Raphael - Cole Tillie - ebook + książka

Raphael ebook

Cole Tillie

4,4

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Są Upadłymi, bractwem morderców pod przywództwem Gabriela. Nauczyli się wykorzystywać swoją mroczną naturę, aby zetrzeć z powierzchni ziemi tych, których dusze są czarne jak smoła.
 
Dla Raphaela seks i śmierć idą w parze. Tam, gdzie jest jedno, musi być i drugie. To zabójca pożądania. Wabi swoje ofiary twarzą anioła i ciałem stworzonym do grzechu.
 
Nowa misja kieruje go do sadystycznego podziemia bostońskich klubów erotycznych i stawia twarzą w twarz z jego mroczną fantazją. Fantazją, która staje się rzeczywistością.
 
Maria jest wszystkim, o czym kiedykolwiek marzył, ofiarą, za którą tęsknił. Ale to nie ona jest jego celem. Raphael wie, że musi odpuścić.
 
Lecz pokusa jest zbyt silna…
 
UWAGA! Książka zawiera opisy przemocy, w tym przemocy wobec dzieci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 546

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (280 ocen)
190
46
26
11
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monikalimonka

Nie oderwiesz się od lektury

Dziękuję wydawnictwu Papierowka, że zdecydowała się wydać tą serię  w Polsce.  Moje oczy do tej pory są przekrwione i załzawione , w nosie dalej mam smarki , a w gardle gulę nie do przełknięcia . Taki efekt wywarła na mnie powieść niesamowitej autorki  Tillie Cole ,która potrafi obrazowo i skrajnie wprowadzić czytelnika w  mroczny pełen deprawacji i pohańbienia  świat. Książka pochłonęła mnie ,mimo 480 stron przeczytałam ją w 7 godzin . Pokłon dla wydawnictwa ,że połączyło dwa tomy Genesis i Raphalea w jedną książkę👍  mądre posunieńcie.👏👏 🌺 Powieść zaczyna się prequelem o "zabójczych cnotach". Siedmioro sierot małych chłopców  oddano   pod opiekę kapłanom do domu dziecka o nazwie "Świętych Niewiniątek". Młodzi ludzie przejawiają agresję rządzę krwi i mordu ,kapłani wyznaczyli sobie cel złamać , zgnieść ugasić "Zło"w chłopcach. Niestety księża kryli też okrutną tajemnicę ,pod przykrywką walki z demonami odprawiali egzorcyzmy ,oczyszczające gwałty oraz tortury przypominające inkwi...
81
AgnieszkaaXC

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z najlepszych książek jakie w życiu czytałam. Zapada w pamięci, to bez wątpienia! Bardzo mocna, intensywna akcja, niekiedy dość brutalna. Na pewno dla osób o mocnych nerwach ze względu na swoją fabułę. Na pewno nie dla dzieci. Nie sposób się oderwać od lektury. Czyta się szybko, jednym tchem. Wciąga niczym narkotyk i później ciężko przestać o niej myśleć. To nie jest łatwa pozycja ale na pewno Warta przeczytania! gorąco polecam.
40
Jvstys

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam takie mroczne klimaty. nie mogę się doczekać kolejnych części o upadłych
40
kammorek

Z braku laku…

Nie koniecznie dla mnie, zbyt popierdolona, gorzej chyba niż Kaci Hadesa
28agus
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Mocna, mroczna i piękna nie można przestać czytać jak się już zacznie. Niecierpliwie czekam na następne części. Polecam
30

Popularność




SPIS TREŚCI

Rozdział 1 Upadli: Geneza

Rozdział 2 Upadli: Geneza

Rozdział 3 Upadli: Geneza

Rozdział 4 Upadli: Geneza

Rozdział 5 Upadli: Geneza

Rozdział 6 Upadli: Geneza

Rozdział 7 Upadli: Geneza

Rozdział 8 Upadli: Geneza

Rozdział 9 Upadli: Geneza

Epilog Upadli: Geneza

RAPHAEL

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Epilog

Playlista

Podziękowania

O autorce

Raphael

TYTUŁ ORYGINAŁU
Genesis
Raphael
Copyright © Tillie Cole 2019Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2021Copyright © by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2021Redaktor prowadząca: Beata Bamber Redakcja: Patrycja Siedlecka Korekta: Anna Ćwik Fotografia na okładce: © theartofphoto Opracowanie graficzne okładki: © Marcin Bronicki, behance.net/mbronicki Projekt typograficzny, skład i łamanie: Beata Bamber Wydanie 1Gołuski 2021 ISBN 978-83-66429-62-8Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber Sowia 7, 62-070 Gołuski www.papierowka.com.plPrzygotowanie wersji ebook: Agnieszka Makowska www.facebook.com/ADMakowska
Tillie Cole

Raphael

SERIA ZABÓJCZE CNOTYPRZEŁOŻYŁAAnna Standowicz-Chojnacka

Upadli:

Geneza

Prequel serii ZABÓJCZE CNOTY

Książkę tę dedykuję wszystkim, którzy rozumieją moją miłość do niekonwencjonalnych historii.

Notka odautorska

Seria Zabójcze cnoty to powieści z gatunku dark romance oparte na idei siedmiu grzechów i siedmiu cnót głównych, wykorzystujące model przeciwieństw, według którego każda cnota działa jak lekarstwo bądź remedium na odpowiadający jej grzech.

Pokora uleczy pychę.

Miłość uleczy zazdrość.

Umiarkowanie uleczy łakomstwo.

Czystość uleczy nieczystość.

Cierpliwość uleczy gniew.

Hojność uleczy chciwość.

Gorliwość i pracowitość uleczą lenistwo.

Raphael – księga pierwsza serii Zabójcze cnoty – zgłębia ideę czystości jako lekarstwa na nieczystość.

Rozdział 1

Boston, stan Massachusetts

Stłumiony, dobiegający jakby z daleka wrzask wyrwał Josepha ze snu. Masywny zegar wiszący na ścianie wydał z siebie przeciągły jęk. Echo poniosło go po gładkich ścianach sierocińca i szkoły pod wezwaniem Świętych Młodzianków. Chłopak otworzył oczy i ujrzał dobrze mu znany pokój otulony ciemnością. Zamrugał kilkakrotnie, by odgonić pozostałości snu. Twarz matki ujrzana w marzeniach zniknęła wraz z nimi.

Przytłumiony krzyk, który go obudził, znów dotarł do jego uszu. Joseph chciał usiąść, ale coś przytrzymywało mu ręce. Macki strachu zacisnęły się na sercu, kiedy nikły płomień lampy rozbłysnął na drugim końcu pokoju, a z mroku wyłoniła się twarz jego młodszego brata, by po chwili odwrócić się w kierunku źródła kolejnego pełnego cierpienia wrzasku.

Żyły Josepha wypełniła panika gęsta niczym smoła. Zaczął szarpać rękami, ale lina, którą był unieruchomiony, nie rozluźniła się nawet odrobinę, choć szorstkie włókna rozcinały delikatną skórę na jego nadgarstkach.

– James – wyszeptał błagalnym tonem, starając się wpłynąć na resztki dobroci, które, miał nadzieję, tkwiły jeszcze na dnie duszy brata. Jednak sposób, w jaki chłopiec wpatrywał się w przeciwległy kąt pokoju, w jaki przekrzywiał głowę, wyraźnie wskazywał, że głos Josepha nie przedarł się przez wypełniającą jego umysł mgłę. Gęstą czerwoną mgłę. James pozostawał w jej niewoli od lat. Była wynikiem żądzy krwi, która zaczęła się objawiać we wczesnym dzieciństwie jako sporadyczne przebłyski okrucieństwa, lecz teraz przypominała nigdy niegasnące ognisko szaleństwa i palącej potrzeby zadawania bólu. Nieokiełznany szkarłat dzień po dniu, rok po roku przejmował kontrolę nad sercem i duszą chłopca, okradając go ze zdolności odczuwania, rozumienia, empatii. Ze zdolności dbania o cokolwiek poza zaspokajaniem nienasyconego zewu mroku.

Zło.

To było zło w najczystszej postaci. Taki jego rodzaj, jakiego Joseph nie potrafił pojąć ani zrozumieć skąd pochodzi. Lecz starał się to ukryć przed wszystkimi, którzy nie mieszkali w ich wspólnym pokoju. Strzegł młodszego brata przed każdym, kto choćby podejrzewał, że z Jamesem jest coś nie tak, że myśli wyłącznie o śmierci, przemocy i krwi.

A zawsze chodziło o krew.

Joseph miał w życiu tylko jeden cel – dbać o Jamesa. On był wszystkim, co miał na tym świecie, poza Bogiem i Jezusem.

– James – wyszeptał ponownie, tym razem ostrzejszym tonem, jednak błaganie znów trafiło w próżnię.

Patrzył bezradnie, jak brat rusza ze swojego miejsca pod ścianą w kierunku chłopaka siedzącego na krześle po przeciwnej stronie pokoju. W ramionach i nogach nieszczęśnika tkwiły liczne noże, przez co wyglądał jak ludzka poduszeczka na igły.

James usiadł na podłodze i zaczął wpatrywać się w ostrza wbite w ciało ofiary. Wyglądał niczym seryjny zabójca podziwiający owoce swojej pracy. Joseph zadrżał na widok wyrazu jego twarzy, a potem rzucił nerwowe spojrzenie w stronę okaleczonego chłopca. Biedak został przywiązany linami do krzesła. W usta miał wepchniętą ścierkę, która tłumiła jego krzyki.

Luke.

Ciałem Josepha wstrząsnęło przerażenie. Luke już w wieku ośmiu lat za główny cel obrał sobie Jamesa i nieustannie go dręczył. Spluwał mu pod nogi, gdy go widział, wyzywał od dziwaków, gotów i psychopatów. Docinkom nie było końca. Joseph nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo te słowne siały spustoszenie w psychice chłopca, aż do dnia, w którym pod łóżkiem Jamesa znalazł szkicownik. Jego karty obrazowo i ze szczegółami przedstawiały to, co James chciałby zrobić znienawidzonemu koledze.

Związać.

Poranić.

Pozbawić krwi.

A na koniec tę krew wypić.

***

– To tylko takie wymysły, prawda? – spytał, gdy brat wrócił z kozy. W uniesionych rękach trzymał rysunki. Stronice pełne bólu, rozpaczy i okrucieństwa.

James podszedł do niego i przejechał dłonią po kartkach szkicownika. Delikatnie przesunął opuszką palca po narysowanym ołówkiem poderżniętym gardle kolegi.

– Nie, to przyrzeczenie – odparł bez śladu wstydu w głosie. – Każda strona to obietnica tego, co stanie się z Lukiem. – James w końcu spojrzał bratu w oczy. – Po prostu czekam na odpowiedni moment.

***

Od tamtego dnia Joseph starał się, by Luke nie zbliżał się zanadto do Jamesa, z obawy przed tym, co brat mógłby zrobić. Bo Joseph wierzył w każde jego słowo.

W głębi serca wiedział, że jeśli nikt nie powstrzyma Jamesa, pewnego dnia zrobi coś tak strasznego, że będzie stracony. Nie potrafił jednak znaleźć dla niego lekarstwa. Nie wiedział, jak uleczyć go z niedoli, która zagnieździła się głęboko w jego duszy. Modlił się o cud, choć wiedział, że ten nigdy nie nadejdzie.

Serce Josepha zaczęło walić jak kowalski młot, kiedy James uniósł kolejny nóż. Od pasa w górę brat był nagi, a blizny po częstym samookaleczaniu wyraźnie widoczne – białe drogi na rękach odwzorowujące sieć żył biegnących pod skórą. Szlak komunikacyjny krwi, której tak rozpaczliwie łaknął. Co noc, gdy otulało ich bezpieczeństwo zamkniętego pokoju, rozcinał którąś i zlizywał krople ściekające szkarłatnymi strumykami po ramionach. Joseph miotał się na łóżku, próbując poluzować więzy.

– James, posłuchaj mnie – powiedział, patrząc bezradnie, jak chłopiec powoli wbija ostrze w ramię kolegi.

Luke niemal przewrócił krzesło, dławiąc się ścierką tłumiącą jego wrzask. James nawet nie drgnął. Żołądek Josepha ścisnął się boleśnie, gdy brat ostrożnie wyciągnął nóż, a z rany na ramieniu Luke’a popłynęła krew.

Jedenaście. Tylko tyle lat miał James. Był taki młodziutki, a jedynym, o czym myślał, była krew. Gorzej… Myślał wyłącznie o jej piciu. James uniósł ostrze do twarzy. Światło lampy uwidoczniło krew, która zbroczyła stal. Joseph zamarł. Wiedział, co teraz nastąpi. Spojrzał przelotnie na Luke’a. Chłopak rozszerzonymi z przerażenia oczami obserwował, jak jego oprawca zbliżył nóż do ust i delikatnie zlizał posokę. James zamknął oczy i delektował się smakiem.

„To jest jak eucharystia, jak czerwone wino, które staje się krwią Chrystusa, jego esencją”, pomyślał Joseph. Z tą tylko różnicą, że w tym wypadku krwi nie ofiarowano dobrowolnie. Nie została przelana za zbawienie ludzkości, lecz grzesznie odebrana, brutalnie skradziona drugiemu człowiekowi, by zaspokoić nikczemną, wynaturzoną potrzebę.

– James, odłóż nóż. – Joseph podjął kolejną próbę dotarcia do brata. Jego głos był spokojny i pewny, niósł w sobie cały autorytet, jaki musiał wypracować, od kiedy lata temu dusza Jamesa zaczęła pogrążać się w mroku.

Tym razem brat odwrócił głowę w jego kierunku. Joseph wstrzymał oddech, kiedy oczy Jamesa spotkały się z jego.

– Rozwiąż mnie – powiedział w końcu. – Zrób to, a pomogę ci z tym walczyć.

Brat patrzył na niego dobrze mu znanym, pustym wzrokiem. Wzgardliwie wydęte wargi zdradzały, że od decyzji, którą podjął, nie ma odwołania. Gdy odwrócił się z powrotem w stronę Luke’a i ciął go w brzuch, Joseph zaczął miotać się na posłaniu. Rozwiały się resztki jego nadziei, że Jamesa uda się powstrzymać samymi słowami. Ignorując rozdzierający ból, ciągnął za linę tak mocno, że zdarł nadgarstki do żywego mięsa.

Nagle jakimś cudem sznur się poluzował.

Skupiwszy ponownie uwagę na scenie rozgrywającej się po drugiej stronie pokoju, Joseph powstrzymał nudności. James okaleczał ciało kolegi. Cięcia były tak bezlitosne, że pośród otwartych ran i morza krwi ledwie dało się dostrzec fragmenty nagiej skóry.

Ostatnie szarpnięcie i więzy puściły. Wyskoczył z łóżka, nie spojrzawszy nawet na poharatane nadgarstki. Jego rany nie miały żadnego znaczenia, gdy Luke zwisał bezwładnie z krzesła, a ostrze zagłębiało się właśnie w jego prawym bicepsie.

Nagle Joseph się poślizgnął. Odzyskał szybko równowagę i spojrzał w dół. Bose stopy były czerwone od krwi Luke’a, która zebrała się w kałużę na podłodze. Wyciągnął ręce w stronę brata i stanął z nim twarzą w twarz.

– James, posłuchaj. – Chłopiec wyciągnął nóż z ramienia kolegi i zlizał z niego ciepłą posokę. – James – powtórzył, tym razem bardziej zdecydowanie. – Przestań. Dałeś mu wystarczającą nauczkę. Czas to zakończyć. Nacieszyłeś się zemstą. To, co mu zrobiłeś, to aż nadto za jego słowne ataki.

James zamarł. Po chwili zwrócił wzrok na brata. Joseph nadal wyciągał przed siebie ręce, by pokazać, że nie ma złych zamiarów. Źrenice młodszego z chłopców były rozszerzone, jakby ich czerń chciała wypędzić resztki światła z jasnobłękitnych tęczówek.

W korytarzu rozległ się odgłos pospiesznych kroków. Panika wybuchła wewnątrz klatki piersiowej Josepha niczym fajerwerki. Nadchodzili księża. Wiedzieli, że w ich pokoju dzieje się coś złego. Musieli usłyszeć Luke’a.

– James – wyszeptał Joseph naglącym tonem, lecz nie zobaczył ani śladu wyrzutów sumienia w oczach brata. Wręcz przeciwnie – czający się w nich głód przybrał na sile.

James wyciągnął dłoń i przeciągnął po brzuchu kolegi, nurzając ją we krwi. Wysmarował nią swój własny tors, a następnie szyję i twarz. Przywdział dowody zemsty niczym drugą skórę. Jego powieki drgały jak w ekstazie.

Z ust Luke’a wyrwał się przepełniony bólem jęk. Chłopak próbował poruszyć się na krześle, lecz więzy na nadgarstkach i kostkach skutecznie to uniemożliwiały. James gwałtownie odwrócił głowę w jego stronę, a jego śliczna twarz wykrzywiła się dziko. Joseph zawsze uważał to za największą ironię losu. Piękno maskowało zło, które czaiło się pod spodem.

Luke wydał z siebie kolejny jęk. James zacieśnił chwyt na rękojeści. Pod wpływem impulsu Joseph zastąpił mu drogę. Przełknął nerwowo ślinę, gdy dostrzegł błysk gniewu w oczach brata. Wiedział, że łączące ich więzy krwi nie miały dla Jamesa żadnego znaczenia. W tej chwili był tylko kimś, kto przeszkadza w spuszczaniu posoki z wroga, w dokonaniu zemsty, w spełnieniu fantazji, którą oprawca od tak dawna się karmił.

Chłopiec rzucił się do przodu i dał bratu ostrzeżenie, łapiąc go za szyję. Joseph podjął wyzwanie i nie ruszył się z miejsca. Z wściekłym warknięciem James powalił go na twardą kamienną posadzkę. Chłopak poczuł na plecach chłód rozlanej na podłodze krwi. Nie bronił się. Kiedy żelazny chwyt brata odciął dopływ powietrza do płuc, Joseph spojrzał mu w oczy. Chciał znaleźć w nich choć najdrobniejszy ślad człowieczeństwa, który mógłby stać się punktem zaczepienia. Serce mu pękło, gdy niczego nie dostrzegł. Widział tylko mocno zaciśnięte szczęki i zdawał sobie sprawę, że za chwilę straci przytomność. Chociaż wydawało się to niemożliwe, palce Jamesa zaczęły naciskać na jego tchawicę jeszcze mocniej. Chłopiec wpatrywał się intensywnie w nabrzmiałe na szyi brata żyły. W jedną z nich wbił paznokieć kciuka.

Joseph nie odwracał od niego wzroku. Musiał go bronić, tak jak obiecał matce, kiedy leżała na łożu śmierci. Jak dotąd udawało mu się go powstrzymać za każdym razem, gdy usiłował kogoś osaczyć i zranić – kolegę z klasy, któregoś z księży, kogoś spośród wiernych. Zawsze namawiał młodszego brata, by nie czynił zła, nie krzywdził niewinnych, nie wyzbywał się resztek światła drzemiącego gdzieś wewnątrz niego, pogrzebanego głęboko, zagubionego.

Przez wszystkie te lata, gdy próbował zapanować nad czającym się w chłopcu złem, James ani razu go nie skrzywdził. Nawet gdy zapałał żądzą krwi, pierwotne więzy braterstwa sprawiały, że nigdy nie posunął się wobec Josepha za daleko w chęci ukarania go za przeszkadzanie w realizacji krwawych fantazji.

„Muszę wierzyć, że te więzy ochronią mnie także teraz”.

Drzwi sypialni otworzyły się gwałtownie.

Przed oczami Josepha zaczęły tańczyć czarne plamy, wzrok stracił ostrość. Gdy poczuł, że utrata przytomności zbliża się wielkimi krokami, po raz pierwszy pomyślał, że – o zgrozo! – tym razem brat go zabije. Zanim jednak został pochłonięty przez ciemność, ktoś oderwał dłonie Jamesa od jego gardła. Zaczął kasłać i chwytać łapczywie oddech. Musiał jednak dostać się do brata, musiał go chronić.

Przeturlał się na brzuch i zaczął podnosić się z podłogi, utrzymując ciężar ciała na rękach. Te jednak były tak słabe, że runął w kałużę krwi. Z drugiego końca pokoju dobiegały do niego znajome warknięcia i pomruki. James! Kiedy podniósł wzrok, ojciec Brady trzymał go w stalowym uścisku. Chłopiec walczył i próbował się wyrwać, lecz ksiądz okazał się zbyt dużym i zbyt silnym przeciwnikiem.

Do pokoju wkroczył ojciec Quinn. Joseph zamarł. Duchowny rzucił jedno spojrzenie na Luke’a przywiązanego do krzesła, a następnie przeniósł je na Josepha leżącego na podłodze.

Chłopak mógł sobie tylko wyobrażać, co przemknęło księdzu przez głowę, kiedy zobaczył dwóch rannych, pokrwawionych młodzieńców skrzywdzonych przez trzeciego.

Odwróciwszy się do ojca Brady’ego, ojciec Quinn machnął ręką, dając mu tym samym niemy rozkaz, by wyprowadził Jamesa z pomieszczenia. Joseph, skąpany we krwi Luke’a, usiłował się podnieść.

– Nie – wyszeptał.

Miotał się na śliskiej od posoki podłodze. Chciał biec do drzwi, lecz ojciec Quinn powstrzymał go, zaciskając dłoń na jego ramieniu. Chłopak podniósł wzrok na księdza, którego cenił ponad wszystkich innych u Świętych Młodzianków. Duchowny kiwnął głową w kierunku stojącej pod ścianą ławki.

– Muszę go zobaczyć. – Głos wydobywający się z gardła Josepha był ochrypły i przepełniony smutkiem. – On mnie potrzebuje. Powinienem z nim być. James nie zdaje sobie sprawy, że to, co zrobił, jest złe. Nie zrozumie, co się wokół niego dzieje.

– Usiądź na ławce, Josephie – nakazał ojciec Quinn.

Chłopak zrobił, o co go poproszono, choć każdy krok jawił mu się jak potyczka przeciwko własnym nogom domagającym się, by pobiegł za bratem. Jednak Joseph nigdy nie sprzeciwiał się wychowującym ich księżom.

Kiedy usiadł, w progu ukazał się ojciec McCarthy. Liczył jakieś dwadzieścia lat mniej niż ojciec Quinn, a jego znakiem rozpoznawczym były płomiennorude włosy. Zawsze sprawiał, że Joseph czuł się przy nim nieswojo. W jego błękitnych oczach czaiło się coś mrocznego i złowrogiego. Chłopak nie potrafił tego zdefiniować, ale przeczucie mówiło mu, żeby nie ufać temu księdzu.

Poinstruowany przez ojca Quinna McCarthy szybko rozwiązał Luke’a i wyniósł go z pokoju. Starszy z mężczyzn zamknął za nimi drzwi i usiadł obok podopiecznego na ławce. Pokój wypełniła cisza, lecz Joseph spiął się, kiedy usłyszał wściekłe wrzaski brata dochodzące gdzieś z głębi budynku. Zacisnął dłonie w pięści po obu stronach ciała, nie ośmielił się jednak sprzeciwić ojcu Quinnowi. Darzył go zbyt wielkim szacunkiem. Zamknął oczy, nim zapytał:

– Dokąd go zabierzecie? Nie… Nie zrobicie mu krzywdy, prawda?

Kiedy otworzył z powrotem oczy, widział wyłącznie krew. Czerwone plamy pokrywały podłogę i ściany. Spojrzał w dół. Nawet jego dłonie były nią zbroczone. Po chwili podniósł wzrok na białą ścianę naprzeciwko ławki. Pośrodku wisiał spory krucyfiks, jedyna ozdoba, na jaką pozwolono w pokoju. Dla Josepha zawsze stanowił ostoję spokoju. Symbolizował jego czyste i prawe życie. Teraz jednak poczuł bolesny ucisk w żołądku, kiedy dojrzał krople szkarłatu na odlanej z brązu twarzy Jezusa. Skradziona Luke’owi krew kalała świętą figurę.

Joseph zerknął na ojca Quinna. Duchowny skupił wzrok na nadgarstkach podopiecznego. Na otartym do żywego mięsa dowodzie niegodziwości jego brata.

– Powiedz mi, chłopcze. Czy nadal pragniesz wstąpić do stanu duchownego? Chcesz zostać księdzem?

– Tak – odpowiedział Joseph bez namysłu.

Mówił szczerą prawdę. Prawda była jedną z niewielu niepodważalnych wartości w jego życiu. Każdą, nawet najdrobniejszą komórką ciała pragnął zaprzysiąc swoją wiarę, poświęcić życie Bogu, Jezusowi i Kościołowi katolickiemu, który go ocalił i wychowywał. Odkąd skończył sześć lat, doskonale wiedział, dokąd prowadzi jego ścieżka. Teraz miał piętnaście, a przekonanie, co do słuszności jej wyboru, podobnie jak siła jego wiary, rosły jedynie z dnia na dzień.

Ojciec Quinn pokiwał głową, jakby spodziewał się takiej odpowiedzi. Joseph potarł jedną dłoń o drugą. Krew Luke’a nie zdążyła jeszcze wyschnąć.

– James jest dla ciebie ciężarem.

Chłopak zamarł. Jego wzrok powędrował w stronę księdza, a serce zaczęło bić coraz szybciej, niczym nabierające prędkości kościelne dzwony.

– Ale to mój brat. – Joseph nie mógł odpowiedzieć inaczej. Nic nie liczyło się dla niego bardziej niż James. Brat był wszystkim, co miał. Musiał go ratować.

Ojciec Quinn położył mu dłoń na ramieniu.

– Właśnie dlatego będziesz wspaniałym kapłanem. Współczucie napędza cię do działania. Niewątpliwie twój zapał do ratowania zbłąkanych dusz przysłuży się Kościołowi. – Duchowny zamilkł na chwilę, jakby rozważał kolejne słowa. – Ale ocalenie Jamesa przestało być twoim obowiązkiem. Drzemie w nim coś mrocznego. Twój brat potrzebuje szczególnej opieki, a ty nie możesz mu jej zapewnić, drogi chłopcze. Nie masz ani koniecznego przeszkolenia, ani doświadczenia, by poradzić sobie z takimi siłami. – Ksiądz zacieśnił uścisk na jego ramieniu. – Niniejszym zwalniam cię z brzemienia, które sam nałożyłeś na swoje barki. Najwyższy czas, byś skoncentrował się na nauce teologii i obowiązkach kapłańskich.

Josephowi zaczęło dzwonić w uszach. Strach sprawił, że ogłuchł na wszelkie inne dźwięki. Nie mógł opuścić Jamesa. Nie mógł! – Dokąd go zabieracie? – spytał spanikowany.

– Pozostanie w izolacji.

– Czy… – Joseph zawahał się. – Zawiadomicie policję o tym, co zrobił Luke’owi?

Dłoń duchownego zsunęła się z ramienia chłopaka, a wraz z nią zniknęła otucha, którą napełniał go dotyk mężczyzny.

– Josephie, to są sprawy Kościoła. Policja nie zajmuje się leczeniem chorób toczących duszę.

– Jak długo będzie przebywał w odosobnieniu?

Ojciec Quinn podniósł się z ławki, nie odpowiedziawszy na pytanie podopiecznego.

– Chodź, synu. Musisz zmyć z siebie krew. Dzisiejszą noc spędzisz w pokoju dla gości. Wasza sypialnia wymaga gruntownego oczyszczenia.

Joseph zrobił to, co mu kazano, ale gdy się wykąpał, zajrzał jeszcze do pokoju, który dzielił z bratem. Ojciec Quinn i pozostali księża ufali mu na tyle, że nikt go nie pilnował. Chłopak wpatrywał się w krew, którą schlapane było całe pomieszczenie. Sypialnia wyglądała jak sceneria horroru. Stał przez chwilę bez ruchu, wspominając pierwszy raz, gdy zobaczył, jak James nacina skórę na rękach. Znalazł go w łazience. Lustro wiszące nad umywalką było rozbite. Joseph podążył wzrokiem za strużką krwi aż do wanny. Jego brata skrywała cienka zasłona prysznicowa, ale rozpoznał za nią zarys znajomej sylwetki. Drżącymi dłońmi odsunął materiał. Żołądek skurczył mu się boleśnie, gdy przypomniał sobie moment, w którym spojrzał na braciszka. James miał wtedy zaledwie osiem lat. W dłoni trzymał kurczowo odłamek szkła, ale nie to przeraziło Josepha najbardziej. Widok ciętej rany na przedramieniu najdroższej mu osoby był straszny, lecz to usta brata chłepczące z niej krew przyprawiły go niemal o histerię.

James podniósł głowę, źrenice miał rozszerzone. Od czasu, gdy ich matka zmarła, a oni trafili do Świętych Młodzianków, nie spał i praktycznie nic nie jadł. Jego twarz wyrażała nieustanne napięcie. Duszę spowijała udręka. Joseph wiedział, że wszystko to działo się za sprawą jakiejś mrocznej siły, która opętała jego umysł. Zła walczącego o jego duszę. Ale w chwili, gdy ujrzał brata z zębami umazanymi krwią, która ściekała mu szkarłatnymi kroplami po brodzie, dostrzegł w jego twarzy coś, czego nie zauważył nigdy wcześniej – spokój, zadowolenie… Zaspokojenie.

– James – wyszeptał, przesuwając się powoli w stronę wanny. Zatrzymał się, gdy zobaczył fiolkę, jakich księża używali na wodę święconą. Ta jednak była napełniona krwią. Krwią jego brata. Chłopiec opuścił ramię, chwycił kurczowo buteleczkę i podniósł się z dna wanny. Joseph skamieniał. Kiedy brat szedł z powrotem do sypialni, on dalej tkwił nieruchomo niczym posągi świętych stojące dumnie w ich kościele. Po chwili otrząsnął się i ruszył za Jamesem, starając się przewidzieć, co jego młodszy brat zamierza zrobić. Był na równi przestraszony i zafascynowany jego poczynaniami. Jednak James nie zrobił niczego, by przerazić brata. Wręcz przeciwnie.

Przyciskając fiolkę do piersi i plamiąc pościel krwią, zamknął oczy i zasnął w ciągu kilku minut.

Serce Josepha zaczęło walić jak młotem, gdy przyglądał się, jak chłopiec rozluźnia się we śnie, a na jego twarzy gości spokój. Wyglądał tak pięknie. Joseph nie był pewien, ile czasu spędził na wpatrywaniu się w śpiącego Jamesa, zanim w końcu poszedł po ręcznik i obmył jego rany. Brat nie obudził się w trakcie tych zabiegów. Kiedy krew została zmyta, a skaleczenie opatrzone, Joseph przysiadł na łóżku i czuwał nad chłopcem niczym biblijny anioł stróż.

Prosty akt upuszczenia krwi dał udręczonej duszy Jamesa nieco wytchnienia, zaś fiolka przyciśnięta do piersi pozwoliła spokojnie spać. Joseph nie wiedział, co o tym myśleć.

Drgnął i otrząsnął się ze wspomnień. Ten pokój… Dziś było zupełnie inaczej niż tamtej nocy w łazience. O wiele gorzej. Przywołał w myślach twarz Jamesa, gdy ten lizał ostrze noża. Malujący się na niej ekstatyczny wyraz. Obsesja na punkcie krwi była coraz silniejsza. Z każdym kolejnym rokiem brat stawał się coraz bardziej wycofany i zamknięty w sobie. Zapuszczał długie paznokcie i piłował je tak, by miały czubki ostre niczym szpony. Nigdy nie udawało mu się utrzymać ich długo w takim stanie. Zawsze któryś z księży je zauważał i kazał mu je obciąć. Chłopiec zmieniał się z dnia na dzień i wcale nie na lepsze. Spadał w otchłań mroku, dokąd Joseph nie mógł za nim podążyć. Jedynymi chwilami, w których wydawało mu się, że dostrzega w młodszym bracie resztki czystości, były te, gdy James spał, ściskając fiolkę ze świeżą krwią.

Ale koniec z fiolkami. James został zabrany Bóg jeden wie, na jak długo. Serce Josepha roztrzaskało się na milion kawałków, gdy uświadomił sobie, że brat nie potrafi bez nich zasnąć. Jego wzburzenie będzie rosnąć i chłopiec zacznie coraz bardziej zamykać się w sobie. Joseph bał się, że straci brata na zawsze, nim ten do niego wróci.

Nie dając sobie czasu na żałowanie swoich poczynań, wyciągnął niewielką buteleczkę wody święconej z szuflady nocnego stolika. Wylał błogosławiony płyn na posadzkę. Kucnął i ostrożnie, by nie ubrudzić się ponownie posoką, nabrał do naczynia kilka kropel krwi Luke’a. Zakorkował je i wsunął do kieszeni. Na szczęście płyn nie zdążył jeszcze skrzepnąć.

Zamknął oczy i szeptem zmówił modlitwę do Ojca o przebaczenie za to, że zdecydował się przedłożyć grzeszne potrzeby brata nad właściwe postępowanie. James stanowił jego słabość. Jego jedyną słabość. Pod każdym innym względem Joseph był idealnym kandydatem na księdza, ale nie gdy w grę wchodziło dobro brata – krew z jego krwi. Fiolka parzyła go przez ubranie jak najprawdziwszy ogień, przypalała jego ciało zawartym w niej grzechem. Chłopak był jednak gotów przyjąć każdą zadaną mu pokutę. Wiedział, że gdyby udało mu się zobaczyć Jamesa, ten prezent dałby mu ukojenie. A on poddałby się pod sąd.

Joseph usłuchał poleceń ojca Quinna i poszedł do pokoju dla gości. Ale leżąc w nieznanym pomieszczeniu, otulony czystą pościelą, wpatrując się w wiszący na ścianie krzyż, taki sam, jaki znał z własnej sypialni, nie mógł zasnąć. Cały czas odtwarzał w myślach wzrok Jamesa, gdy ten przyciskał go do podłogi i dusił. Zastanawiał się, czy złu tłamszącemu duszę chłopca w końcu udało się pokonać resztki drzemiącego w nim dobra. Rozmyślał, czy stracił na zawsze brata, którego kochał bardziej niż kogokolwiek na świecie.

Podciągnął kołdrę aż pod brodę, by odgonić przenikający go chłód. Jednak nie miał on nic wspólnego z zimnem panującym w pokoju ani lodowatymi podmuchami wiatru wyjącymi za wysokim oknem. Wpatrzył się w krucyfiks i wyszeptał:

– Proszę, Panie Jezu, ocal go. Zbaw go i przebacz mu jego grzechy. Przebacz i moje. James musi być bezpieczny. Tylko on mi pozostał.

Rozdział 2

Gdy grudki kadzidła dotknęły rozżarzonych w tygielku węgli, z trybularza uniósł się słodko pachnący dym. Znajomy ciężar łańcucha kadzielnicy lekko drgnął w rękach Josepha, a ciche podzwanianie metalu wypełniło jego serce poczuciem misji. Za drewnianymi drzwiami wierni oczekiwali na rozpoczęcie mszy. Spod masywnego skrzydła dobiegały stłumione szepty ludzi, którzy przybyli na niedzielne nabożeństwo.

Joseph rzucił szybkie spojrzenie na Paula i Matthew stojących po obu jego stronach. Ci trzej byli ulubionymi ministrantami ojca Quinna i wszyscy przygotowywali się do kapłaństwa. Paul uśmiechnął się, gdy ksiądz stanął tuż za nimi.

– Gotowi, chłopcy? – zapytał.

Pokiwali głowami, drzwi zostały otwarte. Msza właśnie się rozpoczęła. Do zadań Josepha jako turyferariusza należało kołysanie trybularzem na boki, tak by słodki kadzidlany dym uwalniał się przez ażurową osłonę naczynia i wypełniał nawę kościoła. Zdobiący wysoki sufit Domu Bożego święci, bezpieczni w ramionach archaniołów, popatrywali z góry na skłonnych do grzechu ludzi, którzy starali się wieść uczciwe życie.

Fioletowo-białe szaty, które mieli na sobie ministranci, napełniały ich radością. Dawały im poczucie przynależności, a tego często osieroconym dzieciom brakowało. W kościele Joseph zawsze czuł się na właściwym miejscu. To była jego ostoja. Jego pociecha. Jedyny dom, jaki kiedykolwiek znał.

Kroki chłopaka odbijały się echem od ścian, gdy prowadził pozostałych w kierunku ołtarza. Odsunął się na bok, kiedy ojciec Quinn zwrócił się do wiernych i rozpoczął nabożeństwo. Joseph służył mu do mszy, trzymał hostię podczas eucharystii. Kiedy Paul podał księdzu wino, żołądek Josepha ścisnął się boleśnie. W czasie komunii wino zmieniało się w krew Chrystusa, lecz wpatrując się w wypełnioną po brzegi butelkę, chłopak widział jedynie swojego brata.

Minęły trzy miesiące. James spędził je w izolacji. Od tamtej nocy Joseph nie miał żadnego kontaktu z chłopcem. Nie mógł spać, odkąd brat został zabrany. Gdy pozwolono mu opuścić pokój gościnny i wprowadzić się na powrót do ich sypialni, co noc widział, jak James dźga Luke’a i pije jego krew, zlizując ją z ostrza z uniesieniem malującym się na twarzy. Joseph dręczył się myślą, jak brat radzi sobie bez niego. Czy nadal się okalecza? Ojciec Quinn o niczym go nie informował, a po tym, jak trzy tygodnie wcześniej został zrugany, gdy w końcu ośmielił się zapytać o miejsce pobytu chłopca, więcej już tego nie próbował.

Z zamyślenia wyrwało Josepha ciche pokasływanie. Potrząsnął głową, by oczyścić ją z trosk. Ojciec Quinn wpatrywał się w niego z przyganą. Ksiądz wskazał na hostię w jego rękach. Joseph szybko podszedł do ołtarza i wyciągnął przed siebie dłoń z pateną. Podczas nieobecności brata popełniał pomyłkę za pomyłką. Ta była tylko jedną z wielu.

Resztę mszy Joseph pamiętał jak przez mgłę jako ciąg przypowieści, modlitw i pieśni. Kiedy wierni się rozeszli, chłopak poszedł za Paulem i Matthew do zakrystii na tyłach świątyni. Paul miał mniej więcej tyle samo lat co Joseph, ale był jeszcze spokojniejszy z natury. Matthew liczył dwa lata więcej i wkrótce miał rozpocząć przygotowania do wstąpienia w stan kapłański pod okiem ojca Quinna. W szkole u Świętych Młodzianków Joseph widywał ich dość rzadko, jednak zbliżyli się do siebie podczas wykonywania kościelnych obowiązków.

Paul wyszedł z zakrystii, a dwaj pozostali ministranci zostali sami. Joseph wieszał właśnie komżę w szafie, kiedy Matthew zapytał:

– Chodzi o twojego brata?

Joseph zamarł. Poczuł, jak napinają mu się mięśnie. Matthew usiadł na stojącej niedaleko kolegi ławce. Joseph odwrócił się i spojrzał mu w oczy.

– Nie rozumiem.

Drugi ministrant obrzucił go znaczącym spojrzeniem. Chłopak westchnął i wyjrzał zza drzwi, żeby sprawdzić, czy w pobliżu nie ma ojca Quinna.

– Rozmawia z jednym z parafian, prędko nie przyjdzie.

Joseph opuścił ramiona.

– Nie mam pojęcia, gdzie jest James. Powiedzieli mi tylko, że przebywa w odosobnieniu, ale nie wiem gdzie. – Przeczesał palcami jasne kręcone włosy. – Nie ma go już zdecydowanie za długo, a ojciec Quinn wciąż milczy na jego temat. Nikt mi nic nie mówi. Nie wiem nawet, czy wszystko z nim w porządku.

Wydawało się, że cała nadzieja i wola walki, które miał w sobie Joseph, wyciekły z niego i rozlały się na zniszczoną, poznaczoną śladami obcasów drewnianą podłogę. Zakrystia stanowiła rażący kontrast ze zbytkiem cechującym nawę i ołtarz u Świętych Młodzianków. Pomieszczenie było pełne kurzu, a meble wysłużone. Ze swojego miejsca na ścianie wpatrywał się w niego portret Matki Boskiej. Zawsze przynosił mu pociechę, przypominał o mamie, której prawie nie znał, ale w tamtej chwili był niczym wyrzut sumienia, że zawiódł jako syn, a przede wszystkim jako brat. Obiecał jej, że będzie się opiekować Jamesem, chronił go i kochał za nich oboje. Byłaby taka zawiedziona, że nie dotrzymał danego słowa i pozwolił, by księża zabrali brata. A oni go nie zrozumieją, nie pojmują jego zachowania. Brat dopuszczał do siebie tylko Josepha, a i to ledwie trochę.

Chłopak nie potrafił znieść myśli, że James jest samotny i przestraszony, choć z drugiej strony nie umiał sobie przypomnieć, by brat kiedykolwiek czegoś się bał. Nie był pewien, czy w ogóle potrafił odczuwać strach. Czy potrafił odczuwać cokolwiek poza nagłymi przypływami tęsknoty za bólem i nienasyconym pragnieniem krwi.

Matthew przysunął się bliżej. Obrzucił niespokojnym spojrzeniem pomieszczenie i zwrócił ponownie wzrok na kolegę.

– Pięć lat temu mój współlokator zaatakował księdza.

– Którego? – spytał szybko Joseph.

Matthew wstał i przysunął głowę do jego twarzy.

– Ojca Brady’ego.

Starszy ministrant nie spuszczał oczu z drzwi. Nagle do nich podszedł i upewnił się, że są zamknięte. Usiadł z powrotem i ruchem dłoni nakazał Josephowi, żeby zajął miejsce obok niego. Chłopak spełnił polecenie. Matthew pochylił się i nerwowo przeczesał włosy palcami.

– Wszystko zaczęło się kilka miesięcy wcześniej. Christopher, bo tak miał na imię mój kumpel, zaczął dziwnie się zachowywać. Myślałem, że to reakcja na pobyt w sierocińcu i naukę w naszej szkole. Wcześniej wychowywał się w rodzinie zastępczej, ale coś tam nie grało, więc został przysłany do Świętych Młodzianków. Lubił się ciąć.

Joseph wstrzymał oddech na kilka chwil. „Jak James – pomyślał. – Zupełnie jak mój brat”.

– Christopher był cichym chłopakiem, samotnikiem. – Matthew potrząsnął głową. – Księżom się to nie podobało. Nikogo nie słuchał, nie robił tego, co mu kazano. Wiecznie dostawał dodatkowe obowiązki jako karę za nieposłuszeństwo. Zaczął miewać napady agresji. – Chłopak wzruszył ramionami. – Pewnego dnia ojciec Brady przyszedł do naszego pokoju, a Christopher, niczym niesprowokowany, zaatakował go.

– Jak go za to ukarano? – zapytał szeptem Joseph.

Matthew westchnął.

– Ojcowie Quinn, Brady i McCarthy przyszli do naszego pokoju i go zabrali. Do „miejsca odosobnienia”, jak to nazwali.

Joseph przełknął ślinę. Zdawało mu się, że zakończenia jego włókien nerwowych wystrzeliwują pociski, które wbijają się w mięśnie.

– Jak długo go nie było?

Przez chwilę Matthew siedział bez słowa, a potem wyszeptał:

– Nigdy nie wrócił.

Krew w żyłach Josepha ścisnął lód. „Nigdy nie wrócił…”

– Minęło ponad pięć lat… – wymamrotał pod nosem. W jego głosie słychać było niedowierzanie. Serce boleśnie mu się ścisnęło, gdy znaczenie słów kolegi w pełni do niego dotarło.

Matthew poluzował kołnierzyk. Ponownie zerknął na drzwi.

– Kiedy byłem młodszy, słyszałem, jak chłopacy ze starszych klas mówili o podziemnej budowli w północnej części parceli. Najwyraźniej znajduje się gdzieś na terenie Młodzianków.

– Gdzie? – spytał Joseph zdezorientowany.

Wydawało mu się, że dobrze znał okolice szkoły, a nie kojarzył niczego takiego we wskazanym miejscu. Znajdowały się tam tylko drzewa i niekończące się pola uprawne. Parafię Świętych Młodzianków zbudowano na należącej do Watykanu działce na obrzeżach Bostonu.

Sierociniec, choć położony w granicach miasta, był od niego niemal całkowicie odizolowany. Josephowi zawsze się wydawało, że to sytuacja idealna. Ograniczała do minimum ingerencję świata zewnętrznego, a jednocześnie pozwalała na zdobycie wszystkich potrzebnych rzeczy.

Matthew przysunął się do kolegi tak blisko, że ten czuł delikatny zapach płynu do kąpieli na jego szyi.

– Słyszałem, że nazywają to Czyśćcem. – Joseph zaczął szybciej oddychać. – Co do budowli, to z zewnątrz jej nie widać.

– Co masz na myśli?

– Nigdy nie szukałem i nie mam takiego zamiaru, ale krążą plotki, że w jakimś obniżeniu terenu są schody, które prowadzą do ukrytych drzwi. Za nimi znajdziesz zejście do podziemi, a dalej dormitorium. To właśnie Czyściec.

Matthew wyprostował się na ławce, a potem wstał. Jak gdyby nigdy nic, zaczął zdejmować szaty liturgiczne i przebierać się w szkolny mundurek.

Joseph spojrzał na swoje dłonie. Drżały. „Czyściec”. Nie mógł wyrzucić tego słowa ze swojej głowy. Każdy dobry katolik wiedział, co ono oznacza. Miejsce cierpienia wypełnione duszami grzeszników, którzy muszą odpokutować za złe uczynki, nim będą mogli pójść do raju.

Miejsce cierpienia… Grzesznicy, którzy muszą odpokutować za złe uczynki… Przypomniał sobie lekcje ojca Quinna. Jego słowa krążyły mu w głowie. Okazały się drwiną lub może słabo skrywanym ostrzeżeniem. Rodzajem przymierza pomiędzy duchownymi a ich wychowankami, że jeśli któryś z chłopców zboczy ze ścieżki prawości, trafi do specjalnego miejsca, by za to odpokutować. A po tym, co zrobił James, jakich występków się dopuścił… Co oni z nim zrobią?

Trzy miesiące. Nie było go od trzech miesięcy, bo płacił za swoje przewiny.

Joseph zerwał się na równe nogi. Musiał działać. Każdą komórkę jego ciała rozpierała potrzeba znalezienia brata. Znalezienia tajemniczego Czyśćca.

Matthew spojrzał przez ramię, zaalarmowany nagłym poruszeniem kumpla.

– Bądź ostrożny – przestrzegł, natychmiast domyślając się zamiarów Josepha. – Jeśli zauważą, że interesuje cię Czyściec, możesz się znaleźć po niewłaściwej stronie ukrytych drzwi. – Spojrzał w oczy kolegi. – Nie chcesz, żeby ciebie też uznali za grzesznika. Joseph przyjrzał się uważnie Matthew. Na jego twarzy malował się niepokój.

– Jakim cudem? – wychrypiał młodszy z ministrantów. – Jakim cudem dowiedziałeś się o tym miejscu, skoro to taka wielka tajemnica? – Jeden z chłopaków wrócił. – W sercu Josepha zatliła się iskierka nadziei, jednak zgasła równie szybko, jak się pojawiła, kiedy spojrzał na Matthew, na jego ściągniętą twarz i nieobecny wzrok.

– Naprawdę?

Chłopak nagle jakby się ocknął i pokiwał głową.

– Tak, wrócił. I to, o dziwo, jako ksiądz, ale…

– Ale co?

– Nie znałem go osobiście, zanim zniknął. Byłem jeszcze mały, gdy go zabrali. Ale po powrocie został moim nauczycielem. – Matthew pokręcił głową. – Nie lubiłem go. W jego oczach czaiło się coś mrocznego. Starsi chłopacy, którzy wcześniej się z nim kumplowali, twierdzili, że się zmienił. Że dziwnie się zachowywał. Wszystkich przyprawiał o gęsią skórkę. Nie zabawił tu długo, zanim znów odszedł. Chodziły plotki, że został przeniesiony do jakiejś parafii w Irlandii.

– Ale ty w to nie uwierzyłeś, prawda? – Bardziej stwierdził, niż zapytał Joseph.

– Nie mam pojęcia. – Matthew wzruszył ramionami. – Równie dobrze cały ten Czyściec może być miejską legendą opowiadaną przez starszych uczniów, żeby namieszać w głowach świeżakom, a dzieciaki, które się źle zachowują, lądują po prostu w jakiejś części sierocińca, do której mamy zakaz wstępu. I naprawdę pozostają w odosobnieniu. Przecież mamy dostęp tylko do jednej czwartej pomieszczeń. Kto wie, co dzieje się tam, gdzie nie bywamy?

Jednak mimo przypuszczeń kolegi jakieś przeczucie mówiło Josephowi, że będzie musiał poszukać Czyśćca. Jeśli istniał choć cień szansy, że to miejsce istniało, a James w nim przebywał, nie miał innego wyboru.

Joseph czekał jeszcze długo po zamknięciu drzwi wejściowych i ogłoszeniu ciszy nocnej, nim wstał z łóżka. Ubrał się na czarno, na głowę założył obszerny kaptur kurtki. Jego platynowoblond włosy za bardzo rzucałyby się w oczy, nawet w egipskich ciemnościach.

Na palcach dotarł do drzwi, bezgłośnie nacisnął klamkę i ją pociągnął. Skrzypnęły zawiasy. Serce podeszło mu do gardła. Uważnie wpatrywał się w mrok zalegający w długim korytarzu dormitorium. Gdy upewnił się, że droga wolna, wymknął się z sypialni. Zszedł po schodach prowadzących do drzwi na tyłach budynku. Ściskając różaniec, by dodać sobie otuchy, i zmawiając bezgłośną modlitwę o wybaczenie za nieposłuszeństwo, wstukał kod odblokowujący wyjście. Ojciec Quinn darzył go tak wielkim zaufaniem, że kiedyś mu go podał. Poczucie winy, że zawiódł pokładaną w niego wiarę, krążyło w jego żyłach niczym gęsty syrop.

Gdy drzwi stanęły otworem, policzki Josepha owiał wiatr. Lodowaty podmuch pozbawił go tchu. Chłopak naciągnął kaptur głębiej na twarz. Zdawał się w nim upiorem wtapiającym się w mroki nocy. Otulił się ramionami, by odgonić okropny bostoński ziąb. Trzymając się wysadzanej drzewami ścieżki, skierował kroki na północ. Zmrużonymi oczami przeszukiwał każdą piędź ziemi dookoła, wypatrując śladów tajemniczych schodów i ukrytych drzwi. Przemierzył już obszar czterech boisk sportowych, gdy zatrzymał się gwałtownie na widok niespodziewanego błysku czerwieni. Pędem pobiegł w kierunku drzew, by się ukryć.

Zza zasłony splątanych gałęzi obserwował, jak spod ziemi wyłania się nieznany mu chłopak i pełznie na czworakach. Był ubrany na jasno – białe spodnie, biała koszula. W blasku księżyca Joseph widział go dość wyraźnie. Nieznajomy miał bose i brudne stopy. Krótko przycięte rude włosy lśniły wśród ciemności niczym latarnia. Ich żywy kolor odcinał się ostro od bieli ubrań. Chłopak podniósł się chwiejnie na nogi. Był tak osłabiony, że niemal się przewrócił. Josephowi zabrakło tchu, gdy w świetle księżyca ujrzał twarz nieznajomego. Jego skórę pokrywały rozcięcia i brud. Przez białą tkaninę ubrań przesączała się krew. Joseph wciągnął ze świstem powietrze do płuc i instynktownie ruszył, by pospieszyć biedakowi z pomocą, jednak z ukrytego pod powierzchnią gruntu wejścia wyłonił się mężczyzna i ruszył za chłopakiem w pogoń. Po kilku sekundach Joseph uświadomił sobie, że dobrze zna dorosłego – ojciec Brady. Wydawało mu się, że świst bicza spadającego na plecy uciekiniera usłyszałby nawet ze swojej sypialni w dormitorium, znajdującej się po drugiej stronie kościelnych gruntów.

Joseph zadrżał, a jego stopy dosłownie wrosły w ziemię, gdy bat trzasnął ponownie, a chłopak opadł na czworaka. Jego palce zaryły głęboko w błoto. Ojciec Brady wymierzył mu trzy kolejne brutalne ciosy. Koszula na plecach nieszczęśnika pękła od siły uderzeń i zsunęła się na boki. Jej strzępy zwisały wokół klatki piersiowej ofiary, jakby chciały ochronić jej serce. Joseph pomyślał, że wyglądają jak anielskie skrzydła, jednak wizja ta odeszła równie szybko, jak się pojawiła, odpędzona kolejnym ogłuszającym uderzeniem bicza. Nocne ptaki i nietoperze zerwały się z drzew, opadłe liście zatańczyły na wietrze.

Serce Josepha biło tak szybko, że zastanawiał się, jak długo wytrzyma to szaleńcze tempo. Nieznajomy nie podnosił się z klęczek. Jego ramiona drżały z wysiłku, gdy próbował nie upaść pod atakiem duchownego. Josepha przepełniała rozpacz z powodu bólu, jaki musiał znosić poddawany tak okrutnej karze. Kiedy jednak chłopak podniósł głowę, cała krew odpłynęła z twarzy Josepha. Nie takiego spojrzenia się spodziewał. Oczekiwał łez, oblicza pełnego agonii i rozpaczy, lecz nieznajomy się uśmiechał. Nie, on się… śmiał. Oczy przepełniało mu rozbawienie. Joseph nie widział nic zabawnego w razach, które wymierzał ojciec Brady, a chłopak zachowywał się tak, jakby ból sprawiał mu rozkosz.

Joseph zacisnął powieki i próbował zrozumieć scenę, której stał się świadkiem. Dlaczego nieznajomy nie błagał, by ksiądz przestał? Dlaczego nie okazywał skruchy? Dlaczego nie starał się uzyskać odkupienia?

– Bracie, skończ. Natychmiast. – Oczy Josepha zrobiły się wielkie na dźwięk wypowiedzianego ostrym tonem rozkazu. Na dźwięk głosu, który rozpoznałby wszędzie.

– Ojciec Quinn – wyszeptał cicho. Był pewien, że nawet Bóg miałby kłopot, aby go usłyszeć.

– Do środka. Już. Opanuj się – nakazał ojciec Quinn.

Młodszy z księży postawił chłopaka na nogi i trzymając go za kark, zniknął Josephowi z pola widzenia. Ojciec Quinn się rozejrzał. Joseph naciągnął kaptur głębiej i wsunął się w wydrążony pień stojącego przed nim drzewa. Nie spuszczał wzroku z księdza, którego zawsze traktował jak własnego ojca. Duchowny, najwyraźniej zadowolony, że nikt nie widział dziwnego zdarzenia, zszedł po schodach, o których opowiadał Matthew.

Joseph nie poruszył się przez godzinę. Jego serce biło niewiele wolniej niż wcześniej, po czole spływały krople potu. Oddychał płytko, nogi nadal miał wrośnięte w ziemię. Nie był pewien, czy da radę iść. Chłopak… Bicz… Księża… Ojciec Quinn.

Czyściec.

To musiał być Czyściec.

Opowieść Matthew okazała się prawdziwa.

To miejsce rzeczywiście istniało.

Joseph poczuł, jakby jego dudniące serce wyskoczyło z piersi i roztrzaskało się o ziemię. James… James tam był! Chłopak czuł to każdą drobiną swojego jestestwa. „Co oni ci tam robią?”, pomyślał. Czy jego brata karano tak jak tego nieszczęśnika? Z takim samym okrucieństwem? Joseph wiedział, że podobnie jak rudzielec James nigdy nie pozwoliłby im zobaczyć, że cierpi, udawałby, że ich kary nie robią na nim wrażenia. Przyjmowałby je tak jak ten, z tą tylko różnicą, że jego brat by się nie śmiał. Jego twarz pozostałaby nieruchomą maską bez wyrazu. Byłaby wyprana z wszelkich emocji, tak jak zawsze, poza chwilami, kiedy upuszczał krwi. Tylko wtedy James pokazywał swoje uczucia.

W piersi Josepha obudził się strach tak silny, jakiego nie czuł nigdy w życiu. Zapłonął żywym ogniem i rozszedł się po całym ciele, jakby jego żyłami płynęła lawa zamiast krwi. Musiał wyciągnąć Jamesa z Czyśćca. Przez myśl przebiegły mu słowa Matthew o koledze, który nigdy stamtąd nie wrócił. Jeśli chłopcy, którzy tam trafili, nie pojawiali się już później w sierocińcu, to gdzie się podziewali? W jego umysł, z siłą włóczni rzymskiego legionisty, wbiła się myśl tak potworna, że od razu pożałował, że w ogóle się pojawiła. Zaczął podejrzewać, że ci biedacy nigdy nie wracali do Świętych Młodzianków, bo nie wychodzili z Czyśćca żywi. Czyżby ich domniemane grzechy nigdy nie zostały odpokutowane, a dusze nie zaznały odkupienia?

Joseph dotknął szorstkiej kory tylko po to, by znaleźć oparcie pod naporem myśli, które go przytłaczały. Lodowaty wiatr niósł pohukiwania sów. Chłopak nie spuszczał wzroku z wejścia do Czyśćca. Kiedy zobaczył pierwsze oznaki zbliżającego się świtu, zmusił się do powrotu do sypialni. Usiadł na skraju łóżka i wpatrzył się w wiszący na ścianie krucyfiks. Wykonana z brązu twarz Jezusa zaczęła błyszczeć jaśniej w świetle wschodzącego słońca wpadającym przez pozbawione zasłon okno. Oczami wyobraźni Joseph ujrzał swoje przyszłe życie, o którym marzył od tak dawna. Skończenie szkoły u Świętych Młodzianków, wstąpienie do seminarium duchownego, zaślubiny z Kościołem. Służenie społeczności, pełne, pobożne życie. Spokojne życie.

Ale wraz z kolejnymi minutami piękne marzenie zdawało się coraz bardziej skręcać i czernieć, jakby tapeta jego losu zajęła się ogniem i z każdym liźnięciem płomieni pogrążała się w niebycie. A zamiast niej ukazywała mu się nowa ścieżka prowadząca do koszmaru. „Opiekuj się bratem. Kochaj go za nas oboje”.

Musiał uratować Jamesa. Ale najpierw musiał się do niego dostać. A nie uda mu się to bez popełnienia grzechu, bez zejścia z obranej dawno temu drogi pobożności. Będzie musiał zasłużyć sobie na miejsce w Czyśćcu.

Rozdział 3

Josephem wstrząsnęły dreszcze, kiedy otworzył drzwi kościoła pod wezwaniem Świętych Młodzianków. Był czwartkowy wieczór. We czwartki wieczorem księża odbywali spotkanie na zapleczu świątyni. W progu chłopak się zawahał. Patrzył na marmurową posadzkę. Nóż, który trzymał w kieszeni, zdawał się ważyć tonę. Kiedy wzrok prześlizgnął się po obrazie Maryi wiszącym na ścianie, szybko odwrócił głowę. Ale nie miało to znaczenia. Niemal czuł palące spojrzenia świętych i archaniołów z fresków oraz apostołów z witraży ostrzegających go przed tym, co miał zamiar zrobić. Chłopak nie był w stanie spojrzeć na krzyż, który stał obok ołtarza.

„To moja ofiara – przypomniał sobie. – Dla Jamesa. On mnie potrzebuje. Przyrzekłem, że będę go chronił, i muszę dotrzymać słowa. Tu nie chodzi o mnie”.

Zaczerpnął ostatni w życiu nieskalany grzechem oddech, przekroczył próg i wszedł do Domu Bożego. Wbił wzrok przed siebie i z determinacją ruszył w kierunku zaplecza. W jego ruchach nie znać było wahania. Otworzył drzwi prowadzące do jednego z pomieszczeń i zanim zdążył powtórnie przemyśleć swoje zamiary, wyciągnął z kieszeni nóż Jamesa i ruszył do ataku. Jego stopy zatupały na drewnianej podłodze, gdy kierował się ku ojcu Quinnowi. Zaskoczony duchowny podniósł głowę. Oczy rozszerzyły mu się z niedowierzania, kiedy ujrzał pędzącego w swoją stronę chłopaka. Żaden z księży nie zdążył zareagować, nim Joseph wbił ostrze w ramię duchownego.

„Ufali mi – pomyślał chłopak. – Nigdy nawet nie podejrzewali, że popadnę w taką niełaskę”.

Zdawał sobie sprawę, że do końca życia nie zapomni okropnego uczucia, które towarzyszyło zagłębianiu się ostrza w ciało księdza.

Przyprawiającego o mdłości doznania, że sprawia krzywdę innemu człowiekowi, zadaje ból własną ręką. Nagły przypływ nudności niemal zwalił go z nóg, lecz udało mu się ustać. Wyciągnął nóż z rany i zaczął niechętnie przygotowywać się do zadania kolejnego ciosu. Gdy ostrze wysuwało się z ciała, zobaczył na powierzchni metalu krew. Widoczny dowód, że zdradził Kościół, Boga i przyszłość, której tak desperacko pragnął. Wzniósł ramię do ataku, lecz czyjaś silna dłoń chwyciła go za nadgarstek tak mocno, że aż wrzasnął. Nóż wysunął się z jego ręki i z brzękiem spadł na podłogę. Ktoś inny złapał go za gardło, lecz on nie spuszczał wzroku z ojca Quinna. Swojego ukochanego księdza, mentora, który teraz patrzył na niego tak, jakby Joseph był diabłem wcielonym.

Ręka Josepha pulsowała nieznośnym bólem. Zagryzł zęby, by nie krzyczeć z powodu cierpienia, jakie wywoływał trzymany w stalowym uścisku nadgarstek. Ale nie mógł oderwać spojrzenia od ojca Quinna ani od krwi ściekającej z ramienia duchownego. Z czerwieni, która mieszała się z czernią sutanny. Ksiądz wstał, przyciskając dłoń do rany. Kiedy na chwilę ją odsunął, była splamiona szkarłatem. Mężczyzna stanął przed Josephem. Chłopak powstrzymał pragnienie, by paść na kolana i błagać o przebaczenie. Wyspowiadać się i powiedzieć, że zrobił to dla brata. Miał jednak rolę do odegrania. Jeśli chciał zobaczyć Jamesa, musiał doprowadzić to do końca. W oczach kapłanów musi zacząć się jawić jako antychryst.

– Josephie – zwrócił się do niego ojciec Quinn. Jego głos był bezbarwny, pozbawiony emocji.

Chłopak rzucił mu gniewne spojrzenie, które ćwiczył przed lustrem. Wyobrażał sobie wykrzywioną wściekłością twarz brata i próbował naśladować jej wyraz. Jedyną oznaką, że ksiądz cokolwiek odczuwa, były jego rozszerzone nozdrza.

Kiedy duchowny otwierał usta, by przemówić, Joseph splunął mu w twarz. Ślina wylądowała na policzku i spłynęła po gładko ogolonej skórze. Chłopak nie przestawał wpatrywać się w mężczyznę z gniewem, lecz serce mu pękało. Znieważył człowieka, którego szanował najbardziej na świecie.

Nie widział ojca McCarthy’ego stojącego po lewej. Jego obecność uświadomił mu dopiero celnie wymierzony policzek. Głowa Josepha odskoczyła na bok, w ustach pojawił się posmak krwi. „Ten cios był usprawiedliwiony”, pomyślał. Krew za krew. Zapłata za ból, który spowodował.

Czyjeś palce brutalnie chwyciły go za podbródek i odwróciły jego twarz. Spojrzenie chłopaka napotkało kamienny wzrok i zaciśnięte usta ojca Quinna.

– Dwaj grzesznicy narodzeni z tej samej pary bezbożników – powiedział duchowny spokojnym, wyważonym, pełnym chłodu głosem.

W duszy Josepha rozgorzała iskra gniewu. Ojciec Quinn mówił o jego matce. Bezbożnica?! Jak on śmie! Po raz pierwszy, odkąd trafił do Świętych Młodzianków, poczuł wobec swojego mentora coś poza podziwem. Gotował się z wściekłości. Obraźliwe słowa kapłana paliły go żywym ogniem.

– Nie zdawałem sobie sprawy, że jesteś taki jak brat. – Kapłan spojrzał ponad głową Josepha na ojca Brady’ego, który nie zwalniał uchwytu z nadgarstka chłopaka. – Zabierzcie go.

Serce Josepha przeszył skurcz. Wiedział, gdzie go prowadzą. Wszystko dokładnie zaplanował. Chciał tego. Ale i tak zalała go fala przerażenia. Ojcowie Brady i McCarthy wyprowadzili go z kościoła tylnym wyjściem i wrzucili na siedzenie SUV-a. Ojciec Brady usiadł obok niego i przytrzymywał mu ręce za plecami. Czarną skórzaną tapicerkę zaczęła plamić krew z rozciętej wargi. W samochodzie panowała cisza, jeśli nie liczyć urywanego oddechu Josepha, wycia wiatru za oknem i chrzęstu żwiru pod kołami. Było ciemno. Nagle samochód się zatrzymał.

Joseph nie zamknął oczu, kiedy został siłą wyciągnięty z auta. Wiatr załopotał jego ubraniem. Rozcięta warga zaszczypała. Chłopak rozejrzał się dookoła. Rozpoznał tajemnicze schody. Ojciec Brady wepchnął go na kamienne stopnie, ojciec McCarthy stał już na dole przy drzwiach. Dźwięk obracanego w zamku klucza zabrzmiał niczym grzmot w otaczającej ich ciszy.

Wrota otworzyły się ze skrzypieniem. Za nimi znajdował się słabo oświetlony korytarz. Ojciec Brady wepchnął Josepha za próg, wciąż wykręcając mu rękę za plecami. Chłopak potknął się, lecz po chwili złapał równowagę. Za sobą usłyszał odgłos zatrzaskiwanych drzwi. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, był ziąb. Chłód wypełniający pomieszczenie przenikał aż do szpiku kości, sprawiał ból. Korytarze Czyśćca układały się w labirynt. Joseph próbował zapamiętać drogę, którą go prowadzono, jednak wszystkie ściany i podłogi były identyczne. Dodatkowo otaczała ich ciemność. Zadanie okazało się to niewykonalne.

W końcu dotarli do zamkniętych na klucz drzwi. Zanim ojciec McCarthy je otworzył, uśmiechnął się znacząco do swojego towarzysza i rzucił:

– W końcu mamy komplet. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak się złożyło.

Joseph nie wiedział, o co chodziło kapłanowi, lecz nie miał czasu się nad tym zastanowić, bo drugi z mężczyzn wepchnął go do pomieszczenia. Runął jak długi i uderzył boleśnie policzkiem o beton. Raczej usłyszał, niż zobaczył, jak zatrzaskują się za nim drzwi. Klucz w zamku został przekręcony, a odgłosy kroków obydwu księży wkrótce ucichły, zostawiając chłopaka w głuchej ciszy. Leżał na podłodze, a wydarzenia ostatnich minut próbowały przebić się do jego świadomości. Dłonie pokryte potem ślizgały się na twardej powierzchni. Zżerało go poczucie winy i przerażenie wywołane własnymi czynami. Przed oczami cały czas widział krew cieknącą z ramienia ojca Quinna. Nie rozumiał, co tak pociągało w niej Jamesa. Skąd w nim to pragnienie, by krzywdzić innych i pić ich krew? Z radością przyjmował niewygodę i chłód podłogi na obolałej twarzy, kiedy odezwał się jakiś głos:

– Chyba nie żyje. Nie słyszałem, żeby wstawał.

Joseph zamarł. Szeroko otwartymi oczami próbował przebić mrok. Nie paliło się żadne światło. Nagle, jakby ktoś czytał w jego myślach, włączono lampę. Ciemność się rozproszyła. Chłopak powoli podniósł głowę, starając się ignorować pulsujący w szyi ból. Zobaczył łóżka. Pomieszczenie wyglądało jak dormitorium. Na brzegu najbliższego posłania siedział ubrany na biało chłopiec mniej więcej w wieku Jamesa. Miał blond włosy, choć nie tak jasne jak jego brat, i szare oczy. Stopy były bose, tak jak…

– E tam, żyje. Szkoda.

Oczy Josepha otworzyły się szerzej, kiedy przeniósł spojrzenie na właściciela głosu. Uciekinier!

Rudowłosy chłopak z zamiłowaniem do bólu gapił się na Josepha. Oceniał go niczym lew przypatrujący się swojej przyszłej ofierze. Joseph zerwał się na nogi. Zakręciło mu się w głowie, lecz wyprostował ramiona i rozejrzał się po pokoju. Najbliżej niego znajdowali się blondyn i rudowłosy. Po kolei przyjrzał się pozostałym twarzom. Szatyn o ciemnobrązowych oczach, czarnowłosy chłopak o błękitnych oczach, szatyn o piwnych oczach tak jasnych, że wydawały się złote. Aż nagle…

Joseph wypuścił ze świstem powietrze, nogi się pod nim ugięły. Na łóżku na końcu pomieszczenia siedział James i wpatrywał się w pomalowaną na szaro ścianę naprzeciwko. Wydawał się nie dostrzegać brata. Jego twarz pozostawała bez wyrazu. On także, podobnie jak wszyscy, miał na sobie biały strój.

– James – wychrypiał Joseph. Głos łamał mu się z ulgi, która nim zawładnęła, lecz brat nawet nie drgnął. – James! – Joseph przepchnął się obok pozostałych lokatorów pokoju, żeby się do niego dostać. Choć wpatrywał się w brata, ten nie reagował. Nigdy nie mówił zbyt wiele, ale to było coś innego. Przerażenie opanowało Josepha. – James?

– Teraz ma na imię Michael.

Joseph odwrócił się w stronę głosu, który zakomunikował mu ten fakt. Rudowłosy leżał swobodnie na materacu. Choć starał się przybrać znudzoną minę, przyglądał się nowemu koledze ze źle skrywaną ciekawością. Joseph obawiał się, że chłopak przejrzy jego plan.

– Co?

Rozmówca przetoczył się na łóżku i wstał. Wskazał palcem drewniany zagłówek. Na desce było wypisane imię „Barachiel”.

– Barachiel? – spytał Joseph.

Rudzielec uśmiechnął się z wyższością. Miał dwanaście, góra trzynaście lat.

– W skrócie Bara. – Machnął ręką w kierunku blondyna o szarych oczach. – To Uriel. A to… – Wskazał ciemnowłosego chłopaka o brązowych oczach. – Selaphiel. W skrócie Sela.

Potem przyszła kolej na czarnowłosego o błękitnych oczach. Kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały, Joseph zamarł. Ze swojego miejsca dostrzegł, że chłopak został przykuty do łóżka za rękę. Łańcuch był na tyle długi, żeby pozostawić mu nieco swobody, lecz nie na tyle, by mógł dotrzeć do pozostałych posłań.

– Jegudiel. Wszyscy uznali, że cholernie trudno to wymówić, więc wołamy na niego Diel. Nie radzę zbyt blisko podchodzić. – Bara przekrzywił głowę, a w jego zielonych oczach zagościła wesołość. – Lubi atakować ludzi. – Wzruszył ramionami. – To silniejsze od niego.

Joseph poczuł, że panująca w pokoju atmosfera zaczyna go dusić, owijać swoje szpony wokół jego serca. Wszyscy ci chłopcy byli… inni. Ich wzrok, mrok, który z nich emanował.

– Tamten przystojniak to Raphael.

Joseph odwrócił się, by mu się przyjrzeć. Złociste oczy chłopaka wpatrywały się w niego nieruchomo, ale ręce były zajęte pracą.

Raphael trzymał w jednej dłoni kawałek sznurka, który owijał wokół palca wskazującego drugiej. W kółko, bez wytchnienia. Opuszka palca zsiniała z powodu odciętego krążenia.

– Archaniołowie – mruknął pod nosem Joseph, kiedy zrozumiał znaczenie imion. – Nazwano was na cześć siedmiu archaniołów.

– Kumaty jest – powiedział Bara do Uriela, unosząc kpiąco brew. – A to Michael. – Wskazał dłonią Jamesa.

Joseph przeczytał imię wypisane na zagłówku.

– Michael – wyszeptał.

Na dźwięk swojego nowego imienia brat podniósł głowę. W nikłym blasku lampy jego jasnoniebieskie oczy wydawały się tak blade, że aż srebrne. Chłopak ściągnął ciemne brwi i spojrzał na Josepha.

– James, wszystko w porządku? – Nic. Żadnej reakcji. Joseph zakołysał się nerwowo na piętach. – Michael, nic ci nie jest? – spytał tym razem.

Wydawało mu się, że w oczach brata dostrzegł błysk rozpoznania, ale James, czy też Michael, patrzył nie na niego, a gdzieś ponad jego głową.

Joseph wsunął rękę do kieszeni spodni i wyciągnął z niej fiolkę z krwią, którą przechowywał przez cały ten czas. Szyjkę obwiązał rzemykiem, jakby chciał zrobić z buteleczki wisior. Wyciągnął ją w stronę brata. Szeroko rozwarte oczy Michaela były jedyną oznaką podekscytowania. Zanim Joseph zdążył cokolwiek powiedzieć, chłopiec wyrwał mu fiolkę z rąk i podniósł ją pod słabe światło lampy.

– To krew Luke’a – wyjaśnił bratu.

Michael zamarł. Przeniósł wzrok z buteleczki na Josepha. Ten przełknął ślinę, żeby uwolnić się od poczucia winy, że zatrzymał dowód zbrodniczych działań.

– Krew, którą przelałeś… Pierwsza krew, którą przelałeś. Ja… – Joseph nie mógł odkrztusić guli, która urosła mu w gardle. – Pomyślałem, że chciałbyś jej trochę zatrzymać. – Wzruszył ramionami. – Więc zebrałem ją dla ciebie.

Michael znów wpatrzył się w fiolkę, jakby trzymał w dłoniach Świętego Graala.

Na widok malującej się na twarzy brata ekscytacji Joseph mógł w końcu spokojnie odetchnąć, chociaż wiedział, że sytuacja nie jest normalna. Michael był zadowolony. Osiągnął pełnię szczęścia. Teraz będzie mógł zasnąć. Nie James, lecz Michael. Co tu się wydarzyło, że pozbawiono go jego prawdziwego imienia? Reagował tylko na nowe. Stał się Michaelem.

Joseph przeciągnął dłonią po twarzy. Skrzywił się, kiedy dotknął rozciętej wargi. Przyjrzał się wszystkim chłopcom po kolei. Miał pewność, że żaden z nich nie był w jego wieku. Był od nich starszy co najmniej o kilka lat.

– Skąd się wzięły imiona archaniołów? – spytał. Nie dbał o to, kto się odezwie. Po prostu chciał znać odpowiedź.

– Powtórny chrzest. – Tym razem głos zabrał Uriel.

Bara podszedł do Josepha. Chłopak cały się spiął, ani trochę nie ufał rudzielcowi. Ale Barachiel tylko położył mu rękę na ramieniu i wskazał łóżko stojące naprzeciwko posłania, na którym, wciąż wpatrzony w fiolkę, leżał Michael. Joseph pozwolił chłopakowi się zaprowadzić. Stanął jak wryty, gdy zobaczył imię wyryte na nagłówku: „Gabriel”.

– Zapomnij, kim byłeś. Od dzisiaj jesteś Gabrielem. – Bara skrzywił usta w tym swoim wytrącającym z równowagi uśmiechu. Mina nie wydawała się prawdziwa. Jakby chłopak przywdziewał maskę, aby ukryć to, co czaiło się pod spodem. – Dopilnują, byś stracił wspomnienia z poprzedniego życia. Tylko poczekaj. – Odwrócił się do pozostałych mieszkańców pokoju. – Wszystkie imiona są już zajęte.

Joseph otworzył usta, by zaprotestować, powiedzieć, że jest Josephem i pozostanie nim na zawsze. Chciał spytać, co księża mu zrobią, czym było to miejsce i co tu się działo, ale Bara już odszedł. Dotarł do swojego posłania, odwrócił się do Josepha, wyciągnął szeroko rozstawione ramiona i powiedział:

– Witaj w Czyśćcu. – Nagle uśmiech zszedł mu z twarzy i Joseph zobaczył chłopca, który krył się pod spodem, odartego z maski, ze śmiercią czającą się w oczach i koszmarnym mrokiem w duszy. – Chociaż my nazywamy go… Piekłem.

Rozdział 4

Nazajutrz Joseph obudził się przy akompaniamencie klucza przekręcanego w zamku. Jego powieki otworzyły się w tym samym momencie co drzwi. Zamrugał w ciemności. Blask wpadający z korytarza do podziemnego pokoju stanowił jedyne źródło światła. Oczywiście próżno by w nim szukać jakichkolwiek okien. W pomieszczeniu nie było też zegara. Joseph nie miał pojęcia, jak długo spał ani jaka jest pora dnia. Po tym, jak Bara dokonał prezentacji, chłopcy zasnęli. James – nie, Michael! – ściskając w dłoni fiolkę z krwią.

Joseph jeszcze długo wpatrywał się w brata ze swojego posłania. W gardle urosła mu gula. Odkąd pamiętał, Michael miał udręczoną duszę. Zawsze przypisywał to temu, że był mały, kiedy stracili matkę i trafili do sierocińca. Ale kiedy przyjrzał się pozostałym chłopcom, tym, którzy nosili imiona archaniołów, zaczął się zastanawiać, czy w duszy jego brata nie mieszkało przypadkiem coś innego. Te dzieciaki… Powędrował wzrokiem do Jegudiela, czy też Diela, jak w skrócie kazał nazywać go Bara, gdy usłyszał pobrzękiwanie łańcucha o metalowe części łóżka. Chłopak poruszał się we śnie.

„Lubi atakować ludzi”.

Te dzieciaki były takie jak jego brat. I zupełnie inne niż on sam.

Joseph zwinął się na swoim posłaniu i usiłował odepchnąć od siebie lęk. Wkrótce potem zapadł w sen.

– Gabrielu.

W progu stał ojciec Brady ubrany w czarno-fioletowe szaty. Patrzył wprost na Josepha. Pozostali chłopcy, wybudzeni ze snu, zaczęli wiercić się na łóżkach.

Joseph wstał i spojrzał na Michaela. Brat przyglądał mu się z obojętnym wyrazem twarzy. Chłopak ruszył w stronę księdza. Nie przestając odgrywać obranej poprzedniego dnia roli, wdział maskę złośliwości i wydął usta, jakby sama obecność kapłana go obrażała.

W oczach ojca Brady’ego zapłonął ogień. Rzucił chłopakowi nieme wyzwanie. Złapał Josepha za ramię i wyciągnął go z sypialni, po czym pokierował przez labirynt korytarzy, skręcając to w lewo, to w prawo, aż dotarli do drzwi. Wykonano je z drewna, a na środku skrzydła wyryto zdobną literę „B” przypominającą średniowieczne inicjały. Joseph nie miał pojęcia, co ona mogła oznaczać.

Duchowny otworzył drzwi i wepchnął go do środka. Pomieszczenie wypełniały dźwięki chorałów gregoriańskich. Harmonijne głosy, które niegdyś stanowiły dlań pociechę, teraz wydały mu się pieśnią żałobną, oprawą muzyczną dla jego strachu.

W chwili, gdy wszedł do obszernej sali, poczuł, jak odpływa mu cała krew z twarzy. Lustrował otoczenie, lecz jego stopy jakby wrosły w podłogę. W pokoju stały różne przyrządy, które także wyglądały na średniowieczne. Pomieszczenie pełne było drewna, metalu i obietnic cierpienia. Natychmiast napełniło Josepha przerażeniem. Krew zamarzła mu w żyłach. Kiedyś uczęszczał na zajęcia ojca Quinna o hiszpańskim Świętym Oficjum, więc rozpoznał część narzędzi. Jego mentor opowiadał, jak inkwizytorzy karali i torturowali pogan, zmuszali ich do wyznania grzechów, przyznania się do uprawiania magii, do przyjmowania w odwiedziny diabła, który kupował ich śmiertelne dusze. Joseph nie zdawał sobie sprawy, że takie przyrządy przetrwały do dziś. W najgorszych koszmarach nie śniło mu się, że ktoś wciąż ich używa. Przedmioty, które widział, były identyczne jak te stosowane w przeszłości.

Chłopak opuścił ręce wzdłuż tułowia. Zacisnął dłonie w pięści, bo zorientował się, że drżą. Jego oddech stał się płytki.

Po prawej stronie pokoju zauważył palenisko. Płomienie strzelały wysoko do komina, a przed nimi, tuż obok drewnianego łoża stał ojciec Quinn. Gdy się odwrócił, Joseph przyjrzał się jego ubraniom. Ksiądz miał na sobie sutannę, lecz koloratka nie była biała, a czerwona. Na przodzie odzienia wyhaftowano czerwoną nicią literę „B” wyglądającą tak samo jak ta na drzwiach.

Joseph nie wiedział, co się dzieje. Nie potrafił zrozumieć, gdzie trafił. To nie był Kościół, jaki znał. Sala nie miała nic wspólnego ze współczesnym katolicyzmem, była żywcem wyrwana z przeszłości, jak obietnica krwawego okrucieństwa, które nie powinno nigdy się odrodzić.

– Gabrielu – powiedział ojciec Quinn, podchodząc do niego.

Chłopak usłyszał szelest za plecami. Po chwili wyminął go ojciec Brady. On także założył dziwne szaty. Przez drzwi po przeciwległej stronie pokoju wszedł ojciec McCarthy, podobnie odziany. Umysł Josepha pracował na najwyższych obrotach. „Co to wszystko ma znaczyć?”

– Żywiłem wobec Josepha wielkie nadzieje – rzekł ojciec Quinn. Nie mówił do niego, lecz o nim. Uniósł dłoń i przesunął palcami po policzku chłopaka.

Joseph zamarł, nie drgnął żaden mięsień w jego ciele. Nigdy wcześniej ojciec Quinn nie dotykał go w ten sposób. Chłopak ufał mu bezgranicznie, a jego ulubiony kapłan, jego mentor, nigdy nie zawiódł pokładanego w nim zaufania. Teraz jednak przysunął się jeszcze bliżej. Joseph instynktownie chciał się cofnąć, lecz pozostał na swoim miejscu. Nie mógł im pokazać, że każda minuta pobytu w Czyśćcu była torturą dla jego duszy. Nie mogli się dowiedzieć, że tylko udawał nikczemnika.

– Traktowałem go jak cudowne dziecko. Myślałem, że chłopca, którego znałem, przeznaczono do czegoś lepszego, niż zaoferowało mu życie. Że nie bez przyczyny Bóg postawił go na mojej ścieżce. – Duchowny cofnął się o krok i przekrzywił głowę, żeby mu się lepiej przyjrzeć. – Nie wiedziałem, że był to tylko sprawdzian dla mnie. Nie zdawałem sobie sprawy, do czego potrafi posunąć się diabeł ze swoimi sługusami, by próbować zdeprawować dobrych ludzi. Ludzi takich jak ja i moi bracia.

Josephowi zaczęły trząść się nogi. Był pewien, że za chwilę ugną się pod nim kolana. Czyżby ojciec Quinn naprawdę wierzył, że przybył tu z piekła? Że jest opętany? Otworzył usta, by zaprotestować, ale zamknął je, gdy uświadomił sobie, że wyznanie prawdy odsunęłoby go od brata. Brata, który nie był już znany pod swoim dawnym imieniem, lecz jako Michael.

– Należymy do Bractwa. – Ojciec Quinn skinął głową ojcu Brady’emu i ojcu McCarthy’emu, którzy stali po jego bokach. „B” musiało oznaczać „Bractwo”. – Kościół katolicki porzucił surowsze kary za opętania demoniczne lata temu. Wraz z nastaniem współczesności inkwizytorzy upadli i odeszli w zapomnienie. A w tym samym czasie demony rozkwitły i pochowały się w najmniej spodziewanych miejscach. Czekały na właściwy moment, by móc wreszcie wyzwolić swoją wściekłość i skierować zło na niczego niespodziewających się ludzi.

Duchowny uśmiechnął się, lecz jego uśmiech nie przypominał żadnego z tych, którymi do tej pory obdarzał Josepha.

– Widzisz, sto lat temu kilku księży zdało sobie sprawę, że zło zaczyna wygrywać. Zawiązali więc grupę podobnie myślących świętych mężów, którzy wzięli na siebie brzemię wydania wojny temu złu, podczas gdy główny nurt Kościoła zdawał się je ignorować. – Kapłan rozpostarł szeroko ramiona. – Bractwo. To my jesteśmy Braćmi, bożymi wojownikami i najgorszym koszmarem Szatana.

Bractwo. Czyżby ta grupa działała poza Kościołem? Czyżby jego ulubieni księża należeli do sekty, tajnego stowarzyszenia egzorcystów? Chłopak nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał.