Rozbite lustro - Merce Rodoreda - ebook + książka

Rozbite lustro ebook

Rodoreda Merce

3,0

Opis

Katalońskie Downton Abbey.

 

Porywająca powieść należąca do klasyki współczesnej literatury katalońskiej autorstwa jednej z najbardziej cenionych pisarek hiszpańskich.

Trzy pokolenia arystokracji i kilka pokoleń służby – historia zaczynająca się w latach siedemdziesiątych XIX wieku i sięgająca nadejścia dyktatury Franco i hiszpańskiej wojny domowej.

Kiedy Salvador Valldaura spotyka Teresę Goday, uwodzą go jej aksamitne oczy i zaraźliwy śmiech. Valldaura, bogaty i niemłody już dyplomata, i Teresa, biedna córka handlarza rybami, pobierają się i przeprowadzają do dużej willi na obrzeżach Barcelony. W tym domu ich rodzina rozkwita i rozpada się: w kalejdoskopie zmieniających się perspektyw przewijają się losy kolejnych mężów, żon, córek i synów, także tych z nieślubnego łoża. Przydarzają się tragedie i wielkie, także zakazane miłości, zdrady i dowody bezinteresownego oddania, czyny pełne altruizm i samolubstwa.

Rozbite lustro opowiada historię rozpadającej się matriarchalnej dynastii zbudowanej na miłości, kłamstwach, namiętnościach, tajemnicach, nadziejach i zdradach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 416

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (6 ocen)
1
1
1
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolinka1988

Z braku laku…

Kolejny raz dałam się zwieść porównaniem do serialu "Downton Abbey". Barcelona, lata siedemdziesiąte XIX wieku. Pochodząca z nizin społecznych Teresa, po śmierci swojego pierwszego męża, poślubia dyplomatę Salvadora Valladaure. Małżonkowie kupują willę na przedmieściach Barcelony. To właśnie tam dorasta ich córka Sofia. A następnie jej dzieci. Porównanie do "Downton Abbey" jest na wyrost i jest to jedynie chwyt marketingowy. Powieść niesamowicie nuży. Wszystko przez narrację. Nie ma dialogów i wartkiej akcji. Powieść to opisy stanów psychicznych bohaterów, przyrody i wnętrz. Jest poszatkowana. Początkowe wątki się nagle urywają i postacie znikają. By potem nagle wrócić pod koniec powieści w retrospekcjach lub wspomnieniach innych. Mnie niesamowicie znudziła. Myślę, że gdyby było więcej dialogów, powieść znacznie by zyskała.
01

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Mi­rall tren­cat
Prze­kład ANNA SA­WICKA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­tor pro­wa­dzący, re­dak­cja ADAM PLUSZKA
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych KA­TA­RZYNA BOR­KOW­SKA / kb-de­[email protected]
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie | ma­nu­faktu-ar.com
This book was trans­la­ted with the help of a grant from the In­sti­tut Ra­mon Llull
Mi­rall tren­cat Co­py­ri­ght © In­sti­tut d’Es­tu­dis Ca­ta­lans
Pu­bli­shed by agre­ement with Ca­sa­no­vas & Lynch Li­te­rary Agency, Spain and Book/lab Li­te­rary Agency, Po­land.
Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Anna Sa­wicka Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2024
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67996-09-9
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Un ro­man: c’est un mi­roir qu’on pro­mène

le long du che­min.

SA­INT-RÉAL

CZĘŚĆ PIERW­SZA

I ho­nour you, Eliza, for ke­eping se­cret some things.

STERNE

I

(Cenny klej­not)

Vi­cenç po­mógł panu Ni­co­lau wsiąść do po­wozu. „Tak, sza­nowny pa­nie, jak pan każe”. Na­stęp­nie wsia­dła pani Te­resa. Za­wsze w tej ko­lej­no­ści, naj­pierw on, po­tem ona, bo przy wy­sia­da­niu mu­sieli go pod­trzy­my­wać oboje. Ope­ra­cja nie była ła­twa, a z pa­nem Ni­co­lau na­le­żało się ob­cho­dzić bar­dzo tro­skli­wie. Wje­chali w ulicę Fon­ta­nella, a na wy­so­ko­ści alei Por­tal de l’Àn­gel skrę­cili w prawo. Ko­nie bie­gły truch­tem, a czer­wono-czarne, świeżo la­kie­ro­wane koła to­czyły się lekko w górę alei Pas­seig de Gràcia. Pan Ni­co­lau chwa­lił się wszyst­kim, ja­kim skar­bem jest Vi­cenç i że gdyby go nie miał, sprze­dałby ber­linkę, bo nie za­ufałby żad­nemu in­nemu woź­nicy. A że pan Ni­co­lau miał sze­roki gest, Vi­cenç czer­pał z tego za­ufa­nia duże ko­rzy­ści. Dzień wstał po­chmurny; od czasu do czasu mię­dzy dwiema chmu­rami na mo­ment po­ja­wiał się blady pro­mień słońca. Wszy­scy, to zna­czy służba i garstka przy­ja­ciół, wie­dzieli, że pan Ni­co­lau chce zro­bić pre­zent pani Te­re­sie, bo kiedy ob­cho­dzili pół­ro­cze ślubu, po­da­ro­wał jej ja­poń­ską szafę z czar­nej laki z mi­ster­nymi in­kru­sta­cjami z masy per­ło­wej i złota, która nie wzbu­dziła jej en­tu­zja­zmu. Prze­żył roz­cza­ro­wa­nie: „Cóż, wi­dzę, że nie tra­fi­łem, a da­łem za nią ma­ją­tek; ale skoro mnie się po­doba, za­trzy­mam ją dla sie­bie, a to­bie po­da­ruję coś, co ci sprawi więk­szą przy­jem­ność”. Przed skle­pem ju­bi­lera Begú Vi­cenç za­trzy­mał ko­nie, zsu­nął się z ko­zła, odło­żył cy­lin­der na sie­dze­nie i pa­trzył, jak pani Te­resa otwiera drzwiczki i wy­ska­kuje zręcz­nie jak ła­nia. Wspól­nym wy­sił­kiem wy­cią­gnęli pana Ni­co­lau z po­wozu – „z mo­jej szafy”, jak go na­zy­wał. Stał nie­ru­chomo na środku chod­nika, bo kiedy wy­sia­dał, po­trze­bo­wał czasu, żeby się wy­pro­sto­wać, spoj­rzał dwa–trzy razy na prawo i lewo, nie po­ru­sza­jąc głową, jakby nie wie­dział, co ma ro­bić. W końcu wziął żonę pod rękę i po­wo­lutku we­szli oboje do sklepu ju­bi­lera.

Jako że chcieli roz­ma­wiać oso­bi­ście z pa­nem Begú, je­den z su­biek­tów za­pro­wa­dził ich do ga­bi­netu. Pan Begú, po­stawny męż­czy­zna z ja­sną cerą, krótko przy­cię­tymi wło­sami i gę­stymi brwiami, za­wo­łał, pod­no­sząc się: „Ja­kież to do­bre wia­try pań­stwa przy­nio­sły?”. Dawno do niego nie za­glą­dali, za­uwa­żył, że pan Ro­vira bar­dzo się po­sta­rzał: mu­siał źle zno­sić mał­żeń­skie emo­cje. Pan Ro­vira od razu prze­szedł do rze­czy: „Chciał­bym, żeby po­ka­zał nam pan klej­not, ale klej­not godny tej na­zwy”. Usiadł w fo­telu z pro­stym opar­ciem, ide­al­nym dla jego ple­ców, i po­my­ślał, że musi so­bie za­mó­wić dwa ta­kie same. Te­resa sku­piła wzrok na pa­znok­ciach ju­bi­lera: nie­ska­zi­telne, sta­ran­nie ob­cięte, błysz­czące. Przy­glą­dała mu się ukrad­kiem: mu­siał mieć do­bre pięć­dzie­siąt lat, ale wy­glą­dał, jakby do­piero co skoń­czył czter­dzie­ści, wy­pro­sto­wany, ele­gancki, w ciem­nym gar­ni­tu­rze w prążki, z szarą perłą w kra­wa­cie. Pod­niósł obiema dłońmi ołó­wek i spo­glą­dał na nich z uśmie­chem: „Ja­kiego ro­dzaju klej­notu pań­stwo szu­kają?”. Pan Ni­co­lau spoj­rzał na Te­resę, a ona za­su­ge­ro­wała, że mo­głaby to być broszka. Kol­czyki już miała, pier­ścio­nek też, bran­so­le­tek nie lu­biła... Pan Begú po­cią­gnął za sznu­rek i ka­zał przy­nieść pu­dełka z za­pin­kami, wszyst­kie. Skie­ro­wał wzrok na Te­resę, póź­niej spoj­rzał na pana Ni­co­lau, tak że ten aż się zmie­szał. Znał całą hi­sto­rię: że pan Ro­vira na sta­rość oże­nił się z dziew­czyną bar­dzo ni­skiego po­cho­dze­nia i nie wia­domo, co się kryło za tymi oczami, pa­trzą­cymi tak nie­win­nie, i za tą urodą. „Ta­kie mał­żeń­stwa cza­sem się udają – po­my­ślał – ale le­piej nie spraw­dzać”. Nie wie­dział, o czym z nimi roz­ma­wiać. Pan Ni­co­lau za­kasz­lał parę razy, jakby za­raz miał umrzeć; chyba cier­piał, bie­da­czek, na silny bron­chit. „Nad­miar ty­to­niu i al­ko­holu”. Kiedy po­ja­wił się su­biekt, po­czuł praw­dziwą ulgę. Pu­dełko otwarte w pierw­szej ko­lej­no­ści wy­peł­niały zwy­kłe szpilki i pan Ni­co­lau, pra­wie nie za­glą­da­jąc do środka, ka­zał je za­mknąć. Chciał cze­goś na­prawdę cen­nego. Pan Begú otwie­rał ko­lejne pu­dełka, uśmie­chał się z sa­tys­fak­cją i wpa­try­wał uważ­nie w pana Ni­co­lau i jego żonę. Te­resa, która cały czas za­cho­wy­wała spo­kój, na­gle wy­chy­liła się do przodu i się­gnęła po okrą­głą broszkę z ru­bi­nów oto­czo­nych dwoma krę­gami dia­men­tów. Cho­ciaż broszka do­brze się pre­zen­to­wała, mąż wy­jął ją, zde­gu­sto­wany, z jej pal­ców i odło­żył na stół. Wtedy pan Begú pod­szedł do stosu pu­de­łek i z jed­nego z nich wy­cią­gnął czarne ak­sa­mitne etui. „To naj­lep­szy klej­not w na­szej fir­mie”, oświad­czył, gła­dząc pal­cem bry­lan­towy bu­kiet kwia­tów wiel­ko­ści dłoni. Te­resa stra­ciła od­dech i krę­ciła głową to w jedną, to w drugą stronę, jakby to, co zo­ba­czyła, było snem, a ona pró­bo­wała się obu­dzić. Pan Ni­co­lau wy­jął broszkę z etui i wa­żył ją w dłoni. „Nie wy­daje ci się, że to nad­mierny zby­tek?”, wes­tchnęła Te­resa, szczę­śliwa. Za­miast od­po­wie­dzi, gło­sem lekko schryp­nię­tym po­pro­sił ju­bi­lera, żeby był ła­skaw przy­piąć tę broszkę w klapę ża­kietu jego mał­żonki. Na­stęp­nie, kiedy Te­resa po­dzi­wiała swoje od­bi­cie w lu­strze jed­nej z wi­tryn, pan Ni­co­lau z nie­zmą­co­nym spo­ko­jem za­czął prze­li­czać plik bank­no­tów, które na­stęp­nie ukła­dał w naj­więk­szym po­rządku na stole. Pan Begú od­pro­wa­dził ich do drzwi, my­śląc: „Ależ on się mu­siał do­ro­bić na gieł­dzie!”. Za­nim mu po­dał rękę na po­że­gna­nie, pan Ni­co­lau za­py­tał, gdzie ku­pił ten fo­tel z pro­stym opar­ciem. „Na ulicy De la Palla, u an­ty­kwa­riu­sza”. Pan Ni­co­lau po­dzię­ko­wał, a ju­bi­ler ży­czył im obojgu, żeby przez wiele lat mo­gli cie­szyć się z na­bytku. Wsia­da­jąc do po­wozu, Te­resa po­my­ślała, że ten klej­not wy­bawi ją z opre­sji.

Mi­nęły dwa czy trzy ty­go­dnie i pew­nego dnia Te­resa wcze­snym ran­kiem wy­szła z domu. Mę­żowi od paru dni do­ku­czało silne prze­zię­bie­nie. Wy­ja­śniła, że idzie do mo­dystki i że obej­dzie się bez po­wozu, bo ma ochotę się przejść, ode­tchnąć świe­żym po­wie­trzem: spę­dziła dwa dni w za­mknię­ciu, w oto­cze­niu mi­kro­bów i za­pa­chu eu­ka­lip­tusa. Czy może przy­piąć broszkę? Chciała zo­ba­czyć, jak mo­dy­stce zbie­leje oko. Ta bro­sza, zda­niem pana Begú, mo­gła przy­cią­gnąć wzrok każ­dego męż­czy­zny. „Lu­dzie nas zo­ba­czą i nie po­my­ślą: cóż to za szy­kowna pani! tylko: cóż za wy­tworny pan!”. A on, le­żąc w łóżku, uśmiech­nął się blado. Te­resa to jego perła. Wy­pa­trzył ją z ta­rasu opery Li­ceu, jak szła pod rękę z ja­kąś przy­ja­ciółką. Matka Te­resy miała stra­gan rybny na tar­go­wi­sku Bo­qu­eria. Któ­re­goś dnia, gdy prze­cho­dziła tam­tędy sama, on naj­pierw przez chwilę za nią po­dą­żał, a po­tem za­py­tał, czy może jej to­wa­rzy­szyć, i od razu wy­ło­żył swoje za­miary. Wi­dy­wali się od czasu do czasu, a tej sa­mej zimy matka Te­resy zmarła. Nie mi­nął jesz­cze mie­siąc od po­grzebu, kiedy pan Ni­co­lau za­py­tał Te­resę, czy ze­chce go po­ślu­bić: mógł jej za­ofe­ro­wać tylko swój ma­ją­tek; do­sko­nale zda­wał so­bie sprawę, że jest stary i że żadna dziew­czyna go nie po­ko­cha. Te­resa obie­cała, że się za­sta­nowi. Cią­żył jej po­ważny pro­blem: je­de­na­sto­mie­sięczny syn, owoc ży­cio­wej po­myłki, wiel­kiej jak ka­mie­nica. Oj­ciec dziecka, Mi­quel Mas­déu, żo­naty, utrzy­my­wał się mię­dzy in­nymi z za­pa­la­nia i ga­sze­nia ulicz­nych la­tarń, a mimo to ko­biety za nim sza­lały. Kiedy pan Ni­co­lau po­pro­sił ją o rękę, Te­resa umie­ściła dziecko u ciotki i po paru dniach oświad­czyła, że się zga­dza. „A rybny stra­gan niech li­cho po­rwie!” Wy­da­wało się, że od tam­tych wy­da­rzeń mi­nęło dużo czasu, a tak na­prawdę wcale nie tak wiele... Dzień wstał uro­czy, słońce do za­ko­cha­nia. Te­resa po­ru­szała się tak szybko, jakby miała skrzy­dła u ra­mion. Po chwili we­szła w bramę, ścią­gnęła broszkę i scho­wała ją w port­mo­netce. De­ner­wo­wała się. Po­woli prze­cięła plac Ca­ta­lu­nya. Je­śli nie opa­nuje ner­wów, nie uda się jej za­ła­twić tego, co za­mie­rzała. Mu­siała to zro­bić. Jej mąż, go­tów wy­dać for­tunę, żeby ją ustroić, pie­nią­dze jej wy­dzie­lał oszczęd­nie: za­raz się zo­rien­tuje, jak szybko top­nieją. Ale naj­bar­dziej mar­twiła się po­de­szłym wie­kiem cioci Adeli, która mo­gła umrzeć znie­nacka, i co wtedy? Na alei Pas­seig de Gràcia mi­jała nie­licz­nych prze­chod­niów. W jed­nym z okien wy­sta­wo­wych sklepu ju­bi­lera pysz­nił się na­szyj­nik z trzech sznu­rów pe­reł w sza­rym od­cie­niu, jak perła w kra­wa­cie pana Begú. Otwo­rzyła drzwi i we­szła do środka.

Sklep to­nął w pół­mroku; mu­siało być bar­dzo wcze­śnie. Ten mło­dzie­niec, który po­przed­nio przy­no­sił pu­dełka, roz­po­znał ją i po­wi­tał z uśmie­chem. „Do­brze się składa, pan Begú wła­śnie przy­szedł”. Pan Begú mu­siał ją za­uwa­żyć zza fi­ranki i na­tych­miast się po­ja­wił. „Co za za­szczyt, pani Ro­viro, bę­dzie pani ła­skawa?” Te­resa po­pa­trzyła na niego z mie­sza­niną cie­ka­wo­ści i nie­po­koju i we­szła do ga­bi­netu. Na stole stała lampa z zie­lo­nym aba­żu­rem, który przy­ciem­niał jej blask. Tym le­piej, po­czuła się bez­piecz­niej. Od razu prze­szła do rze­czy. Wy­cią­gnęła broszkę z bry­lan­tami z to­rebki i po­ło­żyła obok lampy. „Pew­nie po­my­śli, że od­kleił mi się bry­lant i przy­cho­dzę z re­kla­ma­cją”. Jako że Te­resa się nie od­zy­wała, pan Begú sam za­py­tał, czy coś się nie zga­dza. „Ze­psuła się ga­łązka wią­zanki?” „Nie; przy­szłam pana pro­sić, żeby pan ją ode mnie od­ku­pił”. Pan Begú wstał, pod­szedł do jed­nej z wi­tryn, ob­ró­cił się i znowu usiadł. Po­jął, że to de­li­katna sprawa; nie wie­dział, od czego za­cząć. „Chciał­bym pa­nią o coś za­py­tać, ale nie mam od­wagi... Nie mam naj­mniej­szego za­miaru pani ura­zić”. Znów wstał, prze­cią­gnął ręką po wło­sach i w końcu się zde­cy­do­wał: „Czy pani mąż o tym wie?”. Te­resa szybko od­parła: „Nie”. I po­sy­ła­jąc mu słod­kie spoj­rze­nie, do­dała: „Mój mąż nie wie i nie po­wi­nien ni­gdy się do­wie­dzieć”. Za­le­żało jej na tym, by on, pan Begú, od­ku­pił od niej broszkę, oczy­wi­ście za cenę niż­szą, niż za nią otrzy­mał. Pan Begú po­tarł po­li­czek i pa­trzył na nią przez chwilę, jakby nie ro­zu­miał, o co jej cho­dzi. Te­resa wy­ja­śniła, że po­trze­buje pie­nię­dzy. „Pan i ja za­wrzemy umowę: musi mi pan obie­cać, że nie wy­stawi tego klej­notu ani go nie sprzeda, przez, po­wiedzmy, dwa–trzy mie­siące, a gdyby pan go sprze­dał, przed­tem na­ry­suje pan ko­pię”. Pan Begú uśmiech­nął się zło­śli­wie, a Te­resa do­dała: „Czy bę­dzie panu od­po­wia­dać kwota w wy­so­ko­ści dwóch trze­cich tego, co za­pła­cił panu mój mąż? Nie mogę tego panu obie­cać, ale jest bar­dzo praw­do­po­dobne, że znów ją od pana ku­pimy”. Pan Begú prze­stał się uśmie­chać i się­gnął po ksią­żeczkę cze­kową. Te­resa po­wstrzy­mała go ge­stem ręki: „Nie, tylko nie czeki”. Pan Begú ob­rzu­cił ją spoj­rze­niem wspól­nika: „Gdyby nie to, że wczo­raj wie­czo­rem nie zdą­ży­łem pójść do banku, te­raz mu­siał­bym pa­nią pro­sić o po­nowne przyj­ście”. Otwo­rzył kasę i wy­cią­gnął z niej plik bank­no­tów. „Ze­chce pani prze­li­czyć?” „Nie, zdaję się na pana”. Wtedy pan Begú, który wrę­cza­jąc jej bank­noty, lekko do­tknął jej dłoni opusz­kami pal­ców, wło­żył klej­not do szu­flady stołu. Te­resa wstała, a on ostroż­nie wziął ją pod rękę. „Zo­ba­czymy się jesz­cze?” Idąc przez sklep, od­po­wie­działa spo­koj­nym gło­sem: „To nie­mal pewne”.

Za­ci­ska­jąc palce na za­pię­ciu to­rebki, ru­szyła w stronę po­stoju po­wo­zów. Kiedy do­tarła do domu ciotki Adeli, od są­siadki, która wła­śnie za­mia­tała schody, do­wie­działa się, że tam ni­kogo nie ma, ale pani Adela szybko wróci. Je­śli chce, może na nią za­cze­kać... Ciotka Adela wkrótce się po­ja­wiła, le­d­wie żywa, z ko­szem w ręce i śpią­cym nie­mow­lę­ciem w ra­mio­nach. Po­ło­żyły dziecko w łó­żeczku i prze­szły do ja­dalni. Te­resa wy­ja­śniła jej w dwóch sło­wach, co ma zro­bić: za­wia­do­mić Mi­qu­ela i dać mu te pie­nią­dze. Wy­cią­gnęła z port­mo­netki plik bank­no­tów i po­dzie­liła na dwoje. „Mi­quel zaj­mie się chłop­cem, już się do­ga­da­li­śmy; jego żona się zga­dza”. Nie wie­działa, oczy­wi­ście, że to jego dziecko. Mi­quel zmy­ślił bar­dzo smutną hi­sto­rię, bar­dzo za­wiłą, a po­nie­waż oni sami nie mo­gli mieć dzieci, zdo­łał ją prze­ko­nać. Drugą po­łowę do­sta­nie, gdy dziecko zo­sta­nie ochrzczone. „Ja będę jego chrzestną, w ten spo­sób bę­dzie mógł mnie od­wie­dzać, jak uro­śnie, a ja się o niego za­trosz­czę: nie chcę, żeby mój syn tu­łał się po świe­cie”. Ciotka Adela, ze zdu­mioną miną, na wszystko mó­wiła tak. „Te pie­nią­dze spra­wią, że Mi­qu­elowi i jego żo­nie bę­dzie tro­chę lżej”. Ja­sne, że Mi­quel źle ją po­trak­to­wał, a kiedy za­czął się do niej za­le­cać, nie przy­znał się, że jest żo­naty, ale ona nie chowa urazy, bo była w nim za­ko­chana. Ciotka Adela uspo­ko­iła ją, żeby się nie mar­twiła, bo ona zrobi wszystko, co w jej mocy. „Chcesz po­pa­trzeć, jak śpi?” Chło­piec spał jak anio­łek. Te­re­sie nie bar­dzo się po­do­bał, bo uwa­żała, że ma nieco za­darty no­sek, po­dob­nie jak ona, a cho­ciaż swój wła­sny lu­biła, to no­sek chłopca wy­dał się jej brzydki. Utu­liła go. „Mu­szę iść, cio­ciu, bar­dzo się spie­szę”. Już w drzwiach wrę­czyła jej pie­nią­dze: „To dla cioci”, i obie­cała, że ni­gdy jej ni­czego nie za­brak­nie.

Ro­zej­rzała się za ap­teką bli­sko domu mo­dystki, bo naj­pierw cze­kała ją przy­miarka. Zo­ba­czyła jedną na rogu. Jak tylko we­szła do mo­dystki, po­pro­siła po­moc­nice, żeby szybko się uwi­nęły, bo jej słabo. Pół go­dziny póź­niej, kiedy scho­dziła po scho­dach, za­uwa­żyła, że drżą jej ręce. Za­trzy­mała się na chod­niku. „Przy odro­bi­nie szczę­ścia po­winno się udać”, po­my­ślała i osu­nęła się na zie­mię, przy­trzy­mu­jąc się ściany. Na­tych­miast oto­czyło ją kilka osób i ja­kiś męż­czy­zna po­mógł jej się pod­nieść. W ap­tece dali jej do po­wą­cha­nia bu­te­leczkę; wy­ja­śniła, że za­krę­ciło się jej w gło­wie: nie­dawno wy­szła za mąż. Ap­te­karz się uśmiech­nął i przy­go­to­wał le­kar­stwo: „Pro­szę za­ży­wać szczyptę na ły­żeczce wody co dwie go­dziny”. Męż­czy­zna, który wcze­śniej jej po­mógł, po­szedł szu­kać po­wozu. „Je­śli nie ma pani nic prze­ciw temu, będę pani to­wa­rzy­szył”. „Będę panu bar­dzo wdzięczna”. Por­tierka wi­działa, jak przy­je­chali, do­kład­nie tak jak Te­resa so­bie za­pla­no­wała, i po­mo­gła jej wejść po scho­dach. Fe­lícia otwo­rzyła drzwi. „Je­śli pan bę­dzie o mnie py­tał, po­wiedz­cie mu, że wró­ci­łam zmę­czona, nie czuję się naj­le­piej”. Na­tych­miast po­ło­żyła się do łóżka. Wie­czo­rem Fe­lícia za­nio­sła jej szklankę mleka i po­wia­do­miła, że pan wciąż bar­dzo chory, ale gdy się do­wie­dział, że i ona mu­siała się po­ło­żyć, wy­słał po le­ka­rza. Te­resa się zlę­kła, ale obe­szło się bez wiel­kiego uda­wa­nia: miała przy­spie­szony puls i parę kre­sek go­rączki.

Ude­rzyła w la­ment do­piero póź­nym wie­czo­rem. Fe­lícia usły­szała dzwo­nek z po­koju pani, gdy już pra­wie za­sy­piała. Wło­żyła szla­frok, a jak tylko otwo­rzyła drzwi, pani sto­jąca przed to­a­letką, z wło­sami w nie­ła­dzie, z za­czer­wie­nio­nymi oczami, za­py­tała ją, czy przy zdej­mo­wa­niu sukni od­pięła od niej broszkę. Fe­lícia z cał­ko­wi­tym spo­ko­jem za­py­tała: „Jaką broszkę?”. „A jaką Fe­lícia by chciała? Tę z bry­lan­tami”. Fe­lícia od­parła, że nie, broszki nie wi­działa. Za­brała suk­nię, sta­ran­nie ją wy­czy­ściła szczotką, a po­nie­waż zo­stały ślady błota, na ko­niec za­nio­sła ją do far­biarni; ale może pani być pewna, że na sukni nie było nic. Te­resa za­kryła oczy chu­s­teczką i wy­buch­nęła pła­czem. Na­stęp­nego dnia wcze­snym ran­kiem Fe­lícia po­szła za­py­tać, czy zna­le­ziono broszkę na sukni pani Ro­viry. Dziew­czyna z far­biarni za­pew­niała, że nie, że za­wsze za­nim przy­stąpi do czysz­cze­nia su­kien, naj­pierw do­kład­nie je ogląda, by spraw­dzić, czy coś na nich nie zo­stało. „Mu­siał mi ją ktoś za­brać, kiedy upa­dłam – jęk­nęła Te­resa, zde­spe­ro­wana. – Wo­la­ła­bym umrzeć”. Fe­lícia po­wtó­rzyła to Vi­ce­nçowi, Vi­cenç por­tierce, por­tierka skle­pi­ka­rzowi, a ku­charka, gdy po­szła pro­sić pana Ni­co­lau o swoją ty­go­dniówkę, wy­ga­dała się, że pani zgu­biła bry­lan­tową broszkę, wy­cho­dząc od mo­dystki, i że mało nie osza­lała z roz­pa­czy. Pan Ni­co­lau, któ­remu prze­zię­bie­nie już mi­jało, po­szedł do Te­resy i zo­ba­czył jej twarz bladą jak u nie­bosz­czyka, bo przez całą noc nie zmru­żyła oka i od cią­głego po­wta­rza­nia, że jest chora, już na­prawdę źle się czuła i na­brała prze­ko­na­nia, że stra­ciła broszkę. Pan Ni­co­lau, sie­dząc na brzegu jej łóżka, za­py­tał, czemu nie oka­zała mu za­ufa­nia i nie wy­znała wszyst­kiego od razu, a Te­resa le­d­wie sły­szal­nym gło­sem szep­nęła, że ktoś mu­siał ją okraść, jak ze­mdlała, i on nie może so­bie na­wet wy­obra­zić, jak strasz­nie cierpi, jakby zna­la­zła się w pie­kle, nie tyle ze względu na war­tość broszki, która kosz­to­wała ma­ją­tek, ile dla­tego, że do­stała ją od niego, w do­wód mi­ło­ści. I roz­pła­kała się z głową wci­śniętą w po­duszkę. Pan Ro­vira, trzy­ma­jąc ją za rękę, mó­wił, że bar­dzo mu przy­kro, oczy­wi­ście, ale nie chce pa­trzeć na jej smu­tek i że szybko znaj­dzie ja­kieś le­kar­stwo.

Jak już wró­ciła do zdro­wia i nieco za­ró­żo­wiły się jej po­liczki, bo na­prawdę bar­dzo to prze­żyła, któ­re­goś ranka wsie­dli do po­wozu. Naj­pierw wsiadł pan Ni­co­lau, z po­mocą Vi­ce­nça, bo sę­dziwy wiek i drę­twota utrud­niały mu wsia­da­nie do tej „szafy”. Po­tem wsia­dła pani Te­resa. Pan Begú, kiedy ich zo­ba­czył, mu­siał bar­dzo się sta­rać, żeby za­cho­wać po­wagę. Te­resa wy­ja­śniła mu pro­blem z broszką i pan Ni­co­lau, nie da­jąc jej skoń­czyć, za­py­tał, czy mają drugą taką samą. „Nie, nie mam ta­kiej sa­mej, to był uni­kalny klej­not, ale mam jej szkic, więc je­żeli pań­stwo so­bie ży­czą, mogę ją od­two­rzyć. Naj­trud­niej bę­dzie zna­leźć bry­lanty tak do­sko­nałe jak te, które się znaj­do­wały w sercu kwia­tów, ale do­ko­nam nie­moż­li­wego, za­pew­niam pań­stwa”. I po paru mie­sią­cach wró­cili do ju­bi­lera. Pan Begú wy­cią­gnął z sejfu etui w ko­lo­rze fio­le­to­wym z białą je­dwabną pod­szewką i otwo­rzył je na stole. Pan Ro­vira wrę­czył ju­bi­le­rowi plik bank­no­tów, a ten, usa­tys­fak­cjo­no­wany, przy­cze­pia­jąc broszkę do sukni pani Ro­viry, stwier­dził, pa­trząc jej w oczy: „Nikt by nie po­wie­dział, że to nie ta sama”.

Tej wio­sny Te­resa Go­day de Ro­vira zo­stała chrzestną tro­chę już pod­ro­śnię­tego chłop­czyka, który, bie­da­czek, stra­cił matkę za­raz po tym, jak w szpi­talu wy­dała go na świat. Wy­ja­śniła mę­żowi, że Mi­quel Mas­déu to ro­bot­nik i że po­znała go w dzie­ciń­stwie. Mas­déu jest ku­zy­nem tej matki, któ­rej przy­da­rzyła się owa wpadka, i kiedy dziecko zo­stało samo, Mas­déu, który nie miał dzieci ze swoją żoną, po­sta­no­wił je przy­gar­nąć. Co za hi­sto­ria. „Za­cni lu­dzie!”, wes­tchnął pan Ro­vira, który nie miał ochoty to­wa­rzy­szyć Te­re­sie pod­czas chrzcin. W ką­cie za­kry­stii Mi­quel Mas­déu ze łzami w oczach uści­snął rękę Te­resy: „Dzię­kuję: ży­czę ci szczę­ścia i niech Bóg ci to wy­na­gro­dzi”. I spoj­rzał nie­mal ośle­piony, bo w pło­mie­niach świec bry­lanty bar­dzo świe­ciły, na wią­zankę szla­chet­nych ka­mieni, które Te­resa, żona bo­ga­tego starca, miała przy­pięte z le­wej strony sukni.

II

(Bàr­bara)

Sa­lva­dor Val­l­daura przy­mknął oczy, a skrzypce pod­jęły pierw­szy te­mat z czę­ści al­le­gro con brio. Słu­chał w sku­pie­niu, oto­czony tymi fa­lami, które go wpra­wiały w stan eg­zal­ta­cji i za­pie­rały dech w piersi. Kiedy po trzech akor­dach or­kie­stry for­te­pian po­wra­cał do wstęp­nej frazy, otwo­rzył oczy. Na sce­nie, wśród pierw­szych skrzy­piec, sie­działa dziew­czyna, któ­rej u dołu, spod spód­nicy, wy­sta­wał od­pruty brze­żek ko­ron­ko­wej fal­bany. Ten nie­sa­mo­wity szcze­gół tak go roz­stroił, że przez chwilę prze­stał wsłu­chi­wać się w mu­zykę. Po­now­nie za­mknął oczy i spró­bo­wał się sku­pić. For­te­pian pod­jął drugi te­mat, prze­ka­zał go or­kie­strze i znów go prze­jął, te­raz z więk­szą mocą. Ale wszystko na próżno. „Tak to jest po­zwo­lić grać na skrzyp­cach dziew­czy­nie...” Czemu tego nie za­uwa­żył od razu? Za­nim kon­cert się roz­po­czął, sku­pił się na lek­tu­rze pro­gramu, a póź­niej, gdy za­pa­dła ci­sza i or­kie­stra za­ata­ko­wała pierw­sze nuty, le­dwo zwró­cił uwagę na jej ra­mię i jej smy­czek po­śród in­nych. Obu­rzyło go to nie­wy­ba­czalne nie­chluj­stwo, które ze­psuło mu naj­lep­szą część wie­czoru. Na­gle po­czuł, że serce mu się ści­ska, i przyj­rzał się jej z więk­szą uwagą: dziew­czyna z fal­baną to ta sama skrzy­paczka, która pięć czy sześć mie­sięcy temu grała na kon­cer­cie alum­nów kon­ser­wa­to­rium w Sal­zburgu. Szczu­pła, ja­sna jak złota nić, ja­sno­oka, z wło­sami za­cze­sa­nymi do góry, z dwoma czy trzema pu­klami spły­wa­ją­cymi na kark. Nie spusz­czał z niej oka przez cały wie­czór, a póź­niej czę­sto ją wspo­mi­nał, tak ulotną i tak de­li­katną, że przy­kro so­bie wy­obra­zić, jak okrut­nie mo­głoby ją po­trak­to­wać ży­cie. Chciał o niej po­ga­dać z Qu­imem, ale wy­brał naj­gor­szą osobę i naj­gor­szy mo­ment, po­nie­waż Jo­aquim Ber­gadà, jego to­wa­rzysz, wła­śnie pod­bił serce żony an­giel­skiego at­ta­ché han­dlo­wego, znaną z za­mi­ło­wa­nia do ro­man­sów, i słu­chał go jed­nym uchem. „Ach tak? Uwa­żaj, ta­kie dziew­czyny tylko po­lują na na­iw­nych”, i zmie­nił te­mat. Val­l­daura przy­siągł so­bie, że ni­gdy wię­cej ni­komu o tym nie wspo­mni. Mu­siała być wie­denką; w żad­nym miej­scu na świe­cie nie wi­dział rów­nie de­li­kat­nych dziew­cząt, na do­da­tek z tak uro­czym pro­fi­lem. Był pewny, że już ni­gdy jej nie zo­ba­czy, a tu miał ją w za­sięgu ręki. Słu­chał, ni­czym wes­tchnie­nia, ostat­nich nut ka­den­cji, gdy wszystko omdle­wało w tym trud­nym do znie­sie­nia fi­nale. Ko­tły wtó­ro­wały for­te­pia­nowi. Znów za­mknął oczy, ale da­rem­nie: na­dal ją wi­dział z po­chy­loną głową, ze zro­śnię­tymi brwiami, jak w Sal­zburgu, i wy­da­wało mu się, że dźwięk skrzy­piec, for­te­pianu i fle­tów roz­brzmiewa w od­dali, co­raz da­lej.

Przez wiele lat, ile­kroć Sa­lva­dor Val­l­daura usły­szy trzeci kon­cert for­te­pia­nowy Beetho­vena, po­my­śli o tam­tym wie­czo­rze. Wy­szedł ze wszyst­kimi i szedł przez ja­kiś czas, nie wie­dząc, do­kąd zmie­rza. Chłód na ze­wnątrz spra­wiał, że nie­liczni prze­chod­nie prze­mie­rzali ulice w po­śpie­chu. Miał wra­że­nie, że wszystko się zmie­niło i już ni­gdy nie bę­dzie ta­kie jak do­tąd. A zo­ba­czył ją do­piero dwa ty­go­dnie póź­niej, też w nie­dzielę: ina­czej się ucze­sała, z prze­dział­kiem na środku i lo­kami zwią­za­nymi czarną wstążką; nie mógł do­strzec jej oczu, ale czoło, bie­lu­sień­kie, było sub­tel­nie wy­skle­pione. Kiedy nie grała, na­dal miała spusz­czoną głowę, za­my­ślona i po­godna.

Gdy na­za­jutrz Val­l­daura za­pro­sił Qu­ima do re­stau­ra­cji, bez prze­rwy mó­wił o dziew­czy­nie z Sal­zburga. Quim spoj­rzał na niego z uśmie­chem. „Mó­wisz o tej pan­nie, która cza­sami bie­rze udział w nie­dziel­nych kon­cer­tach. Ja­sne, że ją znam! To krewna jed­nego z mo­ich zna­jo­mych. Na­zywa się Bàr­bara coś tam. Bywa, że po po­łu­dniu przy­cho­dzi na pod­wie­czo­rek do Deh­mela; mieszka tuż za am­ba­sadą. Do­niczki na bal­ko­ni­kach, małe szkiełka w oknach... Czego wię­cej można chcieć! Któ­re­goś dnia was so­bie przed­sta­wię”.

Kiedy Jo­aquim Ber­gadà i Sa­lva­dor Val­l­daura we­szli do Deh­mela, Bàr­bara i jej ku­zyn już na nich cze­kali. Sie­dzieli w salce w głębi przy sto­liku z czar­nego mar­muru. Pa­no­wał tłok. Bàr­bara pod­nio­sła rękę, jak tylko ich do­strze­gła: w płasz­czu z fu­trza­nym koł­nie­rzem, z bli­ska, wy­dała się Val­l­dau­rze jesz­cze ład­niej­sza. Qu­imet ich so­bie przed­sta­wił. Po­de­szła stara kel­nerka w ja­sno­nie­bie­skim uni­for­mie i far­tu­chu wią­za­nym na karku. Spę­dzili ra­zem za­le­d­wie pół go­dziny. Przez cały ten czas Bàr­bara pra­wie się nie od­zy­wała. Słu­chała z uwagą opo­wie­ści swo­jego ku­zyna, męż­czy­zny w śred­nim wieku, ru­mia­nego na twa­rzy, który roz­pra­wiał z Qu­imem o mu­zyce; chwi­lami spra­wiała wra­że­nie roz­ko­ja­rzo­nej, jakby gdzieś od­pły­nęła my­ślami. Val­l­daura nie­wiele miał do po­wie­dze­nia, ale wy­ko­rzy­stu­jąc chwilę, gdy po­zo­stali za­mil­kli, przy­znał się, że Wie­deń bar­dzo mu się po­doba. „Tak? Mnie też się po­doba, ale to pew­nie dla­tego, że tu się uro­dzi­łam”, za­żar­to­wała. Mó­wiła po fran­cu­sku w spo­sób, który wy­dał mu się do­sko­nały. Za­częła wcią­gać rę­ka­wiczki: „Bar­dzo pro­szę, nie przej­muj­cie się mną, ale mu­szę na­tych­miast wyjść”. Wszy­scy się pod­nie­śli. Na ulicy Quim i jego przy­ja­ciel zo­stali z tyłu, a Val­l­daura wy­ko­rzy­stał to, żeby za­py­tać Bàr­barę, czy nie ze­chcia­łaby w nie­dzielę wie­czo­rem pójść z nim na spa­cer. Bàr­bara zwró­ciła ku niemu twarz i zmie­rzyła go spoj­rze­niem sza­rych, nieco przy­mknię­tych oczu. „Do­brze”, do­sły­szał jej ci­chą od­po­wiedź. Od­niósł wra­że­nie, że zga­dza się z uprzej­mo­ści. Kiedy zo­stał sam, wszedł do kwia­ciarni i zło­żył za­mó­wie­nie, by każ­dego dnia do­star­czano Bàr­ba­rze bu­kie­cik fioł­ków: ta­kich bla­dych, ra­czej li­lio­wych niż fio­le­to­wych, du­żych. W ogóle nie pach­niały, może dla­tego, że po­cho­dziły z zim­nego kraju.

W nie­dzielę po­goda do­pi­sała. Val­l­daura wstał późno i po­szedł do fry­zjera w ho­telu, żeby mu przy­strzygł brodę. Spo­koj­nie zjadł obiad. Wy­sia­da­jąc z do­rożki przed do­mem z bal­ko­ni­kami, zo­ba­czył Bàr­barę scho­dzącą po scho­dach. Cała w sza­ro­ściach, z ak­sa­mitną pe­le­ryną, przy­brana pa­roma fioł­kami na pier­siach. Kiedy już drzwiczki zo­stały za­mknięte, a Bàr­bara sie­działa obok niego, Val­l­daura po­czuł, że jest szczę­śli­wym czło­wie­kiem. Ona, która w dniu ich po­zna­nia pra­wie się nie od­zy­wała, te­raz cały czas mó­wiła, nie pa­trząc w jego stronę. „Chyba tro­chę prze­sa­dza”, po­my­ślał Val­l­daura. Za­nim do­je­chali do Pra­teru, zdą­żyła mu opo­wie­dzieć, że mieszka z dziad­kami i że jej matka, bar­dzo ładna, miała włosy się­ga­jące do po­łowy ud. „Jako pię­cio-, sze­ścio­let­niej dziew­czynce po­zwa­lała mi wcho­dzić i pa­trzeć, jak się ką­pie, ale gdy za­czy­nała się ubie­rać, mó­wiła, wska­zu­jąc drzwi: te­raz, Bàr­baro, pro­szę już odejść”. Któ­re­goś dnia prze­sta­łam ją wi­dy­wać i długo, kiedy zo­sta­łam sama, szu­ka­łam jej wszę­dzie i przy­wo­ły­wa­łam ci­chutko. Ucie­kła z kimś, kogo po­ko­chała w mło­do­ści, i za­miesz­kała w Ita­lii. O swoim ojcu Bàr­bara nie­wiele wie­działa: dużo po­dró­żo­wał i pra­wie ni­gdy go nie wi­dy­wała. Ale jej dzia­dek... Pew­nego dnia oświad­czyła, że chce się uczyć gry na skrzyp­cach, a on bar­dzo się ucie­szył. „Uwiel­biał mu­zykę”. I na­gle za­mil­kła. Przez dłuż­szą chwilę sły­szeli tylko stu­kot koń­skich ko­pyt. „Co jej się stało, dla­czego mi to wszystko opo­wiada?”, za­sta­na­wiał się Val­l­daura. Prze­mie­rzali nie­mal pu­stą aleję; słońce przy­bla­kło, zro­biło się chłodno. Z bocz­nej alejki wy­je­chali dwaj konni ofi­ce­ro­wie w mun­du­rach w ko­lo­rze ja­snego nieba. Ten bli­żej nich pod­trzy­mał swoje kepi ręką i po­chy­lił się, żeby zaj­rzeć do ich do­rożki. Ten drugi, z mo­no­klem, coś mu szep­nął i obaj się ro­ze­śmieli. Bàr­bara przez chwilę śle­dziła ich wzro­kiem: „Mój dzia­dek był woj­sko­wym i jesz­cze pa­mię­tam, jak po kry­jomu od­ry­wa­łam mu gu­ziki od mun­duru”. Ob­ró­ciła się do Val­l­daury i wska­zu­jąc fiołki na sukni, oświad­czyła: „Pierw­szy raz ktoś mi po­da­ro­wał kwiaty”. Val­l­daura chciał ująć jej rękę, ale po­my­ślał, że le­piej nie pło­szyć dziew­czyny, i za­czął opo­wia­dać o Sal­zburgu. Bàr­bara się uśmiech­nęła: „Cza­sem się znie­chę­cam, po­nie­waż my­ślę, że ni­gdy nie będę do­brze grać na skrzyp­cach”. Chwilę póź­niej Val­l­daura za­trzy­mał do­rożkę, bo już pod­je­chali pod Lu­sthaus. Nie chciała wejść do środka. „Chęt­nie bym się prze­szła; od tak dawna nie od­wie­dza­łam tego miej­sca...” Znaj­do­wali się na środku du­żej okrą­głej po­lany oto­czo­nej ze wszyst­kich stron la­sem i we­szli na dróżkę z ubi­tej ziemi bie­gnącą mię­dzy wy­so­kim ziel­skiem zwa­rzo­nym przez przy­mrozki. Usły­szeli trze­pot skrzy­deł: to dwa spło­szone ptaszki, które sfru­nęły z ga­łęzi, na­ro­biły ha­łasu. Bàr­bara się prze­stra­szyła, a wtedy Val­l­daura wziął ją pod rękę. „Pro­szę się nie bać, to tylko ptaki”. Ro­ze­śmiała się. Val­l­daura nie wi­dział do­tąd twa­rzy, którą śmiech prze­mie­niałby do tego stop­nia; wy­da­wała się inną dziew­czyną, w jej oczach po­ja­wił się ja­kiś zły błysk. „Przy­cho­dzi­łam tu cza­sami z dziad­kiem. Wi­dzi pan tę skałę, tam ni­żej? Za­wsze się na nią wspi­na­łam. Po­tem szli­śmy nad rzekę, tu bli­sko... Ale tylko przy ład­nej po­go­dzie, kiedy drzewa po­kry­wały się li­śćmi, a zie­mia – miękką trawą”. Roz­koszna. W tym mo­men­cie za­pra­gnął stać się Bo­giem. „Żeby na wszyst­kich drze­wach roz­wi­nęły się li­ście i żeby za­kwi­tły wszyst­kie kwiaty”, po­my­ślał uśmiech­nięty. Nie odej­dzie z tego lasu, póki jej nie po­ca­łuje. „Bàr­baro...”, wy­szep­tał. Ona zdjęła z su­kienki je­den fio­łek i po­dała go, pa­trząc mu pro­sto w oczy. Val­l­daura po­chy­lił się nad jej ustami. Po­mię­dzy ga­łę­ziami prze­świ­ty­wało pra­wie białe niebo, a od strony rzeki za­czy­nała uno­sić się mgła. Bàr­bara chwy­ciła ka­mień i z gnie­wem ci­snęła go da­leko przed sie­bie. „W dzie­ciń­stwie my­śla­łam, że mo­gła­bym za­bi­jać ryby ka­mie­niami”. Stali jedno na­prze­ciw dru­giego i Val­l­daura wpa­try­wał się jej w oczy; tę­czówka cęt­ko­wana, ciem­niej­sza źre­nica, nie­bie­skawa biel ro­gówki... Bez słowa ujął jej twarz w dło­nie i po­ca­ło­wał. Po­woli wra­cali do do­rożki. Za­nim ją od­wiózł do domu, za­py­tał, czy nie ze­chcia­łaby z nim po­ju­trze zjeść ko­la­cji. Bàr­bara się zgo­dziła.

Ma­ître otwo­rzył drzwi i wpro­wa­dził Val­l­daura do sa­lo­niku z ni­skim su­fi­tem, wy­ta­pe­to­wa­nego taką samą tka­niną jak za­słony. W głębi, czę­ściowo ukryta za pa­ra­wa­nem, znaj­do­wała się ka­napa z mnó­stwem po­du­szek, a nad nią duże lu­stro. Val­l­daura pod­szedł bli­żej i za­uwa­żył na lu­strze dwa białe ślady pal­ców. „Nie ma pan po­miesz­cze­nia z czy­stym lu­strem?” Ma­ître za­czął się ka­jać: nie­moż­liwe, wszystko za­jęte, ale za­raz każe oczy­ścić, to zaj­mie parę se­kund. „Szybko, szybko”, po­pro­sił, kiedy ma­ître wró­cił z kel­ne­rem. Val­l­daura wy­szedł na ko­ry­tarz. Gdyby Bàr­bara przy­szła wła­śnie w tej chwili... Ma­ître i kel­ner mie­liby się z pyszna. Val­l­daura cze­kał dłuż­szą chwilę. Cho­dził w tę i z po­wro­tem i pil­no­wał, czy wszystko jest jak na­leży. Za­trzy­mał się przed sto­łem: okrą­gły, na nim dwa srebrne świecz­niki, ob­rus aż do ziemi. Zie­lone kie­liszki miały ró­żowe nóżki. Do­sko­nale. Pu­ka­nie do drzwi; po­ko­jówka za­czyna po­woli za­pa­lać świece. Nim skoń­czyła, po­ja­wiła się Bàr­bara. Val­l­daura spoj­rzał na nią nieco za­sko­czony: Bàr­bara, ład­niej­sza niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej, od stóp do głów ubrała się na czarno.

Bàr­bara prze­chy­liła kie­li­szek i wy­piła ostatni łyk szam­pana. Wstała od stołu i prze­cie­ra­jąc czoło ręką, ru­szyła w stronę ka­napy. Jesz­cze do niej nie do­tarła, gdy na­gle się za­trzy­mała, od­wró­ciła ty­łem i krzyk­nęła: „Bła­gam, tylko nie to lu­stro”. Oczy błysz­czały jej jak w go­rączce. Val­l­daura za­py­tał, czy coś jej do­lega. „Nie, to nic ta­kiego”. Ale po­trze­bo­wała jesz­cze chwili, żeby się uspo­koić. Po­tem mu wy­ja­śniła, że kiedy matka ich po­rzu­ciła, cza­sami śniło się jej, że ja­kiś głos woła po ci­chu: „Bàr­baro!”. I że wtedy wcho­dziła do środka lu­stra w ta­kich sa­mych zło­tych ra­mach jak te i już nie mo­gła się z niego wy­do­stać. Val­l­daura nie wie­dział, jak się za­cho­wać. Ro­zej­rzała się wo­kół sie­bie, się­gnęła po płaszcz i wspi­na­jąc się na palce, za­kryła całą szklaną po­wierzch­nię. „Go­towe”. Usia­dła i za­częła wy­cią­gać szpilki z fry­zury. Val­l­daura pod­szedł do niej i od­gar­nął jej loki z twa­rzy. „Masz ta­kie ja­sne, dłu­gie włosy”. Bàr­bara za­częła się śmiać i prze­su­nęła pal­cem po jego po­liczku, mocno, jakby chciała zo­sta­wić na nim znak: „Czło­wie­kowi po śmierci włosy na­dal ro­sną, nie wie­dzia­łeś?”. Roz­pięła bluzkę i od­chy­liła się do tyłu. Po­czuł, że chwyta jego dłoń i kła­dzie na swo­jej piersi.

Dwa dni póź­niej Quim go od­wie­dził i po­ka­zał ga­zetę: Bàr­bara po­peł­niła sa­mo­bój­stwo. Uto­piła się w ka­nale.

Spę­dził kilka mie­sięcy, nie mo­gąc uwie­rzyć, że Bàr­bara nie żyje; wy­obra­żał so­bie, że ją spo­tka któ­re­goś po­po­łu­dnia w parku, wie­czo­rem w ja­kiejś ka­wiarni. Nogi same go pro­wa­dziły do miejsc, gdzie byli ra­zem. Kie­dyś w mu­zeum za­trzy­mał się przed ob­ra­zem Świę­tej Ro­dziny Bron­zina i serce za­biło mu moc­niej: zo­ba­czył Ma­donnę nie­sły­cha­nie po­dobną do Bàr­bary: ten sam łuk brwi, taki sam owal twa­rzy, szyja jak mar­mu­rowa ko­lumna, włosy z prze­dział­kiem, głowa lekko po­chy­lona. Cho­dził tam co­dzien­nie. Po po­łu­dniu spę­dzał go­dziny w ho­telu, sie­dząc u drzwi bal­konu, i choć pa­trzył przed sie­bie, nie wi­dział na­wet okien domu z na­prze­ciwka. Le­karz stwier­dził, że je­żeli chce się wy­do­być z prze­pa­ści, w ja­kiej się zna­lazł, po­wi­nien tro­chę się ro­ze­rwać. W am­ba­sa­dzie dużo o nim mó­wiono. Quim Ber­gadà opo­wie­dział o Bàr­ba­rze i wszy­scy się oba­wiali, żeby Val­l­daura nie po­peł­nił ja­kie­goś głup­stwa. Prze­no­siny do Pa­ryża tro­chę mu po­mo­gły, ale zimą znów pod­upadł na du­chu. Na Świę­tego Szcze­pana, kiedy się wy­brał do Bar­ce­lony, Ra­fael Ber­gadà, brat Qu­ima, oso­bi­ście przed­sta­wił mu wdowę po fi­nan­si­ście Ni­co­lau Ro­vi­rze, ładną i sym­pa­tyczną; na­zy­wała się Te­resa Go­day.

III

(Sa­lva­dor Val­l­daura i Te­resa Go­day)

Za­ko­chał się w jej ak­sa­mit­nym spoj­rze­niu i w za­raź­li­wym śmie­chu. Za­pa­mię­tał na za­wsze, jak Te­resa wcho­dzi do sa­lonu w sukni z mory orze­cho­wej barwy, z ró­żową różą na de­kol­cie i się­ga­ją­cym stóp fu­trze z kuny, zmar­z­nięta, uskar­ża­jąca się na po­godę. Wy­mie­nili ze sobą może cztery słowa, ale przy po­że­gna­niu po­dała mu rękę z ta­kim uśmie­chem, jakby się znali całe ży­cie. Spo­tkali się po­now­nie na przy­ję­ciu pod­czas święta Trzech Króli, też w domu brata Qu­ima. Ra­fael przy­znał się, że za­pro­sił ich oboje, oprócz tu­zina in­nych przy­ja­ciół, bo za­równo on, jak i ona wy­glą­dali na nieco za­gu­bio­nych: ona owdo­wiała po­nad rok temu, a on nie ma żad­nych krew­nych w Bar­ce­lo­nie. Przy ka­wie, kiedy męż­czyźni zo­stali sami, Val­l­daura za­py­tał, z ja­kich Go­dayów po­cho­dzi ta Te­resa. „Tego do­brze nie wiem – Ra­fael wy­krę­cił się od od­po­wie­dzi – ale jako wdowa po Ni­co­lau Ro­vi­rze ma świetne ko­nek­sje i wszyst­kie drzwi stoją przed nią otwo­rem”. Te­resa i Eu­làlia, żona Ra­fa­ela, bar­dzo się za­przy­jaź­niły i cza­sami wy­cho­dziły ra­zem oglą­dać wy­stawy. Ty­dzień po tym obie­dzie Val­l­daura, spa­ce­ru­jąc sa­mot­nie w alei Pas­seig de Gràcia, za­uwa­żył, jak wy­sia­dają z do­rożki na rogu ulicy Casp. Te­resa miała ka­pe­lusz z pió­rami raj­skiego ptaka. „Ja­kie piękne pióra”, po­chwa­lił Val­l­daura, pod­cho­dząc do niej bli­żej. „Po­waż­nie pan mówi czy żar­tuje?” Te­resa bar­dzo ład­nie wy­glą­dała i wszy­scy męż­czyźni się za nią oglą­dali. Miał ochotę wziąć ją pod rękę, ale zmie­nił zda­nie: w Bar­ce­lo­nie tak nie wy­pa­dało. Przez chwilę szli obok sie­bie, a tuż przed po­że­gna­niem oświad­czył, że nie­prędko te­raz się zo­ba­czą, po­nie­waż otrzy­mał list z Pa­ryża i musi się tam udać jesz­cze w tym ty­go­dniu.

Dwa dni póź­niej Val­l­daura wy­brał się wie­czo­rem do cu­kierni Cul­le­re­tes. Miał taki zwy­czaj, że szedł na śmie­tankę w przed­dzień po­dróży, kiedy wa­lizka już zo­stała spa­ko­wana. W ten spo­sób że­gnał się z Bar­ce­loną. Z za­my­śle­nia wy­rwał go głos Te­resy: „Mogę się do pana przy­siąść?”. Na­tych­miast pod­szedł kel­ner: „To co za­wsze, pani Ro­viro?”. Te­resa się ro­ze­śmiała: „Tak, Joan, śmie­tanka i ciastko”. I od­kła­da­jąc rę­ka­wiczki i port­mo­netkę na są­sied­nie krze­sło, ode­zwała się do Val­l­daury, który jesz­cze nie ochło­nął ze zdzi­wie­nia: „Jak pan wi­dzi, mamy po­dobne na­wyki”. Roz­ma­wiali o po­go­dzie, o ro­dzi­nie Ber­gadà, o Jo­aqu­imie, któ­rego Te­resa nie znała. Po chwili wy­czer­pały im się te­maty i na mo­ment za­pa­dło mil­cze­nie. Te­resa wes­tchnęła: „Jak miłe mu­szą być te wo­jaże...”. On się wtedy przy­znał, że już go za­czyna nu­żyć sa­motne po­dró­żo­wa­nie; za­wsze się oba­wiał, że w końcu ożeni się z cu­dzo­ziemką. „Cza­sem ta­kie związki się udają, ale ni­gdy nie mia­łem ochoty spró­bo­wać”. W tym mo­men­cie przy­po­mniał so­bie Bàr­barę i się za­czer­wie­nił. Te­resa grze­bała ły­żeczką w śmie­ta­nie i pa­trząc na niego po­zor­nie nie­win­nym wzro­kiem, my­ślała: „Mu­sia­łeś za­li­czyć wiele ro­man­sów na świe­cie!”. Póź­niej już pra­wie się nie od­zy­wali. Wsta­jąc od sto­lika, Val­l­daura z cięż­kim ser­cem po­że­gnał się jed­nym sło­wem: adéu. I prze­padł.

Na­stęp­nego dnia, za­nim wy­szedł z wa­lizką z ho­telu, wy­dał po­le­ce­nie, by co­dzien­nie wy­sy­łano Te­re­sie kwiaty. „Fiołki; do­póki się nie skoń­czą”. To było tak, jakby wie­deń­ska idylla za­częła się od nowa. Ale tym ra­zem moc­niej stą­pał po ziemi. Do­łą­czył pu­dełko z wi­zy­tów­kami. Na każ­dej z nich na­pi­sał: „Szcze­rze od­dany”.

Gdy Fe­lícia we­szła do sy­pialni z pierw­szym bu­kie­ci­kiem fioł­ków, Te­resa już nie spała. Nim zo­ba­czyła wi­zy­tówkę, od­ga­dła, że to od Val­l­daury. Przez te dwa dni dużo o nim roz­my­ślała. Nie można po­wie­dzieć, żeby jej się nie po­do­bał: przy­stojny, blon­dyn, ele­gancki... „Fe­lício, co by Fe­lícia zro­biła na moim miej­scu; wy­szłaby po­now­nie za mąż?” Po­ko­jówka rzu­ciła jej fi­glarne spoj­rze­nie: „Tak są­dzę, pro­szę pani”. Fe­lícia wy­szła, a Te­resę ogar­nął ten szcze­gólny ro­dzaj nie­po­koju, który jej to­wa­rzy­szył, ile­kroć po­my­ślała o swoim mał­żeń­stwie z Ni­co­lau Ro­virą. Przez pierw­sze mie­siące tę­sk­niła za nim. Wszystko mu za­wdzię­czała: na­brała do­brych ma­nier, wy­cią­gnął ją z nę­dzy; a za­nim umarł, ci­cho jak pi­sklę, po­wie­dział: „Te­raz wszyst­kie drogi są przed tobą otwarte”. Kiedy oglą­dała się w lu­strze z bry­lan­tową broszką u sukni, fala wstydu wy­stę­po­wała jej na po­liczki. Po­woli przy­zwy­cza­iła się do sa­mot­nego ży­cia. Ale czas pły­nął, a Ni­co­lau za­pi­sał część ma­jątku swo­jej sio­strze, wdo­wie z dwójką dzieci. Przy skrom­nej ren­cie i wła­snej roz­rzut­no­ści wcze­śniej czy póź­niej po­pad­nie w długi. Za­sta­na­wiała się, czy nie sprze­dać domu, ale bez en­tu­zja­zmu. Może mo­głaby grać na gieł­dzie, nie­któ­rzy zna­jomi to jej do­ra­dzali, ale kie­dyś Ni­co­lau ją ostrzegł: „Jak się na tym nie znasz, to za­nim się zo­rien­tu­jesz, mo­żesz wszystko stra­cić”. Val­l­daura spra­wiał do­bre wra­że­nie... ale w dniu, gdy go po­znała, przy­ła­pała go na spoj­rze­niu, które ją za­nie­po­ko­iło. Prze­szka­dzała jej tamta wie­deń­ska hi­sto­ria – wszy­scy o tym wie­dzieli – która wciąż go przy­tła­czała. Nie po­do­bało się jej, że miesz­kał za gra­nicą. Mó­wiono, że jest bar­dzo bo­gaty. I co te­raz, pierw­szy mąż stary, a po­tem drugi, który nie do końca poj­muje, co się z nim dzieje... Znów za­mknęła oczy. Dla­czego musi my­śleć o tych spra­wach? Na ra­zie nikt się do niej nie za­le­cał. Odło­żyła fiołki na nocną szafkę i cie­pło się ubrała.

Co roku w kar­na­wale pań­stwo Ber­gadà wy­pra­wiali bal, który już zy­skał sławę w ca­łej Bar­ce­lo­nie. Kiedy tylko otrzy­mała za­pro­sze­nie, Te­resa po­szła do nich z wi­zytą. „Nie mogę, Eu­làlio. Nie no­si­łam ża­łoby przez cały rok, bo jak wiesz, nie zno­szę czar­nych su­kien; ale wy­brać się na bal to co in­nego”. Eu­làlia po­ło­żyła jej rękę na ko­la­nie: „Co za róż­nica, rok czy dwa? Wierz mi, nie warto się wy­co­fy­wać z ży­cia. Wszy­scy za­pro­szeni to przy­ja­ciele... Bo­isz się, że będą cię kry­ty­ko­wać?”. Tak długo mó­wiła, aż ją prze­ko­nała. Przed wyj­ściem Te­resa przy­znała się, że Val­l­daura przy­syła jej co­dzien­nie fiołki. Eu­làlia wstała, żeby ją po­ca­ło­wać: „Czuję, że się za­nosi na ślub”. Te­resa za­częła się śmiać. „Ty to nie mar­nu­jesz czasu”. Eu­làlia usia­dła, spo­waż­niała, a po chwili pod­nio­sła ręce i kla­snęła w dło­nie: „Już wiem! Ścią­gnę go tu­taj. Albo je­stem ni­kim, albo za­tań­czy­cie ra­zem. Masz się wy­stroić”. Na­stęp­nego dnia o wcze­snej po­rze Te­resa we­szła do sklepu Te­renci Far­riolsa po ma­te­riał na suk­nię. Te­renci Far­riols był wy­so­kim szczu­płym męż­czy­zną, do­brze wy­cho­wa­nym: „Sza­nowna pani, może mi pani wie­rzyć lub nie, ale wła­śnie o pani my­śla­łem”. Te­resa ro­ze­śmiała się i usia­dła: „Nie wie­rzę. Bę­dzie pan tak uprzejmy i po­każe mi ko­ronki? I sa­tynę, na do­mino”. Far­riols spoj­rzał na nią z lek­kim zdzi­wie­niem: „Mamy prze­piękne, ta­kiej ja­ko­ści, że po­dob­nych pani ni­gdy nie wi­działa”. Su­biekt po­ło­żył na stole kilka bel ko­ronki, a Te­resa naj­pierw długo oglą­dała i oglą­dała, żeby w końcu wy­brać naj­droż­szą. Sa­tynę też wy­brała wy­borną. Przed pod­ję­ciem de­cy­zji Te­resa za­sta­na­wiała się nad ko­lo­rem, ale przy­po­mniała so­bie o fioł­kach i zde­cy­do­wała się na fio­le­tową. „To naj­ład­niej­szy ko­lor, pani Ro­viro, bę­dzie w nim pani do twa­rzy”, po­chwa­lił Te­renci Far­riols, od­pro­wa­dza­jąc ją do drzwi.

Na bal w domu pań­stwa Ber­gadà Te­resa do­tarła nieco spóź­niona. Pierw­szą osobą, która po­de­szła, by ją przy­wi­tać, oka­zał się Sa­lva­dor Val­l­daura. „Co za nie­spo­dzianka... My­śla­łam, że jest pan w Pa­ryżu”. Wy­glą­dała olśnie­wa­jąco; w pa­sie cienka jak osa, z ma­ską w dłoni, w rę­ka­wicz­kach się­ga­ją­cych po­nad łok­cie, z od­sło­nię­tymi ple­cami: biała ko­ronka pod­kre­ślała barwę jej skóry. Na wy­so­ko­ści serca miała bu­kie­cik fioł­ków, a drugi wpięła we włosy. Żad­nych klej­no­tów. „Co z niej bę­dzie za ko­bieta, jak osią­gnie czter­dziestkę!”, po­my­ślał Val­l­daura. Te­resa, wska­zu­jąc bu­kie­cik fioł­ków w de­kol­cie, ode­zwała się: „Po­znaje pan?”. Za­py­tał, czy lubi fiołki. Te­resa skła­mała: „To moje ulu­bione kwiaty”. Or­kie­stra, która skoń­czyła grać po­pu­larną me­lo­dię ta­neczną, kiedy Te­resa we­szła, te­raz za­grała ma­zurka, a Val­l­daura po­dał jej rękę. Gdy prze­cho­dzili obok Ra­fa­ela i Eu­làlii, któ­rzy tań­czyli ra­zem, Eu­làlia ukrad­kiem pu­ściła do niej oko, a Te­resa od­wró­ciła głowę, jakby nic nie za­uwa­żyła. Val­l­daura za­mó­wił u niej wszyst­kie tańce. Ona za­ru­mie­niła się i wa­chlu­jąc twarz ręką, za­py­tała: „Mam ro­zu­mieć, że warto tań­czyć tylko ze mną?”, i prze­kre­śliła z góry na dół wszyst­kie strony w kar­ne­cie. Bu­kie­cik fioł­ków upadł jej na zie­mię i Val­l­daura schy­lił się, aby go pod­nieść; a za­nim po­dał, po­wą­chał. „Pachną jak wszyst­kie”. Te­resa zdjęła ma­skę, żeby znów je przy­piąć, a kiedy umiesz­czała bu­kie­cik na piersi, Val­l­daura pa­trzył na jej dłu­gie pod­krę­cone rzęsy i gę­ste kasz­ta­nowe włosy, ni­czym je­dwabny hełm. Prze­szli do bu­fetu, żeby skosz­to­wać sło­dy­czy i wy­pić szam­pana, i z kie­lisz­kami w dłoni po­szli usiąść gdzieś na ubo­czu. Za nimi, na zło­tej ko­lum­nie, stał wa­zon z ga­łąz­kami bia­łego bzu. „Kwiaty wszę­dzie za mną cho­dzą”, za­uwa­żyła Te­resa, ukła­da­jąc dół sukni. Spod spód­nicy wy­su­nęła się jej stopa. Za­uwa­żyła, że Val­l­daura się przy­gląda, i szybko ją cof­nęła. „Wie pan, co naj­bar­dziej lu­bię w szam­pa­nie? Bą­belki”. Od­dali pu­ste kie­liszki lo­ka­jowi, który pod­szedł do nich z tacą, i się­gnęli po pełne. „Nie wy­bra­łaby się pani do Pa­ryża?” Te­resa udała, że nie sły­szy, i Val­l­daura, który już miał po­wtó­rzyć py­ta­nie, na­gle po­czuł się onie­śmie­lony i bez słowa wy­pił tru­nek do dna. Męż­czy­zna zna­ko­mi­cie się pre­zen­to­wał: frak świet­nie skro­jony, śnież­no­biały gors, ja­sna broda nieco zmierz­wiona. Gdy mu­zycy roz­po­częli ta­niec lan­sje­rów, Te­resa, któ­rej oczy zza ma­ski mio­tały iskry, unio­sła tren sukni i pod rękę z Val­l­daurą we­szła na śro­dek sa­lonu. Od czasu do czasu pary się zmie­niały, a kiedy spo­ty­kali się po­now­nie, pa­trzyli na sie­bie ze śmie­chem. „Gdy­bym mógł – my­ślał Val­l­daura – za­brał­bym ją na ko­niec świata...” Okla­ski go ogłu­szyły. Te­resa, prze­chy­la­jąc głowę do tyłu, ciężko od­dy­chała i my­ślała so­bie, że ni­gdy nie prze­żyła nocy ta­kiej jak ta. Zro­biło się jej go­rąco. Po­woli ścią­gała rę­ka­wiczki, tak dłu­gie, jakby nie miały końca, i gołą ręką otarła twarz. „Chyba nie wy­pada tak się za­cho­wy­wać...” Val­l­daura po­krę­cił głową, że nie, i ro­ze­śmiał się. „Prze­pra­szam na chwilę – po­wie­działa – za­raz wra­cam”. Szu­kała Eu­làlii: „Po­życz mi wa­chlarz, pro­szę, dłu­żej nie wy­trzy­mam”. Eu­làlia dała jej swój: „Mo­żesz go so­bie za­trzy­mać, na pa­miątkę”. Że­berka miał z masy per­ło­wej, a na ma­te­riale ktoś na­ma­lo­wał jabłko; rączkę zdo­biła je­dwabna frędzla. Mu­zycy znów za­grali do tańca. Kiedy skoń­czyli, Te­resa spy­tała: „Uf! Na­pi­jemy się jesz­cze szam­pana?”. Pod­nio­sła kie­li­szek do warg i wy­piła do dna. „Nie po­win­nam tyle pić. Już mi ude­rzyło do głowy. A panu?” Szybko się wa­chlo­wała tym zie­lo­nym jabł­kiem, bar­dzo bla­dym, z ró­żową plamką i dwoma du­żymi li­śćmi po obu stro­nach ogonka w cze­ko­la­do­wym ko­lo­rze. „Ja mogę wy­pić całą bu­telkę i nic. Na­to­miast inne rze­czy od razu ude­rzają mi do głowy”. „Ja­kie?”, za­py­tała Te­resa, ko­kie­te­ryj­nie mru­żąc oczy. „Na przy­kład piękno”.

Bal trwał do rana. Za­nim się skoń­czył, Te­resa oświad­czyła, że jest zmę­czona i że już chce wra­cać. Bzy w wa­zo­nie za­czy­nały więd­nąć, ale blask świa­teł, sukni, je­dwab­nych pla­fo­nów ze zło­tymi mo­ty­wami, wszystko to na­bie­rało mocy. „Już chce pani odejść?”, za­py­tał Val­l­daura ta­kim to­nem, jakby nie mieli się zo­ba­czyć ni­gdy wię­cej.

Te­resa od­nio­sła wra­że­nie, że po­wie­trze na ulicy jest lo­do­wate. Za­trzy­mali się przed drzwiami. Val­l­daura nie mógł od niej ode­rwać oczu: „Jak szybko mi­nęła ta noc!”. Ona od­po­wie­działa dłu­gim spoj­rze­niem i mu­snęła klapę jego ma­ry­narki wa­chla­rzem. W sza­rym świe­tle ro­dzą­cego się dnia Te­resa wy­da­wała się ra­czej snem niż ko­bietą. Val­l­daura po­mógł jej wsiąść do do­rożki i z ręką na gałce drzwi­czek wy­szep­tał: „Ju­tro mu­szę wy­je­chać; czy mogę do pani na­pi­sać?”.

Te­resa bar­dzo ład­nie urzą­dziła miesz­ka­nie. Po­zbyła się me­bli z cza­sów mał­żeń­stwa i ku­piła lep­sze, idąc za radą an­ty­kwa­riu­sza. Zo­sta­wiła so­bie tylko ja­poń­ską szafę, do któ­rej z cza­sem się prze­ko­nała. Ściany sa­lonu po­kryto pa­lio­wym ada­masz­kiem, a w jed­nym ką­cie, przy so­fie, ka­zała po­sta­wić nimfę z bia­łej por­ce­lany, ta­kiej wy­so­ko­ści jak ona sama, która z gra­cją pod­trzy­my­wała na ra­mie­niu okrą­gły wa­zon. Val­l­daura kil­ka­krot­nie od­wie­dził Bar­ce­lonę, a Te­resa za­pra­szała go na prze­pyszne her­batki. Pew­nego wie­czoru się oświad­czył. Cze­kał chwilę w mil­cze­niu z fi­li­żanką w dłoni, prze­jęty. Ona za­my­śliła się, spu­ściła oczy. Nie po­wie­działa ani tak, ani nie. Po pro­stu: bar­dzo ko­chała swo­jego męża i jesz­cze o nim my­ślała; „To, co od pana usły­sza­łam, nie­zwy­kle mi po­chle­bia, ale jest tak nie­ocze­ki­wane...”, Val­l­daura, który in­ten­syw­nie się w nią wpa­try­wał, po­chy­lił się nad nią i wziął ją za rękę. Dla­czego nie mie­liby po­ma­gać so­bie na­wza­jem w ży­ciu? Od­szedł, tak jak przy­szedł: bez kon­kret­nej od­po­wie­dzi. Wró­cił na­stęp­nego dnia. Nie mógł znieść tej nie­pew­no­ści. Fe­lícia za­pro­wa­dziła go do sa­lonu. „Przy­szedł pan Val­l­daura, chce się z pa­nią zo­ba­czyć, pro­szę pani, za­pro­si­łam go do środka”. Te­resa, która ubie­rała się do wyj­ścia, pa­roma gwał­tow­nymi ru­chami zrzu­ciła z sie­bie wierzch­nią odzież i w naj­bar­dziej oka­za­łym ze swo­ich szla­fro­ków wkro­czyła do sa­lonu w ob­łoku per­fum i sze­le­ście je­dwa­biu, pro­sząc Val­l­daurę, by jej wy­ba­czył, że tak go przyj­muje, ale wła­śnie od­po­czy­wała, a nie chce go zmu­szać do ocze­ki­wa­nia. „Czy coś się panu stało?”, za­py­tała spo­koj­nym gło­sem. „Wczo­raj po­zo­stał nam nie­roz­wią­zany pe­wien pro­blem”, od­parł Val­l­daura i pa­trząc na nią po­waż­nie, do­dał, że przy­szedł pro­sić o ca­łusa. „Ca­łus bę­dzie świad­czył, że nie ma pro­blemu”. Te­resa zbli­żyła pa­lec do ust, a na­stęp­nie prze­su­nęła nim po po­liczku Val­l­daury. „Oto on”. Wtedy, nie da­jąc mu czasu na otwar­cie ust, za­py­tała: „Mogę pana zo­sta­wić na chwilę i pójść przy­go­to­wać her­batę?”. Za chwilę w ko­ry­ta­rzu, z ręką na szyi, wzięła parę głę­bo­kich od­de­chów.

Po­brali się wio­sną w ko­ściele Santa Ma­ria del Mar. Val­l­daura pra­gnął spę­dzić mio­dowy mie­siąc w ma­jątku w Vi­la­franca. „Zo­ba­czysz, ja­kie tam piękne win­nice!” Pew­nego wie­czoru, kiedy spa­ce­ro­wali pod ja­bło­niami, Val­l­daura po­trzą­snął ga­łę­zią i spadł na nich deszcz kwia­tów. Te­resa roz­ło­żyła ra­miona, otwo­rzyła dło­nie i pa­trząc z bli­ska na kwiat, który zo­stał w jed­nej z nich, szep­nęła ci­chutko: „Ten kwia­tu­szek, taki ma­leńki, jest mój”. Val­l­daura ją ob­jął: „Wszystko jest twoje: te win­nice, ta zie­mia i ja”. I za­my­ka­jąc oczy, żeby nic nie roz­pra­szało jego uwagi, po­ca­ło­wał ją po­ca­łun­kiem tak dłu­gim, że mało jej nie udu­sił.

IV

(Willa w dziel­nicy Sant Ge­rvasi)

Na po­czątku je­sieni, kiedy wró­cili do Bar­ce­lony, Sa­lva­dor Val­l­daura za­uwa­żył, że Te­resa po­smut­niała. „Chyba się mar­twi, że bę­dzie mu­siała za­miesz­kać w Pa­ryżu”. Nie tra­cąc czasu, udał się do Jo­sepa Fon­ta­nil­lsa, swo­jego ad­mi­ni­stra­tora. Był to tę­gawy bar­czy­sty męż­czy­zna o krót­kich no­gach i rę­kach; dał się po­znać jako od­po­wie­dzialny, do­bry czło­wiek. Na wi­dok Val­l­daury za­czął się roz­pły­wać w uprzej­mo­ściach: „Czemu mnie pan nie uprze­dził? Sam bym do pana przy­szedł”. Usa­dził go w naj­wy­god­niej­szym fo­telu. Z bal­konu roz­ta­czał się wi­dok na ko­ściół Sant Pere Màr­tir, a Val­l­daura sły­szał, że po­po­łu­dniami, przy ład­nej po­go­dzie, Fon­ta­nills ro­bił so­bie dłuż­szą pauzę i ni­kogo nie przyj­mo­wał, żeby w spo­koju po­dzi­wiać za­chód słońca za górą. Val­l­daura od razu oświad­czył: „Za­bie­ram żonę do Pa­ryża, ale taka z niej bar­ce­lonka, że pew­nie bę­dzie tę­sk­nić. Je­żeli nie przy­zwy­czai się do ży­cia za gra­nicą, zre­zy­gnuję z ka­riery w dy­plo­ma­cji. Chciał­bym, żeby ro­zej­rzał się pan bez po­śpie­chu za do­mem dla mnie, abym mógł go urzą­dzić zgod­nie z wła­snym gu­stem”. „Do­brze się składa – ucie­szył się Fon­ta­nills – wła­śnie mam je­den do sprze­da­nia; tra­fił w ręce kiep­skiego spad­ko­biercy, mar­kiza Ca­stel­l­jussà, który roz­trwo­nił ma­ją­tek ro­dzi­ców. Ale jest bar­dzo za­pusz­czony”. Tego sa­mego dnia po­szli go obej­rzeć i Val­l­daura od razu się w nim za­ko­chał. W gór­nej czę­ści dziel­nicy Sant Ge­rvasi, na nie­do­koń­czo­nej ulicy, w są­siedz­twie pól, oto­czony du­żym ogro­dem, który z tyłu domu, za espla­nadą, prze­cho­dził w las. Nic nie po­wie Te­re­sie, do­póki wszyst­kiego nie przy­go­tuje. Fon­ta­nills umó­wił go z wła­ści­cie­lem, szybko się do­ga­dali i Val­l­daura udał się z do­ku­men­tami do Ama­deu Riery, wzię­tego no­ta­riu­sza. „Sprawdź, czy nie ma ob­cią­żeń i czy wszystko jest w po­rządku”. Po pra­wej stro­nie biurka no­ta­riu­sza Riery stał wa­zo­nik z różą. „O ile wiem – ro­ze­śmiał się Val­l­daura – je­steś je­dy­nym urzęd­ni­kiem, który trzyma kwiaty w ga­bi­ne­cie”. Po paru ty­go­dniach pod­pi­sał umowę za­kupu. Kiedy mar­kiz Ca­stel­l­jussà opu­ścił ga­bi­net z port­fe­lem peł­nym bank­no­tów, Ama­deu Riera po­gra­tu­lo­wał Val­l­dau­rze: „No nie­źle, willa i po­nad sto ty­sięcy pię­dzi te­renu!”. „Sto sie­dem­dzie­siąt ty­sięcy pięć­set”, po­pra­wił Fon­ta­nills, który do­tych­czas się nie od­zy­wał. Do­dał jesz­cze: „Gdy­bym ja miał ta­kie pie­nią­dze jak pan, pa­nie Val­l­daura, też bym ta­kiej oka­zji nie prze­pu­ścił”.

Parę dni przed wy­jaz­dem do Pa­ryża Val­l­daura za­brał Te­resę, żeby jej po­ka­zać willę. To­wa­rzy­szył im Fon­ta­nills. Kiedy wy­sie­dli z do­rożki, Te­resa, za­sko­czona wi­do­kiem, zdo­była się tylko na okrzyk: „O mój Boże, toż to praw­dziwy za­mek!”. Tuż za bramą za­czy­nała się sze­roka aleja ob­sa­dzona z obu stron kasz­ta­nami, a w głębi wy­soki na trzy pię­tra, zwień­czony dwiema wie­życz­kami, po­kryty zie­loną da­chówką, ob­ro­śnięty blusz­czem, któ­rego li­ście już sczer­wie­niały – stał dom od­ci­na­jący się na tle je­sien­nego nieba. Wiał wiatr i te trzy stop­nie, które mu­sieli po­ko­nać, aby wejść do wnę­trza, to­nęły w li­ściach. Po obu stro­nach drzwi znaj­do­wały się dwa duże szkli­wione wa­zony z zie­mią i parę do­ni­czek z uschłymi ro­śli­nami. Val­l­daura pod­niósł la­skę i wska­zu­jąc por­tyk wsparty na czte­rech ko­lum­nach z ró­żo­wego mar­muru na ro­gach we­randy, oświad­czył: „Każę ją oszklić, że­by­śmy zimą mo­gli cie­szyć się tam słoń­cem”. Fon­ta­nills wło­żył klucz do zamka i przez chwilę się z nim mo­co­wał: „Pa­nie Val­l­daura, wszystko za­rdze­wiało, ale po­woli bę­dziemy na­pra­wiać”. We­sty­bul, ogromny, spra­wiał wra­że­nie sali ba­lo­wej, a po le­wej stro­nie wą­skie, krę­cone, jed­no­bie­gowe schody, z po­rę­czą z ku­tego że­laza, pro­wa­dziły łu­kiem na pierw­sze pię­tro. Obej­rzeli wszyst­kie po­koje; od ścian od­sta­wały po­rwane pa­pie­rowe ta­pety i roz­no­sił się dła­wiący smród wil­goci. Do wie­ży­czek na gó­rze pro­wa­dziły z trze­ciego pię­tra bar­dzo wą­skie schody z wy­so­kimi stop­niami; nie­wiel­kie drzwiczki z pierw­szego po­de­stu umoż­li­wiały wej­ście na dach. Fon­ta­nills je otwo­rzył: „Ze­chcą pań­stwo wyj­rzeć na ze­wnątrz?”. Te­resa krzyk­nęła: „Pro­szę na­tych­miast je za­mknąć, boję się”. Wy­żej już nie wcho­dzili. Przy do­nicz­kach z uschnię­tymi ro­śli­nami Val­l­daura za­py­tał żonę: „Po­doba ci się?”. Te­resa za­miast od­po­wie­dzieć przy­tu­liła się do niego mocno. „Trudna rada – po­my­ślał Fon­ta­nills, który nie wie­dział, gdzie po­dziać oczy – taka ko­bieta warta jest mszy”.

Za­częło się ściem­niać. Prze­szli się wo­kół domu bru­ko­waną drogą, która go ota­czała. Po pra­wej, tak bli­sko ściany, że nie­mal ocie­rało się ga­łę­ziami o mur, ro­sło drzewo o wą­skich, błysz­czą­cych li­ściach. „To waw­rzyn, prawda?”, upew­niła się Te­resa. „Tak, pro­szę pani; i nie­wiele pani zo­ba­czy drzew lau­ro­wych aż tak ro­słych”. Za waw­rzy­nem znaj­do­wała się stud­nia i dwie ka­mienne ławki pod per­golą po­krytą bez­listną gli­cy­nią. Prze­szli przez espla­nadę i Te­resa, zer­ka­jąc na gę­stwinę drzew za ple­cami, po­my­ślała: „Wszystko to ładne, ale bu­dzi lęk”. Szli mię­dzy pa­pro­ciami i krza­kami je­żyn. Z wy­so­kich ga­łęzi do­cho­dziło gru­cha­nie tur­ka­wek. „Tu – stwier­dził Val­l­daura – ni­gdy nie się­gał las: kiedy bu­do­wano ten dom, mu­siał tu być park”. „Wy­daje mi się, że ma pan ra­cję – od­po­wie­dział Fon­ta­nills, pa­trząc cały czas pod nogi, żeby się nie po­tknąć. – To zdzi­czały park”. Chwilę póź­niej do­tarli do stawu oto­czo­nego czar­nym blusz­czem. „Ten staw, pro­szę pani, nie wy­sy­cha; na środku ma po­nad sie­dem pię­dzi głę­bo­ko­ści. A na końcu po­se­sji ro­sną trzy stu­let­nie ce­dry. Po­noć przy­no­szą szczę­ście. Chcia­łaby pani je zo­ba­czyć?” Na­gle, wśród blusz­czu, tuż przy ziemi, po­ru­szyło się ja­kieś prze­stra­szone zwie­rzątko. Te­resa przy­warła do męża: „Chodźmy już stąd...”. Wiatr, co­raz sil­niej­szy, huś­tał ga­łę­ziami w obie strony. Do­piero kiedy wró­cili na espla­nadę, Te­resa zo­rien­to­wała się, że zmierzch jesz­cze nie za­padł. Fon­ta­nills wska­zał ręką do­mek po dru­giej stro­nie espla­nady, na li­nii pierw­szych drzew. „Ten do­mek to mała pral­nia; można tam też prze­cho­wy­wać na­rzę­dzia... a z tyłu jest ga­nek”. Obie­cał, że da im pnące róże do przy­sło­nię­cia ścian. „Ten sta­ru­szek, który pil­nuje mo­jego ma­jątku w Pre­mià, za­wsze ma szczepki ró­ża­nych krze­wów, o kwia­tach wiel­kich jak pięść, w cie­li­stym ko­lo­rze”.

Pa­ryż Te­re­sie w ogóle się nie po­do­bał; uwa­żała, że domy są zbyt czarne, a niebo zbyt szare. Pa­no­wie, z któ­rymi się sty­kała nie­mal z obo­wiązku, byli prze­sad­nie ce­re­mo­nialni, a pa­nie bar­dzo pre­ten­sjo­nalne. Miała na­uczy­ciela fran­cu­skiego, a cały z niego po­ży­tek był taki, że jej mie­szał w gło­wie. W sa­mot­no­ści nie wy­trzy­my­wała na­wet pię­ciu mi­nut, bo na­tych­miast wra­cała pa­mię­cią do Bar­ce­lony i gdy uświa­da­miała so­bie, jak jest da­leko, ogar­niał ją nie­po­kój. To­wa­rzy­stwo żony któ­re­goś z ko­le­gów męża ją mę­czyło. Kiedy za­szła w ciążę, na­strój jesz­cze się jej po­gor­szył. Ca­łymi po­po­łu­dniami roz­my­ślała o ma­jątku w Vi­la­france. „Mu­simy wró­cić do Bar­ce­lony”, stwier­dził pew­nego dnia Val­l­daura, gdy za­stał ją po­grą­żoną we łzach. I do­dał: „Na za­wsze. Praca ni­gdy mnie zbyt­nio nie pa­sjo­no­wała, a te­raz, skoro spo­dzie­wasz się dziecka, jesz­cze mniej mi na niej za­leży”. Zro­bił się bar­dzo za­zdro­sny, bo wy­cho­dząc gdzieś z Te­resą, czuł, że nikt na niego nie zwraca uwagi. To Te­resa przy­cią­gała spoj­rze­nia. „Na za­wsze?”, upew­niła się, osza­lała z ra­do­ści. „Na za­wsze”. Uro­dzi dziecko w Bar­ce­lo­nie, we wła­snym domu. „Je­śli przyj­dzie na świat dziew­czynka – zde­cy­do­wał Val­l­daura – bę­dzie miała na imię So­fia, jak moja matka; je­śli chło­piec, damy mu na imię Es­teve, bo po­zna­li­śmy się w dniu Świę­tego Szcze­pana”.

Te­resa uro­dziła dziew­czynkę. Jo­aquim Ber­gadà, który na­dal prze­by­wał w Wied­niu, przy­je­chał na chrzciny: Val­l­dau­rze bar­dzo za­le­żało na tym, żeby to on zo­stał oj­cem chrzest­nym, a jego szwa­gierka, Eu­làlia, chrzestną matką. Re­mont już się za­koń­czył i willa lśniła jak lu­stro. Ogrod­nicy jesz­cze przez wiele dni sprzą­tali ścieżki, wy­ry­wali ziel­sko, pa­lili su­che ga­łę­zie i sa­dzili pe­onie i be­go­nie na klom­bach, które za­ło­żyli po obu stro­nach kasz­ta­no­wej alei. Któ­rejś nie­dzieli o po­ranku, za­nim jesz­cze zdą­żyli prze­wieźć wszyst­kie me­ble, pań­stwo Val­l­daura wpro­wa­dzili się do willi z całą służbą i z mamką piękną jak słońce, ob­wie­szoną licz­nymi sznu­rami ko­rali.

V

(Wio­senna bu­rza)

Po