Rodzina z Sosnówki - Maria Ulatowska - ebook

Rodzina z Sosnówki ebook

Maria Ulatowska

4,5
26,40 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W teraźniejszość bohaterów „Sosnowego dziedzictwa” i „Pensjonatu Sosnówka” znowu wkracza przeszłość, która każe odkrywać na nowo własne korzenie.

Kolejna opowieść o zagmatwanych losach Towiańskich i ich przyjaciół. Pojawiają się nowi bohaterowie, rodzina się powiększa. Jej członków łączą mocne więzy przyjaźni i miłości, którym nie zawsze towarzyszy prawdziwe pokrewieństwo. Ale czy taka rodzina z wyboru nie jest równie ważna jak ta naturalna, biologiczna? A może nawet ważniejsza, bo to my sami decydujemy, kogo chcemy uznać za swoich najbliższych. Tak myśli Wiesia Wołyńska, szykując swojej przybranej wnuczce Annie Koniecznej nie lada niespodziankę. 

A Janusz Lipieński odnajduje na strychu metalową skrzynkę z dokumentami i dowiaduje się, że nic nie jest takie, jak mu się wydawało...

Dyzio Bartczak z całego serca pragnie spełnić dawne marzenie swojej żony Irenki, ale co z tego wyniknie? I czy Wiesi uda się pierwszy raz w życiu upiec świąteczne ciasto? A czego szuka w Towianach siostra księdza Andrzeja?

Magiczny urok, czar i wdzięk Sosnowego Dziedzictwa i Pensjonatu Sosnówka powraca w nowej powieści Marii Ulatowskiej. Nieodmiennie zachwyca atmosfera tego fascynującego miejsca, gdzie powietrze pachnie żywicą, a rozjaśnione promieniami słonecznymi jezioro okazuje się nie tylko piękne, ale i groźne...

Maria Ulatowska – autorka poczytnych powieści obyczajowych: „Sosnowe dziedzictwo”, „Pensjonat Sosnówka”, „Przypadki pani Eustaszyny”, „Domek nad morzem”, „Kamienica przy Kruczej”, „Całkiem nowe życie”, „Prawie siostry” oraz kryminału „Autorka” wraz z Jackiem Skowrońskim, urodzona i mieszkająca w Warszawie, najbardziej chciałaby multiplikować się. Wtedy, poza Warszawą, mieszkałaby także w Trójmieście, Bydgoszczy, na Mazurach oraz w Karkonoszach. To jej ulubione miejsca. W gorszych momentach czyta Gałczyńskiego, w tych lepszych pisze kolejne powieści, które bawią i krzepią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 419

Oceny
4,5 (64 oceny)
43
14
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Natkawu

Nie oderwiesz się od lektury

piekna trylogia🥰 goraco polecam
00



Z mieszkańcami Sosnówki zaprzyjaźniłam się już dawno – znam ich od czasówSosnowego dziedzictwa. Życie Towiańskich, Koniecznych, Bartczaków, Markowskich – choć nie zawsze łatwe – jest bliskie mojemu sercu.

O takich książkach mówiło się kiedyś „saga rodzinna”, „klechda domowa”. Cykl o Sosnówce pasuje do tego nurtu. Wpisuje się w to, co w takich historiach najciekawsze – w kontekst społeczno-historyczny. Bo bohaterowie opowieści Marii Ulatowskiej to ludzie zanurzeni w narrację codzienności.

Zauważyłam nawet pewną prawidłowość – gdy media prześcigają się w doniesieniach o okrucieństwach współczesnego życia, tym chętniej wracam do świata Anki Towiańskiej i jej bliskich. Wracam do ich prostych i jasnych reguł, zasad, do losów – niewolnych od trosk, ale przeplatających się z radościami.

Maria Ulatowska splata wątki, krzyżuje losy, wydarzenia sprzed ponad półwiecza zakotwicza w teraźniejszości.

Martwi tylko jedno – autorka uprzedziła, że to już ostatnie spotkanie z Sosnówką, bo „nawet najsympatyczniejszy bohater może zanudzić”. Oświadczam – mnie żaden z mieszkańców Sosnówki nie zanudził! A jeśli to rzeczywiście pożegnanie – będę za każdym z nich tęsknić.

Anna Dmowska, „Claudia”

Bohaterowie Marii Ulatowskiej potrafią  znaleźć się niespodziewanie (i to nie tylko obecnie, ale i w dalekiej przeszłości) na ostrym życiowym zakręcie, choć noszą w sobie nierzadko mroczne tajemnice, to jednak z Sosnówki wyjadą szczęśliwi, pogodzeni z sobą, z życiem.

Być może właśnie w tkwiącym w tych powieściach optymizmie tkwi fenomen ich popularności. Wcześniej czy później (ale nigdy nie za późno!) bohaterom udaje się wyjść na prostą, odzyskać wiarę, obudzić nadzieję, znaleźć miłość. I tworzyć wielką szczęśliwąRodzinę z Sosnówki.

A nawet gdyby bohaterka Marii Ulatowskiej „nie wierzyła w zbiegi okoliczności. Nie wierzyła też w szczęśliwe zakończenia. W zasadzie w nic już nie wierzyła”, to jednak nadzieja umiera ostatnia.

Nadzieja Wiesi, nadzieja Joanny, nadzieja Janusza, ale też nadzieja Marzeny i Bartka...

Są takie książki, w których chciałoby się choć na krótko zamieszkać, by znaleźć spokój, szczęście, sens – jak w Rodzinie z Sosnówki.

Trudno więc uwierzyć, by kochający tę pisarkę czytelnicy pozwolili Jej nie wracać do Sosnówki.

I najwdzięczniejszej z wdzięcznych... Szyszki!

Dorota Koman, Polskie Radio

Copyright © Maria Ulatowska, 2015

Projekt serii

Olga Reszelska

Projekt okładki

Ewa Wójcik

Zdjęcie na okładce

©coloursinmylife/Shutterstock.com

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8069-499-6

Warszawa 2015

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Mojemu mężowi, ZYGMUNTOWI

– to On mnie nauczył kochać ludzi

Rodzina! Rodzina! Rodzina, ach, rodzina!

Rodzina nie cieszy, nie cieszy, gdy jest

Lecz kiedy jej ni ma – samotnyś jak pies!

Jeremi Przybora

W tej książce rodzina cieszy, bo jest…

Przewodnik po Rodzinie z Sosnówki

Konieczni

Jacek (1971) – Anna (1974), z domu Towiańska,

Florek (2003), syn Jacka z pierwszego małżeństwa,

Anisia (2011), córka Jacka i Anny

Wiesława Wołyńska (1932) –

Janusz Słodkowski (1909–1956); Włodzimierz, ich syn (1956–1997). Wiesia – przyszywana rodzina Anny Towiańskiej i Bogusia Malczewskiego

Bartczakowie

Dyzio (1952) – Irenka (1948); przyjaciele, współmieszkańcy, przyszywana rodzina Anny Towiańskiej

Malczewscy

Boguś (1940) – Janina (1945); przyszywana rodzina Wiesi Wołyńskiej i Anny Towiańskiej

Lipieńscy

Konstanty (1921–1976) – Jolanta (1925–1980),

ich adoptowany syn, Włodek (1956–1997) – Danuta (1956–1988), syn Włodka i Danuty, Janusz (1977) – Bożena (1978–2005), syn Janusza i Bożeny, Robert (2005)

Markowscy

Joanna (1972) – Norbert (1971); rozwód w 2002 r.,

syn Joanny i Norberta, Marcin (1998),

córka Joanny i Norberta, Magdalena (2000),

rodzice Joanny – Antoni (1939) i Krystyna (1940) Witkowscy

Lewiccy

Bartek (1972) – Marzena (1976); przyjaciele rodziny Koniecznych

Wstęp

Niektórzy z czytelników znają już, być może, moje wcześniejsze powieści: Sosnowe dziedzictwo, Pensjonat Sosnówka, Domek nad morzem, Kamienica przy Kruczej1.

Większość postaci występujących na kartach książki, którą trzymają Państwo teraz w ręku, rozpoczęła swoje życie właśnie w tamtych historiach.

Ich dalsze losy poznacie w tej części mojej „Sosnówki”; mam nadzieję, że części ostatniej, zdaję sobie bowiem sprawę, że nawet najsympatyczniejszy bohater może zanudzić, jeśli pojawia się w nadmiarze.

To stwierdzenie nie dotyczy jedynie suczki Szyszki.

1Wszystkie ukazały się w wydawnictwie PrószyńskiMedia.

Rozdział 1

lipiec 1997

Babcia Małgosia chodziła po całym domu, sprawdzając, czy coś gdzieś nie zostało. Wczoraj skończyła pucowanie okien i szorowanie podłóg.

– Ostatni raz to robię. – Odpędzała Janusza, który chciał pomagać i perswadował, że przecież ona nie musi tego robić, bo dom i tak już został sprzedany.

– Niech sami sobie posprzątają – mówił, zły na los, który spowodował, że odtąd dom nie będzie już siedzibą Lipieńskich. – Musiałem go sprzedać, prawda?

Patrzył na babcię, pragnąc, żeby go pocieszyła i utwierdziła w przekonaniu, iż w istocie nie było innego rozwiązania. Bo tak naprawdę to bardzo, bardzo żałował. Dom był stary, niefunkcjonalny, absolutnie do remontu i modernizacji. Janusz nie mógł go sobie zostawić. Nie dałby rady go utrzymać, a poza tym taki dom nie był mu potrzebny. Młody Lipieński nie miał innego wyjścia. Ale był to jego dom, dom jego rodziny. Mieszkali tu dziadkowie, rodzice, wreszcie on sam. Tyle lat.

– Nie pozwolę, żeby ktokolwiek oglądał kurz w tym domu. Dopóki jeszcze mam klucze. – Pani Małgorzata krzątała się i po raz setny przecierała wszystkie kąty. – Jesteś pewny, że chcesz zostawić te meble? – Z czułością głaskała irchową szmatką stary rzeźbiony kredens i brzuchatą szafę.

– Babciu, a co z nimi zrobię? Widziałaś przecież moje mieszkanie w Warszawie, więc wiesz, że już nic więcej tam się nie zmieści. Dobrze, że upchnąłem jakoś tę gdańską bibliotekę.

– A byłeś na strychu? – przypomniała mu pani Małgorzata.

Janusz pokręcił głową. Nie był na strychu. Ale przecież tam nic nie ma. Jakieś kuchenne graty, których mama nie chciała wyrzucić, bo stanowiły dla niej pamiątki. Skrzynia ze starymi firankami, pewnie już zjedzonymi przez mole lub myszy. Też „pamiątki”. No przecież nie może tego wszystkiego zabrać, bo niby gdzie? Kufer z… A właśnie, co jest w tym kufrze? Nie pamiętał. A może nigdy do niego nie zaglądał? Bo co mogłoby się znajdować w takim starym, zakurzonym, poobijanym kufrze?

Nagle poczuł, że koniecznie musi tam zajrzeć. Gdyby tego nie zrobił, mógłby sobie wyobrażać, że w owym kufrze były… złote monety na przykład. Albo pamiętniki pradziadka, które można by wydać. Ołowiane żołnierzyki, które schowa dla swojego syna; na pewno będzie go miał, kiedyś… A może stare obligacje, które raptem okażą się wypłacalne. Czy też zasuszone bulwy czarnego tulipana.

Cokolwiek tam było, musiał to zobaczyć.

– Nie, babciu, nie byłem na strychu – powiedział. – Ale już tam idę.

W kufrze nie było prawie nic. Poza jakimś pakunkiem owiniętym w lniany woreczek.

Delikatnie rozwinął płótno i ujrzał metalową skrzynkę, zamkniętą na kłódkę.

– No, to sobie obejrzałem rodowe skarby – powiedział na głos.

Pociągnął za kłódkę, ale trzymała mocno i oczywiście wieko się nie otworzyło. Zerknął jeszcze raz do kufra, jednak nic więcej w nim nie było. Otworzył więc skrzynię z firankami, pogrzebał między koronkami, ale nie wyczuł nic, co przypominałoby klucz. Potrząsnął tą skrzynią, nie zagrzechotało. Zajrzał do bielonego – teraz poszarzałego i spękanego – kuchennego kredensu, wysunął po kolei wszystkie szuflady i dokładnie obejrzał każdą półkę. Otworzył małą drewnianą szafkę – były w niej jakieś zardzewiałe narzędzia, lecz żadnego klucza nie znalazł. Obejrzał regał z pustymi słoikami i duży kuchenny stół z wysuwaną szufladą. Pusto. Rzucił okiem pod spód, myśląc, że może coś zostało przyklejone pod blatem. Nic.

Ponownie zajrzał do szafki z narzędziami i wyszukał coś, czym można by podważyć skobel. Spróbował raz, a potem jeszcze mocniej i jeszcze… Coś chrupnęło i ucho z kłódką odpadło od skrzynki. Otworzywszy wieko skrzynki, Janusz ujrzał kilka kopert, ale na strychu było już ciemno, a nie miał latarki. Zaraz, chwileczkę, przecież tu powinno być światło, pomyślał, i rzeczywiście, znalazł kontakt. Błysnęła marna żarówka pod sufitem; światła dawała ledwo, ledwo, ale coś było widać. Z osłupieniem wpatrywał się w papiery. Wynikało z nich, że… nie jest prawdziwym Lipieńskim. Jako że jego ojciec nie był tak naprawdę Lipieńskim. Ojciec został adoptowany. Poza dokumentami adopcyjnymi Janusz znalazł tam jeszcze opis spotkania babci z pewną kobietą z Bydgoszczy; jakiś czas mieszkała u niej biologiczna matka jego ojca.

– Moja babka – powiedział głośno. I głośno wymówił jej nazwisko.

Był tam jeszcze testament babci Jolanty. Nie tej biologicznej, oczywiście. Babci Lipieńskiej. Z testamentu wynikało tylko, że dom jest własnością Lipieńskich, co zresztą i tak było jasne nawet bez testamentu.

Wrócił do rozważania swojej „lipieńskości”. I doszedł do wniosku, że jednak jest Lipieńskim. On i jego ojciec też.

Zniósł skrzyneczkę na dół.

– Babciu, czy wiedziałaś o…

Opowiedział Małgorzacie, co znalazł w kufrze, pokazując dokument po dokumencie.

Nie wiedziała. Aż zbladła, ale po chwili się opanowała.

– Wiesz co, Januszku? – Wstała z kuchennego krzesła; kuchenne szafki, stół i krzesła zostawały w domu. – Nie mam pojęcia, czy twój tata o tym wiedział. Jeśli nie – to widocznie tak postanowili jego rodzice. Prawdziwi rodzice, synku, ci, którzy go wychowali od malusieńkiego niemowlaczka. A jeśli tak, to sam fakt, iż chyba w ogóle nie zajrzał do kufra na strychu, świadczy o tym, iż cała ta historia mało go obchodziła. Z pewnością nie szukał biologicznej matki, bo gdyby tak było, z pewnością bym o tym wiedziała.

Z pewnością? – powtórzył w myślach Janusz, ale nie skomentował słów Małgorzaty.

Pieczołowicie owinął skrzynkę w płócienną szmatkę i zaniósł do samochodu. Może kiedyś odszuka swoją biologiczną babcię. O ile jeszcze żyje, rzecz jasna. Nie będzie to jednak priorytetem dla niego.

Uściskał babcię Małgosię (ale namnożyło mi się tych babć, pomyślał) i pojechał do Warszawy. Dom miał od jutra przejść w obce ręce i Janusz nie chciał przy tym być, Małgorzata obiecała, że się wszystkim zajmie.

październik – listopad – grudzień 2010

Rozdział 2

Bum, puff, bum, bum. Wiesia złapała oddech. Serce znowu wskoczyło na swoje miejsce, zaraz po tym, jak się urwało, wpadło do żołądka, a stamtąd do gardła. To nie było nic nowego, takie sensacje miała od wielu lat, już się do tego przyzwyczaiła. Lekarze zdiagnozowali u niej WPW2. Ostatnio jednak coraz częściej odczuwała takie nietypowe kołatania serca. Cóż, trzeba w końcu iść na tę, przekładaną od miesięcy, wizytę u kardiologa, uznała zniesmaczona. Czego, jak czego, ale wizyt u lekarzy pani docent Wołyńska nie znosiła. Ostatni „wyskok” jej serca trwał jednak dłużej niż zazwyczaj i choć tłumaczyła to sobie emocjami wywołanymi ślubem Anny Towiańskiej – swojej przyszywanej siostrzenicy, a może właściwie prawie córki czy też wnuczki, którą uważała za najbliższą krewną – Wiesia wystraszyła się nieco i spróbowała zamówić sobie wizytę u kardiologa.

– Dzień dobry, tu Wiesława Wołyńska. Chciałam prosić o wyznaczenie wizyty u pani doktor Kowalczyk.

– Kardiologa?

– A jest jeszcze u was inna doktor o tym nazwisku? Tak, chodzi mi o kardiologa. Pani doktor Kowalczyk jest kierownikiem przychodni, prawda? Miałam się zgłosić w listopadzie, więc dzwonię.

Ta ostatnia informacja nie była prawdą, Wiesia miała się zgłosić w marcu, ale przecież rejestratorka nie będzie tego sprawdzać, bo niby jak? Widocznie jednak to, że pacjentka powołała się na kierownika przychodni i zdecydowana informacja o wizycie w listopadzie podziałały na tyle, że wyznaczono termin listopadowy. To cud.

Pani doktor Kowalczyk najpierw nieco nakrzyczała na niesubordynowaną pacjentkę, a potem dała skierowanie na echo serca. Na cito, co znowu Wiesię wystraszyło.

I czemu się, głupia, denerwujesz? – tłumaczyła sobie, idąc na to badanie. Przecież najlepiej umrzeć z powodu jakiegoś zawału czy innej awarii serca. Ale – dyskutowała dalej sama z sobą – przecież jeszcze nie teraz. Jeszcze muszę przytulić dziecko Aneczki, niech no tylko się urodzi. Przetrzymam więc wszystkie badania i inne niedogodności, postanowiła dzielnie.

Nie przewidziała jednak, że badanie wykaże znaczne pogorszenie, co zaowocowało wystawieniem skierowania do szpitala.

– Proszę pojechać do Anina – zaordynowała doktor Kowalczyk. – Zarejestruje się pani, na miejscu zrobią dodatkowe badania, może trzeba będzie wykonać ablację. Tam są świetni specjaliści.

Ablację? Na Wiesię wystąpiły siódme poty i nawet nie spytała, co to takiego. Wzięła skierowanie i, doszczętnie oszołomiona, pojechała do domu. Od razu weszła do Internetu i poczytała sobie co nieco. O, nie! Przez żyłę do serca? Przypalanie? Na żywo? Święci pańscy!

– Bogusiu! – dzwoniła do mecenasa Malczewskiego, przyjaciela, przybranego brata, osoby najbliższej. – Mam iść do szpitala. Na ablację – denerwowała się. – I na dodatek muszę to sama załatwić, to znaczy zarejestrować się jakoś w tym Aninie. Pojedziesz ze mną? – prosiła.

Boguś zmartwił się na tyle, że nawet nie czekając na dodatkowe objaśnienia, odłożył słuchawkę, wsiadł w samochód i przyjechał na Bielany w niespełna pół godziny.

– Bez Jasi przyjechałeś? Puściła cię? – Wiesia pozwoliła sobie na małą złośliwość, cóż, miała przecież chore serce, mogła więc pozwolić sobie na drobną zołzowatość.

Okazało się, że Janka, żona Bogusia, leży w łóżku, kaszląc i kichając.

– Ale mnie nic nie jest – zapewnił Boguś. – Opowiadaj wszystko po kolei – zażądał. – Co to jest, u licha, ta ablacja?

Okazało się, że Wiesia najbardziej jest przerażona tym, iżby musiała sama sobie załatwić cośkolwiek w jakimś szpitalu.

– Wiesz przecież, co się dzieje w służbie zdrowia – denerwowała się. – Łatwo mówić „pojedzie pani i się zarejestruje”.

– Wiesiu – próbował coś wtrącić jej przyjaciel, ale gdzie tam…

– Kolejki kilometrowe stoją, trzeba mieć żelazne zdrowie i nerwy. Ja się do takich przepychanek nie nadaję. A w ogóle skąd raptem ablacja? Do tej pory jakoś wszystko działało. Do arytmii już się przyzwyczaiłam i spokojnie mogę sobie dalej z nią żyć. – Wiesia przekonywała samą siebie.

– A może wiesz co? – Boguś wpadł na genialny pomysł. – Może ty idź jeszcze do jakiegoś innego kardiologa? Prywatnie.

Pomysł się spodobał. Wiesia włączyła komputer – tak, miała już prawie osiemdziesiąt lat, ale doskonale sobie radziła z bieżącymi cudami techniki – i wyszukała kilku kardiologów przyjmujących w prywatnych spółdzielniach lekarskich. Jeden z nich – no proszę! – pracował nawet w Centrum Kardiologii.

– Czy pani zamawia konsultację, czy życzy pani sobie również echo serca? – Miła pani z rejestracji uśmiechnęła się zachęcająco. Różnica w cenie była, owszem, ale Wiesia pomyślała, że niechby już tak wszystko za jednym razem.

– Również echo serca – zdecydowała.

Wizytę wyznaczono na pojutrze i, niestety, ponownie zasugerowano ablację. Pan doktor zareagował jednak pozytywnie na nieśmiałą prośbę Wiesi, która wyrażona została w pytaniu, czyby pan doktor osobiście, skoro pracuje przecież w Centrum Kardiologii, nie zechciał jakoś zarejestrować tam jej, swojej obecnej pacjentki.

– Bo ja, panie doktorze, śmiertelnie boję się tych wszystkich panienek w okienkach i od razu robi mi się słabo, więc…

– Więc dobrze – roześmiał się pan doktor – zrobię to.

Wypisał skierowanie do szpitala, zanotował niezbędne dane Wiesławy Wołyńskiej, rocznik tysiąc dziewięćset trzydziesty drugi, i obiecał dać znać, na kiedy zostanie zapisana.

– Ale jeszcze jedno, panie doktorze… – Wiesia, szczęśliwa, że jej tak dobrze poszło, miała następną prośbę. – Czy to jest naprawdę bardzo pilna sprawa? Bo jeśli nie, to chciałabym prosić o termin wiosną lub latem. Nie lubię zimy, zawsze marznę, nawet przy najlepiej grzejących kaloryferach, więc… – zawiesiła głos i spoglądała prosząco.

– Ach, te pani „więc” – mruknął pan doktor. – Zobaczę, co da się zrobić. Myślę, że do wiosny raczej pani nie umrze, przynajmniej z powodu wady serca – zażartował, ale tak serio to wiedział, iż nawet po znajomości jakiś szybszy termin niż wiosenny byłby prawie niemożliwy. No, chyba że pacjentce zagrażałaby natychmiastowa śmierć, a w tym przypadku tak nie było.

Po kilku dniach Wiesię zawiadomiono, że ma się stawić w Aninie dwunastego maja dwa tysiące jedenastego roku. No dobrze, co ma być, to będzie, Wiesia zapisała sobie termin na kartce. Kartkę przylepiła do podstawy monitora; przy komputerze siadywała codziennie, więc nie zapomni. Choć tak naprawdę pamięć miała świetną. Najlepszą z całej rodziny. Szczyciła się tym bardzo.

A teraz musi się przygotować na odwiedziny Marzeny Koźmińskiej, czyli przyjaciółki Anny. Anna Towiańska-Konieczna, właścicielka Sosnówki, przyjaźniła się z Marzeną od samego początku swojego pobytu na kujawskiej ziemi.

A dla Wiesi – czyli Wiesławy Wołyńskiej – wszystkie przyjaciółki Anny były prawie siostrzenicami, sama tak o nich mawiała. Zaprosiła więc Marzenę na swoje Bielany i cieszyła się bardzo z tej wizyty. Wiesia, pani już osiemdziesięcioletnia, energii i wigoru miała jeszcze wiele, zdrowie nie dokuczało jej za bardzo, poza tą jakąś, chyba nieprawdziwą, awarią serca.

Cały czas sama dawała sobie ze wszystkim radę, niekiedy tylko korzystając z pomocy przyjaciela, przyszywanego brata, Bogusława Malczewskiego, który co tydzień pomagał jej przy większych zakupach. Boguś, młodszy o osiem lat, również trzymał się świetnie, ku niezmiernej radości Anny, ich najbliższej krewnej. Prawie krewnej, bo spokrewnieni byli tylko z własnej woli i może nieco przez wspólne losy. Postanowili być rodziną i byli nią, mocniejszą i bardziej trwałą niż wiele prawdziwszych rodzin.

Wiesia zaprosiła Marzenę, bo kawiarnia prowadzona przez panią Koźmińską miała przejść na kilka dni w ręce Jacka, męża Anny. Kujawiance – tak nazywała się kawiarnia, niezbędne było solidne odnowienie.

– Najlepiej byłoby, gdybyś zniknęła stąd na czas remontu. Może przeniesiesz się do pensjonatu? – zaproponował szef ekipy Koniecczaków.

– A może przyjedziesz do Warszawy? – odezwała się Wiesia, która usłyszała, co powiedział, jako że rozmowa toczyła się na przyjęciu weselnym Anny i Jacka.

Marzena przyjechała, ale wizyta okazała się mało udana. Po pierwsze – młoda kobieta tęskniła do Bartka, który niedawno podjął decyzję o stałym osiedleniu się w Towianach, przy czym, jak oznajmił, na taką właśnie decyzję wpływ miała znajomość z  Marzeną. Główny wpływ.

Po drugie – nie zaplanowano żadnych atrakcji, nie działo się nic ekscytującego, gospodyni tym razem zawiodła. Dlaczego? Otóż Wiesia się bała…

2Zespół Wolffa, Parkinsona, White’a – wrodzone zaburzenie przewodzenia impulsu elektrycznego w sercu.

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej, płatnej wersji