Pożądanie - Szczepan Twardoch, Łukasz Orbitowski, Jaub Żulczyk, Wit Szostak - ebook

Opis

Pożądanie. Antologia opowiadań miłosnych, zmysłowych, erotycznych i dziwnych

Oto dwanaście tekstów współczesnych polskich pisarzy - o miłości, cielesności i zmysłach.

O zaspokojeniu i nienasyceniu.

O naszej seksualności i odkrywaniu jej tajemnic, czasem najbardziej zaskakujących dla nas samych.

O poszukiwaniu dopełnienia w drugim człowieku.

O przełamywaniu tabu. Odważnie i bez cenzury.

O różnych obliczach pożądania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (140 ocen)
29
41
42
20
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
deva358

Nie polecam

Nie polecam
20
AlexZim

Całkiem niezła

Kiepska
10
AJMPIndi

Nie oderwiesz się od lektury

super, polecam wszystkim
00
dorotakatarzyniak

Nie oderwiesz się od lektury

przeróżne historie, oddają naszą niestety niechlubną naturę i bardzo wyraźnie różnice między facetami z kobietami
00
Lemon_Grass

Nie oderwiesz się od lektury

Żulczyk, Twardoch, Przybyłek - must read!
01

Popularność




Warszawa 2013

COPYRIGHT© 2013 by Wit Szostak, Anna Kańtoch, Jakub Nowak, Michał Cetnarowski, Jakub Małecki, Bernadeta Prandzioch, Piotr Rogoża, Łukasz Orbitowski, Szczepan Twardoch, Marcin Przybyłek, Jarosław Urabniuk, Jakub ŻulczykCOPYRIGHT© 2013 by Powergraph COPYRIGHT© 2013 for the cover illustration by Rafał Kosik

WYDANIE I

ISBN 978-83-61187-69-1

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

REDAKCJA Katarzyna Sienkiewicz-KosikKOREKTA Maria AleksandrowILUSTRACJA NA I OKŁADCE EyesOn via istockphoto PROJEKT GRAFICZNY I OKŁADKA Rafał Kosik SKŁAD Powergraph

WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR

Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]

WYDAWCA Powergraph sp. z o.o. Cegłowska 16/2, 01-803 Warszawa tel./faks: 22 834 18 25www.powergraph.pl, sklep.powergraph.pl, e-mail: [email protected]

Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Wit Szostak - Koźlęta gazeli
Anna Kańtoch - Człowiek nieciągły
Jakub Nowak - Zimno, gdy zajdzie
Michał Cetnarowski - PR Productions
Jakub Małecki - Dziś mam na imię Agata
Bernadeta Prandzioch - Wywiad
Piotr Rogoża - Playgirl
Łukasz Orbitowki - Skóry
Szczepan Twardoch - Fade to: black
Marcin Przybyłek - Mała May
Jarosław Urbaniuk - życia podwójne
Jakub Żulczyk - Och, Rafał

Wit Szostak

Koźlęta gazeli

Mury rozgrzane, na kampusie coraz mniej studentów. Dziś ostatni egzamin, potem zasłużone wakacje. Najchętniej bym nie przychodził, ale uprosili mnie, żeby robić termin poprawkowy przed wrześniem. A ja uległem, jak zawsze, stanowczość zachowując na bezsilne monologi, wygłaszane w myślach. Tylko w swoim towarzystwie potrafię być bezlitosny.

Lipiec rozedrgany, wszędzie dojrzała, ciemna zieleń. Spotykam kolegów, pozdrawiamy się ze smutnym uśmiechem galerników. Nie chce mi się z nimi rozmawiać. Zaczną opowiadać o swych planach, zawsze nudnych. Tylko się uśmiecham.

W sali ciepło, klimatyzacja nie działa. Godzina, wytrzymam. Na podłodze złociste tafle światła. Zadaję tematy i zaczynam swój spacer wzdłuż ławek. Ubrani odświętnie studenci pochylają się nad kartkami, pomiędzy nimi pełno pustych miejsc. Młodzi chłopcy w sztucznych czarnych garniturach, pamiątki z matury. Źle skrojone marynarki błyszczą tandetnie, chłopcy się pocą, smętne krawaty uwierają ich pod szyją.

Studentek mniej, ale ciekawsze, pochylone nad blatem, jasne bluzki z dekoltami. Letnia sesja, lubię. Niewinnie muskam wzrokiem skrawki piękna. Z bliska widać obgryzione paznokcie, niezdrową cerę, makijaż zrobiony niewprawną ręką. Mają czas, to pierwszy rok. Szkoda, że ich już nie spotkam. Może czasem ukłonią się, idąc przez kampus. Tylko co mi z tego?

Gruby blondyn pod oknem nieudolnie ściąga. Stoję kilka kroków za nim, a ten trwożliwie rozgląda się, tłamsi w spoconej dłoni zwitek z cennymi informacjami. Bawię się z nim przez chwilę, muszę jakoś zabić tę godzinę. Mijam go, udając, że nic nie widzę. Ten się prostuje, wzrok utkwiony w suficie, jakby myślał, gryzie długopis. Okrążam salę. Czuje się bezpiecznie, podkłada ściągę pod kartkę i intensywnie pisze. Przysiadam na parapecie i czekam, aby uderzyć. Jeszcze czas. Ruszam bezgłośnie, nie zauważa mnie. Kiedy go mijam, w popłochu maskuje swe oszustwo, ale ja znów udaję, że nic nie widzę. Słyszę oddech ulgi, darowane życie. I żadnych wniosków. Za trzecim razem wyłuskuję ściągę, udaję oburzenie. Wpisuję pałę i grubasek kończy egzamin. Kwadrans minął, jeszcze trzy. Kto następny?

W pierwszej ławce piękna studentka. Piękna. Dlaczego nie zwróciłem uwagi wcześniej? Miałem cały semestr. Wykłady są nieobowiązkowe, dlatego.

Piękna. Orzechowe włosy, ciemne oczy, opalona skóra. Nie garbi się, nie krzywi nad kartką. Pisze niewiele, spokojnie, co chwila przerywa. Pewnie będę musiał ją oblać. Szkoda. Krążę po sali, mijam ją często.

Pochyliła się lekko, widzę odsłonięte lędźwie i delikatny rowek. Nie mogę się zatrzymywać. Może inni patrzą? Puste miejsce po grubasku, reszta skupiona nad kartkami.

Przeczesuje włosy, odchyla głowę i pije wodę mineralną. Ja tylko patrzę, ukradkiem. Jeszcze pół godziny. Przeciąga się, kręci głową. Wie, że patrzę? Siedzę nieco z tyłu, oparty o parapet. Udaję, że podziwiam kasztany. Jak wygląda nago?

Jutro na wakacje, zasłużone. Dlaczego zasłużone? Pusty frazes.

Południe, plaża, byle dalej.

* * *

Dobre lato, takiego potrzebowałem.

Lotnisko w Maladze nieprzyjemne, uciekłem od razu. Tłum ludzi spragnionych urlopu, nie chcę być jednym z nich. Rodziny pełne nadziei, że plaża uzdrowi ich życie. Słomkowe kapelusze, klapki i kolorowe podkoszulki. Polska mowa, uciekam.

Samochodem nad Atlantyk. Wybrzeże, po drodze Gibraltar, a potem przez interior w stronę Kadyksu. Oderwać się i zapomnieć.

Miasteczko C. pod Kadyksem, na skraju Atlantyku. Kościółek, stara latarnia morska, niewielka przystań. Kiedyś rybacka osada, teraz hotele i kempingi wśród pinii. Targ rybny, to ważne. I plaże, kilometry plaż, aż do Trafalgaru.

Mieszkam za miastem, do plaży kilka kilometrów. Skromny pensjonat, nie ma basenu i zgrzebnie. Mam pokój z osobnym wejściem, schludnie i czysto. Na stole pod oknem postawiłem netbook. I tak nic nie napiszę. Nie ten czas, muszę odpocząć. Tylko dziennik, choćby kilka zdań. Niewielki taras, ogrodowe krzesło i stolik z popielniczką. Może wrócę do palenia?

Od razu nad morze. Pełno ludzi, dzieci ubabrane w piasku. Ładne dziewczyny, wszyscy radośni. Ocean wspaniały, ale jeszcze się go boję. Nie mogę się kąpać pierwszego dnia. Muszę się oswoić. Zmoczyłem nogi, potem trochę pospacerowałem brzegiem. Kąpiel jutro, jeszcze będzie czas. Wypatrzyłem spokojną zatoczkę. Trochę naturystów, trochę ubranych. Tu będę przychodził. Spokój.

Wieczorem spacer po miasteczku. Gorące ulice, wszystko zastyga, dopiero nocą budzi się życie. Stoły na placach i wzdłuż uliczek, pełno Hiszpanów. Lubię ten gwar, mogę się wtopić i zostać niezauważonym. Siadam przy niewielkim stoliku, zamawiam jamón ibérico, do tego tempranillo. Dookoła mnie ludzie, całe rodziny, jakieś dziecko płacze w wózku. Jest północ, ale nikomu to nie przeszkadza. Kryzys? W C. tego nie widać. Może dla niektórych to ostatnie wakacje?

Wieczorami jest tak rześko. Wracam piechotą, mam czas.

Półmisek lokalnych wędlin – 12 euro; butelka wina – 10.

Przed snem: masturbacja, prysznic, mail do B., 50 stron lektury.

* * *

Nie chcę nic zwiedzać, nie za dużo, tylko leżeć bezczynnie i patrzeć na morze. Chwile kapią, tak wolno, tak dobrze. Ładny poranek, trochę chmur. Upał dopiero nadejdzie.

Pierwsze zakupy, jeszcze przed śniadaniem. W hali targowej gwar, świeże ryby i owoce morza. Chodzę i chłonę zapachy. W jednej alejce mięso, w drugiej owoce. Kupuję ser z Manchy, pomidory, oliwki i ośmiornicę. W markecie dokupuję dodatki – oliwa, sól i wino. Na razie wystarczy. Przed wejściem stary mężczyzna sprzedaje owoce opuncji. Wygląda jak z dawnych zdjęć – nieogolona twarz, mądre spojrzenie, postrzępiony kaszkiet. Tylko na spękanych stopach klapki Reeboka. Uśmiecham się i mijam go bez słowa. Odprowadza mnie wzrokiem bez cienia zawodu. Miał wiele lat, by poznać swe życie.

Butelka przyzwoitego wina – 7 euro; woda mineralna 1,5 litra – 1 euro; słoiczek oliwek – 3 euro; bagietka – 1,5 euro.

W mieście pusto, wszyscy na plaży. Czasem przemknie skuter lub przejdą rozgadane nastolatki. Wszystkie podobne do siebie, za nimi opaleni chłopcy, każdy taki sam.

W pokoju kroję pomidory, polewam oliwą i mam śniadanie. Między mną a morzem skoszone pola, łagodne wzgórza. W oddali granatowa smuga, widzę fale.

Pierwsze plażowanie, trzeba uważać ze słońcem. Wybrałem wnękę pod klifem, łagodny cień. Nie ma tłumu, to dobrze. Kilku samotnych mężczyzn, trzy albo cztery pary, rodzina z dzieckiem. Stoję obok ręcznika i w końcu ściągam kąpielówki. Lubię to uczucie. Chwila lęku, ale nikt nie patrzy, tu każdy ma swoje ciało i swoją nagość. Brzegiem spaceruje przystojny mężczyzna o budowie piłkarza. Dłonie oparł na biodrach i przechadza się jak przywódca stada. Omiata wzrokiem nagie ciała, zatrzymując się na ułamek sekundy nad każdym. Władczo, bez podniecenia, nieco znudzony. A potem staje wyprostowany w wodzie, patrzy w morze i pozwala, by kobiety go podziwiały. Jest piękny jak starożytny bóg.

Trzy tęgie matki bez dzieci, ślady po cesarskich cięciach. Wolne, nagie, ładne. Trzy Gracje. Patrzę na nie, a one dają na siebie patrzeć. Po to tu przyszły. Śmieją się i żartują po hiszpańsku.

Idę do oceanu, biały i zawstydzony. Ale kiedy zanurzam się w słoną wodę, czuję radość. Przyjemny chłód, płynę, jest płytko. Z morza widzę, jak na szczycie klifu przystają podglądacze i ciekawie wychylają się w dół. Niewiele widzą, a ryzykują życie. Po chwili ruszają dalej; mali, podnieceni wędrowcy.

Przewodnik stada znudzony zadziera głowę. W jego oczach ta sama pogarda, którą mają goryle w zoo.

Czas kapie leniwie, nie mogę się skupić na lekturze. Akapity upływają wolno, co chwila podnoszę wzrok i zawieszam go na kobiecych piersiach. Piękny brak skrępowania, chwilę patrzę i wracam do lektury. Godziny mijają, a ja powoli wchodzę w ten spokojny rytm. Nigdzie się nie śpieszę, nie jestem głodny, nawet nie chce mi się pić. Wypoczywam.

Mieszkam za miastem, błogosławiony spokój. Gospodyni to starsza kobieta, samotna, wynajmuje pokoje letnikom. Kiedyś musiała się podobać mężczyznom, teraz wzdycha głośno co kilka minut. O czym myśli? Pusto trochę u niej. Mieszka na dole, nie wyłącza telewizora i ciągle rozmawia przez telefon. Ta wspaniała chrypka! Wieczorami przemawia do kotów, które wskakują na ogrodowy stolik, gdzie popija jerez. Żali się, to słychać w tonacji. Wymieniamy uśmiechy, mijając się w korytarzu. Wdowa czy rozwiedziona? Bez znaczenia.

Wieczorem zjadłem cały talerz ośmiornicy po galicyjsku. Do tego wino i spokojne trwanie na moim tarasie. Gospodyni zniknęła w środku, telewizor przycichł. Kolejny samotny urlop, B. z dziećmi u teściów. Musimy od siebie odpocząć, a ja lubię tę pustkę wokoło. Cisza sprawia, że przestaję być sobą. Przez tydzień będę żył innym życiem. Chodzę ulicami andaluzyjskich miasteczek i jestem kimś innym – samotnym, czterdziestoletnim turystą.

Obrączka została w Polsce, słońce szybko opala jasną bliznę.

Koszt kolacji – 13 euro; ośmiornica droga, ale warto.

Przed snem: obcinanie paznokci u nóg, prysznic, 75 stron lektury.

* * *

Na plaży pojawiły się dwie nowe dziewczyny. Weszły między nagich ludzi pewnym krokiem, choć rozglądały się z zaciekawieniem, pewnie pierwszy raz. Jedna szczupła, nieco pałąkowata, ale zgrabna. Druga piękna. Pierwsza została w kostiumie, a druga ściągnęła stanik i od razu pobiegła do morza. Wpadła w wodę, rozchlapując wszystko na boki. Przywódca stada stał nieruchomo kilkadziesiąt kroków od niej.

Kiedy wychodziła, wykręcając włosy, nie mogłem oderwać wzroku. Piersi jak dwoje koźląt, bliźniąt gazeli, skóra z kropelkami słonej wody. Czasza okrągła, pełna wina korzennego, baszta Libanu. Wychodziła świadoma swej urody, pewna siebie, zuchwała, Gazela.

Miała wszystko. Niczego nie musiała się uczyć. Ruchy, gesty, leniwe przeciąganie się w słońcu. Siadła na ręczniku, nasmarowała ciało kremem i potem leżała nieruchomo przez godzinę.

Druga czytała książkę, spacerowała, szukając muszelek. Była cicha i dyskretna, jak tło. Dobrze rozumiała swoją rolę.

A Gazela promieniała. Nie musiała nic robić, a i tak świat kręcił się wokół niej. Kiedy siadała, kiwała nogą, ze śmiechem trącała koleżankę, była panią świata. Nonszalancja młodej kobiety, która wie, że jest piękna. A wszystko bez cienia wulgarności. Rzadki okaz. Przywódca stada wycofał się do swej partnerki, schowanej pomiędzy skałami. Nigdy jej nie widziałem, chronił ją dobrze.

Czasem mijały nas wycieczki brodzące przy brzegu, odprowadzane przez nas znudzonymi spojrzeniami. Nigdy nie zatrzymywały się na dłużej. Wszystko wokoło nieważne, patrzyłem na Gazelę.

Pewnie studentka, plażowe lektury na czytniku. Co czytała? O czym myślała? Wyobrażałem sobie inteligentną dziewczynę, zaczytaną w dobrej powieści. Pewnie ma skandynawskie kryminały i studiuje zarządzanie. Dlaczego zarządzanie? O czym myśli?

Wieczór w rybnej restauracji poza miastem. Znakomita zupa z owoców morza; gęsta, intensywna, ostra. Potem talerz langustynek. Dookoła ciszej, inaczej niż w C. Rześki wiatr od morza. Spacer do domu i papieros na tarasie. Wypoczywam.

Zupa rybna – 8 euro; langustynki – 13 euro; karafka wina (b. dobre!) – 7 euro.

Przed snem: butelka wina, masturbacja, prysznic, masturbacja.

* * *

Dzisiaj Sewilla. Bez entuzjazmu, ale trzeba. Dlaczego trzeba? Przymus zwiedzania, kiedy wreszcie się wyleczę?

Rankiem pomidory z oliwą, trochę sera i wsiadam w samochód. Kłopoty z parkowaniem, naganiacze za dwa euro prowadzą mnie do zaułka, gdzie zostawiam wóz pod platanem. Uśmiechają się i dziękują.

Mosty nad Gwadalkiwirem, po drugiej stronie Triana. Po co tu przyjechałem? Chodzę bez celu uliczkami, omijam katedrę i ważne muzea. Wszędzie wycieczki, zachwycone tym, czym powinny się zachwycać. Kamery, aparaty fotograficzne, co chwila wchodzę w kadr. Na ilu zdjęciach się znajdę? Nieznajomy mężczyzna uchwycony przypadkiem.

Dobry temat na opowiadanie. Historia mężczyzny, który wchodził w kadr, a potem w internecie mozolnie wyszukiwał, do ilu wakacyjnych albumów trafił. Cieszył się z każdego odkrycia, nieświadomie powielony przez anonimowych turystów. Potem pisał do nich maile, przedstawiał się i nawiązywał znajomość. Notuję na marginesie planu miasta. Po co? I tak tego nie napiszę. Nie mam talentu M. Ale przez chwilę czuję się pisarzem. Pisarz w Sewilli podgląda życie. Drobne przyjemności, które dajemy sobie sami.

W zacienionej knajpce kawa, nie tak dobra jak we Włoszech, ale kawa. Cichy zaułek, turyści tu nie zaglądają. Zamiast Sewilli Gazela, nie mogę się skupić.

Sewilla ma swoje dzisiaj, to mi się podoba. Większość miast to przybudówki do ruin, strażnice dawnych budowli. Tu jest inaczej. Targi, wystawy światowe, widać współczesność. Ale oczywiście są sklepy z pamiątkami, gipsowe figurki Giraldy, imitacja ceramiki, tandeta. Kto to kupuje? Po co?

Przyłapany przez siebie na tym, że oglądam świat z myślą, jak to później opisać w dzienniku; Sewilla do przerobienia w kilka nonszalanckich zdań. Żałosne. Własne. Nieuchronne.

W Muzeum Sztuk Pięknych nie ma nikogo, przemierzam puste patia. Najpierw chwila pogardy dla turystów, że omijają, ale zaraz refleksja: też nie chcę tu być, tęsknię za plażą. Oszukuję się, że ja mam prawo wybrać plażę, a oni, prymitywna banda, nie. Kilka minut przed Velazquezem. Ładny, idę dalej. Zurbaran poniżej oczekiwań, Murillo przereklamowany.

Stary cap, a apodyktyczność sądów jak u nastolatka! Mogę skrytykować, to krytykuję, przez chwilę mam władzę. Zurbaran poniżej oczekiwań. Kim jestem? Żałosne, żałosny; przynajmniej nikt nie widzi.

Siadam na placu, obok starzy Hiszpanie nad jerezem. Każdy sam przy swoim stoliczku, nieruchomy, poważny. Zamawiam to samo i czuję się jednym z nich. Siedzę godzinę, nic nie robię, czasem zawieszę wzrok na jakimś przechodniu. Wszystko spowolnione, upał stoi w miejscu. Jestem człowiekiem Śródziemnomorza, otwieram się na leniwie kapiący czas. Jestem? Po chwili mam dość, godzina trwała pięć minut. Płacę i wychodzę, nieco zawiedziony.

Z powrotem do C., duża ulga. Już widzę te zdziwione spojrzenia przyjaciół: „Nie byłeś w Katedrze? Nie byłeś w Alkazarze?”. Wielkie litery będzie słychać nawet w pełnej wyrzutu intonacji.

Wczesny wieczór na plaży. Pusto, pojedyncze osoby. Przegapiłem odpowiedni czas, melancholia zachodu słońca, dzień zmarnowany. To poczucie, że przyszło się spóźnionym, że coś ważnego człowieka ominęło. Na nierównym piasku ślady po ręcznikach i odciski stóp. Szukam, gdzie leżała Gazela. Przypływ pożera kolejne skały. Uciekam.

Odbiję sobie w Polsce, kiedy rzucę w towarzystwie: „Byłem w Sewilli”. Kilka chwil radości, kilka chwil cudzej zazdrości. Czy na pewno? Dziś każdy może.

Wieczór w towarzystwie wina. Nie chce mi się iść między ludzi, jem suchą bułkę z oliwą. Pieczywo dobre, lecz nietrwałe.

Kawa w Sewilli – 1,5 euro; kieliszek jerezu – 3 euro; benzyna – 1,47 euro za litr; wstęp do Muzeum Sztuk Pięknych – dla obywateli Unii Europejskiej za darmo.

Przed snem: masturbacja, mail do B., mail do W., mail do Z., prysznic, lektura dziennika. Ciche zadowolenie.

* * *

Znowu przyszły, jakby zaspane, ziewając. Gazela rozglądnęła się po plaży i odważnie zdjęła majtki. A potem szybko pobiegła do morza, wołając koleżankę. Czuję, że coś przegapiłem. Może zrobiła to już wczoraj? A mnie przy tym nie było. Ten wstyd, rozglądanie się po plaży, ociąganie, potem decyzja. Przegapiłem, pierdolona Sewilla. Było warto?

Koleżanka cicha, zaczytana. Czekałem na powrót Gazeli i ona też czekała. Patrzyła co chwila znad książki w stronę morza. Patrzyła tak samo jak ja. A tamta nic nie wiedziała! Kiedy wracała, bezwstydna i piękna, stawała nad swą nieśmiałą towarzyszką i coś mówiła, śmiejąc się, a tamta odwracała wstydliwie wzrok. Ona ociekała słoną wodą, gładka, blada w miejscach zakrytych wcześniej kostiumem. Jakby nieświadoma, że koleżanka jej pożąda.

Na kolację paella z owocami morza. Brak słów.

Cały wieczór w C., wędrówka między stolikami w poszukiwaniu Gazeli. Może będą? Może je spotkam? Gwar i tłum, drażnią mnie Hiszpanie. Nie ma Gazeli, jestem sam w obcym mieście. Miasteczku.

Paella – 10 euro; karafka domowego wina – 5 euro.

Przed snem dużo wina i masturbacja. I masturbacja. Jest dobrze, jest dobrze. Takich wakacji potrzebowałem.

* * *

Po śniadaniu zakupy, potem na plażę. Są.

Rozkładam się w pośpiechu i patrzę.

Gazela wychodzi z wody, linia bioder jak kolia, dzieło rąk mistrza. Teraz ona rządzi plażą. Spaceruje, mija ludzi, zagaduje. Przywódca stada po drugiej stronie, podchodzi do niego, chwilę rozmawiają. Bóg i bogini, nadzy i piękni. Śmieją się, on pokazuje w kierunku skałek, znowu śmiech, Gazela teatralnie rozkłada ręce. Ona odchodzi kilka kroków i siada na brzegu. Wokoło piana i lekkie fale, cichy szum. Potem woła koleżankę i idą się kąpać. Długo stoją blisko siebie, z dala od brzegu, zanurzone po szyję. Po wyjściu smarują się nawzajem, oglądają opaleniznę. Gazela rozpina towarzyszce stanik, ta się broni, ale w końcu chowa go do torby. Śmiech. Potem leżą w bezruchu, wpatrzone w niebo. Pojedyncze chmury, błękit, Atlantyk.

Nie będę znowu tropił ich w C.

Wieczór w Kadyksie. Piękne miasto, dzikie i dumne. Na ulicach sterty śmieci, porozrywane worki, nikomu to nie przeszkadza, mijamy je wszyscy z obojętnością. Mury starej katedry wychłostane morskimi wiatrami, kamień przez wieki wydłubywany słonymi podmuchami. Dotykam zbyt mocno, ranię się w palec.

Na ulicy procesja, niosą podświetloną figurę Matki Boskiej, orkiestra dęta i dostojnie maszerujące kobiety, wachlujące co chwila dekolty. Wszyscy skupieni, ale w przerwach rozmawiają. Sacrum i profanum. W muzeum malarstwa wspaniałe obrazy Zurbarana z pobliskiej kartuzji. Biali mnisi, męczennicy, ostre kontrasty. Ale ja ciągle o Gazeli.

Kolacja mi nie smakowała, przypalone jagnięce kotleciki i wino o mulistym smaku. Pierwsze rozczarowanie lokalną kuchnią. Wszyscy dookoła zachwyceni, rozgadani. Przedarłem się przez spacerujący wzdłuż nabrzeża tłum i wróciłem do C.

Jagnięcina – 17 euro (w zestawie frytki i sałatka).

Przed snem: dwie butelki wina, obcinanie paznokci u rąk, prysznic, golenie. Kłopoty z masturbacją, kłopoty z zaśnięciem.

* * *

Nad ranem sen. Idę plażą i widzę Gazelę. Macha w moim kierunku, brnę przez piaski, jest coraz dalej. Jesteśmy sami, wokoło miotane przez wiatr parasole. Siedzi na ręczniku, po turecku, kciukami uciska pępek. Czuję, że chce mi coś pokazać. Nachylam się, ona nago obok mnie, czuję podniecenie. Nachylam się niżej, niemal dotykam nosem jej skóry, drobne włoski, piasek. Ona dalej uciska pępek i nagle wypływa z niego gęsta maź. Uciekam, a ona krzyczy: pomóż mi! Uciekam, ona się śmieje, budzę się.

Nie ma Gazeli. Cały dzień na plaży bez niej. Może pojechały zwiedzać? Godziny rozciągnięte pomiędzy lekturą i tęsknym wzrokiem. I ta nadzieja, że przyjdzie, że na pewno przyjdzie.

Wokoło ci sami ludzie, kłaniamy się już sobie, nie znamy swych imion. Wystarczy. Znowu przyszły trzy Gracje, teraz leżą blisko mnie. Gdy nie ma Gazeli, dalej mogą być piękne. Zerkam na schody, które prowadzą na szczyt klifu, nie ma nikogo. Co chwila zerkam, nie przychodzą.

Dzień zmarnowany.

Nagle trzy Gracje w śmiech i zaczynają ubierać się w pośpiechu. Szukanie majtek na czworakach, wszędzie pełno piasku. Od strony skał biegną dzieci, matki biorą je w ramiona. Potem trzej mężowie, brzuchy, łańcuchy, długie kąpielówki, opalenizna. Gracje gotowe, niewinne, w dwuczęściowych kostiumach. Po chwili wszyscy odchodzą.

Wieczorem w C., łapię się na tym, że znowu szukam jej wzrokiem. Wreszcie są, przy stoliku, we dwie, Gazela w rudej sukience. Siadam niedaleko, odwrócony i słucham. Polki. Gazela ciągle mówi, druga słucha. Coraz mniej mnie to interesuje. Dlaczego? Egzaminy, studia, kłopoty w domu, jakaś praca w wakacje. Co mnie to obchodzi? Wygląda inaczej niż na plaży, jest nie na miejscu. Nie potrafię tego dobrze ująć w słowa (pokreślony fragment w dzienniku). Nadal piękna, ale pomiędzy ubranymi ludźmi taka zwyczajna. Druga promienieje, Gazela nazywa ją Karolą. Karola ciekawsza, potrafi słuchać, inteligentnie odpowiada.

Jem swoje, gęstą potrawkę z byczego ogona. Po godzinie wstają, Gazela trąca przypadkiem mój stołek. Przeprasza, przygląda się i zagaduje po angielsku:

— Czy my się nie znamy z plaży?

— Nie znamy — odpowiadam uprzejmie.

Patrzę, jak odchodzą, tłum zamyka się za nimi.

Byczy ogon – 15 euro; butelka dobrego wina w restauracji – 9 euro.

Przed snem: masturbacja, mail do B., masturbacja.

* * *

Miałem jechać do Jerez, ale znowu plaża. Zmieniłem miejsce, by nie spotkać Gazeli. Po co wczoraj kłamałem? Nie kłamałem, nie znamy się. Oglądam tylko codziennie jej nagość. Chowam się między skałki. Nie widać mnie, ja też niewiele widzę. Od razu zaskoczenie: partnerka przywódcy stada jest smutnym, bladym mężczyzną.

Dzień lektur, co jakiś czas kąpiel w oceanie. Zasypiam w cieniu klifu.

Nade mną Gazela.

— A więc jednak się znamy.

Budzę się. Stoi naga nade mną, nogi lekko rozstawione. Wie, że patrzę.

— A więc jednak się znamy — powtarza po polsku, schylając się po moją książkę. — Pamuk? Nie lubię.

Chcę powiedzieć, że też nie lubię, ale rezygnuję.

Kucając, trąca mnie kolanami. Krótki, perlisty śmiech. Kuca, a ja się gapię, złocista brzoskwinia. Dopiero teraz dostrzegam, że ma kolczyk. Obracam się na brzuch, jest lepiej. Chwilę rozmawiamy, krótka prezentacja, zwyczajowe puszenie się. Jakiś żart o Polakach za granicą, śmiech. Potem Gazela proponuje spacer brzegiem. Idziemy, każde z rękami założonymi na plecach. Nadzy perypatetycy. Wyobrażam sobie nas z dystansu i nie mogę opanować śmiechu. Wiem, że Karola patrzy, i trochę mi głupio. Wodzi za nami wzrokiem, nie mogę się skupić. Zerkam na Gazelę; owoce granatu i ciemne, soczyste winogrona.

— Trochę czerwone, zapomniałam filtra — tłumaczy się i strzepuje piasek z dekoltu.

Nie wiem, co powiedzieć, idziemy w milczeniu. Jest dobrze, jest dobrze.

— Lubisz pływać po zmroku? Powiem Karoli, żeby została w domu.

Czuję, że znów nadchodzi podniecenie, więc w odpowiedzi proponuję kąpiel. Woda mnie zakrywa, mogę zachować godność. Zgodzić się? Odmówić? Pytanie wisi bez odpowiedzi, wychodzimy na brzeg. Karola patrzy ponuro, lecz Gazela zdaje się tego nie zauważać.

— To jak z wieczorem? — pyta już przy swoim ręczniku.

Stoję naprzeciw, a one jak para bliźniąt, koźląt gazeli. Jest dobrze, jest pięknie.

* * *

Spoglądam na zegarek, jeszcze pięć minut. Większość już oddała, sala jest niemal pusta. Kiedy wychodzą, w uchylonych drzwiach widzę na korytarzu zwiędniętego grubaska. Pewnie będzie przepraszał i prosił, bym dał mu szansę. Wrzesień i zgoda dziekana.

Duszno, głośno, za oknami kosiarki.

Gazela oddaje pracę ostatnia. Podchodzi do mnie wolnym krokiem, wręcza kartkę i na chwilę przystaje, patrząc mi w oczy.

— Ładny krawat.

— Dziękuję — odpowiadam. — Życzę udanych wakacji.

Wiem już, że jej nie obleję. O to jej chodziło. Odprowadzam ją wzrokiem, a ona wie, że jest odprowadzana. Kiedy drzwi się zamykają, zostaję sam.

Rzucam okiem na jej pracę. Kilka zdań przez całą godzinę. Ładne imię. W rogu zapisała swój telefon.

Nie, to numer indeksu.

Jutro na wakacje. B., dzieci, do tego teściowie. Znowu będę przekopywał grządki, teść będzie psioczył na wszystkich i na wszystko. Dlaczego się zgodziłem? Zasłużone wakacje. Na takie zasłużyłem.

Kraków, październik 2012

Anna Kańtoch

Człowiek nieciągły

Dziewczyna jest niewiarygodnie piękna.

Jej skóra ma barwę śmietany kładącej się na języku miękką gęstością aksamitu, a po krzywiźnie piersi język ślizgałby się jak po wzgórku waniliowych lodów, zwieńczonych kandyzowaną wisienką. Piotr jest pewien, że tak właśnie by smakowała – słodko, świeżo i chłodno, gdyby tylko odważył się jej skosztować. Rozsypane na poduszce włosy są jasne z czerwonym połyskiem, lecz powiedzieć o nich „rude” równałoby się nazwaniu V symfonii Beethovena „niezłą muzyką”. Barwa tych włosów to czysta poezja, duet skomponowany ze słońca i ognia. Ten sam kolor wychyla się spomiędzy białych ud i rozszerza w zgrabne serduszko, czego Piotr nie omieszka zauważyć z dreszczem podniecenia. Patrzy, gromadząc w ulotnej pamięci szczegóły, tak jak dziecko gromadzi swoje skarby: pełne wargi i słodki, zgrabny nosek, wąskie biodra i stopy z wysokim podbiciem, tam gdzie skóra jest rozkosznie różowa niczym wnętrze muszli. Oczy są zamknięte, ale Piotr wie, że gdyby je otworzyła, ich błękit napełniłby jego serce spokojem, jakiego zaznać można w letni dzień, gdy człowiek kołysze się na powierzchni morza ze wzrokiem wbitym w wysokie niebo.

Oczywiście dziewczyna jest też absolutnie, całkowicie martwa, ale cóż, nie można przecież mieć wszystkiego.

Piotr nieśmiało dotyka jej dłoni, po czym przesuwa palce aż do nadgarstka, tam gdzie w białą skórę wgryzła się czerń ciasno zaplątanego kabla. Pod jego stopami szeleści porzucona na podłodze foliowa reklamówka.

Pięć minut później stoi przed drzwiami mieszkania, czując na sobie wzrok policjanta, którego zwalistość i kwadratowa szczęka psują piękno wspomnień.

— To pan ją znalazł? — pyta surowo mężczyzna w mundurze. Piotr nie zna jego nazwiska ani stopnia służbowego; być może tamten je podał, lecz szczegóły tak szybko wypadają z pamięci.

— Ja. — Plączący się język, pustka w głowie. — Otwarte drzwi, zobaczyłem, pan rozumie... To moja sąsiadka, coś mogło się stać. Wszedłem, wołałem, potem ją znalazłem...

— Dotykał pan czegoś?

— Nie...

— Niech pan wraca do siebie. Darek, idź z nim. — Policjant zwraca się do młodszego funkcjonariusza, który posturą przypomina wieszak na ubrania, ma długi nos i skórę różową od trądziku.

Piotr odwraca się, otwiera drzwi własnego mieszkania i słyszy za plecami ułamek rozmowy.

— Mieszkała z chłopakiem, może lubili ostre zabawy.

— To pewnie on. Prosta sprawa.

Stara się zatrzymać pod powiekami obraz rudowłosej dziewczyny, ale wspomnienia już z niego wyciekają, już niemal przestaje wierzyć, że kiedykolwiek widział ją martwą. Z trudem się powstrzymuje, by nie zawrócić i nie przekonać się, że jej ciało istotnie wciąż tam leży, ze skrępowanymi rękami i ciepłem gasnącym pod doskonałą skórą.

Zachowuj się naturalnie, upomina sam siebie, ale przecież to niemożliwe, zachowywać się naturalnie może tylko ten, kto nie wie, że powinien to właśnie robić, a Piotr ma świadomość każdego ruchu i gestu. Powinien teraz być przestraszony czy smutny? A może po prostu zdenerwowany? Jak zachowywałby się w takiej sytuacji niewinny człowiek?

Jest pewny, że nie zabił rudowłosej dziewczyny, jednak świadomość własnej niewinności paraliżuje go bardziej, niż mogłoby sparaliżować poczucie winy. Siedzi sztywno, wycofany w głąb siebie; nie chce tego, ale jego ciało ma inne zdanie i Piotr pod podejrzliwym spojrzeniem młodzieńca z trądzikiem odpowiada krótko, jakby się bał, że lada moment zdradzi go własny język.

Tak, znał ją przelotnie, byli przecież sąsiadami. Nie, żadna głębsza znajomość, tyle tylko że pozdrawiali się na klatce schodowej i rudowłosa dziewczyna – Marika, Piotr dowiaduje się wreszcie, że miała na imię Marika – raz czy dwa odebrała dla niego przesyłkę, bo listonosz przychodzi rano, kiedy on jest w pracy, a ona przez większość dnia była u siebie. Nie wie, co robiła, może studiowała wieczorowo, może pracowała w domu albo jedno i drugie. Nie zna jej rodziny ani chłopaka, z którym mieszkała, jego też spotykał tylko przelotnie, na schodach, gdy spieszył się do pracy albo sklepu i rzucał zdawkowe „Dzień dobry”, a ostatnio także „Wesołych Świąt”, bo przecież niedługo Boże Narodzenie. Nie zapamiętał nawet twarzy tego chłopca – był przecież nikim, tylko dodatkiem do pięknej dziewczyny, to ją Piotr pamiętał, nie jego.

Tego ostatniego już nie mówi, choć może jednak tak? Cały kłopot z przeszłością polega na tym, że jest równie niepewna co przyszłość; słowa tak szybko wyślizgują się z ust i wpadają w miejsce, skąd nie ma powrotu, nie sposób ich wydobyć, obejrzeć, przekonać się, czy wciąż są takie, jak podpowiada nam pamięć.

Piotr proponuje policjantowi herbatę, a potem dwa razy wraca do kuchni.

Czy wyłączył gaz?

Czy powiedział coś, co zdradziło jego fascynację tą dziewczyną?

Piotr jest bowiem człowiekiem nieciągłym, zawsze taki był, a przynajmniej tak mu się w tej chwili wydaje – bo Piotr teraźniejszy nie ma wiele wspólnego z Piotrem sprzed godziny, a ten z kolei różni się od Piotra wczorajszego. Kolejne wersje Piotrów gładko przechodzą jedne w drugie, a on czasami myśli, że udaje mu się zachować przy tym rdzeń swojej osobowości, a czasem, że nie.

O swojej nieciągłości Piotr myśli w sposób nieciągły wieczorem, już po wyjściu policjanta, gdy odpisuje siostrze na e-maila. To tradycyjne zaproszenia na święta, które przyjmuje, choć wcale nie ma na to ochoty; nie przepada za Bożym Narodzeniem, jednak konsekwencje odmowy mogłyby zbyt poważnie zachwiać jego kruchym światem, w którym tak mało jest rzeczy pewnych.

Potem szykuje kolację i wraca przed komputer, by kilka razy sprawdzić treść wysłanej już wiadomości.

Czy odpisał Dorocie, że chętnie przyjdzie na kolację wigilijną, czy może zdradzieckie ręce wystukały „Pierdol się, głupia krowo”?

Piotr bierze prysznic, potem wraca przed komputer, wstaje, znowu siada. Sprawdza po raz kolejny, czy gaz pod czajnikiem na pewno jest wyłączony.

Czy zabił Marikę, tak jak sobie to wyobrażał?

* * *

Marika – imię smakuje jak suszona śliwka. Kleista słodycz długiego „ma” złamana lekko kwaskowatym „ri” i dymne „ka” na samym końcu, niczym ostatnia nuta w bukiecie wina.

Ma-ri-ka.

Piotr powtarza jej imię w myślach, gdy po południu odpala samochód, by pojechać do najbliższego marketu. Trzeba kupić siostrzeńcowi prezent (Dorota z właściwą jej subtelnością wymieniła w e-mailu tytuł gry komputerowej, nie musi się więc wysilać), chleb, trochę wędliny, może parę puszek piwa. Niczego więcej nie potrzebuje, i tak przecież nie będzie spędzał świąt u siebie.

Świat na zewnątrz utknął pomiędzy jesienią a zimą. Chwila tuż przed pierwszym śniegiem, gdy w powietrzu wisi zapowiedź lodowatej zamieci, rozciągnęła się do dwóch tygodni w nieznośnym napięciu jak z filmów Tarantino. Odarte z ostatnich liści drzewa, brązowa trawa, niebo w kolorze chłodnego ołowiu – to pozbawiony błogosławieństwa bieli martwy świat, w którym zima jest przyczajonym za drzwiami obcym. Nie widać jej, ale ją czuć; wiatr niesie zapach ciężkiej od wilgoci ziemi i korzeni gnijących pod warstwą nocnego lodu. Śnieg mógłby przynieść ulgę, ale śniegu nie ma i w tej chwili Piotr niemal wierzy, że Boże Narodzenie nigdy nie nadejdzie.

Nie jest jedyny – w markecie przebrany za Świętego Mikołaja mężczyzna potrząsa dzwonkiem, którego głos brzmi płasko i fałszywie, a ludzie pchający wyładowane wózki uśmiechają się bez przekonania.

Wesołych Świąt, ho, ho, ho.

Ma-ri-ka, smakuje imię Piotr.

Gdy wraca do domu, jest już prawie ciemno; niebo zaciągnięte nocą jak burzowymi chmurami, których jałowość drażni nerwy. Pod klatką widzi przyczajoną sylwetkę, a może tylko mu się zdaje? Oderwana sklepowa markiza łopocze w podmuchach grudniowego wiatru, przy śmietniku, od którego ciągnie słodki zaduch, buszują bezdomne koty. Nagle w krąg rzucanego przez latarnię światła wskakuje łaciaty cień i miaucząc przeraźliwie, przebiega obok Piotra. Mężczyzna klnie i wtedy właśnie w ślad za zwierzęciem z mroku wynurza się drobnokościsty wyrostek.

Robert – Piotr pamięta nawet jego imię – chłopak Mariki. Czy policja już z nim rozmawiała, czy może Robert się przed nimi ukrywa?

Piotr przystaje, a potem, zirytowany własnym tchórzostwem, rusza. Robert odsuwa się, nie spuszczając wzroku z nadchodzącego mężczyzny. Ma na sobie obszerną bluzę z kapturem, zbyt cienką jak na tę temperaturę, kuli się, dłonie trzyma w kieszeniach dżinsów. Po raz pierwszy Piotr na niego patrzy, nie – przelotnie zauważa, lecz naprawdę patrzy i uderza go podobieństwo do Mariki. Są niemal tego samego wzrostu, oboje szczupli, z obojętnymi twarzami elfów. Ona była nieco chłopięca, włosy ścinała krótko, miała wąskie biodra i drobne piersi, w nim natomiast jest coś dziewczęcego: w długich rzęsach i wykroju ust, w spadających na oczy lokach, które odrzuca niecierpliwym ruchem głowy. Jakby wiążąc się, wychodzili jednocześnie sobie naprzeciw, by spotkać się gdzieś pośrodku androgynicznej jedności.

Robert – imię nie ma smaku, jest twarde, zgrzytające w zębach jak ubrudzone ziemią kamienie.

Niemniej jest też w tym chłopcu pewna dostępność, która mogłaby wydawać się pociągająca, gdyby Piotr gustował w przedstawicielach swojej własnej płci. Oto możliwy scenariusz: Piotr proponuje Robertowi kubek gorącej herbaty, a chłopak idzie za nim do mieszkania na drugim piętrze, gdzie pozwala zdjąć z siebie tę okropną bluzę i zrobić ze swoim młodym ciałem wszystko, a nawet jeszcze więcej.

Piotr wchodzi w mrok klatki schodowej, podczas gdy możliwość rozszczepia się za jego plecami w wachlarz niespełnionych przeszłości. Czy minął Roberta w milczeniu, czy może jednak zaproponował mu herbatę i został odrzucony? A może stało się coś jeszcze innego, w wyniku czego idąc teraz po schodach, czuje wypalony na karku wzrok chłopca w zbyt obszernej bluzie?

W domu wkłada jedzenie do lodówki, a grę dla Bartka kładzie na biurku. Potem odpala komputer, otwiera puszkę piwa i wchodzi na czat erotyczny. Posługuje się różnymi nickami, gardząc w skrytości ducha tymi, którzy nie potrafią nawet poprawnie napisać: „Skąd klikasz?”. Gardzi także prymitywnymi sposobami budowania wizerunku: dwadzieścia centymetrów i klata jak kaloryfer to zdecydowanie nie jego metody. Piotr jest subtelniejszy, uwodzi, tworząc od nowa nie tylko siebie, ale cały świat: dziś jest nieśmiałym chłopcem (ubranym w zbyt obszerną bluzę z kapturem?), który proponuje scenariusz swojej fantazji: on będzie studentem konserwatorium, a spotkana na czacie kobieta nauczycielką, której zainteresowania nie ograniczają się tylko do muzyki.

Cóż, przynajmniej ma nadzieję, że to naprawdę kobieta.

Jest w tej chwili jeden, konkretny i stały. Jutro, tak samo pojedynczy, choć zupełnie inny, pójdzie do pracy, gdzie przez osiem godzin będzie odbierał telefony i wklepywał do komputera dane.

Pewnego dnia Piotr rozpęknie się i wypadną z niego wszystkie inne Piotry: te, którymi był przez dzień albo pół minuty, te, którymi mógł być i którymi bał się stać. Zdradzą go rzeczy, o których śni i które jedynie przemknęły mu przez myśl – jak to nieszczęsne zaproszenie na herbatę, które było przecież opowiedzianym samemu sobie żartem.

Być może najwyższa pora, by wreszcie coś z tym zrobić: znaleźć sobie prawdziwą, niewirtualną dziewczynę, zacząć normalnie żyć. Siostra powtarza mu to każdego roku, gdy siedzą przy wigilijnym stole, a Piotr robi wtedy rachunek sumienia i postanawia się zmienić: nie tylko wyobraża sobie wtedy siebie jako innego człowieka, ale się nim staje, na godzinę, dwie, czasem więcej.

Miał kiedyś prawdziwą dziewczynę, Weronikę, jeszcze na studiach. Twierdziła, że potrafi odróżnić wiosnę od jesieni po kolorze słonecznych promieni. Wiosenne światło jest ostre i żółte jak cytryna, mawiała, chłodne, ale pełne życia; jesienne, za to łagodne niczym bursztyn z opiłowanymi przez wodę kantami. To jedyny w naturze paradoks, kiedy zimno jest ciepłe, a ciepło zimne.

Mieszkali razem przez jakiś czas, jednak już wtedy realność uwierała Piotra jak źle dopasowane buty. Przy Weronice czuł się niekonkretny, granice jego płynnej osobowości bezustannie były atakowane przez samą jej obecność. Dopiero gdy odeszła, potrafił stworzyć samego siebie na nowo.

Przed dwunastą, gdy scenariusz fantazji rozkręca się na dobre, do Piotra pisze martwa dziewczyna.

* * *

„Nieznajomy przesyła wiadomość” – migocze ikonka komunikatora, a Piotr zamiera. Być może stało się wreszcie to, czego tak bardzo się obawiał: on nigdy nie podaje publicznie swoich danych, ale inne Piotry mogły przecież być mniej ostrożne.

„Cześć, tu Marika, chcesz poczytać naszego bloga?”.

Wstaje, wychodzi do kuchni i sięga do lodówki po następne piwo. Wypija je z cichą nadzieją, że nim wróci, przeszłość zmieni się w taką, w której żadnej wiadomości nie było. Podniecenie całkiem z niego opadło, pozostawiając po sobie mdlący osad niepokoju. Kimkolwiek był mężczyzna, który przed chwilą zabawiał się z poznaną na czacie kobietą, już go nie ma i Piotr nie może uwierzyć, że kiedykolwiek go znał.

Wraca przed komputer; ekran pulsuje kolejną wiadomością – tym razem jest to adres internetowy. Piotr po chwili wahania klika w link, czując się jak rozbitek dryfujący na falach najbardziej niesamowitych możliwości. Nie sposób teraz przewidzieć, jaka będzie przyszłość ani jaka była przeszłość; przez krótką chwilę Piotr naprawdę wierzy, że dziewczyna jednak żyje, że wcale nie widział jej martwej – może tylko mu się śniło? Jednak i to jest niepewne, jak wszystko wokół, ciągnący się wstecz i naprzód czas rozmywa się i kształtuje na nowo.

Myśl, że Marika mogła zauważyć jego zainteresowanie i teraz w tak osobliwy sposób chce nawiązać kontakt, sprawia, że Piotrowi zaczyna się kręcić w głowie.

A więc klika, szybko, zanim napłynie kolejna możliwość.

Blog jest czarno-biały, w stylu, który Piotrowi niejasno kojarzy się z malarstwem Alfonsa Muchy – dużo zawijasów i esów-floresów, a do tego stylizowana na przedwojenną czcionka. Z pierwszego zdjęcia patrzy na Piotra Marika: siedzi na ławce w parku z głową wspartą na ramieniu Roberta, na jej twarz pada cień rozrosłego ponad miarę buka. Piotr z jakiegoś powodu ma pewność, że to jesień, choć na czarno-białej fotografii nie widać koloru liści – jest jednak w tej scenie jakaś łagodna melancholia, Piotr mógłby się założyć, że światło tamtego dnia miało kolor bursztynu, który tak długo leżał w wodzie, że jest teraz krągły i gładki, bez żadnych kantów.

Marika patrzy na niego tak, jak spojrzała wtedy, gdy zwrócił na nią uwagę po raz pierwszy. On wchodził po schodach, ona po nich zbiegała, w pośpiechu zapinając kurtkę, na uszy już miała naciągniętą czapkę, dłonie tkwiły w rękawiczkach o barwie tak czerwonej, że zawstydziłaby polne maki. Rzuciła mu spóźnione „Dzień dobry”, patrząc z roztargnieniem ponad poręczą, a on jej zapragnął. Nie od razu, to przyszło później, powoli, tak iż przegapił moment, kiedy Marika nagle wypełniła jego świat, gdy jednak to się wreszcie stało, przeszłość zwinęła się z kocim pomrukiem i ukształtowała na nowo, a on wiedział już, że pożądał tej dziewczyny od początku, od tamtej chwili, kiedy jeszcze pozdrawiali się obojętnie na schodach.

Wtedy też zrozumiał, że ona się z niego śmieje i zawsze się śmiała. Kpina w jej głosie, kiedy mówiła „Dzień dobry”, cień drwiny w błękitnych oczach. Nie zastanawiał się nad przyczyną, pewnie wystarczyło, że młodość i piękno Mariki zmieniały go w zgarbionego, łysiejącego mężczyznę po trzydziestce, a tego nie potrafił wybaczyć – być może dlatego pomyślał kiedyś, przez chwilę, przez całe życie, że mógłby ją zabić.

Nie byłoby to trudne; Marika, gdy była w domu, nie zamykała drzwi na klucz – wiedział o tym, bo dwa czy trzy razy widział, jak Robert wchodzi, po prostu naciskając klamkę. Piotr też mógłby tak zrobić.

Możliwy scenariusz: wchodzi cicho, ostrożnie, ledwo ośmielając się oddychać. W nowym miejscu jest zdezorientowany, ale to szybko mija, w końcu rozkład mieszkań w całym bloku jest podobny. Znajduje więc pokój, który u siebie nazywa salonem – Marika tam jest, śpi na tapczanie spowita w promieniujące od kaloryfera gorąco, krople potu spływają po unoszonych równym oddechem nagich piersiach. Zapach alkoholu jest ledwo wyczuwalny, ale gdy Piotr pochyla się nad dziewczyną, zawiesista woń przetrawionego wina i piwa uderza go w nos, jakby wpadł na ścianę. Marika znowu wróciła nad ranem, a on znowu ją widział, jak wiele razy przedtem – tyle że tym razem poczekał, aż z mieszkania wyjdzie Robert, by potem zrobić to, co chciał zrobić.

Dalszy ciąg możliwego scenariusza: wiąże jej ręce przyniesionym kablem, a ona nie stawia oporu; budzi się tylko i mamrocze coś nieskładnie – może bierze go za Roberta? Kiedy zrozumie, co się dzieje, będzie już za późno: Piotr założy jej na głowę worek foliowy, zwykłą reklamówkę, jaką można dostać w każdym markecie, a potem zaciągnie brzegi wokół szyi i poczeka, aż dziewczynie zabraknie powietrza.

Ten worek zdejmie później, by po raz ostatni nacieszyć oczy widokiem jej twarzy – reklamówkę policjanci znajdą na podłodze, a chwilę wcześniej Piotr spojrzy na nią, nie pojmując, co właściwie widzi.

Piotr wstaje i wędruje do szafki, by sprawdzić zapas czarnego kabla, którego używa czasem przy drobnych naprawach. Zwój znajduje się na swoim miejscu, ale mężczyzna nie potrafi powiedzieć, czy jest teraz mniejszy, czy też nie.

Wraca przed komputer, wstaje, znowu podchodzi do szafki i patrzy na zwinięty w ciasny kłębek kabel, zamyka szufladę i znowu ją otwiera. Nawet przeszłość sprzed kilkunastu sekund nie jest już pewna.

Czarno-biały blog mruga do niego zachęcająco z ekranu, mija jednak dobra chwila, nim Piotr nabierze na tyle odwagi, by zacząć czytać.

wpis pierwszy:

Dawno, dawno temu byli sobie mały chłopczyk i mała dziewczynka.

— Wymyśliłam nowy sposób podróżowania — powiedziała pewnego dnia dziewczynka. — Ziemia obraca się wokół własnej osi w ciągu dwudziestu czterech godzin, prawda? Wystarczyłoby więc tylko wejść gdzieś wysoko i poczekać, aż przesunie się pod twoimi nogami. Wyobraź sobie, siedzisz w powietrzu przez cały dzień, a potem hop!, zeskakujesz już do Ameryki. Fajne, nie?

—Uderzyłabyś po drodze w góry.—Chłopiec jest sceptyczny. — Albo spadłabyś do oceanu.

— Uważałabym — upiera się dziewczynka. — A poza tym mogłabym wybrać takie miejsce, żeby po drodze nie było gór. Tylko musiałabym znaleźć punkt, który nie kręci się z całą Ziemią. Gdyby mi się udało, byłabym już nie w środku, tylko na zewnątrz. Po prostu bym czekała, aż znajdę się dokładnie tam, gdzie chcę.

Tej nocy przewraca się pod kołdrą niespokojnie, śniąc samotność, która przysiadła na jego łóżku. Najeżona kolcami, szara jak kłąb kurzu, pochyla się nad Piotrem, a on czuje jej ciężar i zapach, drapiący w gardło, jakby próbował oddychać węglowym pyłem. Śni mu się także upływający czas, minuty, godziny i dni prześlizgujące się przez palce z gładkością namydlonych paciorków. Wiosenny pierwszy raz i jesienny ostatni, oblany złotym smutkiem jak rogalik lukrem, a w końcu śni, że stoi na statku, wpatrzony w niespokojne morze, i żuje kawałki pozbawionego smaku mięsa, które rosną mu w ustach. Wypluwa je dyskretnie do wody, z nadzieją, że inni pasażerowie tego nie widzą, ale mięsa jest coraz więcej i więcej. W końcu orientuje się, że to jego własne ciało, że od środka odrywa zębami kawałki samego siebie i pożera je.

Budzi się rano zmęczony, z bólem głowy i nieodpartym wrażeniem, że duch Mariki jest w jego mieszkaniu – być może spał z nią nawet tej nocy, choć niezupełnie w taki sposób, jak sobie tego życzył.

* * *

wpis drugi:

Żadne nie pamięta czasów, gdy było samo, w ich wspomnieniach zawsze są razem. Pierwsze wspomnienie jego: wyciąga rękę w ciemności i ona tam jest, ciepła i miękka, z włosami pachnącymi truskawkowym szamponem; jej obecność odgania czające się pod łóżkiem potwory i pozwala spokojnie spać.

Jej pierwsze wspomnienie: nie ma takiego, po prostu Robert był zawsze i już. Choć gdyby miała wybierać, wskazałaby dzień, gdy płakał przy huśtawce, rozmazując cieknącą z rozbitego nosa krew, a ona podeszła i objęła go – odpowiedzialności, którą wtedy na siebie wzięła, nie będzie potrafiła się zrzec do końca życia.

Robert przychodzi wieczorem, na dwa dni przed Wigilią, gdy śniegu wciąż nie ma, a święta mimo natrętności kolęd i bożonarodzeniowego wystroju miasta wydają się odległe o lata świetlne.

Piotra nie dziwi ta wizyta – w pewien sposób się jej spodziewał, przemyka mu nawet przez myśl, że sam chłopaka zaprosił.

W przedpokoju Robert zdejmuje kurtkę, pod którą ma czerwoną sukienkę założoną na niezbyt czyste dżinsy, jasnorude włosy spadają na umalowane oczy.

— To jej, Mariki — tłumaczy, widząc zdumiony wzrok Piotra. — W ten sposób ona wciąż jest ze mną, rozumie pan?

Piotr kiwa głową, choć czuje się zbyt oszołomiony, żeby cokolwiek zrozumieć.

— Zrobię ci herbaty — mówi.

Chłopak z umalowanymi oczami idzie za nim do kuchni. Czerwona sukienka sprawia, że jego młodzieńcze ciało wydaje się delikatniejsze, makijaż podkreśla dziewczęcość rysów. Robert wygląda prawie ładnie w swojej nieokreśloności, w zawieszeniu pomiędzy tym, co męskie, a tym, co kobiece. Dostępność, którą Piotr dostrzegł w nim wcześniej, teraz jest widoczna jeszcze bardziej – zakładając sukienkę, Robert wyszedł poza granice swojej płci, nie chronią go już konwenanse. Jest czystą możliwością, której może przydarzyć się wszystko.

— Policja cię szuka — wspomina Piotr, kiedy milczenie staje się krępujące.

Chłopak wzrusza ramionami.

— Już mnie znaleźli. Rozmawiałem z nimi.

— I puścili cię?

— Na razie, ale pewnie w końcu i tak mnie aresztują. Myślą, że to ja zabiłem Marikę.

Piotr podaje mu kubek, o który chłopak grzeje ręce. Wygląda na zmęczonego, cienie pod jego oczami to nie tylko efekt makijażu.

— A zabiłeś? — Nie chciał zapytać, ale słowa wymknęły mu się, zanim zdążył pomyśleć.

Robert powoli kręci głową – ma to znaczyć „nie” czy może raczej „nie wiem”? Z jakiegoś powodu Piotr nabiera pewności, że to drugie – może on też jest człowiekiem nieciągłym, może Piotr znalazł wreszcie bratnią duszę?

— To powinienem być ja — mówi powoli Robert, podczas gdy Piotr obraca w ustach jego imię, starając się odnaleźć w nim smak. — To ja powinienem nie żyć.

* * *

wpis trzeci:

Nie ma mowy o miłości, dopóki są jednym i tym samym; zaczyna jej pragnąć, dopiero gdy staje mu się obca – dojrzewające ciało tak inne od jego ciała, jej miłość, tak bezwarunkowa, nieograniczająca się do nikogo ani do niczego. Kiedy ma jedenaście lat, dziewczynka kocha się w Henrim de Toulouse-Lautrecu, który był brzydki i nieszczęśliwy, a przecież genialny; to namiętność, która wybucha płomieniem i spala się we własnym ogniu w kilka wiosennych tygodni. Potrafi kochać muzykę na fortepian, która brzmi jak krople deszczu rozpryskujące się na uniesionej do nieba twarzy, nazwy geograficzne takie jak „Indochiny” czy „Ladakh”, a także dźwięk słowa „pieszczota”. Kocha opowieści: Kitty idącą na bal w tiulowej sukni na różowym spodzie, Caravaggia i Hanę tańczących do melodii granej przez gramofon oraz Corsa z jego króliczym uśmiechem, sypiającego z dziewczyną, która była diabłem.

Jemu całe to bogactwo uczuć wydaje się czymś dziwacznym i zupełnie niepotrzebnym. Jest zazdrosny, jeszcze zanim zacznie być zakochany. Jego miłość od zawsze, od samego początku ma odcień gniewu: pragnie zabrać jej tę obcość, wymazać, jakby nigdy jej nie było, i na powrót uczynić dziewczynę swoją.

Od chwili, gdy zobaczył Marikę na schodach, każda kobieta, z którą flirtował w sieci, miała jej twarz, a czasem także imię, jeśli tylko udało mu się nieznajomą namówić.

Możliwy scenariusz: zaprasza Marikę do siebie po jednej z tych kłótni, których tak często jest milczącym świadkiem – wrzeszczą na siebie wtedy, a on nasłuchuje przy cienkiej ścianie gierkowskiego bloku, udając, że nie słucha wcale. To Marika zawsze głośniej krzyczała, Robert był łagodniejszy, w jego głosie więcej było prośby niż złości. Po takich sprzeczkach dziewczyna wypadała z mieszkania, trzaskając drzwiami, i wracała dopiero nad ranem, z rozmazanym makijażem i cuchnąca papierosowym dymem. Mógłby otworzyć przed nią drzwi, powiedzieć, że wygląda na zmęczoną, a u niego dostanie filiżankę świeżo zaparzonej kawy. Zgodziłaby się, był – czy może raczej czasem bywał – tego pewien. Miał swoją wizję takiego dnia: w okno bębni deszcz, słońce rozmyte szarością grudniowego poranka. Ten dzień mógłby taki właśnie być, ani jesienny, ani zimowy, zawieszony w bezczasie tylko dla nich. Dziewczyna przymknęłaby oczy, grzejąc dłonie o kubek z kawą, czerwona sukienka podciągnięta do połowy uda pokazywałaby zaróżowioną od zimna skórę. Mógłby Marikę objąć, mówiąc do niej kojącym tonem rzeczy, które nie mają żadnego znaczenia. W takich chwilach zaciera się granica pomiędzy pocieszeniem a pożądaniem, ręce tak zgrabnie wślizgują się pod warstwy zimowej odzieży, gładka i chłodna skóra czeka, aż ktoś ogrzeje ją dłońmi. Zdejmowałby z Mariki po kolei wszystkie ubrania, aż wreszcie zostałaby naga, cała biała, miękka i zimna od deszczu – istota doskonała, bo ani kobieca, ani męska, zmęczony anioł w jego łóżku, pozwalający Piotrowi nasycić się do woli idealnym ciałem.

* * *

wpis czwarty:

Powiedzą później, że to była jego wina, ponieważ jest mężczyzną, a ona kobietą – on jednak ma pewność, że sprawy wyglądały zupełnie inaczej, to ona od początku chciała go mieć, tak jak miała wszystko inne: chłopców i dziewczyny, książki, muzykę i słowa. Sukienki zdejmowane, gdy wiedziała, że patrzy na nią z ukrycia, dotyk pachnących truskawkami włosów, gdy pochylała się nad nim, chichocząc. Czy można się dziwić, że wreszcie jej zapragnął?

W którymś momencie ona wystraszy się tej miłości i będzie chciała odejść, zostawiając go lekko, jakby między nimi nigdy nic się nie zdarzyło. Wtedy on wyjmie z szafki tabletki, a ona wróci, kiedy będzie wymiotował w łazience. Nigdy już później nie będą sobie tak bliscy jak wtedy, gdy dziewczyna trzyma rękę na mokrym od potu karku chłopaka, wyczuwając pod palcami rozrywającą jego gardło kwaśną rozpacz.

— Ty przesłałeś mi linka do waszego bloga, prawda? — Teraz, gdy Piotrowi przyszło to do głowy, wyjaśnienie wydaje się oczywiste. Jakim cudem mógł kiedykolwiek myśleć, że wiadomość przesłała martwa Marika?

— Ja. — Robert siedzi na tapczanie w jego mieszkaniu, ciemne rajstopy opinają zgrabne łydki, krótka spódniczka pokazuje więcej uda, niż nakazywałaby przyzwoitość.

— Po co?

Wzrusza ramionami, dając do zrozumienia, że pytanie nie jest warte odpowiedzi. Piotra irytuje jego postawa: czy wszyscy młodzi ludzie są tak obojętni i mrukliwi, czy może Robert po prostu cierpi po śmierci Mariki?

— Które z was pisało ten blog? Ty czy ona?

— A co za różnica? Myśleliśmy tak samo.

— To prawda, co tam jest napisane?

Robert uśmiecha się powściągliwie umalowanymi czerwoną szminką ustami.

— Tam jest to, co pamiętamy. Może wszystko wyglądało tak, a może inaczej. Pan nie ma wspomnień, które nie są prawdziwe?

— Nie, oczywiście, że nie.

— To co pan pamięta z dzieciństwa?

— Padał deszcz, a ja wyszedłem z domu i puszczałem papierowy statek na wodzie płynącej wzdłuż ulicy. — Piotr wymienia najżywsze ze wspomnień. — Miałem na sobie żółtą pelerynę przeciwdeszczową i taki zabawny żółty kapelusik. Nieważne, mieliśmy rozmawiać o Marice, nie o mnie. Ona chciała z tobą zerwać, tak jest tam napisane.

— Zrywała ze mną już wiele razy i zawsze wracała. Nie zabiłem jej z tego powodu, jeśli o to panu chodzi.

— Po co właściwie tu przyszedłeś?

Chłopak sięga do kieszeni różowej bluzy i rzuca na stół złożoną wpół kartkę.

— Wezwanie na komendę, dla pana. Zostawili je u mnie dziś rano.

Piotr rozkłada biały prostokąt – przesłuchanie ma się odbyć jutro, 24 grudnia. To wydaje się nie w porządku, ale ostatecznie przecież Wigilia jest zwyczajnym dniem pracy.

— Wygląda na to, że będzie miał pan spieprzone święta — mówi Robert beznamiętnym tonem.

Powinien teraz wstać i wyjść, Piotr tego właśnie chce, bo napięcie i niepewność wydają się nieznośne. Niemal to widzi: chłopak, który wygląda całkiem jak dziewczyna, podnosi się i kieruje do drzwi, ciężki i niezgrabny od przepełniającego go smutku. Ostatecznie jednak jego rzeczywistość przegrywa z rzeczywistością Roberta i chłopak wciąż tkwi na kanapie. O szyby zaczyna bębnić deszcz, słońce rozmyte szarością grudniowego poranka.

— Czasem pan tak na mnie patrzy... — zaczyna chłopak, a Piotr, choć nie chce, jednak zadaje pytanie:

— Jak?

— Jakby miał pan na mnie ochotę. — Piotr nie ma pewności, co jest w tych oczach: kpina, wyzwanie czy zwyczajna młodzieńcza przekora. — To prawda?

Wpatrzony w siedzącą na tapczanie istotę, mężczyzna nie czuje ani odrobiny podniecenia. Powoli kręci głową.

— Może to przez to ubranie? Wolałby pan, żebym założyła spodnie? Żebym była chłopakiem?

— Nie wiem, może.

— Sorry, nie ten adres.

Robert wstaje i idzie w stronę drzwi. W progu jeszcze się odwraca.

— A tak w ogóle pana wspomnienie, to z papierowym statkiem, jest z filmu, tytuł wyleciał mi z głowy. Tam coś podobnego było.

Zamyka za sobą drzwi. Deszcz wciąż bębni w okno, a Piotr ledwo ma odwagę oddychać, bojąc się, że lada moment rozpadnie się jak szyba, o którą zbyt mocno uderzył wiatr.

* * *

wpis piąty:

W jesienny dzień chłopak i dziewczyna siadają na ławce w parku. Ona mówi do niego coś z przejęciem, on uśmiecha się, kiwa głową i nawija na palec kosmyk jej włosów.

wpis szósty:

W jesienny dzień chłopak i dziewczyna siadają na ławce w parku. On mówi do niej coś z przejęciem, ona uśmiecha się, kiwa głową i nawija na palec kosmyk jego włosów.

Dzień dogasa w zimowej szarości, gdy Piotr tkwi na komendzie, a gruba policjantka spisuje jego zeznanie. Robi przy tym mnóstwo literówek; Piotr widzi to, ale nie ma śmiałości zwrócić jej uwagi.

Imię, nazwisko, adres.

Patrzy przez okno, smakując w ustach słowo grudzień: szorstkie i zimne. Grudzień jest bryłą lodu pełną ziemi i kamieni, starą zmarzliną, która zalega w cieniu jeszcze wtedy, gdy słońce dawno zaczęło świecić wiosennym blaskiem w kolorze cytryny.

Przenosi wzrok na policjantkę, która pewnie wolałaby być w domu, przygotowując się do kolacji wigilijnej. Piotr ją rozumie, choć sam niedawno zadzwonił do siostry i nie bez pewnej satysfakcji poinformował ją, że się spóźni, bo musi iść na przesłuchanie – wtedy był innym człowiekiem, takim, który uważał to wszystko za niezły żart. Teraz nie pamięta już, na czym właściwie ten żart miałby polegać.

Policjantka od czasu do czasu zerka w stronę leżącej na biurku komórki, by dyskretnie sprawdzić godzinę. Telefon rozdzwania się w pewnym momencie świąteczną melodyjką, a kobieta ucisza go niecierpliwym gestem. Z zaciśniętymi ustami czyta SMS-a. Mąż czy dzieci, które nie mogą się doczekać, aż mama wróci z pracy?, przelotnie rozważa Piotr. Policjantka opanowuje irytację i zadaje kolejne pytanie.

Piotr zastanawia się, czy komuś tu przyjdzie do głowy, że mógłby naprawdę zabić. Im dłużej nad tym myśli, tym bardziej wydaje mu się, że tak; obojętna twarz grubej kobiety wydaje się kryć oczywiste, choć nieme oskarżenie.

— Nie zabiłem jej — mówi, gdy napięcie staje się nieznośne. — Nawet jej nie znałem.

Policjantka unosi brwi.

— Jej?

— Mariki — mówi Piotr. — Nie znałem Mariki.

— Marika Mikołajczyk ma się znakomicie, to przesłuchanie w sprawie zabójstwa Roberta Mikołajczyka. O czym pan mówi?

Piotr patrzy pustym wzrokiem, sekundy upływają w ciszy. Zamyka wreszcie oczy.

— Roberta?

Policjantka się irytuje.

— Niech pan nie udaje idioty. Przecież znalazł pan jego ciało.

Ciało, ach tak, przypomina sobie Piotr. Doskonałe ciało młodego mężczyzny, który wyglądał trochę – ale na szczęście nie za bardzo – jak dziewczyna.

— Ładny chłopiec — mamrocze.

— Ładny? — Gruba policjantka robi się mniej obojętna, a odrobinę bardziej podejrzliwa. — Jak dobrze pan go znał?

— Przelotnie, spotykaliśmy się czasem na schodach, wie pani, jak to sąsiedzi... Myślałem o nim czasem, choć on się ze mnie śmiał.

— W jakim sensie pan o nim myślał?

— Nie wiem. Że chciałbym go dotknąć. To ma sens, prawda?

Kobieta patrzy na niego, w jej oczach widać nagły błysk strachu.

— Panie Szulkowski, czy zabił pan Roberta Mikołajczyka? — pyta, jakby sama nie była pewna, czy chce usłyszeć odpowiedź.

— Tak — mówi Piotr z ulgą. — Musiałem to właśnie zrobić.

Policjantka przełyka ślinę – Piotr ją zaskoczył, co w pewnym sensie sprawiło mu przyjemność. Uśmiecha się, chcąc złagodzić lęk w jej oczach, a potem znowu przenosi wzrok na okno. Jest prawie zupełnie ciemno, na kolację wigilijną i tak pewnie już nie zdąży. Trudno. Mimo to czuje się niemal szczęśliwy, kiedy przeszłość układa się wokół niego miękko jak fałdy dobrze skrojonego płaszcza. Oczywiście wszystko dobrze pamięta. Nigdy tak naprawdę nie interesowały go dziewczyny, jego zamiłowanie do chłopięcych bioder i małych piersi było w istocie skrywanym pożądaniem chłopięcego ciała. Dopiero Robert mu to uświadomił. Teraz wszystko nabiera sensu: jego długoletnia samotność, fakt, że nigdy nie czuł się dobrze w towarzystwie kobiet.

Jak powiedział tamten młody policjant, to naprawdę była prosta sprawa.

Piotr nie przestaje się uśmiechać, nawet gdy na jego rękach zatrzaskują się kajdanki. Przez krótką chwilę, która obejmuje całą jego przeszłość i przyszłość, czuje się wreszcie człowiekiem kompletnym i ciągłym.