Pośredniczka. Kraina cienia - Meg Cabot - ebook

Pośredniczka. Kraina cienia ebook

Meg Cabot

5,0

Opis

[PK] 

 

Suze jest pośredniczką, a to znaczy, że spędza sporo czasu na kierowaniu błąkających się dusz zmarłych w zaświaty. Ale to nie takie proste - nie wszystkie duchy tego chcą. Tuż po przyjeździe do Kalifornii Suze czeka sprawdzian, a jeszcze nawet nie zdążyła się rozpakować. Pewien okrutny duch piekielnie pragnie zamienić jej życie w koszmar. Na szczęście Suze dzieli sypialnię z Jesse'em - najwspanialszym ze wszystkich duchów. Ale czy ośmieli się zrobić pierwszy krok. W końcu to najseksowniejszy duch w mieście. 

 

Cykl: Pośredniczka, t. 1 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach:   
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 232

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




MEC CABOT

1

6

9

10

11

12

13

14

15

16

18

MEC CABOT

Przekład

Aleksandra Januszewska

A

AMBER

Tytuł oryginału

The Mediator

Shadowland

Redaktorzy serii

Małgorzata Cebo-Foniok

Ewa Turczyńska

Redakcja stylistyczna

Beata Słama

Ilustracja na okładce

Nicola Slater

Opracowanie graficzne okładki

Studio Graficzne Wydawnictwa Amber

Skład

Wydawnictwo Amber

Copyright © 2000 by Meggin Cabot.

Published by arrangement with Simon Pulse, an imprint of Simon & Schuster Children’s Publishing. All rights reserved.

For the Polish edition

Copyright © 2003 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-241-2414-4

WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.

00-060 Warszawa, ul. Królewska 27, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 2006. Wydanie II

Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi

Pamięci A. Victora Cabota oraz jego brata Jacka „France’a” Cabota

1

6

9

10

11

12

13

14

15

16

18

1

owiedziano mi, że tam będą palmy.

Nie wierzyłam, ale tak mi powiedziano. Ze zobaczę je z samolotu.

Och, wiem, w południowej Kalifornii rosną palmy, nie jestem skończoną idiotką. Oglądam telewizję. Ale przeprowadzałam się do północnej Kalifornii. A tam nie spodziewałam się palm. Zwłaszcza że mama kazała mi zabrać swetry.

- Przydadzą ci się - powiedziała. - Kurtki też. Tam bywa naprawdę zimno. Nie aż takjak w Nowym Jorku, ale dość zimno.

Dlatego w samolocie miałam na sobie czarną skórzaną kurtkę motocyklową. Mogłam ją, oczywiście, zapakować razem z innymi rzeczami, ale w niej było mi jakoś raźniej.

No więc leciałam samolotem w czarnej skórzanej kurtce, obserwując przez okno palmy, podczas gdy samolot zniżał się do lądowania. Myślałam sobie: cudownie, czarna skóra i palmy. Pasuję do tego miejsca jak... Podejrzewałam to od początku... ...że nie pasuję.

Mama nie przepada specjalnie za tą kurtką, ale słowo daję, nie włożyłam jej dlatego, żeby jej zrobić na złość. Nie mam do niej żalu o to, że wyszła za mąż za faceta, który mieszka na drugim końcu Ameryki, zmuszając mnie, bym zostawiła szkołę w połowie drugiej klasy i porzuciła najlepszą - właściwie jedyną-przyjaciółkę, jaką miałam od czasów przedszkola, i miasto, w którym spędziłam szesnaście lat życia.

Och, nie, nie mam o to do niej najmniejszej pretensji.

Naprawdę lubię Andy’ego, mojego ojczyma. Jest dobry dla mamy. Jest z nim szczęśliwa. A dla mnie jest bardzo miły.

Denerwuje mnie tylko ta przeprowadzka do Kalifornii.

Aha, wspomniałam o dzieciach Andy’ego?

Cała trójka stawiła się na lotnisku, żeby mnie powitać. Razem z moją mamą i Andym. Trzech chłopaków. Śpiący, Przyćmiony i Profesor, jak ich nazwałam. Moi nowi bracia.

- Suze! - Nawet gdybym nie usłyszała, jak mama wykrzykuje moje imię i tak nie mogłabym ich nie zauważyć. Andy kazał młodszym chłopcom trzymać w górze wielki transparent z napisem: Witaj uf domu, Susannah\ Każdy pasażer wysiadający z mojego samolotu, przechodząc obok tej gromadki, wołał do swoich towarzyszy podróży: „Popatrz, jakie to miłe!” i uśmiechał się do mnie w sposób, który przyprawiał mnie o ból żołądka.

O, tak, czuję się jak w domu. Jak cholera.

- No, dobrze - zwróciłam się do komitetu powitalnego. -Możecie zwinąć transparent.

Mama zaczęła mnie jednak obściskiwać, z przejęciem nie zwracając uwagi na to, co mówię. „Och, Suzie!”, powtarzała w kółko. Nienawidzę, kiedy ktoś poza mamą nazywa mnie Suzie, więc rzuciłam chłopcom przez ramię ostrzegawcze spojrzenie, żeby sobie za dużo nie wyobrażali. Stali jak barany, szczerząc zęby pod głupawym transparentem: Przyćmiony, ponieważ jest za tępy, żeby przestać, Profesor, ponieważ... cóż, chyba dlatego, że po prostu ucieszył się na mój widok. Jest trochę dziwny... Najstarszy, Śpiący, stał jak kołek i sprawiał wrażenie... niewyspanego.

- Jak tam podróż, dzieciaku? - Andy zdjął mi torbę z ramienia i zarzucił na swoje. Zaskoczył go jej ciężar. - Hej, co ty tam masz? Wiesz, że nie wolno wywozić z Nowego Jorku hydrantów przeciwpożarowych?

Uśmiechnęłam się. Andy jest troszeczkę zwariowany, ale w miły sposób. Nie ma pojęcia, co wolno, a czego nie wolno w stanie Nowy Jork, bo był tam najwyżej z pięć razy. Nawiasem mówiąc, dokładnie tyle wystarczyło, żeby przekonać moją mamę, że powinna za niego wyjść.

- To nie jest hydrant przeciwpożarowy. To parkometr. Mam jeszcze cztery torby.

- Cztery? - Andy udawał zaszokowanego. - Co ty sobie właściwie wyobrażasz, że się tu wprowadzasz, czy co?

Wspominałam już, że Andy uważa się za aktora komediowego? Nie jest nim. Pracuje jako stolarz.

- Suze - odezwał się Profesor z entuzjazmem - Suze, czy zauważyłaś, że przy lądowaniu ogon samolotu lekko podskoczył do góry? To z powodu prądu wstępującego. Pojawia się, kiedy masa poruszająca się z dużą prędkością napotyka na swojej drodze wiatr o tej samej albo większej prędkości, wiejący w przeciwnym kierunku.

Profesor, najmłodszy syn Andy’ego, ma dwanaście lat, ale sprawia wrażenie czterdziestolatka. Prawie całe wesele spędził, opowiadając mi o chorobach bydła oraz o tym, że Strefa 51 to zwykłe wciskanie ciemnoty przez rząd amerykański, który nie chce, że-byśmy zdawali sobie sprawę, że Nie Jesteśmy Sami w Kosmosie.

- Och, Suzie - paplała mama - tak się cieszę, że tu jesteś. Pokochasz ten dom. Z początku nie czułam się w nim jak u siebie, ale teraz, kiedy... przyjechałaś... Och, poczekaj, aż zobaczysz swój pokój. Andy tak ślicznie go urządził...

Andy i mama spędzili przed ślubem mnóstwo czasu na szukaniu domu na tyle dużego, żeby każde z dzieci miało własny pokój. W końcu kupili wielki dom na wzgórzach Carmelu. Było ich na niego stać, ponieważ kupili go w stanie na pół zrujnowanym, a firma budowlana, dla której Andy wykonuje mnóstwo zleceń, doprowadziła go do stanu używalności na korzystnych warunkach finansowych. Mama przysięga, że mój pokój jest najładniejszy w całym domu.

- Co za widok! - powtarza do znudzenia. - Z okna twojego pokoju widać ocean! Och, Suze, będziesz zachwycona.

Byłam tego pewna. Prawie tak samo, jak tego, że wolę kiełki alfalfi niż bajgle oraz surfing niż jazdę metrem.

W końcu i Przyćmiony otworzył buzię i mruknął:

- Podoba ci się transparent?

Nie mogę uwierzyć, że jest w moim wieku. Należy do szkolnej drużyny zapaśniczej, więc czego się po nim spodziewać? Jedyne, o czym myśli - wiem, bo siedziałam obok niego na przyjęciu weselnym, to znaczy między nim a Profesorem, więc można sobie wyobrazić, jak wspaniale nam się konwersowało - to chwyty za gardło oraz koktajle proteinowe na przyrost masy mięśniowej.

- Tak, jest wspaniały - odparłam, wyrywając go z jego mięsistych łap i trzymając napisem w dół. - Możemy już iść? Chcę zabrać swoje torby, zanim ktoś inny to zrobi.

- Och, dobrze. - Mama uścisnęła mnie po raz ostatni. - Och, tak się cieszę, że nareszcie jesteś! Ślicznie wyglądasz... - A potem, choć widać było, że robi to trochę wbrew własnej woli, dodała cicho, tak, żeby nikt inny nie usłyszał:

- Wydawało mi się, że już rozmawiałyśmy o tej kurtce, Suze. Sądziłam też, że wyrzucisz te dżinsy.

Miałam na sobie stare dżinsy, te z dziurami na kolanach. Świetnie pasowały do czarnej jedwabnej koszulki oraz butów za kostkę, zapinanych na suwak. Dżinsy i buty, w zestawieniu z czarną skórzaną kurtką oraz marynarską torbą na ramię nadawały mi wygląd nastoletniej uciekinierki z domu. Zupełnie jak z filmu.

Ale, ostatecznie, jeśli leci się osiem godzin przez cały kraj, to chyba ma się prawo do odrobiny wygody.

Wyraziłam tę opinię głośno, a mama tylko podniosła oczy do nieba i na tym się skończyło. To jest fajne w mojej mamie. Nie truje jak inne matki. Śpiący, Przyćmiony i Profesor nie mają pojęcia, jak im się udało.

- W porządku - westchnęła. - Chodźmy po twoje torby. -I trochę podnosząc głos, dodała: - Jake, chodź. Idziemy po bagaż Suze.

Musiała zwrócić się do niego po imieniu, bo wyglądał, jakby spał na stojąco. Zapytałam kiedyś mamę, czy Jake, który w tym roku kończy szkołę średnią, nie cierpi czasem na narkolepsję albo uzależnienie od narkotyków, a mama na to:

- Nie, dlaczego pytasz?

Jakby facet nie zachowywał się jak warzywo, mrugając z rzadka i milcząc jak zaklęty.

Zaraz, to niezupełnie tak. Kiedyś zwrócił się bezpośrednio do mnie, mówiąc: „Hej, należysz do jakiegoś gangu?” Zapytał o to na weselu, kiedy złapał mnie na zewnątrz, w kurtce narzuconej na sukienkę druhny, ćmiącą papierosa.

Dajcie żyć, dobrze? To był mój pierwszy i ostatni papieros w życiu. Byłam w stresie. Martwiłam się, że mama wychodzi za mąż i przeprowadza się do Kalifornii, gdzie na pewno o mnie zapomni. Kiedy mama postanowiła poślubić Andy’ego, oboje uznali, że jej, z jednym dzieckiem i zawodem dziennikarki telewizyjnej będzie się łatwiej przeprowadzić niż jemu - ojcu trojga dzieci i posiadaczowi własnej firmy. Przysięgam, że od tamtego czasu nie wzięłam papierosa do ust.

Nie wyobrażajcie sobie nie wiadomo czego na temat Jake’a. Ma prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, bujną blond czuprynę i błyszczące niebieskie oczy, zupełnie jak ojciec, i jest - jak by to ujęła moja najlepsza przyjaciółka, Giną - dziko przystojny. Nie jest jednak najpiękniejszym kwiatkiem na klombie, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi.

Profesor nadal nawijał na temat wiatru. Wyjaśniał, z jaką prędkością trzeba się poruszać, żeby pokonać przyciąganie ziemskie. To się nazywa prędkość ucieczki. Uznałam, że Profesor może się okazać pożytecznym stworzeniem, jeśli chodzi o odrabianie lekcji, chociaż jestem o trzy klasy wyżej od niego.

Profesor wykładał, a ja rozglądałam się dookoła. To była moja pierwsza w życiu podróż do Kalifornii i pozwolę sobie stwierdzić, że choć nie opuściliśmy jeszcze lotniska - było to lotnisko San Jose - nie ulega najmniejszej wątpliwości, że nie jesteśmy w Nowym Jorku. Po pierwsze, wszędzie jest bardzo czysto. Żadnych śmieci czy graffiti. Halę lotniska pomalowano na pastelowe kolory, a wiadomo, jak brud wyłazi przy jasnych barwach. Jak sądzicie, dlaczego nowojorczycy ubierają się na czarno? Nie dlatego, że chcą być eleganccy. O nie. Nie chcą biegać do pralni z naręczem ubrań za każdym razem, kiedy je zdejmą.

Ten problem w słonecznej Kalifornii zdawał się nie istnieć. Z tego, co zauważyłam, pastele są na topie. Choćby ta kobieta, która nas minęła - miała na sobie różowe legginsy i białą, niezwykle kusą sportową bluzeczkę. I to wszystko. Jeśli taki strój w Kalifornii uchodzi za wzór przyzwoitości, to powinnam się przygotować na poważny szok kulturowy.

A wiecie, co mnie jeszcze zaskoczyło? Nikt się z nikim nie kłócił. Przy kasach stały małe kolejki, ale nikt nie podnosił głosu, rozmawiając z kasjerką. Klienci w Nowym Jorku kłócą się z każdym, kto stoi za kontuarem, nieważne, czy to jest lotnisko, dom towarowy Bloomingdales, czy stoisko z hot dogami. Wszędzie.

A tutaj wszyscy nad sobą panują.

Chyba wiem dlaczego. Po prostu w otoczeniu nie ma niczego przygnębiającego. Na zewnątrz w pełnym słońcu kołyszą się palmy, na parkingu skrzeczą mewy - nie gołębie, ale duże białe i szare mewy. A przy odbiorze bagażu nikt nie pofatygował się, żeby sprawdzić, czy naklejki na nim zgadzają się z numerami na moim bilecie. Usłyszałam tylko:

- Do widzenia! Miłego dnia!

Niewiarygodne.

Giną, moja najlepsza przyjaciółka na Brooklynie, no dobrze, moja jedyna przyjaciółka, powiedziała mi przed wyjazdem, że posiadanie trzech braci przyrodnich ma swoje dobre strony. Chyba wiedziała, co mówi, bo ma czterech braci - nie przyrodnich, ale rodzonych. W każdym razie nie wierzyłam jej, tak samo jak nie wierzyłam w te palmy. Kiedy jednak Śpiący złapał dwie moje torby, a Przyćmiony następne dwie, w związku z czym nie miałam już nic do niesienia, jako że Andy wziął już przedtem moją torbę na ramię, zrozumiałam, co mogła mieć na myśli: bracia bywają użyteczni. Są w stanie nosić naprawdę ciężkie rzeczy i nie robi to na nich specjalnego wrażenia.

Sama pakowałam te torby, więc wiem, co jest w środku. Sporo ważą. Ale Śpiący i Przyćmiony mruknęli tylko: „Nie ma sprawy. Chodźmy”.

Ruszyliśmy na parking. Kiedy automatyczne drzwi się rozsunęły, wszyscy, łącznie z moją mamą - sięgnęli do kieszeni i wyjęli okulary przeciwsłoneczne. Najwyraźniej wiedzą o czymś, o czym ja nie wiem. A kiedy wyszłam na zewnątrz, uświadomiłam sobie, o co chodzi.

Kalifornia jest bardzo słoneczną krainą.

Nie tylko słoneczną, ale świetlistą - tak świetlistą i kolorową, że aż kłuje w oczy. Też miałam gdzieś okulary, ale ponieważ kiedy wylatywałam z Nowego Jorku, było jakieś osiem stopni i padał deszcz ze śniegiem, nie pomyślałam, żeby umieścić je na wierzchu. Kiedy mama po raz pierwszy powiedziała mi, że się przeprowadzimy, zapewniła mnie, że zakocham się w północnej Kalifornii.

- To tam właśnie zrobiono wszystkie te filmy z Goldie Hawn i chevroletami! - oznajmiła.

Lubię Goldie Hawn i lubię chevrolety, ale nie wiedziałam, że kręcili razem filmy.

- Tam toczy się akcja opowiadań Steinbecka, które czytałaś w szkole - dodała. - No wiesz, na przykład Czerwonego kucyka.

Cóż, nie zrobiło to na mnie szczególnego wrażenia. Wszystko, co pamiętałam z Czerwonego kucyka to to, że nie było w nim żadnych dziewcząt, ale za to pełno wzgórz. Stojąc na parkingu i patrząc zmrużonymi oczami na wzgórza otaczające Międzynarodowy Port Lotniczy San Jose, stwierdziłam, że jest ich mnóstwo i że porasta je wysuszona brązowa trawa.

No i drzewa. Drzewa, jakich w życiu nie widziałam. Miały spłaszczone wierzchołki, jakby spadła na nie z góry potężna pięść. Dowiedziałam się później, że to cyprysy.

A wokół parkingu, na obszarze z całą pewnością nawadnianym, rosły rozłożyste krzewy z ogromnymi czerwonymi kwiatami. Większość przycupnęła u stóp nieprawdopodobnie wysokich i zaskakująco grubych palm. Później odkryłam, że te kwiaty to hibiskusy. A niezwykłe owady, unoszące się nad nimi i wydające wibrujący dźwięk, to wcale nie owady, tylko kolibry.

- Są wszędzie - powiedziała mama, kiedy zwróciłam na to uwagę. - Mamy dla nich w domu karmniki. Możesz powiesić jeden za oknem, jeśli masz ochotę.

Kolibry przylatujące do okna pokoju? Jedyne ptaki na Brooklynie, które odwiedzały mój parapet, to gołębie. Nie przypominam sobie, żeby mama zachęcała mnie do ich dokarmiania.

Radosne uniesienie z powodu kolibrów przeszło jak ręką odjął, kiedy Przyćmiony oznajmił znienacka:

- Ja prowadzę. - I skierował skierował się do siedzenia dla kierowcy w dużym wozie, do którego właśnie podeszliśmy.

- Ja prowadzę - oświadczył Andy zdecydowanym tonem.

- Ojej, tato - jęknął Przyćmiony - jak ja w ogóle zdam ten egzamin, skoro nigdy nie dajesz mi poćwiczyć?

- Możesz ćwiczyć w ramblerze - odparł Andy. Otworzył tył land-rovera i zaczął ładować moje torbiszcza. - To dotyczy także ciebie, Suze.

To mnie zaskoczyło.

- Co mnie też dotyczy?

- Możesz jeździć ramblerem. - Pogroził mi żartobliwie palcem. -Ale tylko wtedy, gdy obok siedzi ktoś z ważnym prawem jazdy.

Zamrugałam zdumiona.

- Nie umiem prowadzić.

Przyćmiony zarechotał jak koń.

- Nie umiesz prowadzić? - Dźgnął łokciem Śpiącego, który stał, opierając się o bok wozu, z twarzą zwróconą ku słońcu. -Hej, Jake, ona nie potrafi prowadzić!

- Nic w tym niezwykłego, Brad - wtrącił się Profesor - że rodowity nowojorczyk nie ma prawa jazdy. Nie słyszałeś, że Nowy Jork szczyci się najbardziej rozbudowaną siecią transportu masowego w Ameryce Północnej, obsługującą trzynaście przecinek dwa miliona ludzi na obszarze sześciu i pół tysięca kilometrów kwadratowych, od Nowego Jorku, przez Long Island aż do Connecticut? I że rocznie jeden przecinek siedem miliarda pasażerów korzysta z usług metra, sieci autobusowej oraz kolei?

Wszyscy spojrzeli na Profesora, a moja mama wyznała:

- Nigdy nie miałam samochodu w mieście.

Andy zamknął tylne drzwi wozu i powiedział:

- Nie martw się, Suze. Zaraz cię zapiszemy na kurs prawa jazdy. Nauczysz się wszystkiego i nie będziesz gorsza od Brada.

Rzuciłam okiem na Przyćmionego. Choćbym żyła milion lat, nie przyszłoby mi do głowy, że ktoś mógłby zasugerować, że muszę coś zrobić, aby w jakiejś dziedzinie dorównać Bradowi.

Zrozumiałam jednak, że czeka mnie wiele niespodzianek. Palmy to tylko początek. W drodze do domu, który znajduje się o dobrą godzinę jazdy od lotniska - i to dość męczącą godzinę, wziąwszy pod uwagę, że siedziałam zaklinowana między Śpiącym a Przyćmionym, mając za plecami Profesora, usadowionego na moim bagażu i wygłaszającego peany na temat zalet nowojorskiego transportu - uświadomiłam sobie, że teraz wszystko będzie inaczej. Zupełnie, zupełnie inaczej niż się spodziewałam, a także inaczej niż do tego przywykłam. *

Nie tylko dlatego, że zamieszkam na drugim końcu kontynentu. Nie dlatego, że wszędzie, gdzie spojrzę, widzę rzeczy, których nie spotyka się w Nowym Jorku: przydrożne budki z karczochami albo granatami po dolarze za tuzin, niekończące się winnice, gaje drzewek cytrynowych i avocado; soczyście zielone rośliny, których nie potrafiłam nawet nazwać. A ponad tym wszystkim kopuła nieba tak błękitnego i ogromnego, że balon, który wypatrzyłam w górze, wydawał się nieprawdopodobnie mały. Jak guzik na dnie basenu o olimpijskich rozmiarach.

No i ocean, który pojawił się tak nagle, że początkowo uznałam, że to jeszcze jedno pole. Po chwili jednak stwierdziłam, że to pole lśni, odbijając słońce i wysyłając w moją stronę świetliste SOS. Przy tak jasnym świetle ciężko było obyć się bez okularów przeciwsłonecznych. Ale oto, przed moimi oczami rozciągał się Ocean Spokojny... ogromny, rozległy jak niebo, żywy, pulsujący, napierający na przecinkowate pasmo białej plaży.

Dla mnie, mieszkanki Nowego Jorku, widok oceanu - zwłaszcza takiego z plażą - był czymś niezwykłym. Nie mogłam powstrzymać westchnienia zachwytu. A kiedy westchnęłam, wszyscy umilkli. Z wyjątkiem Śpiącego, który akurat, oczywiście, spał.

- Co takiego? - zapytała zaniepokojona mama. - Co się stało?

- Nic - mruknęłam zmieszana. Moi współpasażerowie przywykli najwyraźniej do widoku oceanu. Mogli pomyśleć, że jestem wariatką, skoro podniecam się czymś tak zwyczajnym. - Ocean.

- Tak - powiedziała mama - czyż nie jest piękny?

Przyćmiony na to:

- Fajne fale. Może wpadnę na plażę przed wieczorem.

- Nie - wtrącił się jego ojciec. - Dopóki nie skończysz pracy semestralnej.

- Ojej, tato!

To skłoniło mamę do długiego i szczegółowego opisu szkoły, do której miano mnie posłać, tej samej, do której chodzili Śpiący, Przyćmiony i Profesor. Szkoła, nazwana imieniem pewnego Hiszpana, Junipero Serry, który zjawił się tutaj w XVIII wieku i zmusił miejscowych Indian do porzucenia własnej religii i przejścia na chrześcijaństwo, mieściła się w ogromnym budynku misji z palonej cegły, odwiedzanym przez prawie dwadzieścia tysięcy turystów rocznie.

Tak naprawdę wcale jej nie słuchałam. Moje zainteresowanie szkołą zwykle równało się zeru. Jedynym powodem, dla którego nie mogłam sprowadzić się tutaj przed świętami, był brak miejsca w Szkole Misyjnej. Sytuacja zmieniła się dopiero w drugim semestrze. Nie miałam nic przeciwko temu - przez parę miesięcy mieszkałam z babcią, co nie było takie złe. Babcia jest nie tylko świetną adwokatką do spraw kryminalnych, ale również powalającą na kolana kucharką.

Ocean, który właśnie zniknął za wzgórzami, nadal przyciągał moją uwagę. Wytężyłam wzrok, mając nadzieję, że znowu się pokaże, kiedy wreszcie dotarły do mnie słowa mamy.

- Zaraz. Kiedy tę szkołę zbudowano? - zapytałam.

- W XVIII wieku - wyjaśnił Profesor. - System misyjny, wprowadzony przez franciszkanów pod patronatem Kościoła katolickiego oraz władz hiszpańskich, miał służyć nie tylko nawracaniu Indian na chrześcijaństwo, ale również uczeniu ich rozmaitych, przydatnych w społeczeństwie hiszpańskim rzemiosł. Pierwotnie zadaniem misji było...

- WXVIII wieku? - powtórzyłam, pochylając się do przodu. Siedziałam między Śpiącym - jego głowa spoczywała na moim ramieniu, dzięki czemu mogłam stwierdzić, że używa szamponu Finesse - i Przyćmionym. Otóż Gina nie wspomniała ani słowem o tym, ile miejsca zajmują chłopcy, a zajmują, jeśli obaj mają jakieś metr osiemdziesiąt i ważą mniej więcej po osiemdziesiąt kilo, bardzo dużo. - WXVIII wieku?

Matka usłyszała chyba panikę w moim głosie, bo odwróciła się do mnie i powiedziała łagodnie:

- Suze, rozmawiałyśmy już o tym. Mówiłam ci, że do Roberta Louisa Stevensona jest lista oczekujących, a ty powiedziałaś, że nie chcesz do żeńskiej szkoły, więc Najświętszego Serca nie wchodzi w rachubę, a Andy słyszał przerażające historie o narkotykach i gangach w szkołach publicznych...

- XVIII wiek? - czułam, że serce wali mi jak po biegu. - To jakieś trzysta lat!

- Nie rozumiem - mruknął Andy.

Przejeżdżaliśmy właśnie przez nadmorskie miasteczko Carmel, z malowniczymi domkami, niektóre były nawet kryte strzechą, ślicznymi restauracyjkami i galeriami sztuki. Andy musiał jechać bardzo ostrożnie. Mnóstwo samochodów miało tablice z innego stanu i ruch był duży, natomiast brakowało świateł. Nie wiedzieć czemu miejscowi uważają ten szczegół za powód do dumy.

- Co jest takiego złego w XVIII wieku?

- Suze nigdy nie przepadała za starymi budynkami - wyjaśniła mama „głosem od złych nowin”. Nazywam go tak, bo używa go w telewizji, kiedy mówi o katastrofach samolotowych i zabójstwach.

- Och - westchnął Andy. - To dom chyba też jej się nie spodoba.

Chwyciłam podgłówek jego fotela.

- Dlaczego? - zapytałam zduszonym głosem. - Dlaczego dom mi się nie spodoba?

Zrozumiałam dlaczego, kiedy tylko przyjechaliśmy na miejsce. Dom był wielki i przepiękny, z wieżyczkami w wiktoriańskim stylu i tarasem na dachu. Niczego nie brakowało. Mama kazała go pomalować na niebiesko, biało i kremowo, otaczały go wysokie sosny i krzewy obsypane kwiatami. Trzypiętrowy, zbudowany wyłącznie z drewna, a nie z koszmarnej mieszaniny szkła i stali albo terakoty, jak domy wokół, był zdecydowanie najładniejszym, najgustowniejszym domem w okolicy.

A ja nie miałam ochoty w ogóle do niego wchodzić.

Zgadzając się na przeprowadzkę do Kalifornii, wiedziałam, że czeka mnie dużo zmian. Karczochy przy drodze, gaje cytrusowe, ocean... to naprawdę nic takiego. W gruncie rzeczy największa zmiana polegała na tym, że miałam się dzielić mamą z innymi ludźmi. Przez dziesięć lat, odkąd umarł tata, byłyśmy tylko we dwie. I muszę przyznać, że mi to odpowiadało. Gdyby nie to, że mama przy Andym jest w tak widoczny sposób szczęśliwa, uparłabym się i sprzeciwiła całej tej przeprowadzce.

Wy starczyło jednak choćby raz na nich popatrzeć, żeby stwierdzić, że świata poza sobą nie widzą. Jaką byłabym córką, gdybym stanęła w takiej sytuacji okoniem? Zaakceptowałam więc Andy’ego, zaakceptowałam jego trzech synów i pogodziłam się z tym, że mam wyjechać i zostawić wszystko, co znam i kocham - najlepszą przyjaciółkę, babcię, bajgle, Soho- aby dać mamie szczęście, na jakie zasługuje.

Nie zastanawiałam się jednak nad faktem, że po raz pierwszy w życiu zamieszkam w... domu.

I to w nie byle jakim, ale, jak z dumą oznajmił Andy, wyciągając mój bagaż z samochodu i rzucając go w ramiona swoich synów, w dziewiętnastowiecznym zajeździe przerobionym na dom mieszkalny. Zbudowany w 1849 roku, nie cieszył się, jak się wydaje, najlepszą sławą w okolicy. W salonie na dole często dochodziło do strzelaniny - przy kartach i z powodu kobiet. W ścianach nadal widniały dziury po kulach. Andy otoczył jedną taką dziurę specjalną ramką. Trochę ponure, jak sam przyznał, ale jakże interesujące. Gotów był się założyć, że mieszkamy w jedynym domu na wzgórzach Carmel, który ma w ścianie dziurę po dziewiętnastowiecznej kuli.

„Ehm”, mruknęłam. Wcale w to nie wątpię.

Kiedy wchodziliśmy po schodach na ganek, mama wciąż zerkała w moją stronę. Wiedziałam, że boi się mojej reakcji. Rzeczywiście trochę mnie rozzłościła, nie uprzedzając o niczym. Domyślam się, dlaczego postąpiła w ten sposób. Gdyby mi powiedziała, że kupili dom, który ma ponad sto lat, nie przeniosłabym się do niego. Zostałabym z babcią.

Mama ma rację: nie lubię starych budynków.

Muszę jednak przyznać, że, jak na tak stary dom, ta budowla jest naprawdę szczególna. Z ganku widać cały Carmel, osadę, dolinę, plażę, morze. Widok zapiera dech w piersi, to za niego ludzie byli gotowi - i robili to, sądząc po wymyślnych domach wokół - płacić miliony. Tego nie powinnam mieć nikomu za złe.

Kiedy jednak mama powiedziała: „Chodź, Suze, obejrzyj swój pokój”, zadrżałam.

Dom w środku był równie piękny jak na zewnątrz. Połyskujące drewno klonowe, wesołe błękity i żółcie. Rozpoznałam różne rzeczy mamy i poczułam się lepiej: pojemnik na ciasto, który kupiłyśmy kiedyś podczas weekendowego wypadu do Vermont, moje zdjęcia z dzieciństwa na ścianie w salonie obok fotografii Śpiącego, Przyćmionego i Profesora. Na regałach były książki mamy, jej rośliny, które przetransportowała za nieprawdopodobne pieniądze, ponieważ nie mogła znieść rozłąki z nimi. Stały wszędzie na drewnianych stojakach, zwisały nad witrażowymi oknami, tkwiły na słupkach na szczycie poręczy schodów.

Ale napotkałam także przedmioty, których nie pamiętałam z domu: biały komputer na biurku, przy którym mama zwykła siadywać, by wypisać czeki i sprawdzić rachunki, szerokoekranowy telewizor umieszczony ni w pięć, ni w dziewięć w kominku, do którego w dodatku podłączono joysticki od jakiejś gry wideo; deski surfingowe oparte o ścianę przy drzwiach do garażu. A także potężne zaślinione psisko, które podejrzewało chyba, że chowam w kieszeniach jakieś smakołyki, bo usiłowało wpakować mi do nich swój wielki wilgotny nos.

To wszystko wydawało się należeć do świata mężczyzn. Do tych rzeczy przyzwyczaję się dopiero po pewnym czasie. W życiu, które stworzyłyśmy sobie z mamą, takie przedmioty nie istniały.

Mój pokój znajdował się na górze, nad daszkiem ganku. Mama prawie przez całą drogę z lotniska mówiła z widocznym zdenerwowaniem o ławie, którą Andy umieścił w oknie wyku-szowym. Z okien rozciągał się ten sam widok co z ganku, obejmujący panoramę całego półwyspu. To rzeczywiście miło z ich strony, że dali mi taki ładny pokój, pokój z najładniejszym widokiem w całym domu.

A potem zobaczyłam, ile zadali sobie trudu, żebym czuła się jak u siebie. Może nie ja... tylko jakaś niezwykle kobieca abstrakcyjna istota. Oszklone toaletki czy staromodne aparaty telefoniczne nigdy nie były w moim guście. Andy okleił ściany kremową tapetą w niebieskie niezapominajki - ponad białą, wymyślnie wzorzystą boazerią. Tą samą tapetą oklejono ściany mojej własnej łazienki. Kupiono dla mnie nowe łóżko - z kolumienkami i koronkowym baldachimem, takie, jakie mama zawsze chciała mi kupić i widocznie teraz nie zdołała oprzeć się pokusie. Kiedy zobaczyłam to wszystko, poczułam wyrzuty sumienia z powodu tego, jak zachowywałam się w samochodzie. Naprawdę. Przechadzając się po pokoju, uznałam, że nie jest tak źle. Na razie w porządku. Może wszystko będzie dobrze, może w tym domu nigdy nie było nieszczęśliwych ludzi, może ci, których tu zastrzelono, zasługiwali na swój los...

Pocieszałam się, dopóki nie odwróciłam się do okna i nie stwierdziłam, że ktoś już zajął ławę, którą Andy umieścił z taką troską o moją wygodę.

Ktoś, kto nie miał rodzinnych powiązań ze mną czy też Śpiącym, Przyćmionym lub Profesorem.

Spojrzałam na Andy’ego, żeby sprawdzić, czy zauważył intruza. Nie zauważył, mimo że obcy siedział na wprost niego.

Mama także go nie widziała. Zobaczyła tylko wyraz mojej twarzy. Chyba nie był najprzyjemniejszy, bo mina jej zrzedła i ze smutnym westchnieniem wyszeptała:

- Och, Suze, tylko nie to.

Chyba powinnam coś wyjaśnić. Nie jestem raczej przeciętną szesnastoletnią dziewczyną.

Och, na oko wydaję się zupełnie zwyczajna. Nie biorę narkotyków, nie piję, nie palę - no, tylko ten jeden raz, kiedy przyłapał mnie Śpiący. Poza uszami niczego sobie nie przekłułam, a i to tylko po jednej dziurce w każdym uchu. Nie mam tatuaży. Nigdy nie farbowałam włosów. Jeśli nie liczyć butów i skórzanej kurtki, nie ubieram się na czarno. Nawet nie maluję paznokci na ciemne kolory. Jednym słowem, jestem zupełnie zwyczajną, przeciętną, nastoletnią Amerykanką.

Pomijając fakt, że rozmawiam z umarłymi.

Może nie powinnam ujmować tego w ten sposób. Może powinnam powiedzieć, że to umarli rozmawiają ze mną. Nie zachęcam ich do rozmowy. W gruncie rzeczy staram się tego unikać, jak tylko się da.

Ale czasami się nie da.

Duchy na to nie pozwalają.

Nie wydaje mi się, żebym była stuknięta. W każdym razie, nie bardziej niż inne szesnastolatki. Pewnie niektórzy uważają, że jestem szalona. Tego zdania była niewątpliwie większość dzieciaków z poprzedniej szkoły. Nieraz napuszczano na mnie szkolnych pedagogów. Czasami nawet myślę, że byłoby prościej, gdyby mnie zamknęli.

Ale nawet na dziewiątym piętrze Bellevue, gdzie zamyka się nowojorskich szaleńców, nie zdołałabym uciec przed duchami. Znalazłyby mnie.

Zawsze im się udaje.

Pamiętam pierwszego. Jest to wspomnienie równie wyraźne jak inne z tego okresu, a więc niezbyt wyraźne, ponieważ miałam wtedy dwa lata. Pamiętam na przykład, że kiedyś odebrałam kotu mysz i tuliłam ją w ramionach, dopóki przerażona mama mi jej nie wyrwała.

Cóż, miałam tylko dwa lata? Nie wiedziałam, że należy bać się myszy. Czy też duchów. Dlatego też czternaście lat od tamtego wydarzenia duchy mnie nie przerażają. Czasami mnie tylko zaskakują. Albo denerwują. Ale przerażać?

Nigdy.

Duch, podobnie jak mysz, był mały, szary i bezradny. Do dziś nie wiem, kto to był. Przemówiłam do niego w dziecinnym języku, którego nie rozumiał. Duchy nie rozumieją dwuletnich dzieci lepiej niż żywi. Patrzył na mnie ze smutkiem ze szczytu schodów. Było mi go żal, tak samo jak myszy i chciałam mu pomóc. Tylko że nie wiedziałam jak. Zachowałam się więc tak, jak każde dwuletnie dziecko w podobnej sytuacji. Pobiegłam do mamy.

Wtedy otrzymałam pierwszą lekcję na temat duchów: tylko ja je widzę.

Cóż, rzecz jasna inni ludzie widzą je także. Skąd brałyby się opowieści o nawiedzonych domach i tym podobne. Jest jednak pewna drobna różnica. Większość osób, które mają takie doświadczenia, widzi jednego ducha. Ja widzę wszystkie.

Widzę każdego zmarłego, który z jakiegoś powodu włóczy się po ziemi, zamiast udać się tam, dokąd po śmierci udać się powinien.

Zapewniam was, to tłum duchów.

Tego samego dnia, kiedy zobaczyłam pierwszego ducha, odkryłam też, że większość ludzi, nawet moja własna mama, wcale ich nie widzi. Żaden z ludzi, których znam. Nikt się, w każdym razie, do tego nie przyznał.

A to wiąże się z drugą rzeczą, której nauczyłam się na temat duchów czternaście lat temu: nie należy się przyznawać, że widziało się ducha. Nigdy.

Nie chcę powiedzieć, że tamtego popołudnia mama domyśliła się, że widzę ducha i paplam o nim po dziecinnemu. Wątpię, żeby to do niej dotarło. Sądziła pewnie, że próbuję powiedzieć jej coś o myszy, którą mi wcześniej odebrała.

Pełna dobrej woli, spojrzała jednak na schody, skinęła głową i powiedziała: „Posłuchaj, Suze, co byś zjadła na lunch? Grillo-wany ser? A może tuńczyka?”

Nie spodziewałam się takiej reakcji, jak w wypadku myszy. Mama, która opiekowała się wtedy noworodkiem sąsiadki, na widok myszy głośno wrzasnęła, a na moje dumne słowa: „Popatrz, mamusiu, teraz ja też mam dzidziusia”, krzyknęła jeszcze głośniej. Zdaję sobie sprawę, że nie mogła zrozumieć, o co mi chodzi, ponieważ nie dotarło do niej, co chciałam powiedzieć.

Spodziewałam się jednak, że zareaguje jakoś na widok istoty unoszącej się nad schodami. Codziennie udzielano mi tysiąca wyjaśnień na każdy możliwy temat, od gaśnic przeciwpożarowych po gniazdka elektryczne. Dlaczego nie usłyszałam słowa na temat tego czegoś na schodach?

Trochę później, gryząc kawałek grillowanego sera, uświadomiłam sobie, że mama nie wyjaśniła mi niczego, ponieważ nie było nic do wyjaśnienia. Ona po prostu niczego nie widziała.

W wieku dwóch lat nie wydało mi się to dziwne. Ot, jeszcze jedna rzecz, która różni dzieci od dorosłych. Dzieci muszą zjadać wszystkie warzywa z talerza. Dorośli nie muszą. Dzieci mogą jeździć na karuzeli w parku. Dorośli nie. Dzieci widzą szare istoty. Dorośli nie.

Ale chociaż miałam tylko dwa lata, zrozumiałam od razu, że o szarej istocie ze szczytu schodów nie należało rozmawiać. Z nikim. Nigdy.

I nigdy tego nie robiłam. Nie opowiedziałam nikomu o moim pierwszym duchu ani o setkach innych, które spotkałam w ciągu następnych kilku lat. O czym zresztą miałabym opowiadać? Widziałam je. Przemawiały do mnie. Na ogół nie rozumiałam, co mówiły i czego chciały. W końcu odchodziły. Koniec historii.

Tak by się to pewnie ciągnęło w nieskończoność, gdyby nagle nie umarł mój tata.

Jednego dnia gotował i żartował w kuchni, a następnego już go nie było.

Tydzień po jego śmierci spędziłam, siedząc na schodkach przed domem, i czekając, aż tata wróci, chociaż zapewniano mnie, że to nigdy nie nastąpi.

Nie wierzyłam w te zapewnienia. Dlaczego miałabym wierzyć? Mój tata miałby nie wrócić? Odbiło im? Pewnie, mógł umrzeć, tyle zrozumiałam. Ale z pewnością wróci. Kto będzie mi pomagał w matematyce? Kto będzie budził się ze mną wcześnie rano w sobotę, piekł belgijskie wafelki i oglądał filmy rysunkowe? Kto nauczy mnie, zgodnie z obietnicą, prowadzić samochód, kiedy skończę szesnaście lat? Mój tata mógł umrzeć, ale byłam absolutnie pewna, że go jeszcze zobaczę. Codziennie widywałam tłumy zmarłych. Dlaczego nie miałabym zobaczyć własnego taty?

Tata umarł, bez cienia wątpliwości. Umarł na rozległy zawał serca. Mama poddała ciało kremacji, a prochy umieściła w zabytkowym niemieckim kuflu do piwa. Wiecie, takim z pokrywką. Tata lubił piwo. Ustawiła kufel wysoko na półce, tak, żeby kot go nie strącił i czasami, kiedy sądziła, że nie ma mnie w pobliżu, przemawiała do niego.

Bardzo mnie to smuciło, ale nie mogę mieć do niej pretensji. Gdybym była mamą, chyba też gadałabym z tym kuflem.

Okazało się jednak, że to ja miałam rację. Tata umarł, owszem, ale doczekałam się jego powrotu.

W gruncie rzeczy teraz widuję go chyba częściej niż za życia. Kiedy żył, musiał chodzić do pracy. Teraz nie ma za dużo do roboty, więc spędzamy razem sporo czasu. Może nawet za dużo. Jego ulubiona zabawa polega na materializowaniu się w momencie, kiedy najmniej się tego spodziewam. Trochę działa mi to na nerwy.

Tata udzielił mi pewnych wyjaśnień, więc, w pewnym sensie, dobrze się stało, że umarł, bo inaczej nigdy niczego bym się nie dowiedziała.

Kiedyś usłyszałam coś na temat duchów od wróżki, która wróżyła z kart do tarota. To było podczas szkolnego festynu. Poszłam do niej tylko dlatego, że Gina nie chciała iść sama. Uważałam, że to strata czasu, ale w końcu nie takie rzeczy robi się dla najlepszych przyjaciół. Ta kobieta, madame Zara, medium, obejrzała karty Giny i powiedziała jej dokładnie to, co tamta chciała usłyszeć: odniesiesz sukces, będziesz neurochirurgiem, wyjdziesz za mąż w wieku lat trzydziestu, urodzisz troje dzieci, tralala. Kiedy skończyła, podniosłam się, żeby wyjść, ale Giną uparła się, żeby madame Zara powróżyła i mnie.

Możecie się domyślić, co się stało. Madame Zara zajrzała w karty, zmieszała się i potasowałaje ponownie. Potem spojrzała na mnie.

- Rozmawiasz z umarłymi - oznajmiła.

- O, mój Boże! O, mój Boże! Naprawdę? - zawołała podniecona Giną. - Suze, słyszałaś? Potrafisz rozmawiać z umarłymi! Też jesteś medium!

- Nie medium - uściśliła madame Zara. - Mediatorką.

- Czym? Co to jest? - zdumiała się Giną.

Aleja wiedziałam. Nikt mi nigdy nie mówił, jak to się nazywa, ale wiedziałam, o co chodzi. Tata nie wyjaśnił mi tego w ten sposób, ale i tak zrozumiałam: jestem kimś w rodzaju łącznika dla każdego, kto kopnął w kalendarz, zostawiając po sobie... cóż, bałagan. Jeśli potrafię, doprowadzam wszystko do porządku.

Tylko takjestem w stanie to wytłumaczyć. Nie wiem, dlaczego spotkało to akurat mnie, pod każdym innym względem jestem najnormalniejsza w świecie. Mam tylko tę nieszczęsną umiejętność komunikowania się ze zmarłymi.

Nie ze wszystkimi. Tylko z tymi, którzy są nieszczęśliwi.

Widzicie więc, że w ciągu ostatnich szesnastu lat moje życie było pasmem przyjemności.

Wyobraźcie sobie, jak to jest, kiedy nawiedzają was duchy - dosłownie nawiedzają - w każdej minucie, każdego dnia. Niezbyt to przyjemne. Idziecie do sklepu po wodę - uaaa, nieżywy facet na rogu. Ktoś go zastrzelił. Jeśli doprowadzicie do tego, że gliny przymkną mordercę, ofiara będzie mogła spoczywać w pokoju.

A chcieliście tylko kupić wodę.

Albo idziecie do biblioteki po jakąś książkę i zaczepia was duch bibliotekarki, domagając się, żebyście przekazali siostrzenicy, że jest na nią wściekła za to, co zrobiła z kotami po jej śmierci.

A to są tylko tacy, którzy wiedzą, czemu wciąż plączą się po ziemi. Połowa nie ma pojęcia, dlaczego nie trafiła dotąd w zaświaty.

Jest to denerwujące, bo to ja mam im pomóc się tam dostać.

Jestem mediatorką.

Nikomu nie życzę występowania w takiej roli.

W tym fachu nie dostaje się wynagrodzenia. Nie przypominam sobie, żeby mi zaproponowano pensję, czy coś w tym rodzaju. Od czasu do czasu ogarnia mnie tylko fala ciepłych uczuć, bo wiem, że zrobiłam coś dobrego. Na przykład, zapewniłam jakąś dziewczynkę, która nie zdążyła pożegnać się z dziadkiem, zanim umarł, że dziadek naprawdę ją kocha i wybacza jej, że zniszczyła jego ulubioną fajkę. Takie rzeczy naprawdę sprawiają przyjemność.

Ale na ogół dostaję jedynie gęsiej skórki. To nie tylko uciążliwe, bo ciągle trzeba się handryczyć z istotami niewidzialnymi dla innych, ale bardzo nieprzyjemne, ponieważ wiele duchów zachowuje się po prostu niegrzecznie. Nie przesadzam. Są jak wrzód na tyłku. To na ogół tacy, którzy chcą się włóczyć po tym świecie, zamiast przenieść się do innego. Prawdopodobnie zdają sobie sprawę, że w związku z ich niecnymi postępkami, nie czeka ich serdeczne przyjęcie gdzie indziej. Dokuczają więc ludziom, zatrzaskując drzwi, zrzucając przedmioty, strasząc zimnem, jęcząc. Wiecie, o czym mówię. Złośliwe duchy.

Czasami stają się niebezpieczne. Próbują zrobić ludziom krzywdę. To mnie zwykle wyprowadza z równowagi. Czuję wtedy konieczność dołożenia takiemu duszkowi w tyłek.

To właśnie miała na myśli mama, mówiąc: „Och, Suze. Tylko nie to”. Kiedy jakiś duch dostaje ode mnie po tyłku, robi się... bałagan.

Nie miałam najmniejszego zamiaru bałaganić w moim nowym pokoju. Dlatego odwróciłam się tyłem do ducha siedzącego na ławie pod oknem i powiedziałam:

- Nic się nie stało, mamo. Wszystko w porządku. Pokój jest świetny. Bardzo jestem wam wdzięczna.

Widziałam, że mi nie wierzy. Moją mamę trudno nabrać. Podejrzewa, że coś jest ze mną nie tak, ale nie może dojść, co to takiego. To pewnie dobrze, gdyż taka wiedza wstrząsnęłaby jej światem. Jest przecież reporterką telewizyjną. Wierzy tylko w to, co widzi. A duchów nie można zobaczyć.

Nie potrafię wyrazić, jak bardzo chciałabym być taka jak ona.

- To dobrze - powiedziała. - Cieszę się, że ci się podoba. Trochę się martwiłam. Wiem, że nie przepadasz za... hm, starymi domami.

Stare domy to dla mnie najgorsza rzecz, bo im starszy dom, tym większa szansa, że ktoś w nim umarł i tkwi w nim nadal, oczekując zadośćuczynienia za krzywdy albo pragnąc przekazać komuś ostatnie przesłanie. Kiedy szukałyśmy z mamą mieszkania, zdarzało nam się wchodzić do jakieś fantastycznego budynku, a ja oświadczałam: „O, nie. Nie ma mowy”. To naprawdę zdumiewające, że mama nie odesłała mnie po prostu do internatu.

- Poważnie, mamo. Pokój jest wspaniały. Strasznie mi się podoba.

Andy zaczął natychmiast biegać po pokoju, pokazując mi światła zapalające się i gasnące na klaśnięcie (o, rany) oraz rozmaite inne gadżety, które zainstalował. Kroczyłam za nim, wyrażając zachwyt, starannie unikając spojrzenia w stronę, gdzie siedział duch. Troska Andy’ego naprawdę mnie wzruszyła. Postanowiłam, że ze względu na niego będę szczęśliwa. W każdym razie na tyle, na ile to możliwe w wypadku kogoś takiego jak ja.

Kiedy Andy pokazał mi już wszystko, co było do pokazania, wyszedł na dwór, żeby zająć się barbecue, ponieważ w związku z moim przyjazdem mieliśmy zjeść superdanie z cielęciny i owoców morza. Śpiący i Przyćmiony zerwali się, żeby „poskakać na fali” przed obiadem, a Profesor, mamrocząc pod nosem o jakimś tajemniczym eksperymencie, nad którym pracuje, wyniósł się do innej części domu, zostawiając mnie sam na sam z mamą... No, powiedzmy.

- Jesteś pewna, że wszystko w porządku, Suze? - dopytywała się mama. - Wiem, że to ogromna zmiana. Wiem, że dużo od ciebie wymagam...

Zdjęłam kurtkę. Nie pamiętam, czyjuż o tym wspominałam, ale jak na styczeń było bardzo ciepło. Ponad dwadzieścia stopni. W samochodzie prawie się ugotowałam.

- W porządku, mamo - zapewniłam. - Naprawdę.

- Musiałaś zostawić babcię, Ginę, Nowy Jork. To samolubne z mojej strony, wiem. Wiem, że nie było ci... łatwo. Zwłaszcza odkąd umarł tata.

Mama sądzi, że nie jestem zupełnie taka jak inne nastolatki. Nie jestem też taka, jaka ona była w moim wieku. A była cheer-liderką, królową balu absolwentów, miała ogromne powodzenie. Za źródło wszelkich moich niepowodzeń mama uznała śmierć taty. Począwszy od tego, że nie mam przyjaciół, z wyjątkiem Giny, a skończywszy na dziwacznym zachowaniu w różnych sytuacjach.

Zgadzam się, że pewne rzeczy, które zdarzyło mi się robić, muszą się wydawać dość niezwykłe komuś, kto nie ma pojęcia, dlaczego i dla kogo coś robię. Kilka razy złapano mnie tam, gdzie być mnie nie powinno. Parokrotnie przywoziła mnie do domu policja. Stawiano mi zarzuty naruszania prywatnego terytorium, posądzono o wandalizm albo włamania.

Nigdy nie trafiłam przed oblicze sądu, ale spędziłam wiele godzin w gabinecie psychoterapeuty mojej mamy, który zapewniał mnie, że skłonność do mówienia do siebie jest absolutnie normalna, za to prowadzenie rozmów z ludźmi, których nie ma, raczej nie.

Stąd moja niechęć do wszystkich budynków, których nie wzniesiono w ciągu ostatnich pięciu lat.

Dlatego tyle czasu spędzam na cmentarzach, w kościołach, świątyniach, meczetach, mieszkaniach lub domach innych ludzi oraz w szkole po lekcjach.

Przypuszczam, że synowie Andy’ego słyszeli coś na ten temat i stąd te wzmianki o gangu. Ale, jak już wspomniałam, za moje poczynania nigdy nie trafiłam do więzienia.

A dwutygodniowe zawieszenie w prawach ucznia w ósmej klasie nie zostało nawet odnotowane w moich papierach.

Więc może to nie jest takie niezwykłe ze strony mamy, że siedzi na moim łóżku, mówiąc o „zaczynaniu wszystkiego od nowa”. Niesamowite, że robi to, podczas gdy w odległości paru metrów od nas siedzi duch i nam się przygląda. Ale mniejsza o to. Wydaje się, iż koniecznie musiała mnie zapewnić, że na Wybrzeżu Zachodnim wszystko ułoży się doskonale.

Ze swojej strony zamierzałam bardzo się postarać. Postanowiłam, że nie zrobię niczego, co naraziłoby mnie na aresztowanie, więc była to „nowa karta” w moim życiu.

- Cóż - odezwała się mama, którą opuściła wena po wygłoszeniu mowy na temat: nie znajdziesz przyjaciół, jeśli nie wyjdziesz im naprzeciw. - Jeśli nie potrzebujesz pomocy przy rozpakowywaniu, to chyba pójdę zobaczyć, jak Andy radzi sobie z obiadem.

Andy nie tylko potrafi zbudować absolutnie wszystko, ale jest w dodatku, w przeciwieństwie do mamy, znakomitym kucharzem.

- Dobrze, mamo, idź. Trochę się tu porozglądam i za chwileczkę zejdę na dół.

Mama skinęła głową, ale kiedy już była przy drzwiach, odwróciła się jeszcze z oczami pełnymi łez i powiedziała:

- Chcę tylko, żebyś była szczęśliwa, Suzie. Zawsze tylko tego pragnęłam. Myślisz, że będziesz tutaj szczęśliwa?

Objęłam ją mocno. W butach na obcasach jestem tak wysoka jak ona.

- Oczywiście, mamo. - Pewnie, że będę. Już czuję się jak w domu.

- Naprawdę? - Mama pociągnęła nosem. - Przysięgasz?

- Tak jest.

Wcale nie kłamałam. W pokoju na Brooklynie duchy też były przez cały czas.

Wyszła, a ja delikatnie zamknęłam za nią drzwi. Odczekałam, aż ucichnie stukot jej pantofli na schodach, a potem odwróciłam się i zapytałam istotę pod oknem:

- No, dobrze, kim ty, do diabła, jesteś?

ie można powiedzieć, żeby ducha mężczyzny siedzącego

1 i w wykuszu zaskoczył sposób, w jaki się do niego zwróciłam. Obejrzał się tylko przez ramię, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście odezwałam się do niego.

Za jego plecami było jednak tylko okno z niesamowitym widokiem na zatokę Carmel. Odwrócił się więc do mnie i zauważył widocznie, że uważnie mu się przyglądam, bo szepnął Nom-bre de Dios w taki sposób, że Giną, z jej słabością do Latynosów, zemdlałaby natychmiast.

- Nie ma sensu odwoływać się do najwyższych mocy -oznajmiłam, odsuwając obite na różowo krzesło od toaletki i siadając na nim okrakiem. - Jakbyś się dotąd nie zorientował, On nie poświęca ci zbyt wiele uwagi. Inaczej nie pozwoliłby ci gnić tutaj od... - Przyjrzałam się jego strojowi, który przypominał te z filmu Dziki Zachód. - Ile to było, sto pięćdziesiąt lat? Czy naprawdę szlag trafił cię aż tak dawno temu?

Spojrzał na mnie oczami czarnymi i lśniącymi jak atrament.

- Co to jest... szlag? - zapytał głosem, który sprawiał wrażenie zardzewiałego od długiego nieużywania.

Podniosłam oczy do nieba.

- Kopnąłeś w kalendarz - wytłumaczyłam. - Wykorkowałeś. Odwaliłeś kitę. Przekręciłeś się.

Na widok jego zmieszanej miny, wskazującej na to, że nadal nie rozumie, o czym mówię, powiedziałam z irytacją:

- Umarłeś.

- Och - mruknął. - Umarłem. - Zamiast jednak odpowiedzieć na moje pytanie, pokręcił głową. - Nie rozumiem - powiedział zdumiony. - Nie pojmuję, jak to możliwe, że mnie widzisz. Przez te wszystkie lata nikt nigdy...

- Cóż, posłuchaj, czasy się zmieniają - przerwałam mu. Rozumiecie, słucham tego na okrągło. - No, to jaki robal cię zżera?

Zamrugał wielkimi ciemnymi oczami, rzęsy miał dłuższe niż moje. Nieczęsto zdarza mi się spotkać ducha, który okazuje się takim przystojniakiem, ale ten chłopak... rany, musiał robić niesamowite wrażenie za życia, bo mimo że siedział tu martwy, ja próbowałam zapuścić wzrok pod jego rozchełstaną białą koszulę ukazującą kawałek torsu, a nawet brzucha. Czy duchy mają muskuły? Nigdy przedtem nie miałam okazji ani też ochoty zbadać tej kwestii.

Nie zamierzałam jednak z tego powodu się rozpraszać. Jestem przecież profesjonalistką.

- Robal? - powtórzył. Głos miał czysty, a jego angielski był pozbawiony wyraźnego akcentu. Uważam, że mówię w podobny sposób, pomijając brooklińskie naleciałości, polegające na rozmywaniu się t. Zdecydowanie miał w sobie coś z Hiszpana, na co wskazywało westchnienie Nombre de Dios i karnacja, ale był w takim samym stopniu Amerykaninem, jak ja. Albo w takim stopniu, jaki możliwy jest dla kogoś, kto urodził się, zanim Kalifornia stała się stanem.

- Taak. - Odchrząknęłam. Odwrócił się lekko, kładąc obutą w wysoki but stopę na bladoniebieskich poduszkach pokrywających ławę, a ja przekonałam się bez cienia wątpliwości, że, owszem, duchy mogą mieć muskuły. Mięśnie jego brzucha rysowały się bardzo wyraźnie, a pokrywało je jedwabiste czarne owłosienie.

Przełknęłam ślinę. Głośno.

- Robal - powtórzyłam. - Problem. Dlaczego ciągle jeszcze tu jesteś? - Spojrzał na mnie z zainteresowaniem, choć nadal bez zrozumienia. Wyjaśniłam zatem: - Dlaczego nie przeszedłeś na drugą stronę?

Pokręcił głową. Czy wspomniałam, że ma krótkie ciemne i sprawiające wrażenie bardzo, bardzo gęstych włosy?

- Nie wiem, co masz na myśli.

Było mi coraz bardziej gorąco, ale wcześniej zdjęłam kurtkę i nie mogłam już bardziej się rozebrać. Zwłaszcza że duch uważnie mi się przyglądał. Zaczynałam być trochę zła.

- Co masz na myśli, mówiąc, że nie wiesz, co mam na myśli? -warknęłam, odgarniając z oczu kosmyk włosów. - Nie ży-jesz. Nie powinieneś być tutaj. Powinieneś przebywać gdzie indziej, tam, gdzie trafiają ludzie po śmierci. Cieszyć się życiem wiecznym w niebie albo smażyć się w piekle, albo reinkarno-wać się, albo przejść do innego stanu świadomości, albo... cokolwiek. Nie powinieneś tak po prostu... cóż, po prostu włóczyć się po ziemi.

Popatrzył na mnie z uwagą, opierając łokieć na kolanie.

- A jeśli ja po prostu lubię włóczyć się po ziemi? - zapytał.

Nie jestem pewna, ale odniosłam wrażenie, że się ze mnie nabija. A tego nie lubię. Naprawdę. Na Brooklynie bez przerwy zabawiano się moim kosztem. No, dopóki nie przekonałam się, jak skutecznie moja pięść, wchodząc w bliski kontakt z czyimś nosem, może zamknąć temu komuś buzię.

Nie byłam gotowa przyłożyć temu chłopakowi. Jeszcze nie. Właśnie przebyłam tysiące kilometrów, żeby zamieszkać z bandą głupich chłopaczydeł, nadal wisiało nade mną rozpakowywanie klamotów, już zdążyłam prawie doprowadzić mamę do płaczu; a do tego w sypialni znalazłam ducha. Czy można mieć do mnie pretensję, że jestem trochę za ostra?

- Posłuchaj - powiedziałam, podnosząc się energicznie i przerzucając nogę nad oparciem krzesła - możesz się włóczyć, ile ci się żywnie podoba, amigo, ale nie możesz robić tego tutaj.

- Jesse - powiedział, nie ruszając się z miejsca.

- Co?

- Nazwałaś mnie atnigo. Pomyślałem, że może zainteresowałoby cię, że mam imię. Nazywam się Jesse.

Skinęłam głową.

- W porządku. Nie ma sprawy. A zatem, Jesse, nie możesz tu zostać.

- A ty? - uśmiechnął się Jesse. Miał miłą twarz. Dobrą. Twarz, dzięki której w starej szkole zostałby królem balu maturalnego jak dwa razy dwa cztery. Taką twarz Giną wycięłaby z magazynu ilustrowanego i powiesiła u siebie w sypialni. Był piękny. Ale wydawał się też niebezpieczny. Bardzo niebezpieczny.

- A ja co? - zdawałam sobie sprawę, że jestem niegrzeczna. Miałam to gdzieś.

- Jak ci na imię?

Spojrzałam na niego wściekła.

- Posłuchaj, powiedz mi, czego chcesz i spadaj. Jest mi gorąco i chcę się przebrać. Nie mam czasu na...

Przerwał mi łagodnie, jakby w ogóle mnie nie słuchał.

- Ta kobieta, twoja matka, nazwała cię Suzie. - Jego czarne oczy iskrzyły się wesoło. - To zdrobnienie od Susan?

- Susannah - poprawiłam go odruchowo. - Jak w Och, Susannah, nie płacz, bo już dość.

Uśmiechnął się.

- Znam tę piosenkę.

- Taak. Była pewnie w górnej czterdziestce przebojów roku, w którym się urodziłeś, co?

Nadal się uśmiechał.

- A więc teraz to jest twój pokój, Susannah?

- Owszem. Tak, teraz to jest mój pokój. W związku z tym będziesz musiał się wyprowadzić.

- Ja będę musiał się wyprowadzić? - Uniósł czarną brew. -Przez półtora stulecia to był mój dom. Dlaczego miałbym go opuścić?

- Dlatego. - Teraz już wściekłam się na dobre. Głównie z powodu gorąca. Chciałam otworzyć okno, ale okna znajdowały się za jego plecami, a ja nie miałam ochoty podchodzić do niego zbyt blisko. - To jest mój pokój. Nie zamierzam go dzielić z jakimś martwym kowbojem.

To go ubodło. Z trzaskiem postawił nogę na podłodze i zerwał się z ławy. Natychmiast pożałowałam moich słów. Był wysoki, znacznie wyższy ode mnie, a w butach na obcasach mam prawie metr siedemdziesiąt.

- Nie jestem kowbojem - poinformował mnie gniewnie. Mruknął też coś po hiszpańsku, ale ponieważ zawsze uczyłam się francuskiego, nie miałam pojęcia, o czym mówi. Jednocześnie antyczne lustro, zawieszone nad moją nową toaletką, zaczęło się niebezpiecznie kołysać. I nie był to skutek kalifornijskiego trzęsienia ziemi, ale odbicie gwałtownych uczuć ducha stojącego tuż przede mną, którego moce psychiczne miały właściwość przekształcania się w energię kinetyczną.

Tak to już jest z duchami: są niezwykle drażliwe! Wystarczy byle głupstewko, żeby je wyprowadzić z równowagi.

- Hola! - zawołałam, podnosząc obie ręce do góry. - Spokojnie. Spokojnie, chłopie.