Przydaj się. Siedem zasad lepszego życia - Arnold Schwarzenneger - ebook

Przydaj się. Siedem zasad lepszego życia ebook

Arnold Schwarzenneger

0,0
69,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Siedem łatwych i dostępnych dla każdego zasad, które pomagają osiągać życiowe cele. Opracował je Arnold Schwarzennegger na bazie swoich życiowych doświadczeń i niesamowitych dokonań!

Najsławniejszy kulturysta na świecie. Najlepiej opłacany aktor w dziejach kina. Polityk i jeden z liderów szóstej największej potęgi gospodarczej naszego globu. Brzmi jak początek żartu? Ale to jedna i ta sama osoba – Arnold Schwarzenegger. Uwierzcie, że nic w jego życiu nie stało się przypadkiem.
Oszałamiający sukces Arnolda to część procesu, na który składa się: wyrazista wizja, myślenie bez ograniczeń, ciężka praca, bezpośrednia komunikacja, szybkie rozwiązywanie problemów, otwartość umysłu, ciekawość i chęć pracy na rzecz społeczeństwa. A wszystko to dzięki jednej lekcji, którą wpoił mu ojciec: „Przydaj się, Arnoldzie”. Schwarzenegger pamiętał te słowa każdego dnia.
Przydaj się to wyjątkowo szczera książka, która inspirująco prezentuje podstawowe narzędzia pomagające nadać życiu sens. Pokazuje, jak ich używać w służbie przyszłości – tej, którą wyobrażamy i tej, którą dla siebie tworzymy. Schwarzenegger ożywia te spostrzeżenia fascynującymi osobistymi anegdotami, opowieściami o swoich sukcesach oraz zmieniających życie porażkach – o części z nich przeczytacie tutaj po raz pierwszy!
„Macie tylko siebie i nikt inny was nie uratuje” – mówi Arnold Schwarzenegger. Ale to fantastyczna wiadomość: jesteście wszystkim, czego potrzebujecie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 227

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



PRZYDAJ SIĘ

Siedem zasad lepszego życia

ARNOLD SCHWARZENEGGER

Przełożyli Paweł Bravo, Piotr Grzegorzewski oraz Marcin Wróbel

Copyright © 2023 by Arnold Schwarzenegger

Fitness Publications, Inc. © 2023

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal

Copyright © for the Polish translation by

Paweł Bravo, Piotr Grzegorzewski, Marcin Wróbel, 2023

Wydanie I

Warszawa 2023

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Wprowadzenie

Kilka miesięcy po tym, jak w 2011 roku opuściłem urząd gubernatora, cały mój świat się zawalił.

Oczywiście już kilka lat wcześniej sprawy wcale nie wyglądały różowo. Po miażdżącym zwycięstwie w 2006 roku, kiedy to wybrano mnie ponownie z przewagą 57 procent głosów, wprowadziłem politykę ochrony środowiska, która zainspirowała wiele osób oraz stała się podstawą największych inwestycji infrastrukturalnych w dziejach Kalifornii i będzie służyła jej obywatelom – kierowcom, uczniom, rolnikom – jeszcze długo po moim odejściu. Jednak przez ostatnie dwa i pół roku, które spędziłem na Kapitolu w samym środku kryzysu finansowego, czułem się tak, jakby ktoś wrzucił mnie do pralki pełnej cegieł – dostawałem łomot z każdej strony.

W 2008 roku, na samym początku kryzysu, można było odnieść wrażenie, że ludzie jednego dnia potracili swoje domy, a dzień później zaczęła się największa recesja od czasów wielkiego kryzysu, ponieważ banda chciwych bankierów przetrąciła kolana globalnemu systemowi finansowemu. Jednego dnia świętowaliśmy rekordową nadwyżkę w kalifornijskim budżecie, dzięki której mogłem stworzyć kilka funduszy na czarną godzinę, kolejnego zaś okazało się, że budżet naszego stanu jest zbyt mocno zależny od Wall Street i z deficytem sięgającym 20 miliardów dolarów staliśmy się nieomal niewypłacalni. Starając się jakoś odsunąć nas od tej przepaści, spędziłem tyle bezsennych nocy z przedstawicielami obu partii w stanowej legislaturze, że lokalne prawo mogłoby nas uznać za konkubinat.

Ale ludzie nie chcieli słyszeć o żadnych zmianach. Byli przekonani, że obetniemy świadczenia i podniesiemy podatki. Można było oczywiście tłumaczyć, że gubernator stanu nie ma żadnej kontroli nad światową katastrofą finansową. Skoro jednak zbieramy pochwały, gdy gospodarka rośnie – zwykle bez naszego wpływu – to logiczne jest, że obrywamy od wyborców, gdy się sypie. Nawet jeśli nie wydaje się to sprawiedliwe.

Nie chciałbym oczywiście zostać źle zrozumiany. Odnieśliśmy kilka zwycięstw, między innymi nad systemem weta, który dawał partiom przewagę nad interesami obywateli i zamieniał polityków w nieudaczników. Pokonaliśmy też korporacje paliwowe, które chciały zatrzymać nasze postępy w zakresie ochrony środowiska, a potem przeszliśmy do agresywnej kontrofensywy – cały stan pokryły panele słoneczne oraz inne źródła energii odnawialnej, a inwestycje na niespotykaną dotąd skalę uczyniły nas światowym liderem w dziedzinie czystej energii.

Ostatnie lata nauczyły mnie jednak, że można być twórcą najbardziej przełomowych i najnowocześniejszych ustaw w dziejach polityki stanowej, lecz to nie chroni przed poczuciem kompletnej klęski, gdy twój wyborca pyta, dlaczego musi zostawić swój dom, dlaczego obcinasz budżet na szkoły, w których uczą się jego dzieci, i dlaczego został zwolniony z pracy.

Oczywiście nie była to moja pierwsza publiczna klęska. Już jako kulturysta musiałem się pogodzić z dramatycznymi porażkami, a kilka moich filmów nadawało się tylko do kosza, więc nie był to pierwszy raz, kiedy doświadczyłem, jak opinia społeczna na mój temat leci na łeb na szyję, razem z wskaźnikami Dow Jonesa.

Nie zdawałem sobie jednak sprawy, jak daleko miałem jeszcze wtedy do dna.

I to nie recesja sprawiła, że mój świat się zawalił.

Sam to sobie zrobiłem.

Rozwaliłem własną rodzinę. Nie ma większej klęski.

Daruję sobie tutaj powtarzanie tej historii. Opowiadałem ją już wielokrotnie, opowiadali ją również inni, więc wszyscy ją raczej znacie. A jeśli nie, to na pewno wiecie, jak działa wyszukiwarka i jak jej używać. Skrzywdziłem własną rodzinę i musiałem przebyć bardzo długą drogę, aby naprawić te relacje, więc nie zamienię tej historii w pożywkę dla brukowców.

Pod koniec tego roku wylądowałem w kompletnie nieznanym, a jednocześnie bardzo znajomym miejscu.

Na dnie.

Bywałem tam już wcześniej. Ale tym razem leżałem w otchłani, z twarzą w błocie, i musiałem podjąć decyzję, czy warto raz jeszcze wziąć się w garść, domyć i rozpocząć powolną wspinaczkę ku górze, czy też zupełnie się poddać.

Filmy, nad którymi pracowałem od czasu opuszczenia Kapitolu, powędrowały do kosza. Kreskówka, na którą tak bardzo się cieszyłem, luźno oparta na mojej biografii? Również do kosza. Media spisały mnie na straty; moja historia kończyła się na trzech aktach: Kulturysta, Aktor, Gubernator. Wszyscy kochamy tragiczne zakończenia, zwłaszcza gdy opisują upadek potęg.

Jeśli jednak cokolwiek o mnie czytaliście, to wiecie najpewniej, że się nie poddałem. Tak naprawdę czułem rozkosz z tej ponownej wspinaczki na szczyt. To walka sprawia, że smak sukcesu jest tak słodki, gdy się go osiągnie.

Czwarty akt mojej historii okazał się kombinacją trzech poprzednich, połączonych tak, bym stał się jak najużyteczniejszy, pojawiły się w nim też pewne niespodzianki. Wciąż prowadzę moją kulturystyczną i sprawnościową krucjatę, każdego dnia wysyłając setki tysięcy maili do spragnionych odbiorców i organizatorów Arnold Sports Festival na całym świecie. Kontynuuję działalność polityczną za pomocą After-School All-Stars, które opiekuje się setką tysięcy dzieci w czterdziestu miastach w kraju; Schwarzenegger Institute for State and Global Policy przy Uniwersytecie Południowej Kalifornii pomaga nam w lobbowaniu za naszymi ogólnokrajowymi reformami politycznymi, a Schwarzenegger Climate Initiative próbuje przekonać do naszej polityki ekologicznej całą resztę świata.

A co z moją karierą w rozrywce?

To dzięki niej mnie na to wszystko stać. Tym razem, po wyrwaniu się z hollywoodzkiej dziczy, gdzie kręciłem film za filmem, powróciłem z serialem telewizyjnym, który jest dla mnie kreatywnym wyzwaniem, a opanowanie nowego medium sprawiło mi ogromną przyjemność.

Zawsze wiedziałem, że nie zakończę tych karier. Sami zresztą wiecie, co wam mówiłem – wrócę. Nigdy bym się jednak nie spodziewał, że w wyniku mojej porażki i odkupienia stanę się też facetem od poradników z zakresu rozwoju osobistego.

Nagle okazało się, że ludzie są skłonni płacić mi tyle samo co byłym prezydentom, żebym tylko wygłosił przemówienie motywacyjne dla ich pracowników i klientów. Inni nagrywali moje przemowy, publikowali je na YouTube i w mediach społecznościowych, robili z nich wirale. Rosła też popularność moich kanałów społecznościowych, bo za każdym razem, gdy z nich korzystałem, by podzielić się przemyśleniami w pilnych sprawach lub zaoferować spokój w momentach chaosu, treści te stawały się jeszcze bardziej wiralowe niż wykłady.

Wyglądało na to, że ludzie faktycznie mogą się czegoś ode mnie nauczyć, tak jak ja u progu mojej kariery uczyłem się, czytając o moich idolach i spotykając się z nimi – o większości z nich zresztą jeszcze w tej książce przeczytacie. Postanowiłem to wykorzystać, by zasiać na świecie więcej pozytywnego myślenia. A im częściej o tym mówiłem, tym częściej słyszałem od ludzi na siłowni, że dzięki mnie przetrwali mroczne chwile. Pacjenci onkologiczni, bezrobotni, ludzie wchodzący na nowe ścieżki kariery, mężczyźni, kobiety, chłopcy i dziewczynki, licealiści i emeryci, bogaci, biedni, ludzie wszystkich ras, orientacji i wyznań, cała tęcza ludzkości powtarzała mi to każdego dnia.

To było coś wspaniałego i zaskakującego. Nie wiedziałem, dlaczego to się dzieje. Dlatego – tak jak zawsze – musiałem się zatrzymać i przeanalizować sytuację. To wtedy zauważyłem, że dzisiejszy świat jest zdominowany przez pesymizm, negatywność i użalanie się nad sobą. Wielu ludzi czuje się nieszczęśliwymi, choć eksperci powtarzają, że to najlepszy okres w dziejach ludzkiej cywilizacji. Obiektywna prawda, w zgodzie z wszystkimi danymi, jest taka, że ograniczyliśmy wojny, choroby i wyzysk.

Są też jednak inne dane. Bardziej subiektywne, trudniejsze do zmierzenia, ale wszyscy je widzimy i słyszymy, oglądając wiadomości, słuchając radia lub przeglądając media społecznościowe. Ludzie czują się zbędni, niewidzialni, beznadziejni. Dziewczyny i kobiety czują się niewystarczająco piękne i dobre. Chłopcy czują się bezwartościowi i bezsilni. Rośnie liczba samobójstw i uzależnień.

Pandemia COVID-19 w szczególności sprawiła, że zjawiska te zaczęły narastać w każdym segmencie społeczeństwa. Od 2020 roku notujemy 25-procentowy wzrost zachowań depresyjnych i lękowych. Badanie przeprowadzone we wrześniu 2020 roku przez Boston University School of Public Health dowodzi, że pomiędzy rokiem 2018 a wiosną 2020 roku, czyli po zaledwie kilku miesiącach lockdownu, potroiła się częstotliwość objawów depresji wśród Amerykanów. Wcześniej 75 procent dorosłych mieszkańców kraju nie widziało u siebie żadnych objawów depresji; w kwietniu 2020 roku mówiło tak już tylko 50 procent. To ogromna zmiana!

Ale to problem poważniejszy niż COVID, ponieważ istnieją całe grupy, instytucje i branże, które żerują na ludzkim nieszczęściu i sprzedają bzdury oraz kłamstwa, podsycając złość i żale. I to wszystko dla zysku oraz korzyści politycznych. Siłom tym zależy na utrzymywaniu ludzi w poczuciu beznadziei i bezsilności oraz zaciemnianiu faktu, że podstawowe narzędzia w walce z apatią i nieszczęściem, czyli przydatność i samowystarczalność, są bardzo łatwo dostępne.

To właśnie dlatego tyle milionów osób z całego świata stłoczyło się przy podcastach, substackach i biuletynach takich jak mój, poszukując jakichś sensownych odpowiedzi. Z kulturą jest już tak źle, że ludzie szukają kogoś, komu mogą zaufać, kogoś, kto nie gra w te idiotyczne gierki i stara się być bezwzględnie pozytywny, gdy cała reszta jest uporczywie negatywna.

To właśnie takich ludzi spotykałem każdego dnia na siłowni. Czułem z nimi więź, ponieważ wyrażali takie same emocje jak te, które mi towarzyszyły, gdy w 2011 roku opuszczałem swój gabinet i wszystko się rozpadło. Zauważyłem też, że oferując im porady i otuchę, próbując ich zainspirować, uspokoić i podnieść na duchu, korzystam z dobrze znanego zestawu narzędzi.

Rozwijałem je w ciągu całego swojego sześćdziesięcioletniego życia i stosowałem z powodzeniem przez trzy poprzednie jego etapy. I to po nie sięgnąłem ponad dekadę temu, próbując podnieść się z samego dna. Nie są to narzędzia rewolucyjne. Jeśli już, to są ponadczasowe. Zawsze działały. I będą zawsze działać. W mojej głowie tworzą one mapę, która wiedzie do szczęśliwego, pożytecznego życia, jakkolwiek je sobie wyobrażacie.

Składa się na nie świadomość tego, dokąd zmierzasz i jak zamierzasz się tam dostać, chęć włożenia w to wysiłku oraz umiejętność komunikowania bliskim, że warto wybrać się z tobą w tę podróż. Musisz umieć zmieniać biegi, gdy napotkasz jakąś przeszkodę, oraz zachować otwarty umysł i chęć uczenia się od otoczenia, by znaleźć nowe drogi. Ale najważniejsze jest to, że gdy już dotrzesz tam, gdzie chcesz, wypada podziękować i odpowiednio odwdzięczyć się za całą pomoc otrzymaną po drodze.

Zatytułowałem tę książkę Przydaj się, bo to najlepsza rada, jaką usłyszałem od ojca. Utknęła mi w głowie i nigdy jej nie opuściła – mam nadzieję, że tak samo będzie z radami, których udzielę wam na kolejnych stronach. Przydatność motywowała wszystkie moje decyzje i była podstawą wszystkich narzędzi, z których korzystałem, by je podjąć. Miałem cel, by zostać mistrzem kulturystyki, milionerem i przywódcą, urzędnikiem państwa, ale to nie były moje motywacje.

Przez wiele lat ojciec nie potrafił się pogodzić z moją definicją przydatności; możliwe jest też, że ja nie potrafiłbym się pogodzić z niektórymi z waszych. Ale nie po to udziela się dobrych rad, by mówić ludziom, co mają budować, tylko jak mają to zbudować i dlaczego to jest istotne. Mój ojciec zmarł, mając tyle samo lat co ja, gdy zwaliłem sobie na głowę cały mój świat. Nie mogłem go poprosić o radę, ale dobrze wiem, co by mi powiedział: „Przydaj się do czegoś, Arnoldzie”.

Napisałem tę książkę, by upamiętnić tę radę i odwdzięczyć się ojcu. Nie dożył mojego obecnego wieku, ale pisałem z wdzięczności za to, że mi podarowano te lata, bym naprawił swoje błędy, podniósł się z dna i zbudował czwarty akt mojego życia. Napisałem ją, bo wierzę, że każdy może skorzystać z tych narzędzi, które pomagały mi na każdym etapie, i że wszyscy potrzebujemy mapy, która pomoże nam osiągnąć życie, jakiego zawsze pragnęliśmy.

A przede wszystkim napisałem ją dlatego, że każdy musi się przydać.

Rozdział 1. Utrzymujcie klarowną wizję

Wielu naszych najlepszych ludzi się pogubiło.

Wielu z najlepszych nie wie, co począć ze swoim życiem. Czują się niezdrowi. Nieszczęśliwi. Siedemdziesiąt procent z nich nienawidzi swojej pracy. Trwają w związkach pozbawionych wdzięczności. Przestali się śmiać i uśmiechać. Stracili energię. Poczuli się bezużyteczni. Bezsilni. Popychani przez życie na drodze donikąd.

Widać ich wszędzie, jeśli wiecie, na co zwrócić uwagę. Być może widzicie jednego z nich w lustrze. Nic nie szkodzi. Nie popsuliście się. Żadne z was. Ale tak się właśnie kończy, gdy brak wam klarownej wizji własnego życia i bierzecie wszystko, co możecie zdobyć, albo to, na co we własnym mniemaniu zasługujecie.

Można to naprawić. Ponieważ każda wielka, dobra zmiana zaczyna się od klarownej wizji.

To ona jest najważniejsza. Wizja to cel i znaczenie. Posiadanie klarownej wizji to posiadanie precyzyjnego wyobrażenia, jak ma wyglądać twoje życie, i planu, jak masz to osiągnąć. Najbardziej zagubieni pośród nas są pozbawieni obu tych rzeczy. Stojąc przed lustrem, zastanawiają się, jak u diabła wylądowali w tym miejscu, i nie potrafią znaleźć odpowiedzi. Doprowadziły ich tam liczne decyzje i działania, ale sami nie wiedzą, co za tymi działaniami i decyzjami stało. Potrafią się nawet kłócić, że to nie były ich wybory, i nienawidzą swojej sytuacji. Nikt jednak nie zmuszał ich do zakładania obrączki czy sięgnięcia po drugiego cheeseburgera. Nikt ich nie zmuszał do szukania pracy bez przyszłości. Nikt im nie kazał porzucać szkoły, treningów czy chodzenia do kościoła. Nikt ich nie zmuszał do spędzania całych nocy na grach wideo zamiast na ośmiu godzinach zdrowego snu. Nikt im nie kazał pić tego piwa czy szastać ostatnim groszem.

Oni jednak wierzą w to, co mówią. A ja wierzę im, że w to wierzą. Życie im się po prostu przytrafia i faktycznie są przekonani, że nie mają większego wyboru w kwestii tego, co z nim począć.

I wiecie co? Mają po części rację.

Nikt z nas nie może wybrać, skąd pochodzi. Sam dorastałem w niewielkiej austriackiej wiosce u progu zimnej wojny. Matka bardzo nas kochała. Ojciec bywał surowy i stosował przemoc fizyczną, ale bardzo go kochałem. To była skomplikowana relacja i jestem pewny, że wasze historie są równie skomplikowane. Dorastanie było dla was trudniejsze, niż podejrzewają otaczający was ludzie. Tego nie jesteśmy w stanie zmienić, ale możemy wybrać, dokąd będziemy dążyć.

Wszystkie rzeczy, które nam się do tej pory przytrafiły, mają najczęściej swoje powody i wyjaśnienia. Brak wyboru bardzo rzadko do nich należy. Zawsze mamy wybór. Ale bywa, że brakuje nam narzędzi do oceny tego wyboru, o ile sami ich sobie nie stworzymy.

To właśnie dlatego potrzebna jest klarowna wizja: stanowi ona narzędzie pomagające ocenić, czy podejmowana przez ciebie decyzja przybliża cię do celu, jaki chcesz w życiu osiągnąć, czy oddala od niego.

To właśnie daje ci jasna wizja: sposób na rozszyfrowanie, czy dana decyzja jest dla ciebie dobra, czy zła, bazując na tym, czy przybliża cię do kierunku, w którym chcesz, aby twoje życie zmierzało, czy oddala od niego. Czy z powodu twoich zamiarów wyostrza się czy rozmywa wizja idealnej przyszłości, jaką nosisz w głowie.

Ludzie najszczęśliwsi na świecie i cieszący się największymi sukcesami starają się ze wszystkich sił unikać złych decyzji, które wprowadzają zamieszanie i oddalają ich od osiągnięcia celu. Koncentrują się zamiast tego na dokonywaniu takich wyborów, które zwiększają klarowność ich wizji i zbliżają ich do jej zrealizowania. Bez znaczenia, czy to wielkie, czy małe decyzje – proces ich podejmowania jest zawsze taki sam.

Jedyna różnica między tobą a mną, jedyna różnica między jakąkolwiek parą ludzi sprowadza się do tego, czy mamy klarowny obraz naszej przyszłości, jaka jest siła naszego planu, by ten obraz realizować, i czy jesteśmy zdolni pogodzić się z tym, że tylko my odpowiadamy za urzeczywistnienie wizji.

Jak to osiągnąć? Jak od podstaw utworzyć klarowną wizję? Moim zdaniem są na to dwa sposoby. Można zacząć od drobnych kroków i czekać na objawienie się większej, klarowniejszej wizji. Albo można zacząć od bardzo ogólnego ujęcia i przejść stopniowo do szczegółu, jak w filmowym ujęciu, uzyskując wreszcie klarowny widok. Tak to przynajmniej wyglądało w moim przypadku.

Od ogółu do szczegółu

Moja najwcześniejsza wizja życia była bardzo ogólna. Składała się z Ameryki. Żadnych konkretów. Miałem wtedy dziesięć lat i zacząłem naukę w Grazu, na wschód od wioski mojego dzieciństwa. W tamtych czasach wydawało mi się, że gdziekolwiek spojrzę, dowiaduję się niesamowitych rzeczy o Ameryce. Mówiła mi o tym szkoła, okładki magazynów i kroniki filmowe wyświetlane przed seansami w kinach.

Widziałem zdjęcia mostu Golden Gate i cadillaców z wielkimi płetwami sunących po sześciopasmowych autostradach. Oglądałem hollywoodzkie filmy i gwiazdy rock and rolla w programach kręconych w Nowym Jorku. Poznałem wieżowce Chryslera i Empire State Building, przy których najwyższy budynek w Austrii wyglądał jak szopa na narzędzia. Widziałem palmy rosnące przy ulicach i piękne dziewczyny na Muscle Beach.

To była Ameryka w stereo. Wszystko było ogromne i kolorowe. Dla tak wrażliwego dzieciaka jak ja było to jak viagra dla marzeń. Takie rzeczy naprawdę powinny przychodzić z ostrzeżeniem – te wizje amerykańskiego życia były tak pobudzające, że nie znikały po czterech godzinach.

Wiedziałem, że tam jest moje miejsce.

Ale jak to zrobić? Nie miałem pojęcia. Jak już mówiłem, była to bardzo ogólna wizja. Rozmyta. Miałem niewiele lat. Co mogłem wiedzieć? Nauczyłem się wtedy jednak, że właśnie w ten sposób powstają najsilniejsze wizje. Rodzą się z naszych młodzieńczych obsesji, niezakłóconych jeszcze cudzymi opiniami. Słynny surfer Garrett McNamara zapytany kiedyś o to, co zrobić, gdy jesteśmy niezadowoleni z własnego życia, stwierdził, że należy wrócić do czasów, gdy mieliśmy trzy lata, przypomnieć sobie, co kochamy robić, a potem stworzyć sobie plan i wprowadzić go w życie. Tym sposobem opisał, jak powstaje wizja – i moim zdaniem zrobił to bezbłędnie. Nie jest to oczywiście łatwe, jest za to bardzo proste i zaczyna się od spojrzenia w przeszłość, by zastanowić się nad rzeczami, które kiedyś kochaliśmy. Wasze obsesje to wskazówka, jak wyglądała wasza najwcześniejsza wizja, gdy jeszcze nie zwracaliście na nią uwagi.

Popatrzmy na takiego Tigera Woodsa, który miał zaledwie dwa lata, gdy popisywał się umiejętnościami w The Mike Douglas Show. Albo na siostry Williams. Wiele osób nie wie o tym, że ich ojciec Richard bardzo wcześnie zaprowadził całą piątkę swoich dzieci na tenisa i wszystkie okazały się utalentowane. Ale tylko Serena i Venus wykazały się pasją. Wpadły w obsesję. A tenis stał się fundamentem ich dorastania i postrzegania samych siebie.

To samo dotyczy Stevena Spielberga. W dzieciństwie nie przepadał za kinem, kochał za to telewizję. Jednak pewnego dnia jego tata dostał niewielką ośmiomilimetrową kamerę z okazji Dnia Ojca, by nagrać rodzinną wycieczkę i młody Steven zainteresował się tym sprzętem. Będąc w tym samym wieku co ja, gdy marzyłem o Ameryce, Steven odkrył tworzenie filmów. Pierwszy nakręcił, mając dwanaście lat. Rok później zrobił kolejny, by zdobyć sprawność fotografa w skautach. Zabierał ze sobą kamerę na skautowskie wycieczki. Dla chłopaka, który dopiero co wraz z rodziną przejechał cały kraj, przenosząc się z New Jersey do Arizony, filmy okazały się pierwszym krokiem w stronę stworzenia wizji.

Nie marzył o przeprowadzce do Hollywood czy pierwszym Oscarze za najlepszy film lub reżyserię. Nie myślał o bogactwie i sławie czy pracy z wielkimi gwiazdami. Takie ambicje pojawiły się dopiero później. Jego początkowa wizja skupiała się na robieniu filmów. Była to bardzo ogólna i szeroka wizja, podobnie jak w przypadku Tigera (golf), sióstr Williams (tenis) i moim (Ameryka).

To zupełnie normalna sprawa. I w większości naszych przypadków – konieczność. Bardziej szczegółowe wizje szybko stają się zbyt skomplikowane i zaczynamy pędzić bez namysłu, pomijając ważne punkty na mapie. Szeroka wizja daje nam przystępniejszy start, gdy musimy pomyśleć, na czym konkretnie i jak chcemy się skupić.

Skupienie nie oznacza, że wasze wizje stają się węższe. Robią się bardziej szczegółowe. Obraz się wyostrza. To jak powiększanie mapy świata, gdy przygotowujemy się do podróży. Świat złożony jest z kontynentów. Te dzielą się na kraje, które dzielą się na stany lub prowincje, podzielone z kolei na okręgi, w których znajdują się miasta i miasteczka. A to oczywiście nie koniec. Miasta dzielą się na dzielnice, dzielnice dzielą się na bloki. Bloki połączone są ulicami. Jako turyści, którzy chcą tylko poznać świat, przeskakujemy z kraju do kraju, z miasta do miasta i nie ma to dla nas większego znaczenia. Nie zwracamy na to uwagi. Ale jeśli naprawdę chcemy zrozumieć jakieś miejsce i zaczerpnąć z niego jak najwięcej, jeśli chcemy nazwać je kiedyś domem, to musimy poznać te ulice i zaułki, ich mieszkańców i zwyczaje, musimy popróbować nowych rzeczy. To wtedy zaczyna się kształtować plan naszej podróży, powstają zręby naszej wizji na życie.

Kiedy po raz pierwszy zyskałem klarowną wizję własnej przyszłości, mój plan skupił się na kulturystyce. Jako nastolatek zobaczyłem ówczesnego Mr. Universe, wielkiego Rega Parka, który pojawił się na okładce jednego z kulturystycznych magazynów Joe Weidera. Tego samego lata widziałem go jako Herkulesa w filmie Herkules i niewolnice. Artykuł w magazynie opisywał, jak Reg, biedny dzieciak z robotniczego angielskiego miasteczka, odkrył kulturystykę, a po wygranej w konkursie Mr. Universe zajął się aktorstwem. Natychmiast to zrozumiałem: to była moja droga do Ameryki.

Wasze ścieżki będą inne, podobnie jak wasze cele. Być może chcecie zmienić pracę albo okoliczności. Albo zamienić wasze hobby w styl życia lub macie jakąś sprawę, która jest waszą życiową misją. Tak naprawdę nie ma złych odpowiedzi, o ile tylko wyostrzają one wasze wizje i sprawiają, że wyraźniej widzicie kroki, jakie musicie podjąć.

Ale może okazać się to trudne, nawet dla tych, którzy mają najbardziej ogólną wizję. Zdarza mi się wejść na siłownię i widzieć osoby, które odbijają się od maszyny do maszyny, jak piłeczki pingpongowe, wyraźnie bez żadnego planu ćwiczeń. Wielokrotnie zagadywałem do takich ludzi i zawsze wyglądało to tak samo.

„Z jakim celem tu przychodzisz?” – pytam.

„Chcę nabrać formy” – słyszę zazwyczaj.

„Super. Świetnie! – cieszę się. – Ale po co ci ta forma?”

To istotna kwestia, bo nie każde dążenie do „formy” jest takie samo. Ćwicząc jak kulturysta, nie zostaniesz sprawnym wspinaczem, a co gorsza, możesz sobie zrobić krzywdę, dokładając taki nadmiar masy. Podobnie forma biegacza długodystansowego jest bezużyteczna, gdy chcesz zostać zapaśnikiem i potrzebna ci siła oraz błyskawiczne ruchy.

Wtedy moi rozmówcy milkną, zacinają się w poszukiwaniu odpowiedzi, którą, jak wierzą, chciałbym usłyszeć. Ale ja również milczę i nie odpuszczam. Ostatecznie większość z nich odpowiada szczerze.

„Lekarz kazał mi zrzucić dwadzieścia kilo i pilnować ciśnienia”.

„Chcę dobrze wyglądać na plaży”.

„Potrzebuję siły i kondycji, żeby się ganiać z moimi dziećmi”.

To są wszystko doskonałe odpowiedzi i z każdą z nich mogę pracować. Skupienie się na tych wizjach pomaga nadać kierunek ćwiczeniom i dobrać te, które będą najskuteczniejsze w osiągnięciu założonego celu.

Cała kulturystyka opiera się na skupieniu. Skupiasz się nie tylko na szczegółach tego, co chcesz osiągnąć jako kulturysta, ale też na tym, co musisz zrobić na siłowni, by się to udało. Kiedy jesienią 1968 roku, mając dwadzieścia jeden lat, wylądowałem w Venice Beach, by trenować w Gold’s Gym pod okiem wielkiego Joe Weidera, miałem już na koncie kilka zwycięstw, w tym tytuł Mr. Universe, który zdobyłem tego samego roku, debiutując na profesjonalnych zawodach. Były one kolejnymi krokami na ścieżce, która doprowadziła mnie do Joe i Ameryki. Ale nie był to koniec mojej drogi. Joe nie zapłacił za moją podróż dlatego, że już byłem mistrzem. Zainwestował we mnie, ponieważ wierzył, że stać mnie na więcej. Jak na kulturystyczne standardy byłem wtedy jeszcze bardzo młody. Rządziło mną obłąkane pragnienie, by zostać największym, oraz ogromny głód ciężkiej pracy. Joe dostrzegł to wszystko i uwierzył, że mam szansę stać się największym kulturystą na świecie, a nawet kulturystą wszech czasów. I chciał mi pomóc w osiągnięciu jeszcze większego skupienia, tak bym zrozumiał, czego naprawdę potrzeba, by zostać mistrzem wszech czasów.

Zdobyłem tytuł Mr. Universe, dotarłem do Ameryki i dopiero zaczynałem moją pracę.

Stwórzcie sobie czas i przestrzeń

Oczywiście nie każdy musi mieć pomysł na życie już w wieku piętnastu lat tak jak ja. Moim szczęściem było to, że dorastałem w niewielkiej wiosce, wśród polnych dróg, bez bieżącej wody i kanalizacji. Miałem za to cały czas i przestrzeń, w której mogłem popuszczać wodze fantazji i marzyć. Byłem zupełnie czystą kartą. Wszystko mogło mnie zaciekawić. I tak właśnie się stało.

Zdjęcia z Ameryki. Bawienie się z kolegami w gladiatorów w parku. Czytanie o nowych rekordach w podnoszeniu ciężarów. Odkrycie, że jeden z moich kolegów znał mistera Austrii Kurta Marnula i że mistrz trenował w Grazu. Seans Herkulesa i niewolnic i informacja, że grał go ówczesny Mr. Universe, a we wcześniejszych filmach w tę samą rolę wcielał się poprzedni Mr. Universe Steve Reeves. Później natknąłem się na jeden z magazynów kulturystycznych wydawanych przez Joe Weidera, zobaczyłem na okładce Rega i dowiedziałem się, że tak samo jak ja pochodził z niewielkiej mieściny.

Wszystko to stanowiło dla mnie ogromną inspirację i odcisnęło na mnie piętno. Każdy z tych elementów nie tylko składał się na najwcześniejszą wizję przyszłości, którą miałem, ale też nadawał jej klarowność i ostrość, wyznaczając mi konkretne cele na kolejne dwadzieścia lat.

W wielu przypadkach znalezienie takiej wizji to długi proces, mogący trwać całe lata, a nawet dekady. Niektórym się to nigdy nie udaje. Żyją pozbawieni wizji. Nie mają już nawet wspomnień o młodzieńczych obsesjach, które w dorosłych latach mogłyby stać się podstawą ich wizji. Wszystkie te wspomnienia i możliwości zostały im odebrane przez urządzenia służące rozpraszaniu uwagi. Skasowane przez to wszystko, co sprawia, że czujemy się bezsilni; że życie nam się tylko przytrafia.

To tragedia, ale nie można bezczynnie siedzieć i załamywać rąk. Zgrywać ofiary. Tylko wy możecie sobie stworzyć takie życie, o jakim marzycie, nikt za was tego nie zrobi. Jeśli wciąż nie wiecie, jak to życie miałoby wyglądać, nie ma problemu. Żyjemy tu i teraz. Istotne są te wybory, które podejmiecie od tej pory. A w tym momencie powinniście zrobić dwie rzeczy.

Po pierwsze, stwórzcie sobie niewielkie cele. Nie martwcie się na razie o ogólny obraz. Skupcie się na drobnych ulepszeniach i codziennych osiągnięciach. Mogą to być cele związane z odżywianiem lub kondycją. Nawiązywanie kontaktów, czytanie lub posprzątanie mieszkania. Zacznijcie od robienia tego, co lubicie, albo tego, co daje wam poczucie dumy, gdy uda wam się to doprowadzić do końca. Wyznaczajcie sobie codzienne drobne cele i zwróćcie uwagę, w jaki sposób zmienia to wasz punkt widzenia. Odkryjecie nagle zupełnie inne spojrzenie na świat.

Kiedy już opanujecie rytm codziennych celów, zacznijcie sobie wyznaczać cele tygodniowe i miesięczne. Zamiast przechodzić od ogółu do szczegółu, zacznijcie budować nowe życie od drobnych kroków i pozwólcie, żeby ogólna wizja sama wam się objawiła. A kiedy już się pojawi i poczujecie się odrobinę mniej bezradni, przychodzi pora na drugi krok: odsuńcie od siebie wszystkie urządzenia do rozpraszania uwagi oraz stwórzcie sobie czas i przestrzeń, choćby najmniejszą, gdzie możecie dopuścić do siebie inspirację i rozpocząć proces samoodkrywania.

Wiem, że to nie takie proste. Z upływem lat życie staje się coraz bardziej skomplikowane i przepełnione. Znalezienie czasu i przestrzeni bez poczucia, że zaniedbujemy jakieś inne obowiązki, jest trudne, zwłaszcza gdy macie jeszcze na głowie małe codzienne, cotygodniowe i comiesięczne cele do realizacji. Nie ma się co oszukiwać, to zawsze jest z początku trudne. Ale wiecie, co jest jeszcze trudniejsze? Życie, którego nienawidzicie. To jest naprawdę trudne. Cała reszta to spacerek.

I to czasem dosłownie. Wielu z największych myślicieli, przywódców, naukowców, artystów i przedsiębiorców znajdowało inspirację w czasie przechadzek.

Beethoven spacerował z papierem nutowym i ołówkiem. William Wordsworth pisał swoje romantyczne wiersze, przechadzając się wokół jeziora, nad którym zamieszkał. Greccy filozofowie starożytności, tacy jak Arystoteles, zabierali swoich studentów w czasie wykładu na długie spacery i często w ten sposób pracowali nad swoimi ideami. Dwa tysiące lat później niemiecki filozof Friedrich Nietzsche mówił, że „tylko pomysły przyniesione ze spacerów są czegokolwiek warte”. Einstein szlifował swoje teorie na temat wszechświata, krążąc po kampusie Princeton. Henry David Thoreau mówił, że dopiero kiedy jego nogi zaczynają się ruszać, czuje, że jego myśli płyną.

Wszystkie te znaczące postacie dostrzegły, jak ważne jest stworzenie sobie przestrzeni i czasu na spacery. Ale wcale nie musicie być geniuszami czy cudownymi dziećmi, żeby spacery były dla was przydatne i prowadziły do przemian. Istnieją liczne dowody na to, że spacerowanie zwiększa kreatywność, przynosi nowe pomysły i może zmienić czyjeś życie. Badanie przeprowadzone w 2014 przez Uniwersytet Stanforda wykazało, że sto procent badanych poczuło przypływ kreatywności podczas spacerów, w trakcie których wykonywali powierzone im zadania twórcze. Znajdziecie też na to setki dowodów anegdotycznych. Wystarczy, że wpiszecie w wyszukiwarkę „spacer” i „zmiana”, by zasypały was nagłówki „Spacery zmieniły moje życie”. Piszą o tym najróżniejsi ludzie, mężczyźni i kobiety, młodzież i emeryci, sportowcy i ludzie bez kondycji, uczniowie i eksperci, Amerykanie, Hindusi, Afrykanie, Europejczycy, Azjaci, znajdziecie, kogo tylko chcecie.

Spacerowanie pomogło im w przełamaniu rutyn i nawyków; w rezygnacji z niewłaściwych rozwiązań skomplikowanych problemów; w akceptacji traum i podejmowaniu ważnych życiowych decyzji. Pewien Australijczyk, Jono Lineen, osiągnął to wszystko naraz. Mając trzydzieści lat, zdecydował, że chce samotnie przemierzyć całą zachodnią część Himalajów – jakieś tysiąc siedemset mil. Miała to być pierwsza taka samotna wyprawa w historii. Podjął się tego, by się przetestować.

Całymi miesiącami przemierzał pieszo