Portret trumienny - Kuba Wojtaszczyk - ebook

Portret trumienny ebook

Kuba Wojtaszczyk

3,5

Opis

"Rodziny, nienawidzę was!" - krzyknął kiedyś André Gide. Książka Kuby Wojtaszczyka dowodzi, że ten okrzyk wciąż jest aktualny.
Bartosz Żurawiecki

Portret trumienny” Kuby Wojtaszczyka to historia wyrośnięcia z domowego ciepełka, które staje się domowym piekiełkiem. Główny bohater, Aleks, udowadnia, że pokrewieństwo to czysto umowna kategoria i w pewnym momencie rodzina to już tylko grupa obcych ludzi. Stosunek bohatera do „gwałtu na jego intymności” cechuje duża ironia i tendencja do autoanalizy, nie przynosi ona jednak nigdy rozładowanie negatywnych emocji, przeciwnie neurotyczne rozgadanie prowokuje do coraz bardziej zaawansowanych aktów agresji. Na pierwszy rzut (czytającego) oka wydaje się to zabawne, ale z czasem zaczyna budzić przerażenie. Fantastycznie opisane rodzinne piekiełko, każda z postaci jest barwna i zapadająca w pamięć".

Robert Pruszczyński („Xięgarnia”)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 129

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (14 ocen)
3
4
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Por­tret Tru­mien­ny

Kuba Woj­tasz­czyk

Po­znań 2014

1

Nie za­pa­liłem. Przy­po­mniałem so­bie, że mój part­ner śpi tuż przy ścia­nie. Jest bar­dzo wrażliwy (a właści­wie drażliwy) na wszel­kie nie­przy­jem­ne, jego zda­niem, za­pa­chy. W łóżku z tru­dem do­strzegłem Blon­dy­na za­ko­pa­ne­go w pie­rzy­ny, śpiącego za­pew­ne w sa­mych bok­ser­kach, nad gumką których wid­niał pokaźny pie­przyk, tuż przy owłosio­nym pępku. Skąd się w ogóle wzięła chęć za­pa­le­nia w łóżku? Było to ab­sur­dal­ne, prze­cież od cza­su, gdy wszedłem w ten święty, nie­za­re­je­stro­wa­ny związek part­nerski, prze­stałem prak­ty­ko­wać po­pa­la­nie w miesz­ka­niu pod­czas obec­ności Blon­dy­na. Jemu bar­dzo to nie od­po­wia­dało, mnie z ko­lei bar­dzo tego bra­ko­wało, lecz nie miałem siły użerać się z wro­giem pa­pie­rosów, zwłasz­cza że nie miesz­ka­my ra­zem, tyl­ko wi­du­je­my się od cza­su do cza­su, czy­li prak­tycz­nie co­dzien­nie.

Ubrałem przy­go­to­wa­ne po­przed­nie­go dnia dżinsy i czarną ko­szulkę. Po­ranną to­a­letę wy­ko­ny­wałem w pośpie­chu, jak­by pociąg miał od­je­chać lada mo­ment, a prze­cież miałem jesz­cze dokład­nie dwie go­dzi­ny. Chwy­ciłem wa­lizkę, przy­szy­ko­waną również wcześniej. Nie obu­dził się. Za­pa­liłem w dro­dze na PKP. Wte­dy też wyłączyłem te­le­fon, żeby Blon­dyn się do mnie nie do­dzwo­nił. Nie pożegnałem się z nim. Być może już nig­dy nie będę mu­siał tego robić, bo pociąg się wy­ko­lei? A Blon­dynowi zo­sta­nie po mnie tyl­ko przy­cze­pio­na ma­gne­sa­mi do lodówki kart­ka: „Do zo­ba­cze­nia. Zo­staw klucz pod wy­cie­raczką”, na­pi­sa­na moim cha­otycz­nym pi­smem?

Blon­dy­na po­znałem w Miej­skiej Ga­le­rii Sztu­ki, w której pra­cuję. Był je­dy­nym do­brze ubra­nym z tej stu­denc­kiej zgrai skomlącej o doświad­cze­nie za­wo­do­we. Miał na so­bie di­zaj­nerską ko­szulkę z wi­ze­run­kiem pa­lacz­ki pa­pie­rosów, nad którą uno­sił się dy­mek sym­bo­li­zujący smród. Też tak śmierdzę i to mi od­po­wia­da. Blon­dy­no­wi jed­nak chy­ba nie za bar­dzo to pa­so­wało – ale cze­go nie robi się dla płat­ne­go stażu? Po­lu­biłem chłopa­ka za ten jego brak aser­tyw­ności. Przy­najm­niej na tyle, aby móc z Blon­dy­nem sy­piać.

– Dwa­dzieścia sześć trzy­dzieści – skwi­to­wała pani z dwor­co­wej kasy.

Stanąłem przy ban­ko­ma­cie, nie wiedząc, co mam ze sobą zro­bić. Obok znaj­dującego się pośrod­ku dwor­ca sto­iska z kry­mi­nałami prze­mknęli kon­duk­tor i dwie kon­duk­torki. Wszy­scy tro­je dzierżyli czar­ne, skórza­ne tor­by, w których za­pew­ne grzały się ka­nap­ki owi­nięte w biały, otłuszczo­ny pa­pier śnia­da­nio­wy. Nikt nie zwrócił na nich spe­cjal­nej uwa­gi, a oni może chcie­li­by wyglądać jak ste­war­de­sy lub pi­lo­ci Pan Am z lat sześćdzie­siątych? Wzbu­dzać re­spekt, za­zdrość i pożąda­nie, mieć ko­chanków i ko­chanki na sta­cjach do­ce­lo­wych? W pomiętych gra­na­to­wych uni­for­mach uda­li się do wyjścia, a przy drzwiach mężczy­zna klepnął wa­lizką w pupę jedną z kon­duk­torek. No cóż, wspólne wy­jaz­dy zbliżają.

Wy­szedłem na pa­pie­ro­sa na spe­cjal­nie wy­ty­czo­ny do tego skra­wek chod­ni­ka, tuż przy ko­szu na śmie­ci i kio­sku z prasą. Przez mo­ment zda­wało mi się, że do­strzegłem Ar­tystę, którego jakiś czas temu wy­sta­wiała ga­le­ria, gdzie pra­cuję. Sam wy­sta­wiłem go na swo­im łóżku, był całkiem nagi i gdzie­nieg­dzie brud­ny od far­by. Jed­nak to nie był on. Zresztą cóż miałby robić w moim mieście w lip­cu, mie­siącu po­su­chy ar­ty­stycz­nej? Na wa­ka­cje ga­le­ria zwol­niła tem­po, a ja, po­nie­waż miałem przez to więcej wol­ne­go, wszedłem w związek, który z góry ska­za­ny jest na porażkę. Bied­ny Blon­dyn i jego pie­przyk przy pępku.

Wy­pa­liw­szy, po­szedłem na pe­ron 4a w na­dziei, że pociąg pod­sta­wią wcześniej. Słońce od­bi­jało się od szyb, grzało co­raz moc­niej. Pociłem się po­mi­mo względnie skąpego stro­ju. Mam wiel­ki pro­blem z podróżowa­niem: boję się wy­bie­rać miej­sca podróży, pa­ko­wać, usta­lać. Je­stem sójką bez ja­kiej­kol­wiek chęci wy­lo­tu. Nig­dy nie byłem w We­ne­cji czy w Ba­zy­lei, cho­ciaż ga­le­ria fi­nan­so­wała wy­jaz­dy na bien­na­le. Co tu mówić o za­gra­ni­cy, jak ja się boję jeździć na­wet do domu ro­dzin­ne­go? Tak jak te­raz.

Doczłapałem do pociągu, po czym sta­ran­nie wy­brałem i od­mie­rzyłem wa­gon usy­tu­owa­ny naj­bar­dziej pośrod­ku. Zajęcie ta­kie­go wyśrod­ko­wa­ne­go miej­sca zmniej­sza ry­zy­ko śmier­ci w ra­zie wy­ko­le­je­nia lub zde­rze­nia. Nie mam za­mia­ru umrzeć w pro­za­icz­ny sposób, tak że ostrożnie pod­chodzę do wszel­kich śmier­cionośnych miejsc; ale też i do tych, które teo­re­tycz­nie są bez­piecz­ne. Ko­lej ma swoją długo­let­nią tra­dycję w by­ciu prze­kaźni­kiem zgonów.

Usiadłem w wy­bra­nym wa­go­nie. Brak tłumów to za­wsze luk­sus, ale zupełny brak lu­dzi może być wiel­kim za­grożeniem. Za­wsze sta­ram się prze­strze­gać ko­le­jo­wych ostrzeżeń. Port­fel mam ukry­ty, aby nie ukradł mi go żaden zbir. Sta­ram się sie­dzieć w prze­działach, gdzie już ktoś sie­dzi – by­le­by nie miał ogo­lo­nej głowy, nie był ubra­ny w dres i pach­niał przy­zwo­icie. Po­sia­dam również ważny bi­let. Tak za­bez­pie­czo­ny, zaj­muję miej­sce za­zwy­czaj przy oknie, aby móc oprzeć się o ścianę i usnąć. Później wy­da­je mi się, że mam we włosach klejący brud. Przykłada­nie głowy do pociągo­wej ścian­ki jest je­dyną ohydą, na jaką so­bie po­zwa­lam. Wolę prze­spać podróż, niż przez nią całą myśleć o bli­skości nie­cie­ka­wej śmier­ci w płomie­niach lub przez zgnie­ce­nie.

Pociąg ru­szył, a moje po­wie­ki zaczęły opa­dać i się pod­no­sić, jak­by strach chciał bar­dziej dać się we zna­ki tuż przed zaśnięciem. Na szczęście mam taką przy­padłość, że mój or­ga­nizm działa, jak­by był od na­ro­dzin szpry­co­wa­ny avio­ma­ri­nem – szyb­ko usy­piam w każdym środ­ku trans­por­tu. Grzało, ale gorąco zmie­niało się z se­kun­dy na se­kundę w przy­jem­ność. A gdy­bym tak umarł? Te­raz, za­raz w ka­ta­stro­fie ko­le­jo­wej, która pochłonęła, na szczęście, tyl­ko garstkę, bo aku­rat lato, ran­na go­dzi­na i lu­dzie jakoś niechętnie o tej po­rze pod­dają się nie­miłym do­zna­niom. Szczęście w nieszczęściu, iż pociąg wy­ko­leił się przez zwa­loną na tory gałąź, a nie wsku­tek zde­rze­nia z in­nym pociągiem. Wa­go­ny (za­le­d­wie trzy jed­nost­ki) sunęły wraz z lo­ko­mo­tywą wśród leśnej głuszy, ryjąc przy tym w wy­su­szo­nej ściółce leśnej. Nie znasz dnia ani go­dzi­ny.

A jak­bym umarł, zginął w tym wy­pad­ku, to jak by to przyjęli znający mnie lu­dzie? By­li­by w szo­ku czy ra­czej po­ja­wiłyby się ko­men­ta­rze w sty­lu: „On to za­wsze taki fir­cyk był i gadał o tru­pach, to i na nie­go przyszła ko­lej”? Myśląc o tym, widzę całą mą ro­dzinę na sty­li­zo­wa­nych na go­ty­cyzm zdjęciach: mą matkę i mego ojca, za­puch­niętych od łez, na ta­blet­kach, coby nie­spo­dzie­wa­nie nie po­mdle­li przy świeżo wy­ko­pa­nym dole; za mymi ro­dzi­cie­la­mi bu­rzo­we chmu­ry, ciem­ność, rzędy na­grobków i obo­wiązko­wo szpa­del wbi­ty w kupę zie­mi. Widzę siostrę, która sta­wia w oknie grom­nicę czy co się tam sta­wia po śmier­ci bli­skie­go. Bra­ta, jego wia­rołomną żonę-ka­te­chetkę i ich czwo­ro dzie­ci z wieńcami tuż przy wejściu do ka­pli­cy, gdzie od­by­wa się czu­wa­nie przy zwłokach. Nie­ste­ty, trum­na jest za­mknięta, prze­cież nikt nie chce wi­dzieć roz­ha­ra­ta­nych zwłok młode­go i mającego przed sobą świe­tlaną przyszłość człowie­ka. Resztę ro­dzi­ny, trochę dalszą, można by upchnąć na jed­nym zdjęciu gru­po­wym, oczy­wiście w od­po­wied­niej sce­ne­rii gro­zy i po­wszech­ne­go smut­ku. Każdy krew­ny z kwia­tem albo z za­pa­lo­nym zni­czem w dłoni, gdzie­nieg­dzie łza spływająca po zmarsz­czo­nym licu. Głowy spusz­czo­ne, wzrok wbi­ty w zie­mię. Być może ro­dzin­ka przy im­pre­zach ze­chce wy­le­wać kie­li­szek wódki na podłogę – za zmarłych, czy­li też i za mnie?

Swoją drogą, cie­ka­we, czy przy­je­chałby ktoś z mo­ich zna­jo­mych, z którymi nie utrzy­muję kon­tak­tu od stu­diów, i tych z ga­le­rii, stwo­rzo­nych bar­dziej z po­wie­trza niż z krwi i kości. Nig­dy nie ukry­wałem nikłej sym­pa­tii do tych lu­dzi, toteż pew­nie nikt by się nie sta­wił. A może zja­wiłby się Ar­ty­sta, uznaw­szy, że mnie ko­chał i do­pie­ro te­raz pojął tę miłość? W ra­mach podkręce­nia na­stro­ju smut­ku rzu­ciłby się na spusz­czaną trumnę, krzycząc: „Nie!!!”. Grud­ki zie­mi za­wie­ru­szyłyby się w jego brązo­wych lo­kach; ciągle uma­za­ny­mi farbą dłońmi ryłby w zie­mi, szu­kając śladów mych od­ruchów. Z piw­nych oczu Ar­ty­sty lałyby się łzy, oj, lały! Mógłby ry­wa­li­zo­wać w tym rzu­ca­niu się i grze­ba­niu w zie­mi z kimś z mo­jej ro­dzi­ny; prze­py­cha­li­by się, leżąc na wie­ku wy­ko­na­nym z drze­wa wiśnio­we­go. Do wol­no myślących mózgow­nic do­tarłby wte­dy nie­praw­do­po­dob­ny fakt, że z tru­pem coś naj­praw­do­po­dob­niej było nie po ko­lei!

Nie mogę za­po­mi­nać o Blon­dy­nie z pie­przy­kiem nad bok­ser­ka­mi. Widzę wyraźnie tę po­stać w mod­nym, czar­nym gar­ni­tu­rze vin­ta­ge. W białej ko­szu­li z cie­niut­kim kra­wa­tem typu śledź. Blon­dyn stałby bla­dy z tą swoją przydługą, jasną grzywką; głowę trzy­małby pro­sto, patrząc w obiek­tyw; dum­ny, lecz z błyszczącym, za­wie­dzio­nym wzro­kiem, bo oka­załem się głupim chuj­kiem i miałem Ar­tystę na boku. Prze­cież nie mógł wie­dzieć, że ma­larz był przed nim. Spoglądałby więc w ten obiek­tyw, a wiatr, za­po­wia­dający burzę, mierz­wiłby tę ide­alną fry­zurę.

– Dzień do­bry, bi­le­ty do kon­tro­li! – Obu­dził mnie wy­strzał i na­tych­miast so­bie pomyślałem, że pociąg się wy­ko­le­ja. W bok­ser­kach po­czułem wzwód. Roz­cza­ro­wa­ny Blon­dyn i roz­gorączko­wa­ny Ar­ty­sta zro­bi­li swo­je.

Kon­duk­to­rzy mo­gli­by być mi­lu­si jak pra­cow­ni­cy li­nii lot­ni­czych. Witać pasażerów, po­da­wać z uśmie­chem drin­ki i po­dusz­ki, często­wać orzesz­ka­mi (których i tak bym nie wziął – lu­dzie no­to­rycz­nie nie myją rąk!). Ale to nie­możliwe. La­ta­nie jest dla człowie­ka nie­na­tu­ral­ne, dla­te­go też pod­nieb­ne ku­rio­zum fir­my sta­rają się za­tu­szo­wać nad­na­tu­ralną ogładą i wa­ze­li­niar­stwem, na­wet w sto­sun­ku do klientów wyraźnie nie­sym­pa­tycz­nych. Lot sa­mo­lo­tem to igra­nie ze śmier­cią i wszy­scy do­brze o tym wiedzą; bliżej stamtąd do króle­stwa nie­bie­skie­go, toteż pra­cow­ni­cy sa­mo­lo­tu mają anielską cier­pli­wość. A po An­nie Jan­tar, WTC i Smo­leńsku sze­fo­stwo musi się na­prawdę sta­rać i wy­bie­rać ta­kich ste­wardów oraz ta­kie ste­wardesy, którzy po­tra­fią się uśmie­chać, nie tyl­ko lecąc, ale także wte­dy, gdy spa­dają. Ja tu myślu-myślu, tym­cza­sem pociągowy ste­ward, ten sam, który na dwor­cu fry­wol­nie klepnął kon­duk­torkę w pupę, wyciąga do mnie dłoń głodną bi­le­tu, a w dru­giej trzy­ma ka­sow­nik i ner­wo­wo stem­plu­je po­wie­trze, pew­nie z przy­zwy­cza­je­nia. Podałem wy­dru­ko­wa­ny w ka­sie świ­stek; zniżka stu­denc­ka od dwóch lat mnie nie obo­wiązywała, nie­ste­ty. Kon­duk­tor zba­dał, dokąd jadę, po­pa­trzył trochę to na mnie, to na bi­le­cik, po czym oddał go w moje ręce.

Mu­siało mi się zno­wu przysnąć, avio­ma­rin w mo­ich żyłach działa nie­ustan­nie. Rzu­ciłem okiem na wi­docz­ki za oknem, na land­sca­pes, jak to ma­wiał Ar­ty­sta. Zna­jo­me pola i za­bu­do­wa wiej­ska, zna­jo­ma ru­ina po fir­mie spro­wa­dzającej pa­li­wo. Ze­rwałem się prędko i po­rwałem swoją torbę. Pociąg właśnie się za­trzy­mał i wypuścił mnie w mieści­nie, o której sta­ram się za­po­mnieć. A ona ni­czym zły sen, mara prze­brzydła wra­ca i ster­czy mi nad głową. Stanąłem przy pięknym mu­ro­wa­nym dwor­cu ko­le­jo­wym z początku XX wie­ku. Współcze­sna wer­sja była okro­jo­na o blask ar­chi­tek­tu­ry tam­tej epo­ki, bo za­mie­nio­na zo­stała na po­wy­bi­ja­ne szy­by, śmie­ci, kupy zwierzęco-ludz­kie oraz wszel­kiej maści na­pi­sy, począwszy od „Hi­tler” (ktoś się nie mógł zde­cy­do­wać, więc dodał także „Jude”), przez „Wi­dzew pany”, po „Anka Wstańka la­ski trza­ska”. Przede wszyst­kim jed­nak dwo­rzec za­mknięto na czte­ry spu­sty i tyl­ko przez te wy­bi­te szy­by można się do­stać do środ­ka. A w środ­ku So­do­ma i Go­mo­ra oraz żul­stwo z ja­bo­la­mi w dłoniach, czy­li stan­dar­do­wo jak na pol­skie po­za­my­ka­ne dwor­ce.

Stoję przy tej laur­ce dla gwałtu na sztu­ce. Stoję i wzdy­cham, bo jako pra­cow­nik in­sty­tu­cji kul­tu­ry i sztu­ki mam wy­czu­cie es­te­tycz­ne i boli mnie strasz­li­wie, boli w każdym za­ka­mar­ku, kie­dy lu­dzie nie po­tra­fią i nie chcą do­ce­nić za­bytków. Za­pa­liłem pa­pie­ro­sa, i to z nerwów, i to z iry­ta­cji na zmierzch ar­ty­zmu i brak trans­por­tu do domu ro­dzin­ne­go, który mi te­le­fo­nicz­nie za­gwa­ran­to­wa­no. Mógłbym za­dzwo­nić i przyśpie­szyć, kogo trze­ba, ale te­le­fon da­lej mam wyłączo­ny i nie za­mie­rzam go uru­cho­mić. Chy­ba się boję wia­do­mości od Blon­dy­na albo ich bra­ku.

2

W końcu przy­je­chał po mnie mój brat – władca kie­row­ni­cy od ro­dzin­ne­go sa­mo­cho­du, w którym mógł wozić żonę i tro­je dzie­ci. Czwar­te już się nie mieściło.

– Cześć – wyjąkałem, gasząc pa­pie­ro­sa i jed­no­cześnie pa­kując torbę na tyl­ne sie­dze­nie.

– Cześć – od­po­wie­dział. To so­bie po­ga­da­liśmy, nie ma co.

Wiesław, mój brat, lat czter­dzieści sie­dem, me­cha­nik, mąż, oj­ciec. Ko­niec. Tyle mogę o nim po­wie­dzieć, bo właści­wie go nie znam. Dzie­więtnaście lat różnicy między na­szy­mi da­ta­mi uro­dze­nia two­rzy wielką prze­paść świa­do­mościo­wo-in­te­lek­tu­alną, którą kie­dyś na­wet sta­rałem się prze­sko­czyć. Nie udało się, spadłem w dół wy­sy­pa­ny ka­mie­nia­mi, ol­brzy­mi­mi głaza­mi, które uci­skały Wiesławo­wy mózg, przez co spra­wiały, że myślał o mnie w ka­te­go­riach syna, bo prze­cież nie bra­ta. Ra­czej się wsty­dził, że ro­dzi­ce wpa­dli tak późno. Za­tem mam dwóch ojców.

– I po co pa­lisz?

A nie mówiłem? Nie wi­dzie­liśmy się czte­ry mie­siące, a Wiesław po­now­nie udo­wad­nia, że nic ory­gi­nal­ne­go nie czai się w jego umyśle. Zresztą wy­star­czy spoj­rzeć na wybór part­ner­ki-ka­te­chet­ki i czte­ro­krot­ne jej zaciążenie, nie mówiąc o bez­re­flek­syj­nym łażeniu do kościoła w tę i na­zad, a ob­raz mego bra­ta ma­lu­je się sam.

Ste­reo­ty­po­wy Wiesław. Wiesław łysiejący, nie­mod­ny, nie­ory­gi­nal­ny, bar­dziej sza­ry niż kto­kol­wiek inny. Ma wy­pru­te żyły, ciągnące się za nim, gdzie­kol­wiek pójdzie. Ni­bynóżki, ni­by­mac­ki już daw­no bez krwi; wychłep­ta­li ją żona i po­tom­ko­wie. Wszakże to krew Wiesława, mu­siał ją po­dzie­lić, pra­wie po równo, na pięć. Należał do ta­kiej ka­te­go­rii lu­dzi, z którymi nikt nie chciałby za­mie­nić się miej­sca­mi. Nikt! Być Wieśkiem to zna­czy być ni­kim. Nikt go nie do­strze­gał, nikt w nie­go nie wie­rzył. A może mnie się tyl­ko tak wy­da­wało? Ro­dzi­ce się nim chlu­bi­li, wszakże spełniał ich Ca­tho­lic dre­am – dzie­cia­ty, żona­ty, za­ra­biał, utrzy­my­wał i się mo­dlił. Raz do roku do Często­cho­wy. Zuch syn, zuch!

– Co mat­ce kupiłeś? – Wie­siek spoj­rzał na mnie spode łba, pew­ny, że za­po­mniałem o jej uro­dzi­nach, o jej sie­dem­dzie­siątych uro­dzi­nach.

– Książkę. – Ob­ser­wo­wałem mi­ja­ne te­re­ny wiej­skie, bo sta­cja PKP leży pięć ki­lo­metrów od cen­trum mia­stecz­ka. Dziw­ne to roz­wiąza­nie. W cza­sie woj­ny którejś zimy Szwa­by gnały Żydów na ten dwo­rzec. – Książkę jej kupiłem.

Zaśmiał się, jak­bym po­wie­dział śmiesz­ny dow­cip.

– Książkę! Tyle już jej na­ku­po­wałeś tych książek, że nie ma kie­dy tego czy­tać.

– Nie ma, bo dzie­cia­ki do niej przy­pro­wa­dzasz – od­burknąłem pod no­sem, ale Wiesław chy­ba nie usłyszał, zajęty roz­poczętym ka­za­niem.

– Mama musi od­po­czy­wać bez zbędnych in­te­lek­tu­al­nych bodźców! W jej wie­ku nie może się de­ner­wo­wać – prze­rwał bez ostrzeżenia, a ja nadal pa­trzyłem na za­bu­dowę wiejską, która niedługo ma zniknąć pod drogą szyb­kie­go ru­chu.

Po chwi­li znów usłyszałem Wiesława, jed­nak sta­rałem się go igno­ro­wać. Było mi dusz­no w tej pusz­ce. Ten upał przy­pra­wi mnie o zawał; na­wet tu­taj słońce grzało i nie za­mie­rzało prze­stać. Chciało mi się spać. Jed­no­staj­ny, buczący głos bra­ta hip­no­ty­zo­wał mnie; szem­rał gdzieś z tyłu głowy ni­czym brzęcząca za oknem osa wśród buj­nej roślin­ności, różno­rod­nych kwiatów; ni­czym nie­win­ny głosik Ba­chle­dy-Curuś w Panu Ta­de­uszu, gdy boso prze­dzie­rała się przez ogróde­czek, aby na­kar­mić drób czy coś tam.

Mu­siałem zasnąć, bo nie­ocze­ki­wa­nie głos Wieśka przy­brał na sile.

– Jak mogłeś usnąć, gdy do cie­bie mówię? – za­sy­czał, a ja nie wie­działem, gdzie je­stem. Zi­ry­to­wa­ny Wie­siek pa­trzył to na mnie, to na drogę.

– A wy co da­je­cie? – wy­ce­dziłem, jesz­cze nie do końca kon­tak­tując. Być może na­po­mknął o pre­zen­cie pod­czas mego snu. Zresztą do­brze wie­działem, że co­kol­wiek by kupił, na­wet więdnące kwia­ty owi­nięte w sre­ber­ko i mi­lio­ny wstążek, to i tak pre­zent Wiesława będzie lep­szy niż mój. Po pro­stu tak mu­siało być; gdzieś było za­pi­sa­ne, że star­szy brat jest mądrzej­szy, jest pępkiem ro­dzi­ny, za­raz po ojcu. Jest i być będzie, na wie­ki wieków, amen.

– Kupiłem z Kry­stynką ro­dzi­com miej­sce na cmen­ta­rzu – pałał dumą. – W tym dziad­ko­wym gro­bie już się nie zmieszczą.

– Na­prawdę? – Próbowałem ze­brać myśli, bo nie wie­rzyłem w to, co słyszę. – Na­prawdę mu­sisz być taki prze­wi­dy­wal­ny? (Ziewnął, dosłownie ziewnął!) Oczy­wiście, że kupiłeś mat­ce grób! Cóż in­ne­go mógłbyś jej dać na sie­dem­dzie­siąte uro­dzi­ny? Cały ty, nikt nor­mal­ny na to by nie wpadł, no chy­ba że w ja­kimś mar­nym fil­mie.

Ale brat mój i tak mnie nie słuchał, na­wet nie sko­men­to­wał jed­nym prych­nięciem. Wiesław alfa, Wiesław ome­ga, Wiesław światły, Wiesław skarb­ni­ca wie­dzy. Mógłby mi za­fun­do­wać grób, ja­ki­kol­wiek, na­wet z prze­ce­ny, przy śmiet­ni­kach, albo cho­ciaż wy­ko­pać dół, zatłuc mnie łopatą i za­ko­pać. Wszy­scy by­li­byśmy szczęśliwi.

Jak­bym nie był tchórzem i nie od­czu­wał lęku przed tym, że się obudzę z zakażenia­mi, gan­gre­na­mi, to sam bym ze sobą skończył. Na ra­zie musi wy­star­czyć mi ciągłe ga­da­nie o uka­tru­pie­niu i pro­fil na wir­tu­al­nym cmen­ta­rzu w ne­cie. Por­tal społecz­nościo­wy dla trupów z klasą, stwo­rzo­ny z myślą o mnie. Za nie­wielką opłatą kupiłem tam mogiłę. Na­wet wy­brałem na­gro­bek. Wygląda na drew­nia­ny, z za­mierzchłej przeszłości, taki re­tro – za który nie­je­den hip­ster dałby się, o iro­nio, zabić. Wir­tu­al­ne truchło o mym imie­niu i na­zwi­sku leży na cmen­ta­rzu ate­istycz­nym. Nie­da­le­ko, bo wy­star­czy kil­ka razy kliknąć myszką, leżą też pa­pież Ka­rol (to zna­czy Jan Paweł II) i Pa­trick Sway­ze. Są też inni zna­ni i niezna­ni. Nie mam zna­jo­mych, bo na tym por­ta­lu nie nawiązuje się kon­taktów; jest bez­po­sto­wo, bez lu­bie­nia, bez do­da­wa­nia ulu­bio­nej mu­zy­ki. Słowem – ci­sza. Jak chcę, to dopłacam i mam zni­cze oraz kwia­ty. Jak ich nie chcę, to nic nie muszę robić.

Oko­li­ca wiej­ska swo­bod­nie przeszła w gęstszą za­bu­dowę miejską. Ściśnięte domy sze­re­go­we z mi­nia­tu­ro­wy­mi ogródka­mi i sa­mo­cho­da­mi przed każdym garażem, na których tle pięły się blo­ki z wiel­kiej płyty, po­ma­lo­wa­ne w nie­bie­skie pasy. Na­prze­ciw­ko uno­siło się wid­mo cmen­ta­rza żydow­skie­go, o którym wie­dzie­li tyl­ko nie­licz­ni, większość do­strze­gała je­dy­nie fa­brykę okien PCV, a trochę da­lej pro­dukcję kost­ki bru­ko­wej. Wie­siek po­je­chał krótszą trasą, tym sa­mym ogra­ni­czając mój dokład­niej­szy ogląd mia­stecz­ka. Prze­cisnął się ka­mie­nistą drogą między PCV, kostką bur­kową a wąziutką rzeczką ście­kową. Dzięki temu nikt mnie nie do­strzeże, żadne po­ten­cjal­nie zna­jo­me ryje, które przez piętnaście mi­nut główko­wałyby: „Kogo to ten Wie­siek wie­zie?”. Wie­siek, który prze­stał się do mnie od­zy­wać – a ja nie miałem za­mia­ru roz­po­czy­nać ko­lej­ne­go, nic nie­znaczącego te­ma­tu. Spoj­rzałem na dłonie bra­ta mego, wy­bi­jające rytm pla­sti­ko­wej mu­zy­ki z ra­dia. Pomiędzy pal­ca­mi miał wy­su­szoną skórę; łuszczyła się; gdzie­nieg­dzie mu­siała popękać całkiem nie­daw­no, gdyż czer­wie­niły się małe stru­py. Myślałem, że zwy­mio­tuję, wy­obrażając so­bie, że od­chodząca skóra, ode­rwa­na od dłoni, wi­ru­je wraz z po­wie­wem kli­ma­ty­za­cji i do­sta­je się do mo­ich dróg od­de­cho­wych, za­do­ma­wiając się na ścian­kach nosa. Wy­mio­ci­ny do­tarły do gardła i wraz z naskórkiem je wypełniły. Błagal­ny­mi ge­sta­mi kazałem za­trzy­mać sa­mochód. Wiesław stanął zdzi­wio­ny, lecz nie zdążył nic po­wie­dzieć, bo otwo­rzyłem drzwi i fak­tycz­nie zrzy­gałem się na ka­mie­nistą drogę. Na szczęście, ni­ko­go nie było w oko­li­cy.

– Cho­ro­ba lo­ko­mo­cyj­na – wy­szep­tałem, za­trza­skując drzwi i de­spe­rac­ko szu­kając po kie­sze­niach chu­s­tecz­ki hi­gie­nicz­nej.

Brat mój wzru­szył tyl­ko ra­mio­na­mi i po­je­cha­liśmy. Gdy­by dom ro­dziców był da­lej niż za zakrętem, wówczas po­szedłbym pie­chotą; nie wy­trzy­małbym długo z suchą skórą wi­rującą przed ocza­mi.

Pod­je­cha­liśmy pod bu­dy­nek, a ja wy­sko­czyłem z sa­mo­cho­du jak opa­rzo­ny, by­le­by wdy­chać po­wie­trze, czy­ste i rześkie. Wyciągnąłem swoją nieśmier­telną torbę i stanąłem przed furtką. Dwu­piętro­wy dom z roz­ległą piw­nicą i ta­kim sa­mym stry­chem utrzy­ma­no w sty­lu nie­wy­star­czających fun­du­szy przełomu 1989/1990 z do­mieszką później­sze­go eklek­ty­zmu ma­te­riałów bu­dow­la­nych.

Pie­niądze na bu­dowę po­cho­dziły głównie z ciężkiej pra­cy i trud­ne­go prze­my­tu ma­rek w tyłkach mych ro­dzi­cie­li. Mat­ka z oj­cem, ale też i z moim ro­dzeństwem, jeździ­li przez Rosję na Węgry w ce­lach ku­piec­kich. A że za ko­mu­ny Ru­skie spraw­dzały, okra­dały, to ma ro­dzi­na cho­wała mar­ki, za­ro­bio­ne na sprze­daży ubrań i in­nych gadżetów, pomiędzy poślad­ki i ści­skała je z nerwów. Zdążyłem się uro­dzić i od­po­wied­nio do­rosnąć, aby wy­brać się na po­dobną wy­prawę, jesz­cze przed try­um­fem So­li­dar­ności. Po­je­cha­liśmy ma­lu­chem z przy­czepką łachów. Miałem może trzy lata i nad Ba­la­to­nem pobiłem nie­miec­kie­go rówieśnika, bo nie chciał mi oddać mo­jej za­baw­ki. Pamiętam to jak przez mgłę, ale w ro­dzi­nie zda­rze­nie to funk­cjo­nu­je ni­czym ob­raz praw­dzi­we­go pa­trio­ty­zmu: taki mały, a już wie­dział, że Niem­ca trze­ba bić.

Za ogro­dze­niem pięły się tuje, świer­ki, róże i inne krza­ki, nad którymi ro­dzi­ce już daw­no stra­ci­li kon­trolę. Mimo przy­ci­na­nia i prze­ko­py­wa­nia roślin­ność roz­ra­stała się buj­nie we wszyst­kich kie­run­kach. Stanąłem przed brązo­wy­mi drzwia­mi, za­sta­na­wiając się, czy ry­zy­ko­wać wejście do króle­stwa cór i synów mądrości życio­wych, nie­dziel­nych obiadów i uza­leżnień od te­le­ga­ze­ty. Czując popędzający wzrok Wieśka, jed­nak na­cisnąłem klamkę. Brat mój musi myśleć, że je­stem ja­kimś kom­plet­nym idiotą, wsty­dzi się mnie i pew­nie mi współczu­je. „I vice ver­sa” – pomyślałem, sta­wiając torbę w przed­po­ko­ju.

Od wejścia cuchnęło dziećmi. Śmier­działo kasz­ka­mi, kupą, oliwką. Poza tym uno­sił się jakiś nie­określony fe­tor, jak­by mle­ko połączo­ne z rzy­ga­mi. Ścia­ny mu­siały prze­siąknąć tym za­pa­chem, bo prze­cież po­tom­ko­wie Wiesława już wyrośli z nie­mowlęcych atry­butów. Zresztą przez ten dom prze­to­czyło się tak dużo różowiut­kich ba­chorów, że nic dziw­ne­go, iż czuć je było na od­ległość; ni­czym wid­mo wiecz­nej dzi­dziu­sio­wa­tości.

Brodząc w post­pam­per­so­wych opa­rach i krzy­kach najmłod­sze­go po­ko­le­nia, wdra­pałem się po kil­ku scho­dach, aby przejść ko­ry­ta­rzy­kiem do małego sa­lo­nu połączo­ne­go z kuch­nią. Te dwa po­miesz­cze­nia były otwar­te, aby łatwiej spożywać co­dzien­ne posiłki i oglądać te­le­wi­zor.

Na kre­mo­wych ścia­nach roz­wie­szo­no zdjęcia ko­mu­nij­ne wszyst­kich członków ro­dzi­ny – albo przy­najm­niej te fo­to­gra­fie, które udało się ro­dzi­com zdo­być. Owe wi­ze­run­ki powkłada­no w złote, pla­sti­ko­we ramy, do­dające ki­czo­wa­te­go bla­sku, ale też od­dające, według do­mo­wych ku­ra­torów, pod­niosłość dnia, gdy Bóg wstępował w dzie­cin­ne ser­dusz­ka. Moja fo­to­gra­fia znaj­do­wała się w naj­bar­dziej za­ciem­nio­nym miej­scu, ale nie dla­te­go, że Bóg miał opo­ry, aby we mnie wejść, nic z tych rze­czy! Wszedł we mnie bar­dzo swo­bod­nie. Wiszę w mało dostępnym miej­scu, po­nie­waż dwa dni przed Pierwszą Ko­mu­nią przy­wiązałem psa Ar­bu­za do swo­je­go ro­wer­ka i kazałem się ciągnąć, pedałując przy tym. Kun­dli­sko pociągnęło za moc­no i wyrżnąłem twarzą w żużel, porządnie roz­ci­nając so­bie przy tym pucołowa­ty po­li­czek. Szwy i stru­py były ab­so­lut­nie nie­fo­to­ge­nicz­ne, ale zdjęcie należało zro­bić. Czer­wo­na rana kon­tra­sto­wała z białym gar­ni­tu­rem. Wyglądało to ku­rio­zal­nie albo, jak rzekła moja chrzest­na, „jak­bym po­cho­dził z pa­to­lo­gicz­nej ro­dzi­ny”.

Za to nikt nie miał wątpli­wości co do wi­ze­run­ku Wiesława. Jego fo­to­gra­fia za­wisła w cen­tral­nym miej­scu, a do­okoła niej z po­nisz­czo­nych zdjęć szcze­rzyły się czar­no-białe bu­ziuch­ny ro­dziców w różnych ujęciach. Wie­sio, ubra­ny również na biało, w krótkich spoden­kach, ko­szul­ce, pod­ko­lanówkach i san­dałkach, dum­nie dzierżył świecę i uśmie­chał się ze stra­chem w oczach. Ob­raz ide­al­ny, dziec­ko ide­al­ne.

– Dzień do­bry, Alek­san­drze! – Kry­sty­na, żona Wiesława, wyłoniła się z kuch­ni, obie­rając po­ma­rańczę.

– Cześć, Kry­styn­ko – rzekł Wiesław, o którego obec­ności za­po­mniałem; minął mnie i ucałował małżonkę, po czym usiadł przed te­le­wi­zo­rem.

Również przy­wi­tałem się z ko­bietą, której dress code przy­po­mi­nał ten bez­ha­bi­to­wej za­kon­ni­cy. Pa­trzy­liśmy na sie­bie przez chwilę bez słowa. Wi­działem drwiący wzrok prześwie­tlający moją osobę. W końcu za­py­tała o podróż, pociąg i PKP. Same nie­istot­ne spra­wy, ale pew­nie siliła się na stwo­rze­nie miłej at­mos­fe­ry.

Torbę zo­sta­wiłem przy scho­dach, umyłem ręce w mi­nia­tu­ro­wej łazien­ce dla gości, wsta­wiłem wodę na kawę i zro­biłem ka­nap­ki z szynką, se­rem i po­mi­do­ra­mi. Przez cały czas Kry­sia ob­ser­wo­wała mnie, jak­bym zakłócił jej prze­strzeń, jak­bym był in­tru­zem, nie­pro­szo­nym gościem albo wręcz złodzie­jem. Men­tal­nie sty­li­zo­wała się na kuch­nio­kratkę, na wład­czy­nię ka­fel­ko­wej prze­strzeni. A ja prze­cież byłem w mym domu ro­dzin­nym, tu bie­gałem, tu zo­sta­wiałem błotne pla­my butów, a tu pośli­zgnąłem się na umy­tej przez matkę podłodze. To Kry­sty­na była in­tru­zem, który wpa­ro­wał do mej ro­dzi­ny wraz z obrączką od Wieśka na pal­cu.

– Ro­dzi­ce są na cmen­ta­rzu, ale niedługo po­win­ni wrócić – po­wie­działa, chcąc prze­rwać mil­cze­nie. Kiwnąłem na to głową, po­pi­jając kawę.

Wie­siek za­gu­bił się w re­aliach Szan­sy na suk­ces, nie in­te­re­sując się świa­tem, poza tym me­dial­nym. Zresztą długo nie cie­szył się czy­stością prze­ka­zu, gdyż z góry, ni­czym sta­do koni, zbiegło tro­je dzie­ci.

– Wuja! Wuja! – Pod­le­ciały do mnie i wyciągnęły swe małe rączki ni­czym Cy­ga­niątka proszące o jałmużnę.

– W końcu przy­je­chałeś! – Pucołowa­te po­licz­ki jed­ne­go z bliźniaków roz­sze­rzyły się, uka­zując szczer­ba­te uzębie­nie.

Być może to Paweł tak się do mnie uśmie­chał (je­stem chrzest­nym Pawła), ale to mógł być jego brat bliźniak Jan (nie je­stem chrzest­nym Jana). Ja­snowłose szkra­by wyglądały tak samo, a Kry­sty­na i Wie­sio ubie­ra­li je w iden­tycz­ne ciu­chy, tak że pomyłka wcho­dziła w grę. Po­pu­kałem jed­ne­go i dru­gie­go po główce w na­dziei, że nikt nie roz­po­zna mo­jej nie­wie­dzy. Jan i Paweł mie­li po dzie­sięć lat i wiecz­nie brud­ne pa­znok­cie. Za­wsze łazi­li ra­zem i pew­nie też jed­no­cześnie czu­li ból, jak na bliźniaków przy­stało. Kie­dy ich ob­ser­wo­wałem pod­czas wi­zy­ta­cji w domu, do­szedłem do wnio­sku, że mają tyl­ko jed­no hob­by – plu­cie na Dru­gie­go. Dru­gi, a właści­wie Da­wid, miał sześć lat. Na­zy­wam go Dru­gi, bo gdy­by „Dru­gi” funk­cjo­no­wało jako imię, wówczas tak by do­stał na chrzcie. Świet­nie zgrałby się wte­dy z imio­na­mi bliźniaków. Wziąłem najmłod­sze­go na ręce, bo zro­biło mi się go szko­da; nie dość, że bra­cia nim po­nie­wie­ra­li, to jesz­cze ukrad­kiem bawił się lal­ka­mi i ma­lo­wał wymyślne hi­sto­rie w ze­szy­ci­ku. Społeczeństwo gar­dzi naj­bar­dziej kre­atyw­ny­mi jed­nostkami już od ich najmłod­szych lat. Jan i Paweł wy­rosną pew­nie na golących się na łyso miłośników Boga i pra­wi­cy. A Da­widek będzie Da­widkiem, lubiącym kred­ki, farb­ki i upra­wiającym seks z fa­ce­ta­mi. Mam na­dzieję.

Bliźnia­cze pa­cholęta jed­no­cześnie skrzy­wiły twa­rze i spoj­rze­nia­mi rzu­cały na mnie gro­my. Zadrżałem przez te pierw­sze ozna­ki przyszłego dre­siar­stwa. Chcąc wku­pić się łaski, wy­grze­bałem z tor­by port­fel i roz­dałem całej trójce po dwie dy­chy. Na szczęście miałem taką sumę.

– Tyl­ko nie wy­daj­cie na por­no­le! – Dałem Ja­no­wi i Pawłowi po żar­to­bli­wym kuk­sańcu.

– Alek­san­drze! – wy­krzyknęła Kry­sty­na, słysząc za­ka­za­ne słowo na „pe”.

– Co to są por­no­le, mamo? – za­py­tał Dru­gi, który również dzierżył od­li­czo­ne pie­niądze.

– Nic, nie słuchaj wuj­ka.

– To są gołe baby, de­bi­lu! – krzyknął któryś z bliźniaków i na­pluł Dru­gie­mu na czu­bek głowy. Da­wi­dek w ryk.

– Wie­siek, bo oni zno­wu się tłuką, zrób coś! – Kryśka pod­niosła za­smar­ka­ne­go, zapłaka­ne­go i oplu­te­go Dru­gie­go, tuląc go do pier­si. Ohyd­ny wi­dok, mało es­te­tycz­ny.

Wiesław wy­szedł z sa­lo­nu ze ściągniętym pa­skiem w dłoni. Bliźnia­ki też w ryk, zno­wu ra­zem.

– Prze­cież nie mu­sisz ich od razu lać, Wie­siek! – Głos ko­bie­ty prze­bił się przez za­wo­dze­nie dzie­ci. Bra­to­wa mu­siała się szko­lić w tej sztu­ce. Przy piątym dziec­ku osiągnie mi­strzo­stwo.

– Tatuś, my będzie­my grzecz­ni, tatuś, nie bij! – Jan lub Paweł upadł na podłogę i ta­rzając się, pro­sił o cof­nięcie wy­ro­ku bi­czo­wa­nia.

Dru­gi z bliźniaków po­szedł za przykładem pierw­sze­go i również położył się na podłodze. Wyglądało to bar­dzo ko­micz­nie, jak­by chcie­li swe­mu ojcu składać pokłony. Wiesław szedł z pasją w oczach; po­wo­li sta­wiał każdy krok; pa­sek dyn­dał w dłoni. Kry­sty­na za­kryła oczęta Da­wid­ka, bo prze­cież za chwilę miała się ro­ze­grać tu­taj sce­na pie­kiel­na, prze­pełnio­na tak dużą dawką prze­mo­cy, że w te­le­wi­zji ozna­czo­no by ją czer­wo­nym kółkiem. Bliźnia­cy wili się po podłodze, płacząc i błagając. Ich mat­ka po­chli­py­wała, pew­nie żałując na­pusz­cze­nia na nich ojca, który uniósł pa­sek, ni­czym naj­strasz­niejszą z bro­ni, go­tową do użycia. Tyl­ko Dru­gi za­cho­wy­wał spokój i do tego sze­ro­ko się uśmie­chał, po­ka­zując prześwity po niektórych mle­cza­kach. „Będą z nie­go lu­dzie” – pomyślałem, wdra­pując się po scho­dach.

Gdy za­my­kałem drzwi od łazien­ki, usłyszałem huk roz­bi­jającego się szkła. Wiesław, za­miast tra­fić w jed­ne­go z synów, pew­nie upo­lo­wał wa­zon. Odkręciłem prysz­ni­co­we kur­ki i zdjąłem ciu­chy. Po krótkiej chwi­li para wypełniła po­miesz­cze­nie, a ja wlazłem pod wodę, mimo że nie mogłem usta­wić od­po­wied­niej jej tem­pe­ra­tu­ry. Po­krzy­wo­wy szam­pon zmy­wał ze mnie grze­chy podróży pociągiem. Żel z al­ga­mi czy in­nym mor­skim be­ze­ceństwem na­wilżał mą skórę. Zacząłem głową za­ta­czać okręgi. Stru­mień wody raz padał na głowę, a raz na kark, i tak na zmianę. Zacząłem prak­ty­ko­wać tę me­todę, odkąd pa­pie­ro­sy prze­stały przy­no­sić ocze­ki­wa­ne uspo­ka­jające re­zul­ta­ty. Po dzie­sięciu mi­nu­tach hy­dro­me­dy­ta­cji za­po­mniałem o całym świe­cie – o którym przy­po­mniałem so­bie, kie­dy ście­rałem ręczni­kiem zre­lak­so­wa­nie wraz z wodą. Susząc włosy, przeglądałem się w lu­strze. Skórę miałem ra­czej bla­do­szarą, taką śred­nio cie­kawą; do tego do­strzegłem pryszcz, w po­sta­ci którego sku­mu­lo­wały się pew­nie wszyst­kie okrop­ności dzi­siej­sze­go dnia. Wyciśnięta kro­sta zo­sta­wiła po so­bie krwa­wy punk­cik; za­kryłem go ciem­no­rudą grzywką. „Nie mi­nie wie­le cza­su i wyłysieję” – pomyślałem.

Dusz­ność z prysz­ni­ca i su­szar­ki zmie­niła łazienkę w saunę. Zro­biło mi się słabo, ale nie otwo­rzyłem okna, bo się bałem, że prze­wie­je mnie wiatr i za­mie­ni moje mięśnie w ogni­ska bólu. Ubrałem się pośpiesz­nie i wy­szedłem. Z dołu do­cho­dziły odgłosy te­le­wi­zo­ra i nie­mra­we dzie­cin­ne pojęki­wa­nia. Stanąłem przed drzwia­mi, które ozdo­bio­ne były na­klej­ka­mi z „Bra­vo”.

Mój pokój się nie zmie­nił od czasów, kie­dy cho­dziłem od li­ceum. Tyl­ko nieużywa­ny prze­ze mnie kom­pu­ter zo­stał doszczętnie roz­gra­bio­ny przez bra­ta i jego ro­dzinę. Poza tym nic nie prze­sta­wio­no, nie prze­ma­lo­wa­no ścian. Ta­kie sank­tu­aria w hol­ly­wo­odz­kich fil­mach zo­stawiają ro­dzi­ce, gdy ich dziec­ko nieszczęśli­wie umrze.

Ze­wsząd wiało pro­win­cjo­nal­nym bun­tem. Na różno­ko­lo­ro­wych ścia­nach po­wy­pi­sy­wałem nie­gdyś buńczucz­ne hasła, ja­kieś na­sto­let­nie bzdu­ry o sa­tys­fak­cji z pi­cia, pa­le­nia i wa­garów oraz tek­sty pio­se­nek, których wy­ko­nawców już nie pamiętam. W rogu, za­raz przy oknie, wi­siały po­wy­ry­wa­ne z młodzieżowych cza­so­pism pla­ka­ty, wy­blakłe i mało roc­ko­we jak na mój ówcze­sny bunt. Otwo­rzyłem bal­kon i za­pa­liłem pa­pie­ro­sa. Z biur­ka zza ster­ty kar­tek i ze­szytów wyciągnąłem po­piel­niczkę, którą tam ukry­wałem jesz­cze jako li­ce­ali­sta. Po­sta­wiłem ją na chy­boczącym się sto­le, który oj­ciec daw­no temu po­krył udającą drew­no okle­iną. Kie­dy wy­je­chałem stu­dio­wać hi­sto­rię sztu­ki, wra­całem tu­taj co ty­dzień. Czułem się nie­pew­nie w wiel­kim mieście. Za­grożenie czaiło się na każdym kro­ku, a klu­by ge­jow­skie obnażały moją sek­su­al­ność. Ko­chałem swój pokój i swo­je ścia­ny; bez­piecz­ne, ro­dzin­ne.

Wy­pusz­czając dym, spoj­rzałem na nie­działający ze­gar i przy­cze­pio­ne taśmą klejącą do ścia­ny zdjęcia mo­ich zna­jo­mych ze szkoły. Ni­ko­go już nie roz­po­zna­wałem. Na szczęście! Po­zry­wałem je i we­pchnąłem do szu­fla­dy biur­ka. Z ko­lei ściągając opra­wio­ne fo­to­gra­fie z półki, potrąciłem po­mniej­szoną, marną kopię Dys­ko­bo­la – pamiątkę z Gre­cji. Posągowy go­las upadł i zgu­bił głowę oraz rękę z dys­kiem. Da­lej wyglądał an­tycz­nie. Żar z pa­pie­ro­sa spadł na ki­czo­wa­ty dy­wan w róże. Za dużo było tu­taj wspo­mnień, które chciałem za­po­mnieć. Nic z tego się nie wy­da­rzyło. Tak przy­najm­niej było na stu­diach, kie­dy opo­wia­dałem przeróżne ba­jecz­ki no­wym zna­jo­mym. Obmyślałem je tak szczegółowo, że sam za­czy­nałem w nie wie­rzyć.

Próbując się położyć na łóżku, potrąciłem ob­ro­to­we krze­sełko z ode­rwa­nym opar­ciem. Kłótnia na dole ucichła. Dzie­cięce głosy słyszałem już tyl­ko z dwo­ru. Naj­wi­docz­niej chłopcy po­bie­gli do sąsiadów. Kry­sty­na po­krzątała się jesz­cze po kuch­ni, po czym krzyknęła niby to do mnie, niby do murów: „Je­dzie­my do skle­pu!”. Przez otwar­te drzwi bal­ko­no­we wiał lek­ki wia­te­rek, dzięki cze­mu upał nie był tu­taj tak od­czu­wal­ny. Łóżko przy­po­mi­nało mi daw­ne lata, było tak samo miękkie. Nikt na nim nie sy­piał, odkąd wy­je­chałem. Pochłaniało mnie swoją sta­rością, a cichnące odgłosy domu potęgowały sen­ność.

Otwo­rzyłem oczy. Usłyszałem głosy. Chwilę zajęło mi pojęcie, gdzie je­stem i skąd do­cho­dzi wrza­wa. Gdy wszyst­ko so­bie ułożyłem, wówczas roz­legły się kro­ki na scho­dach. Zno­wu nic mi się nie śniło. Za mej na­sto­let­niości przy­najm­niej raz w mie­siącu w snach uczest­ni­czyłem w uciecz­ce z kościoła, który znaj­do­wał się w ro­dzin­nej wsi mo­jej mamy. Ucie­ka­liśmy całą ro­dziną przed na­zi­stow­ski­mi strażaka­mi, którzy zgar­nia­li lu­dzi do Au­schwitz. Wszy­scy obec­ni na mszy zaczęli gra­bić świątynię, bo le­piej, żeby ją roz­kra­dli miej­sco­wi niż łachu­dry na usługach Führe­ra. Po pośpiesz­nej ewa­ku­acji na wo­zach zaprzężonych w ko­nie gna­liśmy do bab­ci­nej chałupy, aby ukryć sie­bie i zra­bo­wa­ne de­wo­cjo­na­lia. Bar­dzo się bałem, tak bar­dzo, że mo­czyłem odświętne bry­cze­sy. Pod ko­niec snu oj­ciec za­pa­lał światło i pytał: „Kto chce her­ba­ty?”. Wte­dy myślałem, jaki on jest głupi, prze­cież ciągle trwa łapan­ka, a on rozświe­tla izbę i chce pa­rzyć her­batę. Po tych myślach bu­dziłem się w ciem­ności nocy lub w sza­rości po­ran­ka i z ciągłego stra­chu nie ru­szałem się, tyl­ko za­ci­skałem moc­no oczy.

– Te two­je pa­pie­ro­chy czuć na dole! – krzyknęła ma mat­ka, która właśnie stanęła w drzwiach.

Ma mat­ka, nie­ustan­nie ta sama, Ja­dwi­ga, w kręco­nych na wałkach i far­bo­wa­nych na gołębi blond włosach. Pod­parła rękami boki, przez co wyglądała, jak­by chciała zatańczyć jakiś lu­do­wy ta­niec. Hu­laj du­sza, piekła nie ma! W białej blu­zecz­ce i w kra­cia­stej, sza­ro-czar­nej kiec­ce. Na za małej w sto­sun­ku do całego ciała, po­marsz­czo­nej twa­rzy wid­niał uśmie­szek sy­tu­ujący się gdzieś pomiędzy iry­tacją a radością. Po­mi­mo nie­skom­pli­ko­wa­ne­go cha­rak­te­ru, cza­sa­mi mama była trud­na do roz­szy­fro­wa­nia.

– Do­pie­ro co przy­je­chałeś, a już się pokładasz. – Kręciła głową ma mat­ka, gdy się do niej zbliżałem, a im byłem bliżej, tym bar­dziej tę głowę za­dzie­rała.

– Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go, mamo! – po­wie­działem, a ona położyła prawą dłoń na moim gład­kim po­licz­ku. Dłonie też miała małe, tak małe, że pierścio­nek ze szklaną kulką, który nosiła na jed­nym z palców, wy­da­wał się za ciężki i nie­wy­god­ny.

Już miałem ucałować ma­mi­ny po­li­czek, przy­pieczętować związek mat­ki z sy­nem. Wszakże wy­szedłem z jej niemłode­go łona. Ona jed­nak zro­biła nie­pla­no­wa­ny unik głową przed moim uczu­cio­wym sztur­mem. Usta tra­fiły w pustą prze­strzeń, a mama, znaj­dując się gdzieś na wy­so­kości mo­jej szyi, spoj­rzała za mnie i wrzasnęła:

– Moja węgier­ska po­piel­nicz­ka! Krysz­tałowa, ozdob­na, a ty w niej ga­sisz pa­pie­ro­chy!

Po­drep­tała do zna­le­zi­ska i spoj­rzała na popiół oraz zga­szo­ne­go kie­pa.

– Czy ty wiesz, co ja przeżywałam, kie­dy na gra­ni­cy prze­szu­ki­wa­li sa­mochód? A ona scho­wa­na, bo to nig­dy nie było wia­do­mo, czy nie za­biorą!

– Tak, tak! – Zi­ry­to­wałem się. – I roz­bi­jałaś nią mur ber­liński.

– Gównia­rzu, co ty wiesz? A jak stałam po cu­kier­ki i po mięso w ko­lej­ce, bo nikt nie mógł za mnie... A ja to dla cie­bie... – Dzierżyła w dłoni po­piel­niczkę i trochę nią wy­ma­chi­wała, ale tak, by popiół nie spadł na podłogę.

– Mamo...

– Już ty le­piej ocza­mi nie prze­wra­caj! Idź się z oj­cem przy­wi­taj.

W sa­lo­nie w jed­nym z fo­te­li sie­dział tata, w dru­gim rozłożył się nie kto inny, tyl­ko Wie­siek, który naj­wi­docz­niej wrócił z za­kupów. Oj­ciec, łysiejący, eme­ry­to­wa­ny pra­co­ho­lik, nie różnił się od in­nych mężczyzn w wie­ku sie­dem­dzie­sięciu pięciu lat. Właści­wie po­wi­nien już umrzeć, ale wiodło mu się świet­nie, mimo przeżyte­go raka i jego prze­rzutów. Zgar­bio­ny, roz­ma­wiał ze star­szym sy­nem, który miał minę, jak­bym prze­szko­dził im w ściśle taj­nej na­ra­dzie na te­mat uzbro­je­nia ru­skich wojsk i ich po­ten­cjal­ne­go ata­ku na Polskę. Oj­ciec i jego pokaźny, za­krzy­wio­ny nos pra­wie sty­ka­li się z twarzą Wiesława. Tata nie­dosłyszał, apa­rat słucho­wy zaś nie po­ma­gał w pełnym ro­zu­mie­niu oto­cze­nia. De­men­cja star­cza zro­biła w pamięci ojca po­wsta­nie war­szaw­skie, tak że nie zdzi­wiłbym się, gdy­by mnie nie po­znał.

– Synuś! – Myliłem się. Na mój wi­dok sta­ru­szek oparł się na sie­dzi­sku i stanął na równe nogi. Pod­szedł do mnie i przy­tu­lił. Może i chciałby to zro­bić moc­niej, bar­dziej sta­now­czo, lecz mięśnie sta­no­wiły tyl­ko wspo­mnie­nie do­brze wy­spor­to­wa­nych i naprężonych.

Wiesław spoglądał ze złością, pew­nie ści­skało go w środ­ku, że jed­nak coś dla sta­rych ro­dziców znaczę. Właści­wie nie dzi­wiłem się niechęci bra­ta do mnie, wszak zo­stał z nimi sam. Niedługo pew­nie będzie mu­siał ojcu zmie­niać pie­lu­chy, tym­cza­sem ani ja, ani na­sza wspólna sio­stra Sa­bi­na nie mie­liśmy za­mia­ru go w tym wyręczać.

– Władek, przy­wi­tałeś się z sy­nem?! – Ni stąd, ni zowąd usłysze­liśmy głos mat­ki. Chwilę mi zajęło, żeby ją zlo­ka­li­zo­wać. Stała na piętrze, tuż przy scho­dach, trzy­mała po­szewkę i kon­tro­lo­wała sy­tu­ację. Pew­nie słała mi łóżko.

– Tak, Jadźka, tak! – Tata mnie puścił i opadł na fo­tel. Mu­siał się za­wsty­dzić nagłym wzru­sze­niem wywołanym mą osobą.

Wie­siek zro­bił minę, jak­by ktoś podłożył mu kupę pod nos. W końcu jed­nak brat przełknął za­grażającą jego po­zy­cji pigułkę z moim wi­ze­run­kiem i wrócił do kon­wer­sa­cji z oj­cem. Na to weszła Kryśka w far­tusz­ku z re­klamą Ve­ge­ty czy in­ne­go świństwa wy­ma­lo­waną na wy­so­kości brzu­cha. W jed­nej dłoni trzy­mała wy­kroch­ma­lo­ny ob­rus, w dru­giej tacę owoców oraz – we własnym mnie­ma­niu – ar­ty­stycz­nie i fikuśnie roz­rzu­co­nych cze­ko­la­do­wych cu­kierków.

– Po­trzy­maj. – Podała mi in­sta­lację spożywczą. Rozłożyła ławę, przy­kryła ją ob­ru­sem, ode­brała ku­chen­ne dzieło sztu­ki i położyła na środ­ku, ob­ra­cając je kil­ka­krot­nie, pew­nie w po­szu­ki­wa­niu od­po­wied­nie­go światła.

– I na co to wszyst­ko? – Oj­ciec za­kasz­lał, lecz nikt nie zwrócił na nie­go uwa­gi.

– Na którą goście są za­pro­sze­ni? – Podążyłem za Kryśką do kuch­ni; od za­wsze czułem się le­piej w to­wa­rzy­stwie ko­biet, na­wet tych głupich i wro­go do mnie na­sta­wio­nych jak ma bra­to­wa.

– Na osiem­nastą. – Krzątała się po kuch­ni, zaglądając to do pie­kar­ni­ka, to do stojących na ga­zie garnków. – Właśnie, weź Wieśka i jedźcie na Rze­mieślniczą do cu­kier­ni po tort. Jak tam byliśmy, to go jesz­cze nie zro­bi­li.

Nie mogłem się po­ka­zać z Wieśkiem na mieście. Wte­dy lu­dzie zo­rien­tują się, kim je­stem. Będę mu­siał od­po­wia­dać na po­wi­ta­nia albo, co gor­sza, spo­tkam zna­jo­me­go z li­ceum, który z chęcią usłyszy, co u mnie słychać po dzie­sięciu la­tach nie­wi­dze­nia, i jesz­cze będzie ocze­ki­wał po­dob­nych pytań w za­mian.

Na­gle ktoś trzasnął drzwia­mi wejścio­wy­mi. Go­to­wa na wszyst­ko Kry­sty­na wy­tarła dłonie w far­tuch i stanęła w ko­ry­ta­rzy­ku, cze­kając na wędrow­ca. Już od pro­gu roz­legł się głośny szloch, a se­kundę później na­szym oczom uka­zał się brud­ny i za­smar­ka­ny Dru­gi.

– Mamo – darł się – bo Paweł mnie we­pchnął w cho­in­ki, a Ja­nek chciał mnie osi­kać!!!

– Je­zu­sie Na­za­reński, co się z tymi dziećmi dzie­je?! – Ko­bie­ta przy­tu­liła dziec­ko i zaczęła je wy­cie­rać wie­lo­funk­cyj­nym far­tu­chem. – Wie­siek, zrób coś, do ja­snej cho­le­ry!

Dru­gi na prze­kleństwo za­re­ago­wał jesz­cze sil­niej­szym płaczem, a brat mój w mgnie­niu oka zna­lazł się przy ro­dzi­nie; w oczach miał obłęd; dłońmi ściągał pa­sek. Na to wszyst­ko na scho­dach stanęła mama, za­py­tując, o co tyle za­mie­sza­nia. Oj­ciec nie dosłyszał oczy­wiście i wołał z fo­te­la, żądny in­for­ma­cji. Ko­rzy­stając z za­mie­sza­nia, wyciągnąłem z wa­liz­ki port­fel i płócienną torbę.

– Idę po tort! – Prze­biłem się krzy­kiem.

– Po­cze­kaj na Wieśka! – Kry­sty­na próbowała za­pa­no­wać nad roz­gar­dia­szem, lecz zo­rien­to­waw­szy się, że nie mam za­mia­ru się za­trzy­mać, za­py­tała: – Masz pie­niądze?

– Mam!

Na podwórku minąłem bliźniaków ukry­tych w tu­jach ni­czym mały sa­bo­taż na prze­szpie­gach. Od­pa­liłem ca­me­la i wszedłem w małomia­stecz­kową dzicz.

Czer­wo­no-sza­ra kost­ka bru­ko­wa sta­no­wiła sym­bol praw­dzi­we­go osie­dla domków jed­no­ro­dzin­nych. Po­dob­nie jak no­wo­bo­gac­kie mi­ni­wil­le po­usta­wia­ne na pe­dan­tycz­nie wy­ty­czo­nych w tym celu działkach. Miesz­kańcy nie są żadną klasą śred­nią. Z wyjątkiem może kil­ku ro­dzin na­uczy­ciel­skich to zwykłe chłopstwo, któremu udało się do­ro­bić. Jesz­cze nie tak daw­no temu stały tu­taj tyl­ko dwa domy – mo­ich ro­dziców i jesz­cze jed­nej ro­dziny; resztę te­re­nu po­kry­wał sad dzierżawio­ny od gmi­ny przez Wa­li­le­wiczów. Wte­dy miesz­ka­li przy końcu sadu, dziś ich go­spo­dar­ka znaj­du­je się przy końcu osie­dla. Wiosną i la­tem sta­ry Wa­li­le­wicz co rano wy­pro­wa­dzał kro­wy, które na pa­stwi­sku mu­czały w to­wa­rzy­stwie cze­reśni, jabłoni i gru­szy. Cza­sa­mi, kie­dy wra­cał ze sta­dem, po­zwa­lał mi pro­wa­dzić jedną kra­sulę do obo­ry, a później próbować ją wy­doić. Cza­sy się zmie­niają – zmie­niła się również go­spo­dar­ka Wa­li­le­wiczów. Po kro­wach nie zo­stał na­wet ślad, są za to świ­nie. Co jakiś czas do Wa­li­le­wiczów przy­jeżdżają chłopi z oko­licz­nych wsi. Na przy­cze­pach przy­wożą ma­cio­ry, które chętnie się spo­ty­kają z Wa­li­le­wiczowskim jur­nym knu­rem. Ku obrzy­dze­niu no­wo­bo­gac­kich sąsiadów ryk zapład­nia­nej świn­ki roz­no­si się po całym osie­dlu. Lu­dzie słali upo­mnie­nia do bur­mi­strza, żali­li się własnym ro­dzi­nom, ale go­spo­dar­ka stoi, tak jak stała. Wa­li­le­wicz jest nie do ru­sze­nia, co to, to nie.

Nie­zau­ważony przez ni­ko­go, minąłem drogę wjaz­dową na osie­dle. Tu­taj kost­ka bru­ko­wa niepłyn­nie prze­cho­dziła w połata­ny as­falt, a ten roz­gałęział się na jezd­nię i na ułożony z płyt chod­nik. Skręciłem w pra­wo w głąb nie­ist­niejącego mia­sta. Wzdłuż dro­gi ciągnęły się pożydow­skie dom­ki, dziś za­miesz­kałe przez żul­stwo po­spo­li­te, którego dziad­ki w cza­sie woj­ny po­za­gra­biały to, co praw­nie należało do państwa pol­skie­go. Prze­cież nic wte­dy nie mogło się zmar­no­wać. W jed­nym z ta­kich domków miesz­kał mój li­ce­al­ny ko­le­ga, który te­raz najczęściej bry­lu­je w ba­rze, gdzie sprze­dają ta­nie wino na szklan­ki.

Między pożydow­ski­mi bu­dyn­ka­mi po­wy­ra­stały, jak grzy­by po desz­czu, wiel­gach­ne wil­le z czer­wo­nej cegły, z dużymi ogródka­mi. Na jed­nej z cho­inek wciąż wi­siały (wyłączo­ne) bożona­ro­dze­nio­we lamp­ki. Niektórych domów nie dokończo­no; po­rwa­no się z mo­tyką na słońce, jak głosi przysłowie, i brakło fun­du­szy.

Dwu­ty­sięczne mia­stecz­ko mieści się w pięści. Ta­kie jest małe. Można je po­ko­nać w trzech kro­kach i zo­stać za­uważonym przez każdego. Wy­star­czy, że od­bie­ga się od przyjętej nor­my zakłada­nia na sie­bie cze­go­kol­wiek, na szyb­ko, byle nie razić w oczy za­sob­nością port­fe­la lub zamiłowa­niem do mody, bo tu­taj to sy­no­ni­my. Pew­ne odstępstwa od pa­nującego, choć nie­pi­sa­ne­go pra­wa do­tyczą na­uczy­cie­lek. One, pozo­stałość po in­te­li­gen­cji, po­zwa­lały so­bie na nie­wielką eks­tra­wa­gancję w po­sta­ci ubrań za­ma­wia­nych z ka­ta­logów wysyłko­wych lub ku­po­wa­nych w cen­trach han­dlo­wych w większych mia­stach. Inni ubie­ra­li się głównie nieład­nie i nie­mod­nie: gu­mia­ki do gar­ni­tu­ru, kra­wa­ty w święte mikołaje, trum­nia­ki, klap­ki z pla­sti­ko­wym kwiat­kiem, za duże ma­ry­nar­ki. Ciągle także królowała moda lat dzie­więćdzie­siątych.

Moje zwężane dżinsy nie spodo­bały się na uli­cy; tym bar­dziej płócien­na tor­ba nie wzbu­dziła za­ufa­nia. Ra­czej sy­tu­owała mnie pomiędzy słowa­mi: „Jakiś pa­ni­czyk z wiel­kie­go mia­sta u nas się zgu­bił”. Moda oglądana w te­le­wi­zji nie prze­no­si się na łono za­mkniętych społecz­ności dziur.

Ulicę Rze­mieślniczą usy­tu­owa­no w cen­tral­nej, naj­bar­dziej re­pre­zen­ta­cyj­nej części mia­stecz­ka. To tu­taj stoi kościół, a przy roz­ległym klom­bie z po­mni­kiem „Bo­ha­te­rom tej zie­mi i pa­pieżowi” wzno­si się pokaźna ka­mie­ni­ca. Kie­dyś bu­dy­nek prze­zna­czo­no na szkołę; później zwożono do niej oko­licz­nych Żydów przed za­gna­niem na stację ko­le­jową. Obec­nie tyl­ko górna par­tia jest od­no­wio­na, dolną prze­zna­czo­no na skle­py. Ogólnie rzecz biorąc, ka­mie­ni­ca nie jest ładna; może kie­dyś była, lecz te­raz jej brzo­skwi­nio­wy ko­lor i źle zre­kon­stru­owa­ne płasko­rzeźby budzą sko­ja­rze­nia z lepszą wersją dwor­ca PKP.

W tym na­zna­czo­nym przez hi­sto­rię bu­dyn­ku znaj­du­je się te­raz cu­kier­nia, a obok swoją sie­dzibę ma, je­dy­na w mia­stecz­ku, fo­to­graf­ka. Ko­bie­ta rządząca wspo­mnie­nia­mi. To od niej zależy, czy wywoła zdjęcia z naj­lep­szych wa­ka­cji życia, czy zmie­ni je w ba­nalną hi­sto­rię po­pa­rzeń słonecz­nych i kąpie­li w ke­fi­rze. Pa­no­wa­nie fo­to­graf­ki uświet­niają zastępy pod­da­nych, których wi­ze­run­ki wid­nieją w wi­try­nie wy­sta­wo­wej. Są one co jakiś czas zmie­niane, aby każdy mógł się po­czuć do­ce­nio­ny za swą wier­ność zarządczy­ni. Kie­dyś moje zdjęcie ko­mu­nij­ne nie zna­lazło się na wy­sta­wie. Na mo­ment okryło to hańbą mą ro­dzinę, gdyż począwszy od Wiesława, ciągle wi­siał tam ktoś z Krzy­szow­skich. Dziś – prze­chodząc obok zakładu fo­to­gra­ficz­ne­go, rzu­ciłem wzro­kiem na foty – oczy­wiście, cała ro­dzina Wieśka uśmie­chała się dum­nie, stojąc pod kar­to­no­wym drze­wem, z planszą przed­sta­wiającą na­ma­lo­wa­ny ogród an­giel­ski w tle. Kry­sia trzy­mała na­wet rozłożoną fan­ta­zyjną pa­ra­solkę na słonecz­ne dni, a jej mąż nałożył cy­lin­der. Fo­to­graf­ka miała wszel­kie po­trzeb­ne ak­ce­so­ria, aby nadać sens każdej uwiecz­nio­nej chwi­li.

Cu­kier­nik z ko­lei poukładał na swo­jej wy­sta­wie pla­sti­ko­we pączki, ekle­ry, pokaźny tort i kil­ka kremówek, pod którymi znaj­do­wała się kart­ka z odręcznym na­pi­sem: „Kremówki pa­pie­skie tyl­ko u nas”. Otwo­rzyłem drzwi, a w środ­ku roz­legł się dźwięk dzwon­ka. Nie­duże, wyłożone błękit­ny­mi ka­fel­ka­mi wnętrze wypełniały za­pa­chy wy­pieków oraz po­wie­wy sztucz­ne­go po­wie­trza z elek­trycz­ne­go wia­tra­ka usta­wio­ne­go na jed­nej z lodówek. Sam cu­kier­nik jed­nak się nie po­ja­wił. Oce­niając po skocz­nej mu­zycz­ce, do­bie­gającej zza fo­lio­wej, zie­lo­nej ko­ta­ry, pew­nie słuchał ra­dia na za­ple­czu.

Stanąłem przy la­dzie. Chciałem w nią za­pu­kać, ale zre­zy­gno­wałem, bo za­brakło mi pew­ności, czy po­wierzch­nia ta zo­stała zde­zyn­fe­ko­wa­na od cza­su mo­je­go ostat­nie­go tu­taj po­by­tu, czy­li przed stu­dia­mi. Cze­kałem więc, sta­rając się chrząkać od­po­wied­nio głośno. Trochę bałem się pod­rażnie­nia gardła i wda­nia się w nie­go in­fek­cji. Stało się to wiel­ce praw­do­po­dob­ne, zwłasz­cza z wi­rującym wen­ty­la­to­rem nie­opo­dal mej głowy. Prze­stałem char­czeć, go­to­wy krzyknąć raz, a porządnie.

Nade mną tykał ze­gar. Dokład­nie przede mną zaś wi­siał ka­len­darz z kremówko­wym pa­pieżem, a obok nie­wiel­ki krzyż, na szczęście z drew­na, nie z cia­sta. Bu­cze­nie lodówek z wu­zet­ka­mi, ser­ni­ka­mi, ja­kimś ma­ko­wym ba­dzie­wiem, które na pew­no nie było świeże, na­po­ja­mi i cu­da­mi-wian­ka­mi z wol­na do­pro­wa­dzało mnie do szału. Tego idiotę cu­kier­ni­ka można było okraść w mgnie­niu oka.

– Dzień do­bry! – ryknąłem w końcu do wi­ze­run­ku głowy Kościoła.

Ru­mor, jaki dał się słyszeć z za­ple­cza, miał za­pew­ne świad­czyć o prze­rażeniu właści­cie­la tym, że zo­stał złapa­ny na gorącym uczyn­ku le­ni­stwa. Za­sze­leściła ko­ta­ra i po­ja­wił się cu­kier­nik z ol­brzy­mim uśmie­chem przy­kle­jo­nym do źle ogo­lo­nych po­lików.

– Dzień do­bry, dzień do­bry – powtórzył przy­wi­ta­nie, jak­by chciał za­tu­szo­wać brak czuj­ności. – Co podać?

Zaplótł dłonie i ułożył je na pier­siach. Uśmie­chał się przy tym ra­czej sprośnie, czym wysyłał sprzecz­ne sy­gnały. Nie pamiętałem go ta­kie­go z mych lat młodości, może do­pie­ro nie­daw­no od­krył w so­bie geja? Cu­kier­nik był bar­dzo chu­dy, nie sta­no­wił do­brej re­kla­my swo­jej fir­my. O dwa nu­me­ry za duża ko­szu­la w kratę wi­siała na nim jak na wie­sza­ku. Czter­dzieści lat temu mógłby się parać mo­de­lin­giem.

– Mam tort do ode­bra­nia. – Zza fo­lio­wej zasłony da­lej sączyła się mu­zy­ka, tyle że tym ra­zem po­wol­na, jakaś bal­la­da o du­pie Ma­ry­ni. – Na na­zwi­sko Krzy­szow­ski.

Wybałuszył oczy, później je zmrużył. Mu­siał myśleć o czymś in­ten­syw­nie. Skinął głową i uśmiechnął się nie­pew­nie, po czym krótko skwi­to­wał:

– Tak, tak, już po­daję.

Zniknął na za­ple­czu. Wol­na mu­zycz­ka, ty­ka­nie ze­ga­ra, szum po­wie­trza, ty­ka­nie, szum, mu­zycz­ka, kremówko­wy pa­pież. Wy­da­wało mi się, że cze­kam w nie­skończo­ność, jak­by do­pie­ro pieczo­no to cho­ler­ne cia­sto. W końcu zasłona się po­ru­szyła i po­ja­wił się cu­kier­nik z kar­to­nem w dłoniach.

Położył za­pa­ko­wa­ny tort