Polactwo - Rafał A. Ziemkiewicz - ebook

Polactwo ebook

Rafał A. Ziemkiewicz

4,0

Opis

Jeśli ktoś chce się schylać, żeby sprawdzać, czy przypadkiem nie noszę słomy w butach, powiem mu od razu: noszę, szkoda fatygi. I właśnie dlatego nie myślę sobie zakładać tłumika i wstrzymywać się od pisania o polactwie prawdy, nie myślę kombinować, komu ta prawda służy i kogo uraduje, a kogo zmartwi. Nic mnie to nie obchodzi. Obchodzi mnie mój kraj, i to, jak wygląda. A wygląda tak, że tylko rzygać. I wiem, dlaczego. I o tym właśnie tu piszę.

Rafał A. Ziemkiewicz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 467

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (162 oceny)
66
57
20
18
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Magda108x

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna! Przeczytałam z ogromną przyjemnością. Wreszcie konkretnie, na temat, bez owijania w bawełnę i nowomowy. Swietna charakterystyka choć oczywiście niezbyt optymistyczna.
30
retyw

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka świetnego autora.
10
123rob

Nie oderwiesz się od lektury

Książka którą powinien każdy przeczytać szczerze polecam
00
Mamnaimiepaulina

Całkiem niezła

Państwo pozwolą, że będę się posługiwał metodami Ziemkiela pisząc recenzję. Książka jest książką nr 3 tegoż autora, która właśnie przeczytałem. Pierwsza o Chamie Zbuntowanym, była bardzo podobną dywagacją do powyższego dzieła. Druga o zacienionym Marszałku była mega krytyką, z mocno rozbudowanym wątkiem szczajacych kur, które Ziemkicz rozpracował z gracją wiejskiego filozofa, którym zresztą sam się mianuje. Książka czyta się ciężkawo, styl Ziemiacza jest w sposób oczywisty z racji pochodzenia nadwybujały i niezwykle niespójny. Zabieg znany od czasów Sokratesa, jak zresztą opisuje autor, kiedy ktoś pisze dużo i bez jasno sprecyzowanego sensu. Choć z dozą humoru i intelektualnej frywolności charakterystyczną dla Ziemkiewa. Jest w książce wiele wątków fantazy. Autor wielokrotnie folguje wodze fantazji i męskiej intuicji, grozi, gani i przestrzega, budując taką piękna protekcjonalną narrację, którą ktoś o słabszym procesorku mógłby odczytać jako relację osoby która wszystkie opisane w ksi...
00

Popularność




Publicystyka okiem Ziemkiewicza

Polactwo

Michnikowszczyzna

Myśli nowoczesnego endeka

Cham niezbuntowany

Historia okiem Ziemkiewicza

Jakie piękne samobójstwo

Polactwo 2020

Ponad piętnaście lat zdążyło już upłynąć. Przez całe te ponad piętnaście lat trwała w Polsce „transformacja” i ogłaszano rozmaite zmiany, a to „wielkie” i „historyczne”, a to znowu „dobre”. Zmieniało się, zmieniało nieustannie i tyle z tych zmian mamy, że w sprawach ważnych wciąż nic się nie zmieniło.

I właśnie ta, napisana ponad 15 lat temu książka, którą Państwo teraz czytają, jest tego dowodem. Niektórzy opisani tu politycy i liderzy opinii już nie żyją, pozostali, poza jednym wyjątkiem, znaleźli się na emeryturach i synekurach poza głównym nurtem życia publicznego; są między nimi i tacy, którzy zwyczajnie na starość zgłupieli, przepoczwarzając się z ludzi godnych szacunku w groteskowych obsesjonatów i nienawistników. Statystyki z lat 2002–2004, przywoływane szczególnie w pierwszych rozdziałach, dawno już są nieaktualne. Przeminął cały „podział postkomunistyczny”, który przez pierwszych piętnaście lat niepodległości organizował polską politykę jako świętą wojnę między postkomuną a post-Solidarnością. Wydarzenia, które w chwili pisania „Polactwa” były dla autora i czytelników żywe, dawno zostały przykryte następnymi – Polska weszła do NATO i Unii Europejskiej, została przeorana aferą Rywina i rozerwana tragedią w Smoleńsku, liberalno-lewicowy salon zmarniał i zatracił zdolność imponowania w stopniu, którego w najśmielszych marzeniach nie mogłem się wtedy spodziewać, a znowuż obóz centroprawicowy, wtedy kompletnie zmarginalizowany, ośmieszony „konwentem świętej Katarzyny”, postrzegany jako skansen, w którym skłóceni doktrynerzy „z łupieżem na marynarkach” cynicznie żerują na wymierających staruszkach, stał się obozem rządzącym.

Wydawałoby się, że książka napisana w roku 2003 i odnosząca się do spraw dawno minionych może być teraz już tylko muzealnym eksponatem.

A ja tymczasem piszę wstęp do jej ósmego wydania. Nie dlatego, że ktoś przyznał dotację na wznowienie starocia w niskonakładowej, pomnikowej edycji klasyki – tylko dlatego, że wydanie siódme, mimo kilku dodruków, wyczerpało się, a zamówienia od księgarzy i czytelników napływają nadal. Rynek wchłonął przez te lata grubo ponad sto tysięcy egzemplarzy – i wciąż chce więcej.

I to pomimo że książka, od tylu lat nieustannie obecna w księgarniach, praktycznie nie została odnotowana przez tzw. kręgi opiniotwórcze. Naliczyłem wszystkiego bodaj trzy recenzje, raczej w chłodnym tonie i w raczej niszowych mediach. W kręgach, umownie mówiąc, liberalno-lewicowych od zawsze byłem na liście „tego się nie czyta”, a tym bardziej nie omawia i nie polemizuje, jedyną dopuszczalną tam formą dostrzeżenia mojej książki jest apel o jej zakazanie. Zresztą, nawet gdyby nie nazwisko autora, specyfika naszej postinteligencji lewicowo-liberalnej polega na tym właśnie, że nie jest ona ciekawa niczego, co nie płynie z Zachodu względnie z kręgu jej autorytetów (co zresztą na jedno wychodzi, bo autorytetem staje się tam poprzez akcentowanie swej wtórności wobec myślicieli z „centrali”).

Ale i w kręgach, umownie mówiąc, „prawicowych” przyjęto „Polactwo” z niesmakiem. Większość tamtejszych luminarzy ograniczyła zapoznanie się z książką tylko do tytułu i to wystarczyło im, by się oburzyć, że autor i jego dzieło znieważają naród. Strach pomyśleć, co ówcześni mędrcy „prawicy” – szczęśliwie, poza nielicznymi wyjątkami, dziś już nieaktywni – powiedzieliby o takich „Myślach nowoczesnego Polaka” Dmowskiego, bo to od niego przecież i innych ojców założycieli Narodowej Demokracji pochodzi fundamentalne dla mojej książki odróżnienie „żywiołu narodowego”, pierwotnej wspólnoty opartej jedynie na tym samym języku i pewnych nawykach kulturowych, od „narodu”, który powstaje dopiero wtedy, gdy żywioł uświadamia sobie swe cele polityczne i organizuje się wokół nich. A czy używamy słów „żywioł” i naród, czy „polactwo” i Polacy, nie jest chyba wielką różnicą?

W każdym razie tak długa obecność na rynku i popularność książki o polityce, potocznie uważanej za materię wyjątkowo szybko się dezaktualizującą, może dziwić. Ale, jak się zastanowić – nic dziwnego w tym nie ma.

Politycy się wymienili, przyszli nowi, młodsi, ale mówią słowo w słowo to samo – stare wywiady, jeszcze z lat dziewięćdziesiątych, można śmiało przedrukowywać, zmieniając tylko nazwisko rozmówcy.

Statystyki sprzed lat są nieaktualne, ale z tych aktualnych, odmiennych w szczegółach, płyną wciąż generalnie te same wnioski co do naszych oczekiwań wobec państwa i sposobie myślenia o nim.

Podział postkomunistyczny się skończył, ale natychmiast odżył i nabrał jeszcze większej ostrości jako podział pomiędzy PO a PiS. Porządek ustalony przy Okrągłym Stole został wielokrotnie zanegowany, jednoznacznie odrzucony przez polityków i wyborców (w roku 2005 roku 80 procent głosów padło na partie obiecujące radykalne z nim zerwanie, ta sama obietnica poskutkowała zmianą władzy w podwójnych wyborach 2015), ale zmieniły się tylko symbole i hasła, nie istota rzeczy. Polska weszła do UE, ale, wbrew obietnicom, nie zamknęło to żadnego sporu, nie dało odpowiedzi na żadne z ważnych pytań. .. I tak dalej.

A zamiana miejsc u władzy i w opozycji pokazała, że polityczne hasła, programy i ideowe tożsamości przypisane są nie tyle owym plemionom, co miejscu, w którym się one aktualnie znajdują. Platforma w opozycji spisiała, PiS u władzy się stuszczyło. Ci, którzy rządząc, mówili o „ciepłej wodzie w kranie”, odcinali się od skrajności i oskarżali opozycję o prowadzony z niskich pobudek rokosz przeciwko państwu, oburzeni delegitymizowaniem demokratycznych władz państwa i wyprowadzaniem ludzi na ulice – odrzuceni przez wyborców, ogłosili, że będą „opozycją totalną”, i rzeczywiście zasłużyli na takie miano, odmawiając po całości podporządkowywania się prawu i regularnie wyprowadzając swych ludzi na ulice w nadziei odzyskania stołków i wpływów siłą. Podczas gdy niegdysiejsi prowodyrzy marszów smoleńskich, krzyczący o niemiecko-rosyjskim kondominium, na śmierć zapomnieli o „wybuchach” w tupolewie, dekomunizacji czy repolonizacji, skupiając się, ku zadowoleniu rządzonych, na pielęgnowaniu wzrostu PKB i rozdawaniu owoców tego wzrostu do przejedzenia. Jedyna różnica, że nie nazywają tego „ciepłą wodą w kranie”.

Pytany o polską politykę, z której bieżącego komentowania utrzymuję siebie i rodzinę, powtarzam (przepraszam, jeśli Państwo już to wiele razy ode mnie słyszeli), że jej koszmarność wynika z faktu, iż polityka powinna być jak piłka nożna – a nasza jest boksem.

Wyjaśniam: w piłce nożnej każda drużyna ma swoją połowę boiska, której broni, i bramkę, na którą naciera. Te role pełnią w zdrowej, obliczonej na dobro państwa i obywateli demokratycznej polityce wartości, programy i strategiczne wizje walczących ze sobą drużyn – partii i stronnictw.

A w boksie chodzi tylko o to, żeby przeciwnikowi, z przeproszeniem, dać w mordę. Nie ma żadnych stałych punktów, liczy się tylko wyprowadzenie skutecznego ciosu i znalezienie pozycji, z której w danym momencie będzie można lutnąć z maksymalną siłą w najwrażliwszy punkt. Przeciwnicy obskakują się dookoła, raz ja tu, ty tam, to znowu odwrotnie, a potem znowu odwrotnie. Ci, którzy w jednym roku domagali się likwidacji możliwości głosowania korespondencyjnego, dowodząc, że nie da się w takiej procedurze zapobiec fałszerstwom – w roku następnym podejmują kampanię, by wybory odbyć wyłącznie korespondencyjnie. A tamci z kolei, co rok temu idei głosowania korespondencyjnego bronili, dowodząc, że o żadnych fałszach mowy nie ma, reagują dokładnie argumentacją przeciwników sprzed roku, podnosząc wrzask, że takie wybory będą sfałszowane. Polityk, który latami popisywał się przed elektoratem skrajnej lewicy stanowczością wobec „faszystów” i niechęcią do Kościoła, przed wyborami nagle zaczyna epatować religijnością i wpraszać się do „faszystów” na marsz, którego w latach ubiegłych zakazywał i patronował jego blokowaniu. Mam mnożyć przykłady? Chyba nie warto.

Nienawidzimy polityków za to, że tacy są – ale oni są właśnie tacy, bo tylko na takich głosujemy. W gruncie rzeczy nienawidzimy polityków, bo przeglądamy się w nich jak w lustrze, wypierając świadomość, że ci w tym lustrze to my. Ale to nie z nimi jest problem, tylko z nami, jako zbiorowością.

Akurat w chwili, gdy piszę te słowa, Polska zalewana jest falą ulew, gdy jeszcze chwilę wcześniej zaglądała jej w oczy rozpacz z powodu niszczącej suszy. Obawy związane z tą drugą zdążyły się nawet stać tematem kampanii prezydenckiej, w dość karykaturalnej formie zapowiedzi wsparcia dla „małej retencji”, czyli dopłat dla właścicieli domów, którzy zdecydują się zrobić przy nich „oczko wodne”. Piszę, że to karykaturalne, bo co dać może „mała retencja”, gdy nie ma tej dużej? Nic. Lasy wycięto, zbiorników retencyjnych nie zbudowano, więc największe nawet opady deszczu spływają po Polsce jak po stole – a potem jest susza. Od lat tak jest, coraz gorzej i gorzej, i od lat nikt z tym nic robi, ani komuna, ani Solidarność, ani PO, ani PiS. Bo ten, kto by wydał pieniądze na retencję, przegrałby wybory, a co najmniej nic by na tym wyborczo nie zyskał, zbyt długo się taki system retencyjny tworzy, zbyt mało jest to spektakularne. A kto te same pieniądze, zamiast inwestować, rozda wyborcom, najlepiej w gotówce, do łapy, mówiąc „patrzcie, mogliśmy ukraść, jak tamci, a my to wam dajemy” – wygra.

I dopóki to się nie zmieni, moje „Polactwo” pozostanie aktualne – świeżość czy nieświeżość przykładów, z tego czy tamtego roku, użytych do pokazania i objaśnienia, co i dlaczego, naprawdę ma niewielkie znaczenie.

Po namyśle postanowiłem więc nic w tekście nie zmieniać, nawet nie dodawać przypisów. Więcej, postanowiłem usunąć w tej edycji wstęp do wydania czwartego, w znacznej części poświęcony aktualizowaniu stanu poruszanych w książce spraw do początku roku 2010. Nie ma sensu udawać, że książka nie jest owocem czasów, w których się pojawiła i odniosła sukces.

Nie ma też sensu udawać, że nie zmienił się jej autor. Przez wszystkie te lata pozostawałem przecież czynnym publicystą, wzbogacającym swą wiedzę, konfrontującym poglądy z nowymi faktami i uwzględniającym płynące z nich nauki. Niemal każdy z wątków otwartych w „Polactwie” znalazł kontynuację w kolejnych moich pracach, a wydany niedawno „Cham niezbuntowany” wręcz wydaje mi się swoistą klamrą, polemiką między Ziemkiewiczem z początków jego wyprawy po prawdę o Polakach, bardzo jeszcze zanurzonym w inteligenckich nawykach i odruchach, a Ziemkiewiczem z roku 2020, który po wszystkich swych intelektualnych przygodach i przemyśleniach na wiele spraw patrzy już z innego punktu widzenia. Być może zainteresuje kogoś prześledzenie ewolucji jednych moich poglądów, a niezmienności innych – rozpaczliwe „tuningowanie” starej książki pod nowe potrzeby odebrałoby tylko taką możliwość, a nic by nie dało w zamian.

Życzę owocnej lektury.

Warszawa, lipiec 2020

Od Autora

Sam nie do końca wiem, o czym jest ta książka. Ale – to też coś warte – wiem, o czym nie jest. Nie jest na pewno, choć może mniej uważnym Czytelnikom zdawać się może coś wręcz przeciwnego. Więc od tego zacznę: ta książka nie jest o charakterze narodowym Polaków.

Nie może być, bo Autor w ogóle w istnienie czegoś takiego jak „charakter narodowy” nie wierzy, a samo pojęcie uważa za głupie. Tak jakby nasze zachowania zostały przesądzone raz na zawsze przez fakt posługiwania się tym, a nie innym językiem albo posiadania słowiańskich rysów. Polacy nie potrafią pracować, powiadano przez lata, tłumacząc, dlaczego Niemcy Wschodnie, Czechosłowacja czy Węgry, nie mówiąc o Jugosławii, choć toczone tym samym socjalistycznym syfem, jednak radziły sobie lepiej. Tymczasem wystarczało pierwszego z brzegu Polaka przeflancować na Zachód i pokazać wypłatę w dolarach, żeby robota tylko mu furczała w rękach. Wystarczało, że latami niemogący obronić habilitacji asystent wyrwał się z dusznej atmosfery peerelu, wiecznej niemożności, układów i układzików nie do przebicia, a nagle stawał się cenionym naukowcem, mającym otwartą drogę na renomowane zachodnie uczelnie. Artyści, niemogący się tu przebić, tam nagle okazywali się ludźmi rzadkiej pracowitości i talentu. Znam człowieka, który już po 1989 roku dwa razy w Polsce bankrutował, a kiedy przeniósł się za ocean i założył tam ten sam biznes, którego nie był w stanie skutecznie prowadzić u nas, prosperuje. Tu był nieudacznikiem, a tam nagle okazuje się zdolnym przedsiębiorcą? U siebie jesteśmy leniami, a na saksach groźną konkurencją dla Chińczyków? U siebie nie możemy wyłonić żadnej sensownej elity politycznej i w każdych kolejnych wyborach głowimy się, czy oddać głos na złodzieja, ale przynajmniej fachowca, uczciwego, ale idiotę, czy na tępego chama, ale spoza układu, czy wreszcie, poddając się poczuciu bezradności, w ogóle cisnąć to wszystko w diabły i iść na piwo – a na świecie potrafimy imponować, kandydować do Nobli, doradzać prezydentom?

Nie ma to nic wspólnego z cechami charakteru, zwłaszcza narodowego. Polak w Polsce jest leniwy, a na Zachodzie pracowity z tego samego powodu: bo tak mu się opłaca. Kiedy pojedzie do Ameryki, zaczyna funkcjonować w systemie, który premiuje pracowitość, aktywność i pomysłowość. Ale dopóki jest u siebie, to wie od pokoleń, że tutaj grunt się nie wychylać, że pokorne cielę dwie matki ssie, stój w kącie, znajdą cię, nie bądź orłem, bo wylecisz, a czy się stoi, czy się leży, każdemu się należy tyle samo.

To wyjaśnienie, nie usprawiedliwienie. Ktoś powie: to nie my wymyśliliśmy ten system, czyniący z ludzi wolnych niewolników, a z niewolników zadowolonych ze swego losu degeneratów, którym do szczęścia wystarcza już tylko regularnie zmieniana micha i od czasu do czasu parę najprostszych rozrywek. Nie wprowadzono tego systemu nad Wisłą na nasze życzenie, przeciwnie, przy znaczącym oporze. Owszem: przegraliśmy wojnę, byliśmy przez pół wieku okupowani, zresztą za zgodą i przy obłudnym współczuciu sojuszników, dla których szafowaliśmy – nikt nie odważy się powiedzieć tej oczywistej prawdy, że niepotrzebnie – krwią polskich żołnierzy. Walczyliśmy dzielnie, cierpieliśmy, konspirowaliśmy, nie tylko w ubiegłym stuleciu, ale w całej naszej historii, oczywiście, że o tym wiem.

Tylko że wszystko to dawno i nieprawda. Nie chcemy pamiętać, że kiedy jedni Polacy szli do powstania, do lasu, walczyć za ojczyznę, to inni podążali za nimi, żeby poległych powstańców obdzierać z butów. Tymczasem naturalną koleją rzeczy tych pierwszych było coraz mniej, aż w końcu wyginęli – a drudzy mnożyli się, kwitli, aż wreszcie przyniesiono im w darze ustrój będący spełnieniem ich marzeń, idealnie dostosowany do ich oczekiwań i jeszcze dowartościowujący poczuciem dumy z własnej chamskiej tężyzny i przekonaniem, że wszyscy, którzy nie pracują łopatą, żyją z łaski robotnika i chłopa. I tak oto socjalizm, narzucony knutem i naganem czekisty, stopił się z pańszczyźnianą mentalnością Polaka i stał jego drugą naturą, a naród ongiś słynący z niezłomnej walki o wolność dziś spontanicznie stawia pomniki Gierkowi, wielbi Jaruzelskiego i masowo głosuje w wyborach na funkcjonariuszy obalonego reżimu.

Staliśmy się polactwem, bo z nas polactwo zrobiono, ale pozostaliśmy nim po odzyskaniu niepodległości już z własnego wyboru. Obdarowani przez historię wolnością, o jakiej bez żadnej nadziei marzyły przeszłe pokolenia, pozostaliśmy w duszach niewolniczą trzodą. Bo tak jest wygodniej. A trochę także dlatego, że nikt nie ma odwagi polactwu powiedzieć w oczy prawdy. Vox populi, vox Dei – narodu krytykować nie wolno! Ilekroć napomknę w felietonie czy artykule o przywarach tubylczej ludności IIIRP, zaraz dostaję pęczek listów z wyrazami oburzenia i napomnieniami: nie obrażać Polaków! Jak pan śmiesz krytykować ten naród, który tak wiele przeszedł! My, społeczeństwo polskie, stanowczo protestujemy przeciwko zamieszczaniu w naszej ulubionej gazecie felietonów Rafała Ziemkiewicza, w których autor zionie pogardą dla prostych ludzi!

U nas tak już jest, że cokolwiek się dzieje, winni są zawsze Oni. Inni. Obcy. Nie swoi. Winni są głupi i nieuczciwi politycy, ale w żadnym wypadku nie ci, którym wystarczy obiecać mieszkania na wiosnę, żeby na takich właśnie głosowali. Polskę okradają wielcy aferzyści, ale w żadnym wypadku nie drobni kombinatorzy wyłudzający masowo zasiłki, renty i zwolnienia lekarskie. Wtrącają ją w nędzę doktrynalni liberałowie, którzy nie pozwalają dodrukowywać tak bardzo potrzebnych pieniędzy, ale na pewno przecież nie szkodzi Ojczyźnie prywata i egoizm prostych roboli, dla których Polska istnieje tylko po to, żeby dopłacać do ich psu na buty potrzebnych miejsc pracy, choćby miało ją to doprowadzić do ostatecznego upadku i bankructwa.

Zdarzało się w historii, że król otaczał się tchórzliwymi dworakami, mówiącymi władcy tylko to, co ich zdaniem chciał usłyszeć. W stolicy już tli się rewolucja, na granicy wróg zajmuje kolejne warownie, poddani przeklinają nieudolnego władcę i witają kwiatami jego wrogów, ale król o tym wszystkim nie wie, bo gnący się w ukłonach dworacy nie mają śmiałości narazić się na podejrzenie, że król nie jest ich zdaniem najmądrzejszym i najsłuszniej postępującym władcą w dziejach. Zamiast myśleć o reformach i zbierać armię, władca trawi więc dni nad projektami nowego, wspanialszego pałacu, rojąc o defiladzie, jaką urządzi dla uświetnienia jego otwarcia.

Coś podobnego dzieje się z Polską. Jak na razie demokracja okazała się u nas chocholim tańcem, w którym politycy, zamiast cokolwiek zaoferować, poczuli się zmuszeni pląsać w lansadach wokół prymitywa, schlebiać mu, łasić się do niego i na wyścigi przedkładać to właśnie, co powinno mu się najbardziej spodobać: że jest wspaniały, że wszystko mu się należy i że będzie mu lepiej bez żadnego wysiłku, nie będzie trzeba nic zmieniać, ponosić żadnych wyrzeczeń ani schylać grzbietu. Tak jak polskie media, uwolnione po 1989 roku od bata cenzury i zarządzeń wydziału propagandy KC, poddane zostały dyktatowi oglądalności i runęły do wyścigu, kto wyemituje program głupszy, bardziej krwawy i w gorszym guście – tak samo polska polityka zamieniła się w umizgi do najgorszej ciemnej masy, byle tylko wydrwić od niej głosy potrzebne do wetknięcia zadka w sejmowy fotel. Zamiast liderów, mężów stanu zdolnych gdzieś nas poprowadzić mamy poprzebieranych za przywódców pętaków, których stado pędzi przed sobą w przypadkowych kierunkach. Może im samym wydaje się, że dokądś prowadzą, może nawet tak to wygląda z zewnątrz, jeśli nie przyglądać się zbyt długo ani uważnie. Ale tak nie jest.

Chamuś w gumofilcach, podkoszulku i beretce, jak z satyrycznych rysunków Krauzego, stał się polskim bożkiem i wyrocznią. To on mówi elitom, czego chce naród. To pod jego kątem układa się polityczne programy, to na jego rozum przykrawają świat media. Nawet Kościół, przestraszony wybuchem antyklerykalizmu na początku lat dziewięćdziesiątych i nieskrywaną gotowością chamusia do przetrzepania biskupich szkatuł, pilnie uważa, by nie narazić mu się zbyt rygorystycznym stawianiem spraw.

Wydawać by się mogło, że tak dopieszczane i obsypywane komplementami społeczeństwo powinno pławić się w błogim samozadowoleniu. Ale, o paradoksie, im większa jest tchórzliwość i kunktatorstwo tak zwanej elity, tym polactwo popada w głębszą frustrację. Bo też tym bardziej beznadziejne staje się poczucie jakiejś dojmującej, przygniatającej niemożności wszystkiego. Przyszedł jeden, panie, naobiecywał i gówno, przyszedł drugi, naobiecywał jeszcze więcej i jeszcze większe gówno, no to wybierają trzeciego, co znowu obiecuje to samo, tylko jeszcze ładniej. .. I nie ma do polactwa dostępu myśl, że takich obietnic, jakich się domaga, nie złoży mu nikt uczciwy ani mądry, że czyniąc warunkiem dojścia do władzy zobowiązanie, iż dwa plus dwa zacznie się równać pięć, wyborcy sami skazują się na rządy cynicznych oszustów na zmianę z idiotami. Zresztą na mocy opisanego przed chwilą mechanizmu nikt się wyborcom tej myśli nie odważy podsunąć.

Pojawia się więc męczące podejrzenie, że skoro nic tu się nie udaje, nic nie wychodzi, nawet rzeczy dla innych krajów najprostsze i najoczywistsze, to widać jesteśmy jakimiś koszmarnymi nieudacznikami, zgoła wybrykiem natury. Badania socjologiczne pokazują, że stereotypowe wyobrażenie Polaka nigdzie nie jest tak złe jak w samej Polsce. Nawet Niemcy, którzy widzą w nas głównie złodziei samochodów i bohaterów chamskich polenwitzów, nawet Austriacy, kojarzący Polaka przede wszystkim z handlarzami z Mexico Platz, przypisują nam w badaniach jakieś cechy pozytywne. Polacy sobie samym nie przypisują żadnych. Nie widzimy w sobie nic, ale to nic dobrego. Gremialnie podpisujemy się pod opinią, że jesteśmy durniami, brudasami, złodziejami i pijakami. Ale nie wyciągamy z tego, bynajmniej, wniosków, że w takim razie powinniśmy coś ze sobą zrobić, jakoś się zmienić. Rozpad poczucia wspólnoty, z której zostały już tylko karykaturalne angażowanie narodowych symboli w każdą byle szarpaninę, gromadne adorowanie Papieża Polaka i jednego czy drugiego sportowca, zaszedł tak daleko, że nikt nie czuje się odpowiedzialny za swój kraj czy rodaków. Polacy są okropni, Polska to jeden wielki obciach, ale ja sam do siebie nic nie mam, a skądże znowu.

Ta chorobliwa samoocena, sama w sobie będąca objawem ciężkiej zapaści, dla wielu poczciwych ludzi jest jednym jeszcze powodem, by schować głowę w piasek. „Weź przynajmniej ty nie dołuj już tego narodu”, mówi mi znajomy, z którym w generaliach zazwyczaj się zgadzamy. Rozumiem go doskonale. Jest towarzystwo, w którym kpiny z polactwa przyjmowane są doskonale, stanowiąc pewną drogę towarzyskiego sukcesu, i jest to towarzystwo chyba nie tylko mnie jednego przyprawiające o wymioty. Towarzystwo, gdzie gromki rechot nad dowcipasami z kabarecików Lipińskiej stanowi legitymację, że się jest prawdziwym inteligentem, Europejczykiem, człowiekiem rozumnym i postępowym, słowem – czymś nieskończenie lepszym od tego tu chamstwa. W którym pastwienie się nad dziewiętnastowiecznym stereotypem Polaka katolika, choć tyle ma on wspólnego z dzisiejszą Polską co tak zwane tradycyjne rzymskie cnoty z przeciętnym Włochem, uważane jest za dowód odwagi i intelektualnej drapieżności; w którym często opowieści o strasznym endeckim ciemnogrodzie służyć mają wybieleniu rodziców odznaczanych za wyrywanie paznokci „polskim nacjonalistom” i rozgrzeszeniu własnej wieloletniej kolaboracji z komuną, towarzystwo wreszcie, w którym oddaje się nabożną cześć różnym szemranym „autorytetom moralnym”, na które niejednokrotnie wylansowano zwykłe stare dziwki z grubo zacerowaną cnotą.

Naprawdę nie piszę tej książki po to, żeby sprawić temu towarzystwu radość – ma zresztą dość swoich nadwornych pisarczyków. Mój dziadek nie był lewicującym intelektualistą, tylko prostym chłopem, wójtem (a nie sołtysem, jak napisałem, myląc się głupio, w poprzedniej książce) Czerwińska nad Wisłą i zagorzałym endekiem, rozkochanym w swej ojczyźnie do granic śmieszności – nie czytywał na przykład i nie gromadził w swoim imponującym skądinąd księgozbiorze książek pisarzy innych niż polska narodowości, bo uważał, że nie warto. Mój Ojciec nie zaznał w pracowitym życiu żadnego heglowskiego ukąszenia, nie skusiło go reformowanie socjalizmu czy posoborowe „otwieranie” katolicyzmu, bo w przeciwieństwie do różnych subtelnych badaczy ksiąg od pierwszej chwili, gdy zobaczył wdzierającą się do Czerwińska krasnoarmijną dzicz i ciągnącą za nią mętownię z PPR, MO i UB, od razu pojął swym chłopskim rozumem, że to nie żadna awangarda ludzkości ani zorza nowego wspaniałego świata, tylko zwykli bandyci i okupanci. I na przekór im z niemałym trudem przeżył swe życie skromnie i uczciwie, wychowując dzieci, odrzucając myśl o jakimkolwiek sprzedaniu się dla kariery i od czasu do czasu zbierając kopniaki za swój nieuleczalny katolicyzm – w jego ludowym, „płytkim” i maryjnym wydaniu, które o taki niesmak i dąs przyprawia do dziś naszych katolików salonowych.

Jeśli ktoś chce się schylać, żeby sprawdzać, czy przypadkiem nie noszę słomy w butach, powiem mu od razu: noszę, szkoda fatygi. I właśnie dlatego nie myślę sobie zakładać tłumika i wstrzymywać się od pisania o polactwie prawdy, nie myślę kombinować, komu ta prawda służy i kogo uraduje, a kogo zmartwi. Nic mnie to nie obchodzi. Obchodzi mnie mój kraj i to, jak wygląda. A wygląda tak, że tylko rzygać. I wiem dlaczego.

I o tym właśnie tu piszę. Kto chce, niech czyta. A kto nie chce, niech się łaskawie raczy zmusić, bo, do kurwy nędzy, piszę o rzeczach ważnych i nie napisze wam o nich nikt inny!

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Copyright © Rafał A. Ziemkiewicz, 2010 Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2010

Wydanie VIII

ISBN 978-83-7574-877-2

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta

Projekt okładki Szymon Wójciak

W projekcie wykorzystano cytat z obrazu Jana Matejki „Stańczyk w czasie balu na dworze królowej Bony, kiedy wieść przychodzi o utracie Smoleńska” / Domena Publiczna

KorektaAgnieszka Pawlikowska

Skład wersji elektronicznej [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91 www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected] www.facebook.com/fabryka instagram.com/fabrykaslow