się po­dej­rzeć kel­nerce, która przy­no­siła wodę i sa­łatę, pana in­te­re­so­wała li­tera „L”. Nie­za­do­wo­lony z re­zul­tatu po­szu­ki­wań męż­czy­zna wstał i pod­szedł do szynk­wasu, za któ­rym prze­cie­rał szklanki i kie­liszki siwy kel­ner, nie­ska­zi­tel­ność bródki któ­rego zdra­dzała czło­wieka sta­rego do­brego wy­cho­wa­nia.

– Mon­sieur, na­zy­wam się Fran­cis, je­stem tu w in­te­re­sach osoby trze­ciej, która chciała po­zo­stać ano­ni­mowa – peł­nym god­no­ści to­nem po­wie­dział gość i na po­twier­dze­nie swo­ich słów po­ło­żył na ladę sze­lesz­czący bank­not. – In­te­re­suje mnie dawna sprawa, którą mogą pa­mię­tać chyba tylko lu­dzie mo­jego i pań­skiego wieku. Cho­dzi o pewną ma­de­mo­iselle, do­kład­niej to w tam­tych cza­sach była ma­de­mo­iselle, a póź­niej mo­gła stać się ma­dame i zmie­nić na­zwi­sko, dla­tego też nie mogę zna­leźć jej w spi­sach te­le­fo­nów. Czy do­sta­tecz­nie długo mieszka pan w tym mie­ście, żeby pa­mię­tać ta­kie od­le­głe zda­rze­nia?

– Wielce sza­nowny pa­nie, mogę w szcze­gó­łach opo­wie­dzieć o pięć­dzie­się­ciu dwóch je­sie­niach w na­szym mie­ście, o re­zul­ta­tach wszyst­kich wy­bo­rów w tym okre­sie, a także wy­mie­nić na­zwi­ska zwy­cięz­ców ostat­nich dwu­dzie­stu miej­skich re­gat jach­to­wych – usłuż­nie uśmiech­nął się kel­ner, cho­wa­jąc bank­not do kie­szeni.

– Cóż, wspa­niale. Czy mogę li­czyć na pań­ską dys­kre­cję? Pro­szę do­brze zro­zu­mieć, sprawa do­ty­czy prze­szło­ści na tyle daw­nej, że nie na­leży wy­cią­gać szkie­le­tów z szafy i da­wać po­wo­dów do po­tę­pie­nia. – Fran­cis wy­jął ze skó­rza­nej port­mo­netki nowy bank­not, ale tym ra­zem za­wisł on w jego ręce, jakby w ocze­ki­wa­niu na po­twier­dza­jącą od­po­wiedź współ­ro­zmówcy.

– Sta­remu Je­anowi może pan wie­rzyć jak so­bie. Wy­cho­wano mnie na sta­rych ide­ałach, znam war­tość mil­cze­nia. – Kel­ner za­brał pie­nią­dze z ręki go­ścia.

– Za­tem – do rze­czy. Na­zy­wano ją ma­de­mo­iselle Lo­ren. Mu­szę szybko ją zna­leźć. My­ślę, że wie pan, o kogo cho­dzi, i te­raz ro­zu­mie pan moją ostroż­ność.

– O tak, oczy­wi­ście – kel­ner le­d­wie mógł ukryć zde­ner­wo­wa­nie, które roz­sze­rzyło jego źre­nice i zmu­siło krew, by krą­żyła szyb­ciej, na­da­jąc twa­rzy aż po płatki uszu czer­woną barwę. – O tam­tym wy­padku wszy­scy pa­mię­tają, nie można go za­po­mnieć. Ma pan ra­cję. Te­raz ma­de­mo­iselle Lo­ren nosi inne na­zwi­sko, mieszka gdzieś w oko­licy i rzadko się po­ka­zuje lu­dziom, ale spró­buję zlo­ka­li­zo­wać ją jak naj­szyb­ciej.

– Będę panu bar­dzo wdzięczny – wie­lo­znacz­nie prze­mó­wił gość i wró­cił do swego sto­lika, gdzie już pa­ro­wała kaczka, ku­sząc za­pa­chem.

Zjadł­szy smacz­nie i wy­piw­szy jesz­cze je­den kie­li­szek wina, Fran­cis hoj­nie roz­li­czył się z ob­sługą, pod­szedł do Je­ana i kon­spi­ra­cyj­nie ci­cho go po­wia­do­mił:

– Mój sta­tek od­pływa o dzie­więt­na­stej, zo­stały jesz­cze pra­wie trzy go­dziny, w ciągu któ­rych chciał­bym za­ła­twić wszyst­kie sprawy. Te­raz ru­szam na spa­cer po na­brzeżu, a póź­niej przy­siądę na kie­li­szek ko­niaku w re­stau­ra­cji ho­telu „Golf­strom”. Pro­szę, niech pan tam za­dzwoni i prze­każe mi zdo­bytą in­for­ma­cję. I dzię­kuję za sta­ra­nia! – z sza­cun­kiem schy­lił głowę, po­ka­zu­jąc, że ta przy­sługa jest dla niego waż­niej­sza niż pie­nią­dze, jed­nak dla przy­spie­sze­nia po­szu­ki­wań prze­ło­żył do kie­szeni Je­ana jesz­cze je­den bank­not, co prze­kro­czyło naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia sta­rego kel­nera.

Mo­rze się mie­niło, uspo­ka­ja­jąco plu­ska­jąc fa­lami o ka­mie­nie pirsu, bielą lśniły ża­gle przy­cu­mo­wa­nych jach­tów, gdzieś wy­soko kwi­liły mewy. Mon­sieur Fran­cis nie­spiesz­nie kro­czył na­brze­żem, od­po­czy­wa­jąc w let­nio­cie­płych pro­mie­niach słońca i py­ka­jąc fajkę. Był za­do­wo­lony ze wspa­nia­łego obiadu w „Ivo­ire” i szyb­ko­ści, z jaką to­czyły się zda­rze­nia. Nic nie psuło jego na­stroju. Mor­ska bryza od­świe­żała i za­chę­cała do do­brych my­śli. Fran­cis miał na­dzieję za­koń­czyć po­wie­rzoną mu sprawę w ciągu naj­bliż­szej go­dziny, dwóch, na­gro­dzić sie­bie za to pod­wie­czor­kiem; ko­la­cję za­mie­rzał zjeść już na statku, gdzie po­da­wano świeże ostrygi i do­bre białe wino, a or­kie­stra grała me­lo­die zdolne roz­czu­lić na­wet naj­tward­sze du­sze.

Wszedł­szy na ta­ras ho­telu „Golf­strom”, męż­czy­zna usa­do­wił się w głę­bo­kim skó­rza­nym fo­telu, za­mó­wił ko­niak i jesz­cze jedną kawę, a kiedy kel­ner je przy­niósł, Fran­cis przed­sta­wił się i za­py­tał, czy ja­kiś je­go­mość nie zo­sta­wił tu dla niego wia­do­mo­ści. Oka­zało się, że wy­rwana z cze­ko­wej ksią­żeczki kartka z kul­fo­nami po­spiesz­nie za­pi­sa­nych li­ter już na niego czeka. Siorb­nąw­szy kawę, męż­czy­zna prze­czy­tał no­tatkę: „Ma­de­mo­iselle L. dawno wy­szła za mąż i zmie­niła na­zwi­sko na Fico. Nie­stety, trzy lata temu umarła na nie­ule­czalną cho­robę, zo­sta­wiw­szy męża z dwójką nie­mal do­ro­słych dzieci. Mu­szę do­dać, że jej re­pu­ta­cja w ostat­nich la­tach była nie­na­ganna. Po­cho­wana jest na miej­skim cmen­ta­rzu. Bar­dzo mi przy­kro. Jean”. Twarz Fran­cisa po­ciem­niała, dusz­kiem wlał w sie­bie kie­li­szek ko­niaku, gło­śno przy tym cmok­nąw­szy. No cóż, naj­wy­raź­niej nie zdoła wy­ko­nać po­wie­rzo­nego mu za­da­nia w pełni, ale w żad­nym ra­zie przez wła­sne nie­dbal­stwo. Śmierć po­szu­ki­wa­nej ko­biety za­sad­ni­czo zmie­niała jego plany i znacz­nie skra­cała mi­sję; ochło­nąw­szy po nie­spo­dzie­wa­nej wia­do­mo­ści, Fran­cis na­wet ode­tchnął z ulgą, bo te­raz od­pa­dła po­trzeba roz­mowy z ko­bietą, do wy­ko­na­nia zo­stał tylko gest. A po­nie­waż o jej go­rą­cym uspo­so­bie­niu na­słu­chał się róż­nych rze­czy, ucie­szył się z ta­kiego ob­rotu spraw. Po­ło­żyw­szy pod ra­chun­kiem duży bank­not i nie cze­ka­jąc na resztę, męż­czy­zna na­ło­żył ka­pe­lusz i udał się na plac miej­ski, żeby zła­pać tak­sówkę.

Pierw­sza lep­sza mu nie od­po­wia­dała, gdyż Fran­cis chciał zna­leźć kie­rowcę w star­szym wieku, żeby wy­ko­rzy­stać jazdę rów­nież i dla roz­py­ta­nia: do­dat­kowa in­for­ma­cja nie bę­dzie bez zna­cze­nia, kiedy wróci do miej­sca pracy i zda spra­woz­da­nie z po­dróży. Za­uwa­żyw­szy peł­nego star­szego męż­czy­znę, który w fir­mo­wym kasz­kie­cie stał obok swo­jego auta, przy­bysz po­szedł do niego. Tak­sów­karz, na oko jego ró­wie­śnik, wy­glą­dał na po­czciwca-ga­dułę, który ma wiel­kie serce i usta mu się nie za­my­kają. „Wła­śnie taki głu­pek jest mi po­trzebny” – my­ślał Fran­cis, lo­ku­jąc się na tyl­nym sie­dze­niu sa­mo­chodu.

– Na miej­ski cmen­tarz, pro­szę pana, a tam za­czeka pan ja­kiś kwa­drans – i wró­cimy z po­wro­tem do przy­stani. Za czas ocze­ki­wa­nia za­płacę.

– Zro­zu­mia­łem, mon­sieur – tak­sów­karz od­wró­cił się i uśmiech­nął sze­roko, jak do re­kla­mo­wej fo­to­gra­fii. – Nie we­zmę dużo, pro­szę się nie oba­wiać.

– Prze­pra­szam – Fran­cis zwró­cił się do kie­rowcy, kiedy tak­sówka ru­szyła. – Być może wie pan, gdzie po­cho­wana jest ma­dame Fico? Rzecz w tym, że pierw­szy raz będę na tym cmen­ta­rzu, więc nie chciał­bym za długo szu­kać.

– A co mam nie wie­dzieć, ona prze­cież umarła nie tak dawno, dla­tego jest po­cho­wana wśród świe­żych mo­gił na po­łu­dnio­wym skraju cmen­ta­rza. Pod­jadę jak naj­bli­żej i po­każę panu ścieżkę. Pan pew­nie przy­był tu z da­leka?

– Tak, przy­pły­ną­łem dzi­siaj po­łu­dnio­wym pa­row­cem, a już wie­czo­rem rów­nież nim pla­nuję wró­cić. Da­leko jest do cmen­ta­rza?

– Nie, to tuż za mia­stem, przy śre­dnio­wiecz­nej ro­tun­dzie. A pan, prze­pra­szam za cie­ka­wość, jest krew­nym zmar­łej?

– Zu­peł­nie nie. Prze­by­wam tu w in­te­re­sach, z po­le­ce­nia kan­ce­la­rii ad­wo­kac­kiej, w któ­rej mam ho­nor pra­co­wać. W te­sta­men­cie jed­nego z na­szych sza­cow­nych klien­tów było żą­da­nie za­ła­twie­nia daw­nej sprawy z ma­dame Fico, wła­śnie dla­tego, wy­ko­nu­jąc jego ostat­nią wolę, zna­la­złem się w wa­szym mie­ście. – Jak każdy ad­wo­kat, Fran­cis umiał zna­leźć po­dej­ście do lu­dzi i roz­wią­zać im ję­zyk, dla­tego po­wie­dział prawdę, która miała stać się za­chętą do dal­szej roz­mowy.

– Tak, ja­sne. Mu­szę wy­znać, że w panu od razu można po­znać przy­by­sza, czło­wieka po­rząd­nego i z wiel­kiego świata, gdzie nie za­po­mniano jesz­cze do­brych ma­nier, jak to się stało na na­szej za­po­mnia­nej przez Boga pro­win­cji.

– Dzię­kuję. Do rze­czy, znał pan ma­dame Fico, pa­mięta pan coś o niej? Nie­stety, ja o jej śmierci do­wie­dzia­łem się wła­śnie tu­taj, dla­tego zu­peł­nie nic nie wiem…

– Ja­sne! Tu wszy­scy ją znali i sza­no­wali. Bu­dziła sym­pa­tię już bo­daj tym, że w ciągu ży­cia po­tra­fiła zwal­czyć wła­sne wady i się po­pra­wić. Za­wsze sta­wiano ją za wzór. W mło­do­ści, wie pan, każdy może na­broić, ale nie wszyst­kim po­tem udaje się wy­pła­cić i od­po­ku­to­wać za grze­chy. A ona miała na to siłę, dla­tego lu­dzie za­po­mnieli czy udali, że za­po­mnieli o tam­tej hi­sto­rii… U nas, cho­ciaż ży­jemy da­leko od cen­trów kul­tury i du­cho­wo­ści, krótka jest pa­mięć o tym, co złe. W ta­kim ma­leń­kim mia­steczku trzeba umieć wy­ba­czać i żyć da­lej.

– Prze­pra­szam, a jaką hi­sto­rię ma pan na my­śli? – umie­jęt­nie udał za­cie­ka­wie­nie ad­wo­kat, cho­ciaż już przed po­dróżą star­szy part­ner wpro­wa­dził go we wszyst­kie szcze­góły.

– To było tak dawno, jakby w mi­nio­nym ży­ciu… Ale wtedy ta hi­sto­ria na­ro­biła wiele ha­łasu. Kto to wi­dział, żeby cał­kiem młoda dziew­czyna – już nie pa­mię­tam, czy była peł­no­let­nia w mo­men­cie skan­dalu, roz­bi­jała bo­gatą i szczę­śliwą ro­dzinę, i jesz­cze wal­czyła o męż­czy­znę star­szego od sie­bie o dwa­dzie­ścia lat? A ten jej słu­chał, jak cielę! Rzecz była taka: do na­szego mia­sta przy­je­chała ro­dzina za­moż­nych lu­dzi z troj­giem dzieci. Wy­na­jęli so­bie wielki dom na całe lato, przy­pły­nęli wła­snym jach­tem, a po ty­go­dniu pa­row­cem ze sto­licy do­wie­ziono im jesz­cze tu­taj także sa­mo­chód. Ta ro­dzina, któ­rej na­zwi­sko było ja­kieś ta­kie ame­ry­kań­skie – Je­rome czy Ge­rald, ja­koś tak, to zresztą te­raz bez zna­cze­nia, a więc ci lu­dzie chcieli spę­dzić kilka mie­sięcy w ci­szy pro­win­cji, dzieci po­trze­bo­wały świe­żego po­wie­trza, a ro­dzice – spo­koju. I niech pan po­my­śli, nie mi­nęło na­wet pięć ty­go­dni, jak na­szym mia­stem wstrzą­snął taki skan­dal, że ani przed­tem, ani po­tem dru­giego ta­kiego nie było. Pew­nego wie­czora żona Ame­ry­ka­nina pod­nio­sła gwałt, trzeba na­wet było spro­wa­dzać le­ka­rza, żeby dał jej za­strzyk uspo­ka­ja­jący, a