Rzym. Najpiękniejsze wakacje - Agnieszka Zakrzewicz - ebook + książka

Rzym. Najpiękniejsze wakacje ebook

Agnieszka Zakrzewicz

4,2

17 osób interesuje się tą książką

Opis

W niektórych miejscach można zakochać się jak w ludziach…

Rzym to miasto, które uwodzi, mami, olśniewa, budząc na każdym kroku pożądanie i podziw. Eliza, młoda Polka, wraz ze swoją rzymską ciotką zwiedza przez tydzień Wieczne Miasto, poznając jego najważniejsze zabytki. Zanurza się w niesamowitą i surrealistyczną atmosferę, wczuwa w jego puls, spotyka rzymskie zjawy, a także miejską faunę. Kosztuje rzymskich przysmaków. W mieście, w którym fluidy miłości unoszą się na każdym kroku, trudno się nie zakochać… Już pierwszego dnia Eliza spotyka zielonookiego Amore, który obiecuje jej przejażdżkę na skuterze.

Rzym. Najpiękniejsze wakacje to fascynująca powieść-przewodnik, którą można czytać na trzy sposoby: od deski do deski; rozdziałami, będącymi gotowymi trasami, które można wykorzystać podczas zwiedzania; podrozdziałami, z których każdy opowiada o wybranym zabytku. W tle przeplatają się wielkie historie miłosne; pojawiają się wielcy bohaterowie historii i sztuki; nie brakuje cytatów filmowych.

Agnieszka Zakrzewicz - dziennikarka, pisarka i historyk sztuki. Od lat współpracuje z polskimi mediami jako korespondentka zagraniczna, pisząc o Włoszech i Watykanie. Autorka czterech książek. Jej Watykański labirynt, ukazał się również we Włoszech. Rzym. Najpiękniejsze wakacje to jej debiut w dziedzinie literatury podróżniczej, łączący doskonałą znajomość Wiecznego Miasta, wiedzę z dziedziny historii sztuki i lekkie pióro wieloletniej publicystki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1065

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (6 ocen)
2
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AlexZim

Nie oderwiesz się od lektury

Obowiązkowa pozycja przed Rzymską przygoda
00

Popularność




Wstęp

W nie­któ­rych miej­scach można zako­chać się jak w ludziach… Rzym bez wąt­pie­nia do nich należy. To mia­sto, które uwo­dzi, wabi, cza­ruje, mami, olśniewa, budząc na każ­dym kroku pożą­da­nie i podziw. To pierw­sza, wyma­rzona podróż Elizy, zaraz po matu­rze. Rodzice pew­nie nie puści­liby jej do Rzymu przed ogło­sze­niem wyni­ków, gdyby sio­stra ojca nie użyła argu­mentu, że zabie­rze ją na wielką galę roz­da­nia Zło­tych Glo­bów. Młoda Polka przez sie­dem dni wraz ze swoją rzym­ską ciotką zwie­dza Wieczne Mia­sto, pozna­jąc jego naj­waż­niej­sze zabytki: plac Navona, Pan­teon, fon­tannę di Trevi, Schody Hisz­pań­skie, Kapi­tol, Kolo­seum, fora rzym­skie, bazy­likę św. Pio­tra, Muzea Waty­kań­skie, a także kościoły, place, zaułki, fon­tanny i obe­li­ski. Zanu­rza się w nie­sa­mo­witą i sur­re­ali­styczną atmos­ferę Rzymu, wczuwa w jego puls, spo­tyka rzym­skie zjawy, duchy, sza­leń­ców, anioły, a także miej­ską faunę: wró­ble, zie­lone papużki i mewy. Kosz­tuje rzym­skie przy­smaki. W mie­ście, w któ­rym flu­idy miło­ści uno­szą się na każ­dym kroku, trudno się nie zako­chać… Już pierw­szego dnia Eliza spo­tyka zie­lo­no­okiego Amo­rego, przy­po­mi­na­ją­cego jej tego wło­skiego aktora, który grał zło­dzie­jaszka w fil­mie Woody Allena Zako­chani w Rzy­mie. Idzie z nim i jego przy­ja­ciółmi na ape­ri­tif, a on obie­cuje jej małą prze­jażdżkę na sku­te­rze. Dziew­czyna do końca jed­nak nie wie, czy dotrzyma obiet­nicy… W tle prze­pla­tają się inne wiel­kie histo­rie miło­sne: Kle­opa­try i Marka Anto­niu­sza, Rafa­ela i For­na­riny, Ago­stina Chi­giego i Fran­ce­ski Orde­aschi. Poja­wiają się wielcy boha­te­ro­wie histo­rii i sztuki: Juliusz Cezar, Okta­wian August, Marek Agrypa, Neron, Domi­cjan, Syk­stus IV, Juliusz II, Syk­stus V, Urban VIII, Bra­mante, Michał Anioł, Rafael Santi, Fran­ce­sco Bor­ro­mini, Gio­vanni Lorenzo Ber­nini, Dome­nico Fon­tana, Gia­como della Porta, Cara­vag­gio i inni. W tej opo­wie­ści nie mogło zabrak­nąć cyta­tów fil­mo­wych z Rzym­skich waka­cji Wil­liama Wylera, Rzymu i La dolce vita Fede­rico Fel­li­niego, Wiel­kiego piękna Paolo Sor­ren­tina. Na końcu histo­rii, peł­nej przy­gód i nie­spo­dzie­wa­nych wyda­rzeń, która łączy w sobie ele­menty sty­li­styczne powie­ści przy­go­do­wej i kome­dii roman­tycz­nej, Eliza rozu­mie, że się zara­ziła i już cierpi na wielką, nie­opi­saną nostal­gię: amor di Roma. Wie, że Rzymu nie da się zoba­czyć za pierw­szym razem, i koniecz­nie chce tutaj powró­cić.

Rzym. Naj­pięk­niej­sze waka­cje to powieść-prze­wod­nik po Wiecz­nym Mie­ście, którą się czyta, jakby oglą­dało się film. Książka ta może więc być czy­tana na trzy spo­soby. Jak powieść, od deski do deski, ze śle­dze­niem biegu całej histo­rii, zaska­ku­ją­cych wyda­rzeń i komicz­nych sytu­acji. Roz­dzia­łami, będą­cymi goto­wymi tra­sami, które można wyko­rzy­stać pod­czas zwie­dza­nia Rzymu. Pod­roz­dzia­łami, z któ­rych każdy opo­wiada o wybra­nym zabytku i jest sam w sobie krót­kim opo­wiadaniem.

To współ­cze­sny grand tour, w który daw­niej wyru­szali mło­dzi ary­sto­kraci i inte­lek­tu­ali­ści euro­pej­scy w celu zdo­by­cia wie­dzy o świe­cie i kul­tu­rze, posze­rze­nia hory­zon­tów myślo­wych, wyro­bie­nia gustu arty­stycz­nego oraz nabra­nia dobrych manier. W isto­cie raczej jego kon­ty­nu­acja – czyli gap year, choć trwa tylko tydzień. Eliza, główna boha­terka, rze­czy­wi­ście odbywa „podróż swo­jego życia”, wyko­rzy­stu­jąc ten krótki, ale nie­zwy­kły czas, by zdo­być nowe doświad­cze­nia, doznać róż­nych uczuć i spoj­rzeć ina­czej na wiele rze­czy. Wszystko to na pewno ją odmieni i być może wpły­nie na przy­szłe wybory, a także dal­sze losy. Młoda Polka jest nowo­cze­sną woja­żerką – podró­żuje samo­lo­tem, autem, tak­sówką, zwie­dza Rzym pie­szo w butach róż­nego rodzaju, na hulaj­no­dze i na mitycz­nej, czer­wo­nej vespie…

Zawsze chcia­łam napi­sać książkę o Rzy­mie… Nie wie­dzia­łam jed­nak, że zaj­mie mi to tyle czasu, sprawi trud­no­ści i będzie wyma­gało tyle pracy. Pla­no­wa­łam znacz­nie skrom­niej­szą pozy­cję, ale w trak­cie oka­zało się, że o Wiecz­nym Mie­ście nie da się kró­cej…

O Rzy­mie napi­sano już tomy. Chyba żadne inne mia­sto nie cie­szy się tak obszerną i dostojną lite­ra­turą. Jeżeli myślę o auto­rach, któ­rzy zapa­lili moją miłość do niego i odma­lo­wali ją w sło­wach, mogę wymie­nić naj­przed­niej­sze nazwi­ska świa­to­wej lite­ra­tury: Sten­dhal, Johann Wol­fgang von Goethe, Émile Zola, Dona­tien Alphonse François de Sade, Geo­rge Gor­don Byron, Hen­ryk Sien­kie­wicz, Char­les Dic­kens, André Gide, Gabriele D’Annun­zio, Roger Pey­re­fitte, Pier Paolo Paso­lini, Dan Brown. Biblio­gra­fię, którą zgro­ma­dzi­łam do napi­sa­nia tej książki, nie liczę na pozy­cje książ­kowe, lecz na metry zaj­mu­jące półki… Do tego docho­dzi fil­mo­gra­fia, gdyż Rzym to chyba naj­bar­dziej foto­ge­niczne mia­sto świata; filmy doku­men­talne, pro­gramy tele­wi­zyjne, kon­fe­ren­cje popu­lar­no­nau­kowe, arty­kuły, strony inter­ne­towe…

Rzym. Naj­pięk­niej­sze waka­cje powsta­wały w okre­sie bar­dzo wyjąt­ko­wym. Prak­tycz­nie pisa­łam tę książkę przez cały czas trwa­nia pan­de­mii koro­no­wi­rusa. Pomysł na nią przy­szedł mi w trak­cie lock­downu, gdy zamknięta w domu oglą­da­łam w mediach spo­łecz­no­ścio­wych osa­mot­nione zabytki, puste place i ulice metro­po­lii, która zawsze tęt­niła życiem. Było to piękne i zara­zem wstrzą­sa­jące. Zro­zu­mia­łam wtedy, że Rzym bez swo­ich miesz­kań­ców i tury­stów jest jak ciało bez duszy. To oni two­rzą jego nie­po­wta­rzalny kli­mat.

Ten rzym­ski kli­mat można odna­leźć wła­śnie w tej książce, na każ­dym kroku, na każ­dej kartce. Poczuć praw­dziwy zapach naj­pięk­niej­szych rzym­skich waka­cji…

Drogi czy­tel­niku, zabie­ram cię więc na pod­bój Rzymu, cie­sząc się, że będę twoim cice­rone.

Agnieszka Zakrze­wicz

Od autorki

Ta książka nie ma ambi­cji bycia książką histo­ryczną, nie­które fakty zostały w niej przy­to­czone w spo­sób arbi­tralny, a część osą­dów postaci histo­rycz­nych to wła­sne opi­nie. Przed­mio­tem tej książki jest jed­nak bli­sko trzy­ty­siąc­let­nia histo­ria Rzymu, zabytki tego mia­sta i dzieła sztuki. W tym wypadku sta­ra­łam się przy­to­czyć wszyst­kie infor­ma­cje i fakty z jak naj­więk­szą sta­ran­no­ścią, spraw­dza­jąc je, gdy było to moż­liwe, przy­naj­mniej w dwóch źró­dłach. Biblio­gra­fia, na któ­rej się opie­ra­łam, jest głów­nie wło­sko­ję­zyczna, a infor­ma­cje czer­pa­łam rów­nież z innych źró­deł, jak kon­fe­ren­cje popu­lar­no­nau­kowe, pro­gramy tele­wi­zyjne, mate­riały inter­ne­towe.

Głów­nym źró­dłem infor­ma­cji były dla mnie pro­fe­sjo­nalne prze­wod­niki. Jeżeli cho­dzi o zabytki Rzymu i histo­rię mia­sta, korzy­sta­łam głów­nie z: monu­men­tal­nego, wie­lo­to­mo­wego dzieła I rioni e i quar­tieri di Roma, pod zbio­rową redak­cją kilku auto­rów (zob. Źró­dła); dwu­to­mo­wego wyda­nia La grande guida dei monu­menti di Roma, autor­stwa Clau­dia Ren­dina, a także z innych ksią­żek poświę­co­nych Rzy­mowi jego autor­stwa; z książki Willy’ego Pocino Le curiosità di Roma oraz z I ponti di Roma autor­stwa Alberta Taglia­fer­riego i Vale­ria Var­ria­lego; a także z innych ksią­żek tema­tycz­nych wyda­nych przez wydaw­nic­two New­ton Comp­ton Edi­tori. W przy­padku zabyt­ków sta­ro­żyt­nego Rzymu opar­łam się głów­nie na Guida arche­olo­gica di Roma autor­stwa Mat­tea Cada­ria, Nun­zia Giu­stoz­ziego, Marty Chiary Guer­rieri; na książce Keitha Hop­kinsa i Mary Beard Il Colos­seo. La sto­ria e il mito; na cyklu kon­fe­ren­cji popu­lar­no­nau­ko­wych Świa­tło na arche­olo­gię zor­ga­ni­zo­wa­nych w teatrze „Argen­tina”, we współ­pracy z Kura­to­rium ds. Dzie­dzic­twa Kul­tu­ro­wego Roma Capi­tale, któ­rych nagra­nia można zna­leźć na kanale YouTube (zob. Źró­dła), oraz na cyklu kon­fe­ren­cji nauko­wych Dia­lo­ghi in Curia mode­ro­wa­nych przez prof. Alfon­sinę Russo (dyrek­torkę Parku Arche­olo­gicz­nego Kolo­seum – Forum Roma­num i Pala­tynu) i trans­mi­to­wa­nych w mediach spo­łecz­no­ścio­wych oraz na stro­nie tej insty­tu­cji; infor­ma­cje czer­pa­łam rów­nież z prze­wod­nika arche­olo­gicz­nego Roma prof. Filippa Coarel­lego. W przy­padku Muzeów Waty­kań­skich pod­sta­wo­wym źró­dłem infor­ma­cji były dla mnie: ofi­cjalny prze­wod­nik I musei vati­cani. Cono­scere la sto­ria, le opere, le col­le­zioni, autor­stwa Susanny Ber­toldi; pro­gramy tele­wi­zyjne zre­ali­zo­wane dzięki byłemu dyrek­to­rowi tej pla­cówki, prof. Anto­niemu Paoluc­ciemu, a także kon­fe­ren­cje z jego udzia­łem, któ­rych nagra­nia można zna­leźć w inter­ne­cie; pozy­cja Phi­lippa Dave­rio, Musei Vati­cani, Roma; inne pro­gramy tele­wi­zyjne. Jeżeli cho­dzi o bazy­likę św. Pio­tra, korzy­sta­łam z ofi­cjal­nego audio­prze­wod­nika bazy­liki oraz z książki Alberta Angeli San Pie­tro. Segreti e mera­vi­glie in un rac­conto lungo duemila anni. Alberto Angela – pale­on­to­log, popu­la­ry­za­tor naukowy, pre­zen­ter tele­wi­zyjny, wło­ski dzien­ni­karz i pisarz – od wielu lat jest jed­nym z moich ulu­bio­nych auto­rów. Przy pisa­niu tej książki się­gnę­łam rów­nież do innych jego pozy­cji oraz korzy­sta­łam z infor­ma­cji prze­ka­zy­wa­nych w jego pro­gra­mach tele­wi­zyjnych, które zawsze chęt­nie oglą­dam (zob. Źró­dła).

Źró­dłem infor­ma­cji były dla mnie rów­nież dwie znane i bar­dzo inte­re­su­jące strony inter­ne­towe Roma Segreta (www.roma­se­greta.it) oraz Romano Impero (www.roma­no­im­pero.com). Jeżeli cho­dzi o iko­no­gra­fię i iko­no­lo­gię, opie­ra­łam się na cyklu mate­ria­łów „Sym­bole w sztuce” z kanału youtu­ber­skiego Ars Europa Chan­nel (zob. Źró­dła), nato­miast w przy­padku ana­lizy dzieł sztuki korzy­sta­łam głów­nie z wło­skiego por­talu Ado – ana­li­si­del­lo­pera.it. Przy opi­sach wyglądu zabyt­ków sta­ro­żyt­nych, które dziś już nie ist­nieją, opie­ra­łam się na rekon­struk­cjach wir­tu­al­nych i mate­ria­łach mul­ti­me­dial­nych ze strony www.altair4.com, pro­wa­dzo­nej przez spółkę Altair4 Mul­ti­me­dia, wywo­dzą­cej się z zało­żo­nej w 1986 roku grupy arty­stycz­nej o tej samej nazwie. Jeśli cho­dzi o infor­ma­cje bio­gra­ficzne postaci histo­rycz­nych, za źró­dło przy­ję­łam wło­ską Ency­klo­pe­dię Trec­cani w jej wyda­niu inter­ne­to­wym. Kon­sul­to­wa­łam ofi­cjalne strony inter­ne­towe muzeów i insty­tu­cji kul­tu­ral­nych: muse­iva­ti­cani.va; par­co­co­los­seo.it; muse­iin­co­mu­ne­roma.it; sovra­in­ten­den­za­roma.it; arche­oroma.it. Korzy­sta­łam rów­nież z arty­ku­łów pra­so­wych oraz z innych pozy­cji, które wyszcze­gól­ni­łam w Źró­dłach.

Wszyst­kie miej­sca opi­sane w tej książce odwie­dzi­łam oso­bi­ście na potrzeby tej pracy.

Pomimo jak naj­więk­szej uwagi, z jaką sta­ra­łam się podać, a następ­nie zwe­ry­fi­ko­wać infor­ma­cje oraz fakty doty­czące histo­rii Rzymu i jego zabyt­ków, przy tak olbrzy­miej ilo­ści mate­ria­łów i roz­le­gło­ści tematu, jakim jest mia­sto Rzym, nie­unik­nione mogą być ewen­tu­alne pomyłki, nie­ści­sło­ści lub prze­ocze­nia, za które z góry prze­pra­szam.

Akcja książki roz­grywa się w 2019 roku, przed pan­de­mią. Opi­sane w niej zabytki i spo­sób ich zwie­dza­nia oraz eks­po­zy­cje muze­alne odpo­wia­dają temu kon­kret­nemu okre­sowi. Od tam­tego czasu, po doświad­cze­niach pan­de­mii, nie­które rze­czy się zmie­niły – na przy­kład zmie­niono zasady zwie­dza­nia Pan­te­onu, zli­kwi­do­wano kasy bile­towe przy Parku Arche­olo­gicz­nym Kolo­seum – Forum Roma­num i Pala­ty­nie, przy­stą­piono do reno­wa­cji kom­pleksu arche­olo­gicz­nego przy Largo di Torre Argen­tina, a także wielu budyn­ków. Zasta­na­wia­łam się, czy nie uwzględ­nić nie­któ­rych zmian, zde­cy­do­wa­łam jed­nak, że opi­szę Rzym taki, jaki był wtedy.

Rozdział I. Witaj, Rzymie!

Roz­dział I

Witaj, Rzymie!

1. Roma!

– Panie i pano­wie, pod­cho­dzimy do lądo­wa­nia. Pro­szę zapiąć pasy i pozo­stać na miej­scu! Wsu­nąć bagaże pod­ręczne pod sie­dze­nie! Zamknąć sto­liki! Wyłą­czyć urzą­dze­nia elek­tro­niczne! Za pięt­na­ście minut wylą­du­jemy na lot­ni­sku Fiu­mi­cino. Pogoda cudowna! Dwa­dzie­ścia pięć stopni! Miło było gościć pań­stwa na pokła­dzie naszych linii lot­ni­czych! Arri­ve­derci e buon sog­giorno a Roma!1 – roz­legł się w samo­lo­cie wesoły głos pilota, po czym nad gło­wami pasa­że­rów zapa­liły się czer­wone świa­tełka.

Eliza nie mogła uwie­rzyć: Rzym!

Dookoła zapa­no­wało pod­nie­ce­nie. Wszy­scy zaczęli krę­cić się w fote­lach, szu­ka­jąc pasów. Grub­szy, spo­cony pan po pięć­dzie­siątce, który sie­dział obok niej, wci­skał komórkę do kie­szeni mary­narki, roz­py­cha­jąc się przy tym nie­mi­ło­sier­nie. Sio­stra zakonna, zaj­mu­jąca fotel obok, ten od kory­ta­rza, prze­że­gnała się i spo­glą­da­jąc na Elizę z aniel­skim uśmie­chem, powie­działa:

– Lubię latać do Świę­tego Mia­sta, ale wypadki zda­rzają się naj­czę­ściej przy lądo­wa­niu. Niech Bóg ma nas w swo­jej opiece!

„Dobrze, że już dola­tu­jemy!” – pomy­ślała Eliza i tylko wes­tchnęła.

Po pięt­na­stu minu­tach było po wszyst­kim. Samo­lot wylą­do­wał szczę­śli­wie na pasie i roz­le­gły się brawa.

Fiu­mi­cino było ulem. Ludzie róż­nych naro­do­wo­ści i ras poru­szali się hała­śli­wie we wszyst­kich kie­run­kach i zatrzy­my­wali przed świetl­nymi tabli­cami.

Ritiro baga­gli / Bag­gage claim – Eliza dostrze­gła wresz­cie lot­ni­skowy kie­run­kow­skaz, za któ­rym ciotka kazała jej podą­żać.

„Na wszelki wypa­dek będę śle­dzić zakon­nicę” – pomy­ślała i ruszyła jej śla­dem. Prze­cho­dzący obok młody Włoch uśmiech­nął się do niej bała­mut­nie i puścił oczko. Chyba się zaru­mie­niła, ale wypro­sto­wała krę­go­słup, wypięła dum­nie klatkę pier­siową i potrzą­snęła głową, zrzu­ca­jąc z ramie­nia dłu­gie, piękne, jasne włosy. Zabieg umoż­li­wił jej zer­k­nię­cie w tył. Młody, przy­stojny Włoch oglą­dał się za nią.

„Boże, co ja teraz zro­bię?” – prze­ra­ziła się, że zako­cha się nagle na lot­ni­sku. Obok prze­szedł kolejny przy­stojny młody Włoch. Uśmiech­nął się i rzu­cił: Ciao bella!2. Po nim następny i jesz­cze jeden. „Ach! To prze­cież Włosi!” – pomy­ślała. „Gdzie jest pin­gwin? Jak się zgu­bię, to dopiero będzie wtopa na maksa!”

Gdzieś na prze­dzie tłumu pły­ną­cego przez lot­ni­sko jak lawa mignął czarny welon zakon­nicy. W samą porę, bo ta wła­śnie skrę­ciła w prawo i znik­nęła.

Eliza przy­śpie­szyła kroku, idąc dum­nie jak paw. Po raz pierw­szy w życiu czuła się kobietą. Młodą, atrak­cyjną kobietą.

Wtedy zadzwo­niła komórka.

– Ciao! Tak, już przy­le­cia­łam. Nie, nie zgu­bi­łam się. Tak, już docho­dzę do sali odbioru bagażu – powie­działa.

– Świet­nie, kochana! Zabierz szybko walizkę, bo Ser­gio już czeka na cie­bie przed wyj­ściem. Pamię­taj, kie­ruj się tam, gdzie jest napis „USCITA3”, tak jak ci napi­sa­łam. Tylko nie dawaj się pod­ry­wać! Widzimy się w domu – zale­cał wibru­jący głos po dru­giej stro­nie.

2. Janikulum

Przed wyj­ściem z lot­ni­ska cze­kał na nią ele­gancki męż­czy­zna, star­szy od jej ojca. Zakola na wyso­kim czole oraz zaczą­tek bene­dyk­tyń­skiej aure­oli o tym przy­po­mi­nały.

– Amore! Elis! Come stai?4 – Ser­gio przy­wi­tał się z Elizą jak zawsze bar­dzo ser­decz­nie, bio­rąc ją w obję­cia. Był zasko­czony jej wyglą­dem, ale nie dał tego po sobie poznać. – Ale uro­słaś!

– Bene! Molto bene!5 – odpo­wie­działa dziew­czyna, po czym prze­szli na angiel­ski, roz­ma­wia­jąc o podróży i o tym, co sły­chać w domu.

Walizka ledwo się zmie­ściła do bagaż­nika smarta. Młoda upy­chała tam ile wle­zie, choć ciotka uprze­dzała, żeby nic nie brała, bo wszystko jej poży­czy, a nawet spre­zen­tuje.

– Zaraz zoba­czysz, dla­czego w Rzy­mie nie można mieć innego samo­chodu niż smart – powie­dział wło­ski mąż ciotki, gdy wsia­dali do auta.

Z Fiu­mi­cino pro­wa­dziła sze­roka auto­strada. Było na niej nie­zwy­kle tłoczno. Sta­nęli w korku na dobre dzie­sięć minut. Ser­gio prze­kli­nał po wło­sku. Inni trą­bili, to on też zatrą­bił.

„Ależ oni mają tem­pe­ra­ment” – pomy­ślała dziew­czyna.

Z tej per­spek­tywy jej wyma­rzony Rzym nie róż­nił się od innych miast zatło­czo­nych przez samo­chody. Nie mogła się docze­kać, kiedy zoba­czy Wieczne Mia­sto, jakie oglą­dała na zdję­ciach w prze­wod­niku, albu­mach i inter­ne­cie. Fon­tannę di Trevi, Kolo­seum, bazy­likę św. Pio­tra, kaplicę Syk­styń­ską, Pan­teon, Schody Hisz­pań­skie. No i obrazy Cara­vag­gia, Rafa­ela oraz dzieła innych wiel­kich mistrzów, przede wszyst­kim Michała Anioła. Po to tu przy­je­chała. Obie­cy­wała sobie tak wiele. Była pod­nie­cona. Wresz­cie speł­niało się pierw­sze marze­nie jej życia. To nie była jej pierw­sza zagra­niczna podróż. Wyjeż­dżała wcze­śniej z rodzi­cami na waka­cje nad Bala­ton, do Chor­wa­cji, na Sło­wa­cję. Byli w Egip­cie, Ber­li­nie i Lon­dy­nie. W tę podróż jed­nak pierw­szy raz wyru­szyła sama. Wie­działa, że ciotka jest luzaczką i na wiele jej pozwoli. Na wiele wię­cej, niż pozwa­lał jej ojciec.

Jechali przez dobre pół godziny. Eliza patrzyła przez okno z uwagą. Miała nadzieję, że dostrzeże coś zna­jo­mego. Może zoba­czy Kolo­seum z daleka. Widziała tylko mniej lub bar­dziej nowe budynki. Te ostat­nie z dużymi, ukwie­co­nymi bal­ko­nami i tara­sami.

W końcu skrę­cili w wąską ulicę, bie­gnącą wzdłuż sta­rego, wyso­kiego muru. Wysta­wały zza niego stożki cypry­sów, które Eliza bez trudu roz­po­znała, oraz inne nie­sa­mo­wite, ale nie­znane drzewa. Przy­po­mi­nały sosny, miały jed­nak olbrzy­mie, roz­ło­ży­ste konary i duże, zie­lone czu­pryny. Przez uchy­lone okno samo­chodu dole­ciał ją zapach sosno­wego igli­wia i jaśminu. Bar­dzo inten­sywny. Pod­grzany słoń­cem. Na szczę­ście ruch zro­bił się mniej­szy. Zbli­żało się połu­dnie.

– To via Aure­lia Antica. Wycho­dziła ze sta­ro­żyt­nego Rzymu i wio­dła na pół­noc wzdłuż Morza Tyr­reń­skiego aż do sta­ro­żyt­nej kolo­nii rzym­skiej Luni, znaj­du­ją­cej się w Ligu­rii, skąd spro­wa­dzano mar­mur, z któ­rego zbu­do­wano Wieczne Mia­sto. Jedziemy po dro­dze, która ma ponad dwa tysiące lat. Masze­ro­wali tędy rzym­scy legio­ni­ści. – Ser­gio uśmiech­nął się do mło­dej blon­dynki, pusz­cza­jąc oko. – A za murem znaj­duje się willa Doria Pam­phili.

Widoki za szybą zaczęły się zmie­niać. Prze­je­chali pod kamien­nym łukiem, na tyle wąskim, że musieli zwol­nić. Okrą­żyli budowlę widoczną w cen­trum jakie­goś placu, przy­po­mi­na­jącą tro­chę bramę, a tro­chę łuk trium­falny. Eliza zasta­na­wiała się, co to jest. Może jakiś znany zaby­tek? Ser­gio szybko wytłu­ma­czył:

– To brama św. Pan­kra­cego. Tu prze­bie­gały sta­ro­żytne mury Rzymu i to był jeden z wjaz­dów do mia­sta. Agnese opo­wie ci wszystko. Zna mia­sto lepiej ode mnie.

Samo­chód zatrzy­mał się wresz­cie przy placu wykła­da­nym kostką bru­kową.

– Mamy szczę­ście. Jest miej­sce. – Ser­gio zro­bił dość kar­ko­łomny manewr, by zapar­ko­wać dosłow­nie na styk pomię­dzy dwoma samo­cho­dami, w alejce poro­śnię­tej po bokach szpa­le­rem pla­ta­nów. Na środku skrzy­żo­wa­nia dróg stał duży pomnik z sza­rego kamie­nia przed­sta­wia­jący męż­czy­znę na koniu. Eliza otwo­rzyła drzwiczki i wysia­dła w pośpie­chu. Chciała podejść do bagaż­nika.

– Nie, to jesz­cze nie koniec naszej podróży. Zatrzy­mamy się tu na chwilę. Chcę ci coś poka­zać – powie­dział Ser­gio.

– Wow! OMG!6 – tylko tyle zdo­łała z sie­bie wykrztu­sić, gdy doszli do balu­strady tarasu. Rzym roz­po­ście­rał się w dole, leniwy i piękny. Dachy, tarasy, strze­li­ste wieże, dzwon­nice, kopuły, fasady z oknami, łukami i arka­dami. Duże oraz małe formy geo­me­tryczne w róż­nych bar­wach i tona­cjach, prze­ty­kane pla­mami zie­leni, ukła­dały się na tle pasma sza­ro­nie­bie­skich gór i błę­kit­nego nieba. Widocz­ność była nie­sa­mo­wita i wszystko wyda­wało się takie bli­skie. Kształty stały się wyraź­nie i ostre. Mogła odróż­nić każdy szcze­gół. Wieczne Mia­sto leżało u jej stóp. Roz­cią­gało się od lewej do pra­wej, aż po hory­zont. Ogromne. Monu­men­talne. Zachwy­ca­jące. Zmru­żyła oczy. Teraz obraz wyda­wał się jej stwo­rzony za pomocą szpa­chli i gru­bych warstw farb nało­żo­nych na płótno. Zapra­gnęła to nama­lo­wać.

– Ama­zing! Beau­ti­ful!7 – powie­działa oszo­ło­miona.

Na tara­sie wido­ko­wym stało sporo ludzi, rów­nie zachwy­co­nych jak ona. Poka­zy­wali coś sobie nawza­jem. Robili fotki i sel­fie. Pary zako­cha­nych trzy­mały się za ręce, z bło­gim uśmie­chem na twa­rzy i prze­ko­na­niem, że ten widok uczyni histo­rię ich miło­ści naj­pięk­niej­szą, jedyną, nie­po­wta­rzalną. Był to moment zachwytu i bez­tro­skiego szczę­ścia, który zapa­mię­tają do końca życia i zawsze będą wspo­mi­nać.

Wło­ski wujek przy­bli­żył się do niej, objął ją ramie­niem i zaczął wska­zy­wać pal­cem bryły oraz plamy w oddali.

– Widzisz ten biały, pro­sto­kątny budy­nek z kolum­nami i dwiema rzeź­bami na dachu?

Eliza podą­żała wzro­kiem za pal­cem. Miała tro­chę trud­no­ści, by zro­zu­mieć, o jaki budy­nek cho­dzi w tym gąsz­czu brył, form i kolo­rów. W końcu dostrze­gła go i przy­tak­nęła.

– To Vit­to­riano na placu Wenec­kim, widziane z boku. Zapa­mię­taj ten punkt, wtedy ni­gdy nie zgu­bisz się w Rzy­mie. Zaraz obok, po pra­wej, ta wysoka wieża to dzwon­nica Pałacu Sena­to­rów, antycz­nego tabu­la­rium na Kapi­tolu. A to kwa­dra­towa kopuła Wiel­kiej Syna­gogi. Popatrz tam dalej. Spójrz na tę ciem­niej­szą plamę zie­leni. To Pala­tyn, a obok Kolo­seum – mówił, gesty­ku­lu­jąc.

Nasto­latka pochy­liła się tro­chę do przodu, żeby widzieć lepiej. Tak! Roz­po­zna­wała owalną formę budowli i kon­dy­gna­cje łuków. Aż kla­snęła z rado­ści. Cze­kała na ten moment tyle czasu. Zoba­czyć Kolo­seum i sta­ro­żytny Rzym – marzyła o tym, od kiedy prze­czy­tała Quo vadis jako szkolną lek­turę.

Ser­gio puścił ją i skie­ro­wał się w drugą stronę. Prze­szli kilka kro­ków do przodu.

– Widzisz ten wielki spodek, który niczym sta­tek kosmiczny wylą­do­wał pomię­dzy tymi dwiema kopu­łami? To dach Pan­te­onu. Naj­więk­sza kopuła sta­ro­żyt­no­ści.

Dziew­czyna popa­trzyła na to coś, co przy­po­mi­nało jej sko­rupę wiel­kiego żół­wia, zarówno w for­mie, jak i w kolo­rze. Ni­gdy nie zwró­ci­łaby na to uwagi. Czuła się tro­chę roz­cza­ro­wana.

„To ma być Pan­teon? Skarb antycz­nej archi­tek­tury. Z tego miej­sca przy­po­mina kato­wicki Spodek” – pomy­ślała.

– A to jest kopuła bazy­liki św. Pio­tra? – zapy­tała, wska­zu­jąc na kopułkę, która była sto­sun­kowo mała w porów­na­niu z Pan­te­onem. Widziała tyle razy bazy­likę w tele­wi­zji, pod­czas trans­mi­sji z placu św. Pio­tra, była więc pewna, że ją roz­po­zna. Gdyby to była ona, też poczu­łaby się roz­cza­ro­wana.

– Och! Nie! To kościół św. Andrzeja della Valle w cen­trum Rzymu, nie­opo­dal placu Navona. Trze­cia co do wiel­ko­ści kopuła, po Pan­te­onie i San Pie­tro. Bar­dzo inte­re­su­jący. Agnese na pewno ci go pokaże. Bazy­liki i Waty­kanu stąd nie widać. Jest po dru­giej stro­nie – wyja­śnił.

W tym momen­cie roz­legł się wystrzał armatni. Eliza instynk­tow­nie zakryła uszy. Ser­gio śmiał się. Roz­ba­wiło go, że dziew­czyna się prze­stra­szyła.

– Wybiła dwu­na­sta! – oznaj­mił.

Pode­szli bli­żej murku i wychy­lili się, by spoj­rzeć w dół. Dziew­czyna ujrzała działo, z któ­rego jesz­cze uno­sił się dym. Obsta­wiali je kano­nie­rzy w mun­du­rach. Po kilku minu­tach hau­bica wje­chała do tyłu i została zamknięta w pomiesz­cze­niu znaj­du­ją­cym się pod nimi.

– Od ponad stu sie­dem­dzie­się­ciu lat wystrzał z armaty pozwala rzy­mia­nom regu­lo­wać zegarki. Tra­dy­cja wywo­dzi się jesz­cze z cza­sów, kiedy to w samo połu­dnie strze­lano z tarasu Zamku św. Anioła. Było to ważne nie tyle ze wzglę­dów reli­gij­nych, ile prak­tycz­nych, gdyż pozwa­lało usta­wiać miej­skie zegary8. Wcze­śniej nie były one zsyn­chro­ni­zo­wane i dzwony wybi­jały godziny róż­nie. Każdy więc odmie­rzał swój czas według tego, kiedy i ile ude­rzeń biły dzwon­nice kościoła przy jego domu. Pew­nie dla­tego rzy­mia­nie zawsze się spóź­niają. Weszło im to w krew – tłu­ma­czył Włoch.

Powie­dział rów­nież, że na początku ubie­głego stu­le­cia zmie­niono miej­sce salwy arty­le­ryj­skiej ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa. Naj­pierw strze­lano ze wzgó­rza Monte Mario, a póź­niej, w 1904 roku, prze­nie­siono działo na Jani­ku­lum. Tylko w okre­sie dru­giej wojny świa­to­wej hau­bica mil­czała, gdyż huk prze­ra­żał miesz­kań­ców.

– Kie­dyś dawano znaki z obser­wa­to­rium astro­no­micz­nego w cen­trum Rzymu. Obec­nie arty­le­rzy­ści otrzy­mują sygnał przez tele­fon. Czas jest więc odmie­rzany z abso­lutną pre­cy­zją. – Wujek był z sie­bie wyraź­nie zado­wo­lony. – Mam dla cie­bie jesz­cze jedną nie­spo­dziankę. – Wziął ją pod rękę, by prze­pro­wa­dzić na drugą stronę ulicy.

– Co to za pomnik? – spy­tała.

– To Gari­baldi, wło­ski boha­ter naro­dowy. Dopro­wa­dził do zjed­no­cze­nia Włoch. Tu, na wzgó­rzu Jani­ku­lum, gdzie się znaj­du­jemy, toczyły się zacie­kłe walki o zdo­by­cie Rzymu.

Kiedy pode­szli do balu­strady tarasu wido­ko­wego po dru­giej stro­nie, Eliza nie mogła uwie­rzyć wła­snym oczom. Tak. To była ona. Kopuła San Pie­tro. Wielka. Nie­sa­mo­wita. Roz­po­zna­walna od razu. Jawiła się w oddali za kur­tyną zie­lo­nych drzew pora­sta­ją­cych zbo­cze Jani­ku­lum.

Zanim wsie­dli do samo­chodu, Eliza popro­siła, by wujek zro­bił jej kilka zdjęć, i wycią­gnęła tele­fon. Usta­wiła się na tara­sie, mając Rzym za ple­cami.

Męż­czy­zna mógł teraz przyj­rzeć się jej dokład­nie. Ostatni raz widział ją dwa lata temu, kiedy była jesz­cze nasto­latką się­ga­jącą mu do połowy ramie­nia. Z uro­czej dziew­czynki prze­obra­żała się w uro­kliwą kobietkę, nie­świa­domą swo­jej urody. Wyro­sła. Może nawet ponad metr sie­dem­dzie­siąt. Nogi były dłu­gie i zgrabne. Białe jak sople lodu włosy opa­dały aż do pasa. Miała na sobie czarną sukienkę pod­kre­śla­jącą wąską talię i biust. Nie odsła­nia jed­nak dekoltu. Długa, biała koszula roz­pięta z przodu wisiała na niej jak na stra­chu na wró­ble, zdra­dza­jąc wsty­dli­wość. Nie roz­sta­wała się ze swoim czar­nym ple­ca­kiem z meta­lo­wymi suwa­kami. Na sto­pach miała to prze­okropne obu­wie, odbie­ra­jące cał­ko­wi­cie wdzięk każ­dej kobie­cie – glany na plat­for­mie. Zro­bił bra­ta­nicy swo­jej żony kilka zdjęć.

3. Aglio, olio, peperoncino

W miesz­ka­niu uno­sił się przy­jemny zapach cze­goś dobrego do jedze­nia. Eliza była już głodna. Weszła za Ser­giem do dużego, prze­strzen­nego kory­ta­rza. Posta­wiła walizkę przy drzwiach i chciała zdjąć buty.

– Nie! Co ty robisz? Nie zdej­muj, a przy­naj­mniej nie tutaj. – Tyle zro­zu­miała z angielsz­czy­zny prze­pla­ta­nej wło­skim, a przede wszyst­kim z wymow­nej gesty­ku­la­cji i min pana domu.

„To oni nie zdej­mują butów i wno­szą zarazki do miesz­ka­nia? Dziwni” – pomy­ślała. „No cóż, co kraj, to oby­czaj”.

Apar­ta­ment już na pierw­szy rzut oka wyda­wał się prze­stronny, a przede wszyst­kim bar­dzo wysoki. Znaj­do­wały się w nim obrazy i sty­lowe meble, na któ­rych czu­wały antyczne bibe­loty, świecz­niki, por­ce­lana. Książki w szaf­kach i na pół­kach zaj­mo­wały dużo miej­sca, jakby to one były głów­nymi loka­to­rami domu. W miesz­ka­niu pano­wał przy­jemny chłód i było kli­ma­tycz­nie. Eliza poczuła się jak w muzeum. Była jed­nak na to przy­go­to­wana, bo prze­cież znała ciotkę i jej męża.

– Ach! Już jeste­ście? Jak minęła podróż? – dobiegł z daleka zna­jomy głos. Po chwili w kory­ta­rzu poja­wiła się kobieta w gra­na­to­wych butach na obca­sie. – Elis! Kochana! Jak ty kwit­nąco wyglą­dasz! Jaki look! – powie­działa, wzięła w obję­cia bra­ta­nicę i uca­ło­wała w policzki. – Jesteś głodna? Na pewno! Obiad już pra­wie gotowy! Weź walizkę, zapro­wa­dzę cię do two­jego pokoju.

Dziew­czyna była przy­zwy­cza­jona do eks­pre­syj­no­ści tej ener­gicz­nej kobiety, która mogłaby być jej matką. Ciotka zawsze mówiła dużo, z tru­dem dopusz­czała innych do głosu, wszystko wie­działa lepiej. Była przy tym taka wło­ska. To ją draż­niło i pocią­gało zara­zem, choć nie wie­działa jesz­cze, na czym polega smak tej włosz­czy­zny. Mimo wszystko w jej towa­rzy­stwie nie czuła róż­nicy wieku. Zwra­cały się do sie­bie na ty. Nazy­wała się Agnese9…

– Jestem bar­dzo głodna! W samo­lo­cie nic nie jadłam, bo byłam tro­chę pode­ner­wo­wana. W końcu to moja pierw­sza samo­dzielna podróż za gra­nicę, i to jesz­cze w takim momen­cie. – Eliza wzięła bagaż i poszła za panią domu, która wska­zy­wała drogę. Weszły do pokoju przy końcu kory­ta­rza. Pośrodku stał stół z kom­pu­te­rem, a przy nim duży, wygodny fotel. Drew­niane regały ugi­nały się pod cię­ża­rem ksią­żek i bibe­lo­tów. Pod oknem cze­kało łóżko przy­kryte hafto­waną narzutą, a obok meta­lowy sto­jak, na któ­rym zawie­szono puste wie­szaki.

– Zro­bi­łam dla cie­bie miej­sce w moim stu­diu. Tu możesz powie­sić ubra­nia. Zwol­ni­łam ci szu­fladę na rze­czy oso­bi­ste. Walizkę włóż pod łóżko. Wyślij wia­do­mość do rodzi­ców, że jesteś już u nas. Zadzwo­nimy do nich póź­niej. – Ciotka zarzą­dzała jak zwy­kle. Miała to we krwi i była w tym podobna do swo­jego brata. Eli­zie nie pozo­sta­wało nic innego, jak tylko się pod­po­rząd­ko­wać. – Pokażę ci jesz­cze, gdzie jest łazienka. Jak się zado­mo­wisz, umyj ręce i przyjdź na obiad. Ja idę wrzu­cić pastę. Będziemy jeść za dzie­sięć minut.

Prze­szły do łazienki, zwie­dza­jąc przy oka­zji apar­ta­ment:

– Tu jest salon, tam kuch­nia, tu nasza sypial­nia, a tam pokój Ser­gia. Póź­niej pokażę ci wszystko lepiej. Idę goto­wać.

– Och! Jakie duże to miesz­ka­nie! Mam nadzieję, że się nie zgu­bię! – Dziew­czyna szu­kała punk­tów orien­ta­cyj­nych.

– Szybko się nauczysz! Cie­szę się, że wresz­cie przy­je­cha­łaś mnie odwie­dzić i będziemy miały czas dla sie­bie. – Gospo­dyni uśmiech­nęła się, uka­zu­jąc drugą, cie­płą stronę swo­jego cha­rak­teru. Jej twarz zro­biła się okrą­gła jak księ­życ w pełni, co pod­kre­ślała krótka fry­zura. Była sza­tynką jak ojciec Elizy i tak jak on miała piwne oczy.

Z kuchni ode­zwał się zna­jomy głos. Eliza zro­zu­miała tylko jedno słowo: spa­ghetti. Zapach, który stam­tąd dobie­gał, był obie­cu­jący i podraż­nił jej pusty żołą­dek. Posta­no­wiła już wię­cej nie maru­dzić i szybko wyko­nać zada­nia. Dobrze wie­działa, że we wło­skim domu spa­ghetti jest prio­ry­te­tem i nie może cze­kać.

Na okrą­głym stole w salo­nie, przy­kry­tym obru­sem w zie­lono-nie­bie­ską kratkę, roz­sta­wiono malo­wane tale­rze, duże kie­liszki do wina i szklanki na wodę. Sztućce uło­żone równo na ser­wetce. Na przy­sta­wia­nym sto­liku, obok koszyczka z chle­bem, stała butelka bia­łego wina. Jak lisi koł­nierz otu­lała ją ser­wetka. Kro­ple skrzyły się na zie­lo­nym szkle niczym poranna rosa.

– Pro­szę, usiądź tutaj. – Pan domu wska­zał miej­sce przy stole. W tym momen­cie do salonu weszła Agnese, nio­sąc głę­boki pół­mi­sek, i posta­wiła go na środku. Cien­kie, dłu­gie klu­ski jesz­cze paro­wały.

– Jemy, bo spa­ghetti szybko sty­gnie. Pro­szę, podaj­cie mi tale­rze. – Gospo­dyni wpraw­nym ruchem zamie­szała w misce. – Elis, ile ci nało­żyć?

– A co to jest? – zapy­tała młoda.

– Aglio, olio, pepe­ron­cino, czyli czo­snek, oliwa i pikantna papryczka. Ulu­biony maka­ron każ­dego Wło­cha, a Ser­gia w szcze­gól­no­ści.

– Jeżeli bar­dzo pikantne, to popro­szę troszkę. – Dziew­czyna pod­sta­wiła talerz.

Ciotka nało­żyła jej por­cję. Ser­gio w tym cza­sie nalał każ­demu wino do kie­liszka i wodę do szklanki.

– Mniam! Uwiel­biam! Duzio, duzio… – Włoch popi­sy­wał się swoją zna­jo­mo­ścią języka pol­skiego. Nakła­da­nie poszło spraw­nie i wszy­scy zaczęli wio­sło­wać widel­cami.

– Och! Pali! Ale jest bar­dzo smaczne! – pochwa­liła nasto­latka, otwie­ra­jąc usta, wyba­łu­sza­jąc oczy i krzy­wiąc się nie­mi­ło­sier­nie. Długi, cienki maka­ron był twardy, czo­snek, świeża oliwa i pikantna papryczka szczy­pały w język i roz­grze­wały cały orga­nizm. Chciała zła­pać tro­chę zim­nego powie­trza.

– Moja pierw­sza reak­cja była taka sama. Póź­niej zro­zu­mia­łam, dla­czego Włosi ją tak lubią – powie­działa ciotka.

Wyja­śniła, że to esen­cja wło­skiej kuchni, która łączy pro­stotę, jakość skład­ni­ków, kunszt per­fek­cyj­nego wyko­na­nia i prze­sła­nie zdro­wego jedze­nia. Włosi kochają tę pastę, gdyż gotuje się ją łatwo i szybko ze skład­ni­ków, które zawsze są we wło­skim domu. Dla Wło­chów to sym­bol wspól­nego jedze­nia i bycia razem.

– Nawet gdy przy­ja­ciele zasko­czą cię o pół­nocy, zawsze możesz zro­bić im spa­ghetti aglio, olio, pepe­ron­cino.

– A jak się ją przy­go­to­wuje? – Dziew­czyna posta­no­wiła pod­czas tej podróży poznać też sekrety wło­skiej kuchni.

– Bar­dzo pro­sto. Wsta­wiamy wodę i solimy ją, aby szyb­ciej się zago­to­wała. Dwa ząbki czosnku i jedną świeżą papryczkę szat­ku­jemy drobno, a następ­nie pru­żymy na patelni w czte­rech łyżecz­kach oliwy. Spa­ghetti gotuje się krótko i musi być – jak to mówią Włosi – al dente – czyli twarde, na ząb. Odce­dzamy, mie­szamy wszystko na patelni. Gotowe! – Ciotka mówiła z pasją o jedze­niu.

– Welcome to Italy!10 – Ser­gio pod­niósł kie­li­szek z winem. – Na zdro­wie. Benve­nuta!11

Po toa­ście rzu­cił się na swój talerz z takim ape­ty­tem, że Eliza nie mogła się nadzi­wić, iż można tak szybko i spraw­nie nawi­jać spa­ghetti na wide­lec.

„Teraz rozu­miem, dla­czego nazy­wają Wło­chów maka­ro­nia­rzami” – pomy­ślała.

Jej nie wycho­dziło. Klu­ski dłu­gie jak sznu­rówki zsu­wały się ze sztuć­ców. Pró­bo­wała pomóc sobie pal­cem, ale Włoch popa­trzył na nią ze zgrozą.

Na dru­gie była caprese, czyli sałatka z pomi­do­rów i moz­za­relli z bazy­lią oraz gril­lo­wane warzywa w zio­łach. Pysz­no­ści. Palce lizać.

– Jakie to wszystko smaczne. Tak się naja­dłam, że wię­cej nie zmiesz­czę! – Dziew­czyna osu­nęła się na krze­śle.

– Nie przy­go­to­wa­łam deseru. Jak odpocz­niesz, wyj­dziemy na lody – oznaj­miła pani domu i zaczęła zbie­rać puste tale­rze, by odnieść je do kuchni.

– Czy mogę w czymś pomóc?

– Dziś masz wolne. – Ciotka uśmiech­nęła się. – Odpocz­nij z godzinkę, a póź­niej zwie­dzimy Zaty­brze. Czeka nas dużo cho­dze­nia w tym tygo­dniu. Nie przy­je­cha­łaś tu prze­cież na wypo­czy­nek, ale na swoje naj­pięk­niej­sze rzym­skie waka­cje.

– Możesz mi dać hasło do wi-fi?

Weszła do pokoju, w któ­rym miała miesz­kać przez następny tydzień, i rzu­ciła się na łóżko. Zaczęła prze­glą­dać fotki w tele­fo­nie, które zro­bił jej Ser­gio na tara­sie Jani­ku­lum. Na jed­nej z nich wyszła jak modelka. Na tle błę­kit­nego nieba usia­nego bia­łymi obłocz­kami. Podo­bała się sobie. To była fotka naprawdę cool. Wrzu­ciła ją szybko na Face­bo­oka i Insta­gram z pod­pi­sem: „Tak zaczy­nają się naj­pięk­niej­sze rzym­skie waka­cje!!!:):):)”. Od razu posy­pały się lajki.

4. Zatybrze – ulica św. Franciszka a Ripa i plac św. Kaliksta

– To bar­dzo cha­rak­te­ry­styczna dziel­nica, z mnó­stwem kli­ma­tycz­nych restau­ra­cji, knaj­pek i barów. Zoba­czysz, spodoba ci się – mówiła Agnese, gdy wycho­dziły na ulicę. – Tu przy­cho­dzą wszy­scy, zarówno tury­ści, jak i Włosi. W ciągu dnia Zaty­brze przy­po­mina małe, pro­win­cjo­nalne mia­steczko, nocą prze­ta­cza się przez nie sza­leń­cza movida12, co cza­sami przy­po­mina najazd land­sk­nech­tów.

Eliza pró­bo­wała się skon­cen­tro­wać, ale wszystko ją roz­pra­szało. Na ulicy było ruchli­wie i gwarno. Ludzie cho­dzili środ­kiem jezdni wybru­ko­wa­nej kocimi łbami, nie zwa­ża­jąc na samo­chody i sku­tery pró­bu­jące ich wymi­jać. Rowe­rzy­sta jechał pod prąd i niczym się nie przej­mo­wał. Moto­rynka wła­do­wała się na chod­nik. Wszy­scy trą­bili.

Nasto­latkę zasko­czył ten chaos i ude­rzył z wielką siłą. Było w tym jed­nak coś uwo­dzi­ciel­skiego, jakby weszła w wartki nurt życia. Posta­no­wiła, że podda mu się bez­wied­nie i popły­nie nie­siona prą­dem.

Jesz­cze przed wyj­ściem z domu dowie­działa się, że Tra­ste­vere bie­rze swoją nazwę od trans Tibe­rim, czyli za Tybrem. Tereny znaj­du­jące się na pra­wym brzegu rzeki zostały przy­łą­czone do Rzymu za cza­sów cesa­rza Okta­wiana Augu­sta. Obszar wcie­lono do mia­sta, kiedy to cesarz Aure­lian oto­czył Rzym nowymi murami13. W rze­czy­wi­sto­ści dopiero papież Syk­stus V, który roz­po­czął grun­towną prze­bu­dowę mia­sta pod koniec XVI wieku, podzie­lił je na dziel­nice zwane rejo­nami. Zaty­brze było trzy­na­stym rejo­nem Wiecz­nego Mia­sta, a jego sym­bo­lem został lew. Przez stu­le­cia sta­no­wiło jedną z naj­bar­dziej auten­tycz­nych dziel­nic, zamiesz­kaną przez rzym­ski lud i tęt­niącą życiem dzień i noc, rów­nież ze względu na pobli­ski, nie­ist­nie­jący już port rzeczny Ripa Grande. Tawerny, warsz­taty rze­mieśl­ni­cze czy empo­ria przy­cią­gały rzy­mian i podróż­nych.

Gdy zatrzy­mały się na rogu, ciotka wyja­śniła, że ulica, którą będą szły, to via San Fran­ce­sco a Ripa i bie­rze swoją nazwę od św. z Asyżu, który według legendy w cza­sie poby­tów w Rzy­mie miesz­kał w klasz­to­rze nie­opo­dal portu nad Tybrem. Wska­zała na plac z kościo­łem św. Fran­ciszka.

Eli­zie krę­ciło się już w gło­wie zarówno od kie­liszka wina, który wypiła do obiadu, jak i od ilo­ści infor­ma­cji, jakie uzy­skała w ciągu tych kilku minut. A był to dopiero począ­tek…

Zaczęła przy­glą­dać się ludziom. Niska pani w śmiesz­nych oku­la­rach, z czte­rema jam­ni­kami na smy­czy, prze­szła obok nich. Potem minął je pan z siwymi wąsami, pod muszką i w sło­mia­nym kape­lu­szu. Paląc grube cygaro, kro­czył jak luna­tyk. Star­sza kobieta, obwie­szona biżu­te­rią i z kwia­tem we wło­sach, cią­gnęła za sobą wózek z zaku­pami. Po dru­giej stro­nie ulicy masze­ro­wał rasta z dre­dami, w wycią­gnię­tej koszulce z liściem mari­hu­any. Wymi­nęła go ciem­no­skóra dziew­czyna z fry­zurą afro, a póź­niej wysoka, krót­ko­włosa blon­dynka z torebką od Guc­ciego. Facet w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze i pod kra­wa­tem dosia­dał sku­tera jak wierz­chowca, zakła­da­jąc kask i roz­ma­wia­jąc przez tele­fon.

Było już grubo po pięt­na­stej. W restau­ra­cjach i barach sie­dzieli ostatni klienci, a kel­ne­rzy krzą­tali się, sprzą­ta­jąc po obie­dzie i szy­ku­jąc stoły na wie­czór. Witryny mija­nych skle­pów spo­żyw­czych i pie­karni eks­po­no­wały same pysz­no­ści, na które dziew­czy­nie przy­cho­dziła ochota pomimo peł­nego żołądka. Wła­ści­ciele skle­pi­ków i knajp stali na ulicy oparci o fra­mugi drzwi. Dys­ku­to­wali ze sobą na odle­głość, krzy­cząc gło­śno oraz wymow­nie gesty­ku­lu­jąc. Oprócz gło­sów sły­chać było piski, zgrzyty, ude­rze­nia, gru­cha­nie gołębi i jakiś dziwny jazgot, podobny do psiego sko­wytu.

Eli­zie wszy­scy i wszystko dookoła wyda­wało się co naj­mniej oso­bliwe. Jesz­cze nie wytknęła nosa za róg, a już zasma­ko­wała arty­stycz­nego i luzac­kiego kli­matu Zaty­brza. Poczuła się od razu swoj­sko. To były jej kli­maty.

– Caffè? – zapy­tała ciotka.

– Raczej cap­puc­cino… – Bra­ta­nica była wyraź­nie oszo­ło­miona.

– Chodź, pokażę ci fajny bar na wło­skie śnia­da­nie…

Lokal sta­no­wił esen­cję tego, czym dla obco­kra­jowca jest ita­lian life­style14. Wnę­trze zachę­cało nowo­cze­snym desi­gnem i pro­stotą. Od razu przy­cią­gał wzrok długi, szary bar z prze­szkloną lodówką, w któ­rej wysta­wiono różne pysz­no­ści: tra­mez­zini, piz­zette, ciastka, kor­nety, wypieki, sałatki. Kolo­rowe krze­sła i sto­liki zapra­szały, aby się przy nich roz­go­ścić. Na rega­łach kusiły pro­dukty bio­lo­giczne i piękne albumy o wło­skim jedze­niu. Menu wypi­sano kredą na wiel­kiej tablicy za barem, aby dało się odczy­tać je już z ulicy. Zro­biła to oczy­wi­ście wprawna ręka gra­fika, wyko­rzy­stu­jąc modny krój pisma. Ściany zdo­biły obrazy mło­dych arty­stów, któ­rzy orga­ni­zo­wali tu swoje wer­ni­saże. Wszystko było desi­gner­skie. Nawet logo na ser­wet­kach miało swój nie­po­wta­rzalny styl.

– Ciao bella! Come stai? Caffè?15 – pozdro­wił ciotkę młody męż­czy­zna sto­jący za barem i uśmiech­nął się zalot­nie do Elizy, patrząc jej głę­boko w sza­ro­nie­bie­skie oczy. – For you?16 – spy­tał aksa­mit­nym gło­sem.

– Cap­puc­cino for me. Ple­ase!17 – Lekko zmie­szana nasto­latka odrzu­ciła w tył dłu­gie jasne włosy. Wypro­sto­wała się i wypięła pierś. Zro­biło jej się cie­pło, bo facet był cho­ler­nie przy­stojny. Miał około trzy­dziestki. Wysoki, dobrze zbu­do­wany. Grzbie­tem dłoni gła­skał lekki zarost na pięk­nie zary­so­wa­nej szczęce i szcze­rzył w uśmie­chu śnież­no­białe zęby. Krę­cone, ciemne włosy były gęste jak dżun­gla, a czarne oczy błysz­czały niczym węgle. Przy­po­mi­nał tro­chę Anto­nia Ban­de­rasa, choć miał zbyt duży nos. Nie wie­dzieć czemu, Eli­zie wszy­scy Włosi przy­po­mi­nali mło­dego Ban­de­rasa, choć prze­cież był on Hisz­pa­nem.

– Cap­puc­cino e caffè per le signore!18 – rzu­cił wło­ski Ban­de­ras do bar­mana, który stał przy wiel­kim, błysz­czą­cym eks­pre­sie do parze­nia kawy, syczą­cym jak loko­mo­tywa parowa.

– Giu­lio, to moja bra­ta­nica Elis – przed­sta­wiła ją po wło­sku ciotka mło­demu męż­czyź­nie, a póź­niej zwró­ciła się po pol­sku do jasno­wło­sej dziew­czyny: – Elis, to jest Giu­lio, czyli Juliusz, wła­ści­ciel tego lokalu.

– Che bella ragazza!19

Tyle Eliza rozu­miała już po wło­sku i zaczer­wie­niła się.

– Wy, Polki, jeste­ście wszyst­kie bar­dzo ładne – powie­dział po angiel­sku do ciotki, uśmie­cha­jąc się.

Na bufe­cie z czar­nego mar­muru sta­nęło espresso i cap­puc­cino z pianką w for­mie ser­duszka.

– Chce­cie tro­chę kremu zaba­jone zamiast cukru? – zapy­tał Giu­lio.

– Oczy­wi­ście – potwier­dziła Agnese.

Wła­ści­ciel lokalu pod­su­nął im czarkę z jajecz­nym kre­mem, którą wyjął z lodówki.

Kiedy Eliza, obli­zu­jąc się ze sma­kiem, piła swoje pierw­sze wło­skie cap­puc­cino jak praw­dziwa Włoszka, na sto­jąco przy barze, ciotka zamie­niła jesz­cze kilka zdań po wło­sku z przy­stoj­nia­kiem. Eliza rozu­miała tylko jedno słowo: „koza”. Ta „koza” powta­rzała się bez prze­rwy.

Zapła­ciły, poże­gnały wła­ści­ciela jak dobrego zna­jo­mego i wyszły.

Naprze­ciw nich znaj­do­wał się baro­kowy kościół z biało-żółtą fasadą. Drzwi były zamknięte. Na scho­dach leżał klo­szard, uci­na­jąc sobie popo­łu­dniową drzemkę.

– Widzisz tę klę­czącą postać nama­lo­waną w owalu zdo­bią­cym górną część fasady? – Ciotka wska­zała pal­cem.

– Tak.

– To św. Pas­cha­lis Bay­lón, patron sta­rych panien.

– Co?

Eliza wcale się nie prze­sły­szała. Dowie­działa się od razu, że pierw­szy kościół w tym miej­scu kazał wznieść w śre­dnio­wie­czu papież Kalikst II i poświę­cił go czter­dzie­stu męczen­ni­kom, rzym­skim żoł­nie­rzom z Legio XII Ful­mi­nata, zwa­nego „Pio­ru­nu­ją­cym”, któ­rzy przy­jęli wiarę chrze­ści­jań­ską i nie chcąc się jej wyrzec, zostali wysta­wieni bez odzie­nia na mróz, na tafli jeziora, aż do zamar­z­nię­cia na śmierć, a następ­nie ciała ich spa­lono w oko­li­cach Seba­sty, w Arme­nii. Dla­tego kościół nosił nazwę Czter­dzie­stu Męczen­ni­ków i św. Pas­cha­lisa Bay­lóna. Pas­cha­lis, XVI-wieczny mnich pocho­dzący z Hisz­pa­nii, zanim przy­jął świę­ce­nia, był paste­rzem owiec. Został zakon­ni­kiem i naśla­do­wał św. Fran­ciszka20. Nie umiał czy­tać i pisać. Peł­nił funk­cję odźwier­nego w kościele. Według legendy, po śmierci, na wła­snej mszy pogrze­bo­wej otwo­rzył dwu­krot­nie oczy.

– Daw­niej kobiety nie­za­mężne zwra­cały się do Pas­cha­lisa, by w nowym roku zesłał im męża. Modli­twy trwały dzie­więć dni. Młódki dosta­wały dys­pensę, zatwar­działe stare panny dodat­kową pokutę. Wszyst­kie były jed­nak prze­ko­nane, że wcze­śniej czy póź­niej Bay­lón sprawi cud – mówiła ciotka, uśmie­cha­jąc się do bra­ta­nicy. – Do Pas­cha­lisa zwra­cały się rów­nież mężatki, któ­rych mężo­wie nie wypeł­niali swo­ich męskich obo­wiąz­ków. Podobno jedna z nich miała sen, pod­czas któ­rego święty wyja­wił jej prze­pis na afro­dy­zjak z jaj21.

– Szkoda, że nie na via­grę – rzu­ciła Eliza iro­nicz­nie. – Nie musisz owi­jać w bawełnę, od marca jestem już peł­no­let­nia.

Obie wybuch­nęły śmie­chem.

– Pamię­taj, aby przed wyjaz­dem wstą­pić do tego kościoła i pomo­dlić się na zapas. – Agnese w zgryź­li­wo­ści przy­po­mi­nała swo­jego brata.

– Zasta­no­wię się. Jesz­cze nie wiem, czy na pewno chcę zostać mężatką – żach­nęła się młoda. – A czy do dziś stare panny przy­cho­dzą tu na mszę? No i czy przy­cho­dzą mężatki?

– No nie, mężatki przy­cho­dzą na kawę z kre­mem zaba­jone do baru naprze­ciwko.

Znowu się roze­śmiały.

Ciotka wzięła bra­ta­nicę pod rękę i szyb­kim kro­kiem prze­szły jakieś sto metrów, żeby wejść na trój­kątny plac. Minęły kilka uro­kli­wych restau­ra­cji, w któ­rych jesz­cze jedli tury­ści. Musiały sta­now­czo odma­wiać naga­nia­czom pro­po­nu­ją­cym coś do jedze­nia lub do picia. Na sto­li­kach przed loka­lami pre­zen­to­wano malow­ni­czo wło­skie dania: bru­schettę, pizzę, pasty, karafki z winem. Wszystko było przy­brane świeżą bazy­lią, która uwo­dziła zapa­chem. Już na sam widok tej sce­no­gra­fii czło­wiek robił się głodny.

Naprze­ciw małego kościółka znaj­do­wał się bar z ogród­kiem i wiel­kim, neo­no­wym szyl­dem. Napis na płó­cien­nym zada­sze­niu gło­sił: „S. Cali­sto”. Uliczny muzyk cał­kiem nie­źle grał na gita­rze, za co zbie­rał okla­ski i tro­chę monet do kape­lu­sza. Obok baru plot­ko­wały zaty­brzań­skie matrony w domo­wych podom­kach w drobne kwiatki. Roz­sia­dły się w kręgu na krze­słach przy­nie­sio­nych z domu, pro­stu­jąc żyla­ste, spuch­nięte nogi odziane w pap­cie. Jakiś bez­domny z psem oraz dwaj ciem­no­skó­rzy han­dla­rze uliczni koczo­wali na scho­dach kościoła. Przy sto­liku usta­wio­nym w jego lep­kim cie­niu czte­rech męż­czyzn rżnęło w pokera. Wokół nich zro­biło się małe zbie­go­wi­sko. Cie­kaw­scy zaglą­dali im zza ple­ców w karty. Na sza­rej ścia­nie pobli­skiego zabyt­ko­wego pałacu przy­cią­gało uwagę dzieło street artu22: Pier Paolo Paso­lini jako umę­czona pietà. Poeta w skó­rza­nej kurtce, nio­sący wła­sne mar­twe ciało na rękach, był jak zjawa, rzym­ski duch.

Takiego Rzymu Eliza się nie spo­dzie­wała. Gdyby ktoś dał jej czarno-białe oku­lary, pomy­śla­łaby, że zna­la­zła się na pla­nie neo­re­ali­stycz­nego filmu.

– Zło­dziej rowe­rów. – Ciotka wska­zała chu­dego faceta o pocią­głej twa­rzy, z nie­chlujną fry­zurą. Usta pół­otwarte jak ryba przy­da­wały mu gamo­nio­wa­tego wyrazu. – Ukradł mi już dzie­więt­na­ście rowe­rów. Kiedy mając tyle lat co ty, po raz pierw­szy zoba­czy­łam film Vit­to­ria De Sica Zło­dzieje rowe­rów, nie wie­rzy­łam, że takie rze­czy się zda­rzają.

Dziew­czyna przy­glą­dała się zasta­nej sce­nie. Włosi nie potra­fili żyć bez cha­osu i bli­skich rela­cji. Obser­wo­wała ich. Doty­kali się bez prze­rwy, kle­pali po ple­cach, gesty­ku­lo­wali, śmiali ser­decz­nie, a usta im się nie zamy­kały. Prak­tycz­nie nie było tu ludzi smut­nych czy posęp­nych. Naj­wy­żej na jakimś obli­czu odma­lo­wy­wało się znu­dze­nie i poobied­nie leni­stwo.

– No dobrze, wybra­ły­śmy się na zwie­dza­nie Zaty­brza. – Agnese wczuła się w rolę ide­al­nej prze­wod­niczki. – Ten plac i bar biorą nazwę od papieża Kalik­sta I, szes­na­stego biskupa Rzymu i następcy św. Pio­tra na początku trze­ciego wieku. Praw­do­po­dob­nie był wyzwo­leń­cem. Jego życio­rys jest dość burz­liwy.

Sta­nęły tro­chę z boku. Kobieta opo­wia­dała, że św. Kalikst został wtrą­cony do wię­zie­nia, a potem zesłany na Sar­dy­nię do pracy w kopalni, gdyż wsz­czął tumult w zaty­brzań­skiej syna­go­dze. Powró­cił do Rzymu zawe­zwany przez papieża Zefi­ryna, który mia­no­wał go zarządcą chrze­ści­jań­skiego cmen­ta­rza, zna­nego dziś jako kata­kumby św. Kalik­sta przy via Appia. Po śmierci Zafi­ryna wybrano go na tron Pio­trowy. Sprze­ci­wiał się temu św. Hipo­lit, uwa­żany za pierw­szego anty­pa­pieża. Jak gło­szą wcze­sne legendy chrze­ści­jań­skie, Kalikst I zgi­nął śmier­cią męczeń­ską za pano­wa­nia cesa­rza Alek­san­dra Sewera. Wrzu­cono go do studni z żela­znym łań­cu­chem na szyi. Stud­nia ta znaj­do­wała się wła­śnie w tym małym rene­san­so­wym kościele. W VII wieku jego resztki zło­żono w bazy­lice Naj­święt­szej Marii Panny na Zaty­brzu23.

– Opo­wia­dam ci o Kalik­ście, gdyż to barwna postać. Zaty­brza­nin z krwi i kości. Cza­sami myślę, że ten zaką­tek naj­le­piej cha­rak­te­ry­zuje Tra­ste­vere, a św. Kalikst ni­gdy go nie opu­ścił. Patrzy z nieba, jak tutejsi szu­le­rzy grają w karty pod jego kościo­łem – mówiła ciotka. – Placu św. Kalik­sta nie byłoby bez baru San Cali­sto. To chyba jeden z naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nych barów Rzymu.

Ciotka ujaw­niła bra­ta­nicy dal­sze zaty­brzań­skie sekrety. Przy sto­liku w San Cali­sto można było sie­dzieć na słońcu, nie pła­cąc dodat­kowo za tę przy­jem­ność. Oczy­wi­ście obo­wią­zy­wała tu samo­ob­sługa i zakaz narze­ka­nia, że sto­lik jest brudny. Cza­sami nale­żało go sobie wytrzeć samemu. Bar był zawsze pełen ludzi, któ­rzy prze­sia­dy­wali tu godzi­nami, więc na miej­sce trzeba było polo­wać, dosiąść się do kogoś lub kogoś pod­siąść, co sta­wało się przy­czyn­kiem do zadzierz­gnię­cia zna­jo­mo­ści. Bywali tu awan­gar­dowi pisa­rze, akto­rzy, fil­mowcy, lewi­cowi inte­lek­tu­ali­ści, anar­chi­ści, zaty­brzań­scy arty­ści, stu­denci eli­tar­nego, ame­ry­kań­skiego Uni­wer­sy­tetu Johna Cabota, duchowni po cywil­nemu i obco­kra­jowcy miesz­ka­jący na Zaty­brzu. Tury­ści zaglą­dali rza­dziej, jeżeli już, to kone­se­rzy Rzymu. Tu zaczy­nało się i koń­czyło nocne życie na dziel­nicy. Spe­cjal­no­ściami zakładu było: sgrop­pino (czy­sta wódka z lodem cytry­no­wym), pyszne caffè affo­gato (gałka lodów w kawie) oraz kawowa gra­nita i lody wła­snej pro­duk­cji. Wła­ści­cie­lem był mały, prze­sym­pa­tyczny facet o imie­niu Mar­cello. Bar stał się pul­su­ją­cym ser­cem kibi­ców AS Roma, któ­rzy świę­to­wali tu suk­cesy swo­jej dru­żyny. Lokal bio­rący swoją nazwę od papieża poja­wiał się w kilku fil­mach. Krę­cono tu nawet porno z udzia­łem wło­skiego króla seksu Rocco Sif­fre­diego.

– Naprawdę? – zapy­tała Eliza. – I ty też tu przy­cho­dzisz?

– Daw­niej… To był bar mojej mło­do­ści. Cza­sami do San Cali­sto przy­pro­wa­dzam moich spe­cjal­nych gości, któ­rzy chcą poznać praw­dziwy Rzym. Św. Kalikst spro­wa­dza na grzeszną drogę. – Ciotka żar­to­bli­wie pogro­ziła pal­cem bra­ta­nicy, a potem chwy­ciła ją za ramiona i obró­ciła w stronę budynku z ukwie­co­nym bal­ko­nem. Wska­zu­jąc ręką, powie­działa: – Przy­szły­śmy tędy, ulicą św. Fran­ciszka. Ta ulica nato­miast to via San Cosi­mato. Bie­rze swoją nazwę z połą­cze­nia imion dwóch świę­tych: Kosmy i Damiana. Ten święty trój­kąt to bar­dzo szcze­gólne miej­sce. Wiele się działo tu zarówno przed naro­dze­niem Chry­stusa, jak i póź­niej. Ale o tym opo­wiem ci kiedy indziej. Idziemy dalej. Pokażę ci szyb­ciutko naj­mniej­szy domek Zaty­brza, a potem zwie­dzimy bazy­likę.

Skrę­ciły za barem w prawo i prze­szły pod łukiem. Nad uliczką roz­po­ście­rała się wino­rośl, two­rząc kolejne natu­ralne łuki. Pędy z zie­lo­niut­kimi liśćmi upra­wiały kar­ko­łomną wspi­naczkę po sza­rym murze. W zacie­nio­nym zaułku nakryte sto­liki lśniły bia­łymi, czy­stymi obru­sami. Na jed­nym z nich wysta­wiono kosz pełen dorod­nych boro­wi­ków. Ich leśna woń odu­rzała każ­dego prze­chod­nia, mie­sza­jąc się z zapa­chem kroch­malu.

– Jak tu uro­czo! – wykrzyk­nęła Eliza.

– To oczy­wi­ście łuk św. Kalik­sta, a to restau­ra­cja o tej samej nazwie. Robią tu zna­ko­mitą pastę z grzy­bami leśnymi, a także wyra­fi­no­wany przy­smak wło­ski Mare e monti, czyli „Morze i góry”. To pasta z boro­wi­kami i owo­cami morza. Palce lizać. – Ciotka gesty­ku­lo­wała niczym rasowa Włoszka.

Kilka kro­ków dalej zatrzy­mały się przed malu­sień­kim, żół­tym dom­kiem z wyso­kimi zewnętrz­nymi scho­dami. Pro­wa­dziły one na pod­wyż­szone pię­tro, gdzie znaj­do­wały się malut­kie drzwi i nie­wiel­kie pół­ko­li­ste okno, a pomię­dzy nimi ołtarz Madonny z Dzie­ciąt­kiem w rzeź­bio­nym obra­mo­wa­niu. Żółty dome­czek przy­cup­nął wśród kamie­nic wyż­szych od niego. Rosło przed nim drzewko oliwne w dużej donicy. Rado­śnie ćwier­kały wró­ble, które uwiły sobie gniazdo w jaśmi­nie oka­la­ją­cym schody i wej­ście. Od jaśmi­no­wej woni aż krę­ciło w nosie.

– O, jakie cudo! – zachwy­ciła się nasto­latka.

– Zabu­dowę śre­dnio­wiecz­nego Zaty­brza sta­no­wiły nie­duże domy i wieże obronne. Uliczki były wąskie i ciemne, a takie wysta­jące schody sta­no­wiły ochronę przed prze­jeż­dża­ją­cymi wozami. W tym domku, pod scho­dami znaj­do­wało się pomiesz­cze­nie gospo­dar­cze prze­zna­czone na staj­nię, pie­kar­nię lub maga­zyn. Na górze nato­miast w jed­nej izbie mie­ściła się kuch­nia, sypial­nia i cała reszta. Ulice nie były jesz­cze wybru­ko­wane. Ludzie grzęźli po kolana w bło­cie nie tylko po desz­czu, ale także po wyle­wach Tybru – mówiła Agnese. – Daw­niej był to naj­mniej­szy i naj­uboż­szy domek Zaty­brza24. Dziś to praw­dziwy zaby­tek piękna i poezji.

Kiedy powró­ciły na plac św. Kalik­sta, dziew­czyna osłu­piała. Przy kar­cia­nym sto­liku zatrzy­mał się dzi­waczny czło­wiek. Mocno opa­lony, odziany w kro­ko­dylą skórę prze­pa­saną na tor­sie i zwie­rzęce futro, które przy­wdział jak spód­nicę. Na sto­pach miał skó­rzane san­dały. Kostki i prze­guby dłoni zdo­biły bran­so­lety z kłów dzi­kich zwie­rząt i rze­mieni. Na piersi bły­skały kolejne sznury kłów i amu­lety. Dłuż­sze włosy zbie­rała prze­pa­ska z wężo­wej skóry, z głową kobry. W ręku trzy­mał kij przy­po­mi­na­jący maczugę. Pro­wa­dził na smy­czy dwa małe pie­ski chi­hu­ahua w kolo­rze mio­do­wym. Na jego ramie­niu sie­działo małe zwie­rzątko – sury­katka lub lemur.

– Uszczyp­nij mnie, pro­szę! – zwró­ciła się do Agnese. – Tu kręcą jakiś film? Ja śnię? Czy może prze­nio­sły­śmy się w cza­sie…? Kto to?

Ciotka, która patrzyła w drugą stronę, dopiero teraz dostrze­gła dzi­wo­ląga i wcale nie zro­biło to na niej wra­że­nia.

– To Mau­ri­cius! Codzien­nie cho­dzi tak po Rzy­mie. Kie­dyś zamie­ni­łam z nim kilka słów. Chce być wol­nym czło­wie­kiem. Gdyby Fel­lini jesz­cze żył, na pewno zaan­ga­żo­wałby go do filmu.

Eliza była w lek­kim szoku. Prze­szła zale­d­wie trzy­sta metrów i nie minęła jesz­cze pierw­sza godzina zwie­dza­nia Rzymu, a już posta­no­wiła, że nie będzie się już niczemu dzi­wić, przy­naj­mniej w Wiecz­nym Mie­ście.

5. Zatybrze – plac Najświętszej Marii Panny

Pośrodku pro­sto­kąt­nego placu, zamknię­tego z czte­rech stron budyn­kami, tro­no­wała fon­tanna. Duży kie­lich wyra­stał z wie­lo­kąt­nej balu­strady ozdo­bio­nej baro­ko­wymi musz­lami z napi­sem „SPQR”, umiesz­czo­nej na ośmio­bocz­nej plat­for­mie two­rzą­cej schody. Sie­dzieli na nich ludzie, szu­ka­jąc wytchnie­nia od pra­wie let­niego upału. Zaty­brzań­ska fon­tanna śpie­wała im, rosząc ich hoj­nie kro­pel­kami wody z pro­to­mów w kształ­cie wil­czych głów. Cień monu­men­tal­nego, rene­san­so­wego pałacu skra­dał się jak kot na śro­dek placu. Fasadę budynku zdo­biły wiel­kie drew­niane wrota, oko­lone bonio­wa­niem z karia­tydą. Powy­żej znaj­do­wał się bal­kon z repre­zen­ta­cyj­nym oknem, uko­ro­no­wany her­bem. Dwa górne rzędy okien miały cha­rak­te­ry­styczne kan­de­la­bry po bokach fra­mug. Gmach wzbo­ga­cały zadzi­wia­jące detale archi­tek­to­niczne, na które można było patrzeć i patrzeć…

Uwagę przy­cią­gała jed­nak inna fasada – kościoła zaj­mu­ją­cego drugi bok placu. Nad pię­cio­łu­ko­wym por­ty­kiem, zwień­czo­nym balu­stradą z czte­rema posą­gami, góro­wał lekko wyco­fany kor­pus śre­dnio­wiecz­nej budowli z tym­pa­no­nem ozdo­bio­nym mozai­kami na zło­tym tle. Mozaiki lśniły jak dro­go­cenne klej­noty i olśnie­wały swoim pięk­nem. Po pra­wej stro­nie wzno­siła się czte­ro­kon­dy­gna­cyjna romań­ska dzwon­nica z arka­do­wymi tri­fo­riami i bifo­riami oraz olbrzy­mim, okrą­głym zega­rem.

Wybiła szes­na­sta. Kilka ude­rzeń dzwo­nów oznaj­miło godzinę. Ciotka znowu zmie­niła się w prze­wod­niczkę.

– Znaj­du­jemy się na głów­nym placu Zaty­brza, a przed nami jest bazy­lika Naj­święt­szej Marii Panny25. To pierw­sza świą­ty­nia poświę­cona Matce Bożej i jedno z naj­star­szych miejsc kultu chrze­ści­jań­skiego w Rzy­mie, wznie­siona na miej­scu sta­ro­żyt­nego, pogań­skiego budynku zwa­nego Taberna Meri­to­ria. Były to koszary dla eme­ry­to­wa­nych rzym­skich legio­ni­stów, w któ­rych mogli żyć na sta­rość – mówiła, gdy przy­sta­nęły w cie­niu. – Według legendy w tym miej­scu z gruntu wytry­snął stru­mień czar­nego oleju i roz­lał się na całą dziel­nicę aż po Tyber, spły­wa­jąc obfi­cie do rzeki przez jeden dzień. Być może była to ropa naf­towa, a może błoto, gdyż Zaty­brze znaj­do­wało się na tere­nach bagni­stych. Zin­ter­pre­to­wano to jako znak przyj­ścia na świat Zba­wi­ciela i zaczęto czcić to miej­sce, nazy­wane fons olei, co możemy prze­tłu­ma­czyć jako „źró­dło oleju” lub „źró­dło oliwy”.

Agnese wyja­śniła, że to wła­śnie papież Kalikst I zwró­cił się do cesa­rza Sep­ty­miu­sza Sewera o zezwo­le­nie na to, aby tu powstało jedno z pierw­szych miejsc kultu chrze­ści­jań­skiego. Tutaj, gdzie stoi rene­san­sowy pałac będący do dziś sie­dzibą kar­dy­nal­ską, znaj­do­wał się skromny dom Kalik­sta. W nim odby­wały się spo­tka­nia modli­tewne chrze­ści­jan. Stąd zaty­brzań­ski biskup Rzymu miał zostać zabrany pod­czas prze­śla­do­wań w 222 roku, a potem wrzu­cony do studni z żela­znym łań­cu­chem i kamien­nym odważ­ni­kiem na szyi. Po śmierci Kalik­sta koszary uzy­skały sta­tus chrze­ści­jań­skiego domu zgro­ma­dzeń Titu­lus Cal­li­xti. Pierw­szy kośció­łek wznie­siono tu już z woli papieża Juliu­sza I w 340 roku. W VI wieku świą­ty­nię poświę­cono Marii. Bazy­lika została prze­bu­do­wana sześć wie­ków póź­niej z woli innego zaty­brzań­skiego papieża, Inno­cen­tego II, przy wyko­rzy­sta­niu mate­ria­łów pocho­dzą­cych z term Kara­kalli26.

– Kar­dy­nał Pie­tro Aldo­bran­dini ufun­do­wał rzeź­biony sufit, a papież Kle­mens XI w tysiąc sie­dem­set dru­gim roku kazał archi­tek­towi Car­lowi Fon­ta­nie zbu­do­wać por­tyk zewnętrzny. Ten sam archi­tekt zajął się osta­teczną prze­bu­dową fon­tanny na placu. – Ciotka uprze­dziła Elizę, że musi opo­wie­dzieć jej te szcze­góły tutaj, ponie­waż w kościele nie może mówić dużo i za gło­śno. – Spójrz, jakie piękne są te mozaiki…

– Fan­ta­styczne!

– Uwiel­biam ten kościół, ponie­waż jest jak bom­bo­nierka. Każdy detal archi­tek­to­niczny wyko­nano z taką per­fek­cją, że można przy­glą­dać się im godzi­nami…

Romań­ska fasada była podzie­lona na trzy czę­ści. Tym­pa­non zdo­bił fresk przed­sta­wia­jący Chry­stusa i archa­nio­łów. Pod spodem znaj­do­wała się mozaika na zło­tym tle z kar­miącą Madonną na tro­nie, któ­rej po obu stro­nach towa­rzy­szyły kobiece posta­cie nio­sące lampki oliwne.

– To biblijna przy­po­wieść o Pan­nach Mądrych i Pan­nach Głu­pich – kon­ty­nu­owała Agnese. – Pamię­tasz słynny cytat ze św. Mate­usza? „Lecz o pół­nocy roz­le­gło się woła­nie: «Pan młody idzie, wyjdź­cie mu na spo­tka­nie!». Wtedy powstały wszyst­kie owe panny i opa­trzyły swe lampy. A nie­roz­sądne rze­kły do roz­trop­nych: «Użycz­cie nam swej oliwy, bo nasze lampy gasną»”27.

– Uhm… – wes­tchnęła nasto­latka.

Sio­stra jej ojca miała pamięć sło­nia. Tak jak on cyto­wała frag­menty, o któ­rych Eliza nawet nie sły­szała, doma­ga­jąc się, by ta wie­działa, o co cho­dzi.

– Popatrz na dzwon­nicę, rów­nież tam, na samej górze, jest mała mozaika Matki Bożej. – Wska­zała ręką.

Ruszyły w stronę bazy­liki.

Pierw­sza nie­spo­dzianka cze­kała Elizę już pod por­ty­kiem. W ściany przed­sionka wmu­ro­wano frag­menty łaciń­skich inskryp­cji pocho­dzą­cych z kata­kumb, rzym­skich sar­ko­fa­gów, antycz­nych lapid i inne ele­menty archi­tek­to­niczne. Dziew­czyna chciała dotknąć tych kamieni, by poczuć zaklętą w nich histo­rię. Jej uwagę przy­kuł sar­ko­fag z lwem. Wrota kościoła ota­czały rzeź­bione fra­mugi wyko­nane z nie­zwy­kłym kunsz­tem.

– Och! Ale odlot! – wymknęło jej się, gdy prze­kro­czyły próg bazy­liki. Nie wie­działa, co naj­pierw podzi­wiać: złoty, kase­to­nowy sufit, ogromne kolumny z gra­nitu czy fan­ta­styczne mozaiki w absy­dzie, które wabiły z daleka. Zatrzy­mała się pośrodku kościoła i nie­świa­do­mie otwo­rzyła usta z zachwytu, jak małe dziecko.

Sufit był wspa­niały. Poli­chro­mo­wane wzory geo­me­tryczne i wycięte w drew­nie rozety wyglą­dały jak pudełko na cze­ko­ladki. Śro­dek wyzna­czał sze­ścio­kąt przed­sta­wia­jący wnie­bo­wzię­cie Naj­święt­szej Marii Panny w oto­cze­niu anioł­ków.

– Drew­niany strop zapro­jek­to­wał Dome­ni­chino. On jest też auto­rem Wnie­bo­wzię­cia Naj­święt­szej Marii Panny. – Ciotka zbli­żyła się do bra­ta­nicy i szep­tała jej do ucha: – Zwróć uwagę na te kolumny. Jest ich dwa­dzie­ścia dwie. Każda inna. Pocho­dzą z term Kara­kalli i liczą sobie ponad tysiąc osiem­set lat. Popatrz na pod­łogę wyko­naną przez Cosma­tich. Były to rodziny rzym­skich kamie­nia­rzy, któ­rzy w dwu­na­stym wieku zasły­nęli z ukła­da­nia posa­dzek, stwo­rzyli nie­po­wta­rzalny styl i szkołę.

Dziew­czyna nie mogła się napa­trzeć. Trój­na­wowa bazy­lika wyda­wała jej się taka pro­por­cjo­nalna, bogata, pyszna. Rze­czy­wi­ście każda z kolumn róż­niła się od innych. Nie­które miały kapi­tele joń­skie, inne korync­kie z liśćmi akantu. Różne aba­kusy i sty­lo­baty. Były wynio­słe, wyto­czone z różo­wego i sza­rego gra­nitu.

„Jak oni to robili? Jacy byli zręczni i pre­cy­zyjni. Chyba nikt dziś nie zdo­łałby wyko­nać takiej pracy ręcz­nie” – Eliza pomy­ślała o arty­stach z prze­szło­ści, któ­rzy pozo­stali ano­ni­mowi.

Pod­łoga wyglą­dała jak wzo­rzy­sty dywan. Jej główny motyw sta­no­wiły kręgi z sza­rego i kolo­ro­wego mar­muru, roz­cho­dzące się po całej świą­tyni jak kręgi po wodzie. Cie­płe świa­tło sączyło się z okien nawy głów­nej, zale­wa­jąc kościół. Fre­ski pomię­dzy oknami przed­sta­wiały świę­tych i męczen­ni­ków.

Wielki łuk, wsparty na dwóch impo­nu­ją­cych kolum­nach z kapi­te­lami doryc­kimi, oddzie­lał nawę główną od pre­zbi­te­rium. Na jego szczy­cie góro­wał okrą­gły wize­ru­nek Matki Boskiej z Dzie­ciąt­kiem, a po jego bokach anio­ło­wie i fun­da­tor bazy­liki.

Pode­szły bli­żej do ołta­rza. Eliza mogła dostrzec wię­cej szcze­gó­łów, w tym roślinny fryz nama­lo­wany wewnątrz łuku. Kwiaty i owoce wyglą­dały jak praw­dziwe.

Rów­nież absydę deko­ro­wały dro­go­cenne mozaiki w stylu bizan­tyj­skim.

– W cen­trum widzimy Matkę Bożą i Chry­stusa na tro­nie – szep­tała jej do ucha ciotka. – Ona zasiada po jego pra­wicy, a on kła­dzie jej rękę na ramie­niu na znak wynie­sie­nia jej do god­no­ści Bogu­ro­dzicy. Po obu stro­nach zostali przed­sta­wieni święci. Po pra­wej Piotr, Kor­ne­liusz, Juliusz i Kale­po­diusz. Po lewej papież Inno­centy z mode­lem kościoła w rękach, Waw­rzy­niec i Kalikst.

Mozaikę absy­dalną zamy­kał pas przed­sta­wia­jący Baranka Bożego i dwa­na­ście owiec. Bara­nek sym­bo­li­zo­wał Chry­stusa, a owce jego apo­sto­łów. Poni­żej znaj­do­wał się cykl ze sce­nami z życia Marii. Od lewej strony na sze­ściu pane­lach uka­zano histo­rie naro­dzin Marii, zwia­sto­wa­nia, naro­dzin Jezusa, pokłonu Trzech Króli, wizyty w świą­tyni i zaśnię­cie Matki Bożej.

– To dzieło Pie­tra Caval­li­niego, jed­nego z naj­wy­bit­niej­szych rzym­skich arty­stów z prze­łomu trzy­na­stego i czter­na­stego wieku. Jego mozaiki znaj­dują się także w bazy­lice św. Pawła za Murami, w bazy­lice św. Cecy­lii, w bazy­lice Matki Bożej Ołta­rza Nie­biań­skiego, w kościele św. Jerzego na Vela­brum. Caval­lini pierw­szy w Rzy­mie zerwał z bizan­tyj­ską hie­ra­tycz­no­ścią, wpro­wa­dza­jąc trzeci wymiar. W jego dzie­łach nama­lo­wane ele­menty archi­tek­to­niczne są jak deko­ra­cje towa­rzy­szące akto­rom na sce­nie. Popatrz na to bogac­two szcze­gó­łów i świa­tło­cień szat! – Ści­szony głos ciotki wibro­wał entu­zja­zmem. Jej pasja zara­żała bra­ta­nicę.

Nad ołta­rzem w absy­dzie wzno­siło się mar­mu­rowe cybo­rium wsparte na czte­rech kolum­nach z czer­wo­nego por­firu ze zło­tymi kapi­te­lami. Po pra­wej stro­nie kon­fe­sji, pod ołta­rzem, wmu­ro­wano w pod­łogę płytę z łaciń­ską inskryp­cją upa­mięt­nia­jącą cud wybi­cia źró­dła oliwy. Agnese zwró­ciła na nią uwagę i wska­zała rów­nież napis na sufi­cie, przy­po­mi­na­jący, że w tym miej­scu mie­ściła się rzym­ska taberna.

Kiedy dziew­czyna zadarła głowę, by go zoba­czyć, spo­strze­gła na skle­pie­niu pła­sko­rzeźbę Matki Boskiej, wprost nad ołta­rzem. Wyglą­dała, jakby wzno­siła się ku niebu, w locie. Nie wie­dzieć czemu, przy­po­mniała jej się sio­stra zakonna, z którą podró­żo­wała samo­lo­tem.

– Pod ołta­rzem głów­nym jest kon­fe­sja z reli­kwiami świę­tych: Kalik­sta, Kor­ne­liu­sza, Juliu­sza i Kale­po­diu­sza, które zostały prze­nie­sione w to miej­sce z kata­kumb pod koniec ósmego wieku – powie­działa Agnese, wska­zu­jąc pal­cem.

Następ­nie pod­pro­wa­dziła bra­ta­nicę do miej­sca w pra­wej nawie, gdzie w niszy zamknię­tej kratą wyeks­po­no­wano narzę­dzia męczeń­stwa Kalik­sta: gruby żela­zny łań­cuch i wielki kamienny odważ­nik. Nasto­latka przy­glą­dała się im przez chwilę z prze­ra­że­niem28.

Prze­szły na drugą stronę kościoła i udały się po schod­kach do lewej kaplicy przy ołta­rzu.

– To kaplica Altemps, którą ufun­do­wał kar­dy­nał Marco Sit­tico Altemps, bra­ta­nek Piusa IV. Pocho­dził z potęż­nego austriac­kiego rodu, osia­dłego w Rzy­mie. Wybu­do­wał pałac na tyłach placu Navona, w któ­rym znaj­duje się dziś muzeum z waż­nymi zbio­rami sztuki. Pocho­wano go tutaj, w Naj­święt­szej Marii Pan­nie na Zaty­brzu – tłu­ma­czyła ciotka, wska­zu­jąc grób kar­dy­nała. – W ołta­rzu tej kaplicy znaj­duje się ważna rzym­ska ikona ache­iro­po­ie­tos, czyli stwo­rzona w spo­sób nad­przy­ro­dzony, bez udziału czło­wieka. Ma ponad tysiąc pięć­set lat.To Matka Boża Łaskawa29.

Obraz pomimo reno­wa­cji był bar­dzo znisz­czony. Maria w hie­ra­tycz­nej pozie, w koro­nie i boga­tych sza­tach – tych samych, które ma na sobie cesa­rzowa Teo­dora przed­sta­wiona na mozai­kach w Rawen­nie – trzy­mała dziecko na kola­nach. Towa­rzy­szyły jej dwie posta­cie, z któ­rych jedna mogła przed­sta­wiać papieża Jana VII pocho­dzą­cego ze Wschodu.

– Ikonę Matki Bożej Łaska­wej rzy­mia­nie czczą w spo­sób szcze­gólny – powie­działa Agnese. – Jest dla nich jak wyba­cza­jąca matka, gotowa utu­lić w żalu stra­pione dzieci.

Eliza zain­try­go­wana opo­wie­ścią o nad­przy­ro­dzo­nym wize­runku przy­bli­żyła się do kraty oddzie­la­ją­cej kaplicę od scho­dów. Nie udało się jej wiele zoba­czyć. Malo­wi­dło na ołta­rzu było zbyt znisz­czone.

Skie­ro­wały się ku wyj­ściu lewą nawą boczną. Spoj­rzały jesz­cze na pomnik nagrobny papieża Inno­cen­tego II, który został tu prze­nie­siony z Late­ranu, oraz na kaplicę Avila z obra­zem św. Hie­ro­nima, nama­lo­wa­nym przez Anto­nia Ghe­rar­diego. Ołtarz był umiesz­czony w „teatrze per­spek­ty­wicz­nym”, zbu­do­wa­nym z mar­mu­ro­wych kolumn, i wzo­ro­wał się na dzie­łach Ber­ni­niego oraz Bor­ro­mi­niego30. Kaplicę wień­czyła kopuła z czte­rema anio­łami pod­trzy­mu­ją­cymi latar­nię, przez którą wpa­dało świa­tło. Elizę zachwy­ciła też inna kaplica, gdzie na bocz­nych ścia­nach nama­lo­wano bogato zdo­bione tka­niny. Ręka mala­rza wyka­zała się takim mistrzo­stwem, że aż chciało się dotknąć ciem­nej satyny hafto­wa­nej zło­tem, by spraw­dzić, czy to naprawdę tylko malo­wi­dło…

Kiedy wyszły przed bazy­likę Naj­święt­szej Marii Panny, dziew­czyna sta­nęła jak wryta.

– Pin­gwin! – wyszep­tała.

– Co? – zapy­tała zdzi­wiona Agnese.

– Nic. Wyrwało mi się. Teraz tak się mówi…

Przed bazy­liką cze­kała grupka tury­stów, a wśród nich sio­stra zakonna, która sie­działa obok Elizy w samo­lo­cie. Sły­chać było język pol­ski. Powie­działy więc „Dzień dobry!” na przy­wi­ta­nie.

– Dzień dobry! Szczęść Boże! Cie­szę się, że dotar­łaś bez­piecz­nie i znowu się widzimy – zwró­ciła się do Elizy kobieta w habi­cie i z welo­nem na gło­wie. Srebrny krzyż na piersi błysz­czał w słońcu. Była młod­sza od jej ciotki. Jej twarz wyglą­dała jak świeża róża. Wor­ko­waty habit ukry­wał syl­wetkę. Trudno było okre­ślić, czy była szczu­pła, czy nie. Cien­kie prze­guby dłoni i chude kostki wska­zy­wały jed­nak na to pierw­sze.

– A co sio­stra tu robi? – zapy­tała Eliza.

– Zwie­dzamy bazy­liki! Naj­święt­sza Maria Panna na Zaty­brzu to jeden z kościo­łów tytu­lar­nych pol­skich kar­dy­na­łów Ste­fana Wyszyń­skiego i Józefa Glempa. Kar­dy­nał Sta­ni­sław Hozjusz, który był ini­cja­to­rem budowy pol­skiego kościoła św. Sta­ni­sława Biskupa i Męczen­nika w Rzy­mie, jest tu pocho­wany. Trzeba odwie­dzić jego grób, bo dzięki niemu możemy przy­jeż­dżać do Rzymu. – Sio­stra uśmiech­nęła się ser­decz­nie. – Skoro spo­tka­ły­śmy się już pierw­szego dnia, to pew­nie jesz­cze się gdzieś zoba­czymy. Rzym jest mały.

Eliza nie była zachwy­cona tą per­spek­tywą, ale powie­działa grzecz­nie:

– Na pewno. Szczęść Boże i miłego dnia!

Kiedy ode­szły tro­chę dalej, zapy­tała:

– Kim był ten Hozjusz?

– Wiel­kim czło­wie­kiem. Huma­ni­stą, poetą, sekre­ta­rzem kró­lew­skim Zyg­munta I Sta­rego, dyplo­matą, jed­nym z czo­ło­wych przy­wód­ców pol­skiej i euro­pej­skiej kontr­re­for­ma­cji. Był amba­sa­do­rem Rze­czy­po­spo­li­tej w Pań­stwie Kościel­nym. Zagwa­ran­to­wał Pola­kom ich miej­sce w Rzy­mie. Z jego ini­cja­tywy zbu­do­wano Kościół Pol­ski. Jego płyta nagrobna została wmu­ro­wana w pobliżu ołta­rza po pra­wej stro­nie – odpo­wie­działa Agnese z poczu­ciem winy, że nie poka­zała nagrobka bra­ta­nicy. – Masz powód, żeby wró­cić do bazy­liki i jej poszu­kać.

Prze­szły pod fon­tannę i sta­nęły w cie­niu pałacu św. Kalik­sta.

– Pozwól, że powiem ci jesz­cze dwa słowa o fon­tan­nie. Według tra­dy­cji to naj­star­sza rzym­ska fon­tanna, pocho­dząca z pierw­szego wieku naszej ery, z cza­sów cesa­rza Okta­wiana Augu­sta. Pier­wot­nie znaj­do­wała się tro­chę dalej, tam gdzie stoi ten sza­ro­nie­bie­ski pałac. Pra­co­wał przy jej budo­wie Donato Bra­mante, a także Gio­vanni Lorenzo Ber­nini, który prze­sta­wił ją na śro­dek placu w tysiąc sześć­set pięć­dzie­sią­tym ósmym roku i zasi­lił wodą pocho­dzącą z fon­tanny Pau­liń­skiej na Jani­ku­lum. O wspa­nia­łych rzym­skich fon­tannach dowiesz się wię­cej pod­czas naszych kolej­nych spa­ce­rów. – Ciotka uśmiech­nęła się i kon­ty­nu­owała: – Już w sie­dem­na­stym wieku został wydany edykt papie­ski zaka­zu­jący pły­wa­nia, kąpa­nia się, pra­nia, mycia naczyń oraz kąpa­nia psów i kotów w fon­tannach. Jed­nak ni­gdy nie był respek­to­wany…31

Agnese wzięła sio­strze­nicę pod rękę i powie­działa:

– A teraz opo­wiem ci pewną aneg­dotę, którą znają tylko praw­dziwi rzy­mia­nie.

Sta­nęły przo­dem do fasady bazy­liki.

– Widzisz te cztery posągi na kolum­na­dzie por­tyku? Zapewne już się domy­ślasz, że to święci Kalikst, Kor­ne­liusz, Juliusz i Kale­po­diusz. Kalikst trzyma się za brzuch, jakby chciał powie­dzieć: „Jestem głodny”. Kor­ne­liusz wska­zuje ręką przed sie­bie, suge­ru­jąc: „To chodźmy do restau­ra­cji Sabat­tini” po dru­giej stro­nie placu. Juliusz wyko­nuje gest, jakby chciał się popu­kać w głowę: „Co ty? Zgłu­pia­łeś? Tam nas osku­bią z kasy”. Kale­po­diusz poka­zuje inny kie­ru­nek: „Chodźmy jak zawsze do «chiń­czyka», przy­naj­mniej się najemy, zapła­cimy mało i posie­dzimy na słońcu, patrząc na ten piękny plac”32.

Dziew­czyna spoj­rzała na balu­stradę. Rze­czy­wi­ście święci odgry­wali pan­to­mimę.

– Tam jest chiń­ska restau­ra­cja, w któ­rej sto­łują się wszy­scy zaty­brza­nie. – Ciotka wska­zała zaułek, na któ­rego końcu widać było czer­wone drzwi z zawie­szo­nymi nad nimi lam­pio­nami. – Nazywa się Ci-Lin, ale jej wła­ści­cielką jest Chinka, która ma na imię Maryja. Więc wszy­scy mówią „chodźmy do Maryi”. Podają tam zna­ko­mite kre­wetki z zie­loną cebulą i imbi­rem.

Eliza unio­sła lewą brew. „W Rzy­mie do Chiń­czyka?” – pomy­ślała scep­tycz­nie.

Obie­cała sobie ponow­nie, że w Wiecz­nym Mie­ście już niczemu nie będzie się dzi­wić…

6. Zatybrze – plac św. Idziego, ulica Matki Bożej ze Schodów

Przed wyj­ściem z domu Agnese wło­żyła gra­na­tową, lnianą mary­narkę. Nie zmie­niła butów na obca­sie. Stą­pała w nich po kocich łbach, jakby pły­nęła, chy­bo­cząc się cza­sami. Po eks­percku omi­jała wyrwy w bruku. Eliza zdą­żyła wziąć szybki prysz­nic i prze­brać się. Wło­żyła dżin­sową spód­niczkę oraz swoją ulu­bioną, czarną koszulkę z napi­sem „PINK FLOYD” i z trój­ką­tem, przez który prze­cho­dziła wiązka świa­tła, roz­sz­cze­pia­jąca się w tęczę. Na to zarzu­ciła jak zwy­kle białą koszulę. Nie zre­zy­gno­wała ze swo­ich ory­gi­nal­nych, czar­nych mar­ten­sów tim­be­rek na plat­for­mie. Prak­tycz­nie nie roz­sta­wała się z nimi od dnia osiem­na­stych uro­dzin, kiedy to otrzy­mała je od mamy w pre­zen­cie. Nie roz­sta­wała się też ze swoim ple­ca­kiem.

– Dobrze ci w tych wło­sach. – Ciotka przy­glą­dała się jej z uwagą.

– To naj­mod­niej­szy kolor w tym roku. Zro­bi­łam go sobie zaraz po matu­rze. – Eliza była wyraź­nie zado­wo­lona.

– A co na to mój brat?

– Powie­dział, że woli natu­ralne blon­dynki…

Agnese par­sk­nęła śmie­chem.

– Z czego się śmie­jesz?

– Twoja bab­cia, a moja mama, też mi kie­dyś powie­działa, że „on oże­nił się z Zosią, bo woli natu­ralne blon­dynki”. – Ciotka zro­biła się znowu sar­ka­styczna. – A stu­dia?

– Pew­nie jesie­nią pójdę na uni­we­rek, na wydział prawa, tak jak chce ojciec. – Dziew­czyna patrzyła pod nogi. – Wszystko zależy jesz­cze od tego, ile punk­tów będę miała na matu­rze, no i czy w ogóle ją zdam. Wyniki dopiero czwar­tego lipca.

– No prze­cież wiesz, że zdasz. Wszystko pój­dzie dobrze.

– Ty jesteś zawsze taka pewna sie­bie. Zazdrosz­czę ci tego…

– To nie tak. Chcę tylko utwier­dzić cię w prze­ko­na­niu o wła­snej war­to­ści.

– Wiesz, że Krzy­sia, ta, z którą przy­jaź­nię się od początku liceum, składa papiery na kon­ser­wa­cję i restau­ra­cję dzieł sztuki do Kra­kowa i do Toru­nia… Ale tam trzeba przed­sta­wić prace malar­skie i jest tylko dzie­sięć miejsc… – powie­działa Eliza, jakby przy­pad­kiem.

– Cho­dzi­ły­ście razem na kółko pla­styczne do domu kul­tury. Ty też umiesz ryso­wać i malo­wać. Widzia­łam twoje prace. Twoja mama się pochwa­liła. Nie­które są cał­kiem nie­złe.

– Co oni jedzą? – zapy­tała Eliza, gdy prze­cho­dziły obok restau­ra­cji.

Przy sto­li­kach sie­działo mnó­stwo tury­stów, inni stali w dłu­giej kolejce, cze­ka­jąc, aż zwolni się miej­sce. Obrusy w czer­woną kratkę, pękate butelki wina, wikli­nowe koszyczki z chle­bem, a przede wszyst­kim alu­mi­niowe patel­nie, na któ­rych poda­wano pach­nące i jesz­cze dymiące dania, czy­niły to miej­sce nie­zwy­kle atrak­cyj­nym, przy­cią­ga­jąc masę ludzi.

– Car­bo­nara! – odparła Agnese. – To jedno z naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nych rzym­skich dań. Wszy­scy bar­dzo je lubią.

– A jak się je przy­rzą­dza?

– W sumie prze­pis jest bar­dzo pro­sty, ale nie­ła­twy w wyko­na­niu…

Ciotka wyja­śniła, że trud­ność polega na syn­chro­ni­za­cji pomię­dzy ugo­to­wa­niem spa­ghetti a przy­rzą­dze­niem sosu. Sos jest przy­go­to­wany z dwóch suro­wych żół­tek, które ubija się z rzym­skim owczym serem, zwa­nym peco­rino, pie­przem i solą, roz­cień­cza­jąc go dwiema lub trzema łyż­kami gotu­ją­cej się wody. Na patelni, bez dodat­ko­wego tłusz­czu, należy zru­mie­nić boczek pocięty w krót­kie paski. Po ugo­to­wa­niu i odce­dze­niu spa­ghetti trzeba je prze­ło­żyć do głę­bo­kiego pół­mi­ska i okra­sić chru­pią­cym bocz­kiem oraz tłusz­czem, mie­sza­jąc, a następ­nie dodać kre­mo­wego sosu jajeczno-sero­wego.

– Musi być pyszne! – powie­działa bra­ta­nica. – Muszę spró­bo­wać.

– Na pewno! Car­bo­nara to rzym­ska spe­cjal­ność!

Wyszły na mały pla­cyk, z budyn­kami w bar­wach ochry, tera­koty oraz miodu, barem i restau­ra­cją z ogród­kami zada­szo­nymi przez wino­rośl oraz buksz­pan. Uliczni arty­ści roz­sta­wili tu swoje stra­ga­niki, sprze­da­wali wyroby rze­mieśl­ni­cze, biżu­te­rię, bibe­loty, piękne foto­gra­fie. Wszystko było takie malow­ni­cze i takie kli­ma­tyczne. Kolory domów, zie­leń, kwiaty, arty­ści, weseli i zre­lak­so­wani ludzie sie­dzący przy sto­li­kach. Jakby mło­dość i radość życia były tu obo­wiąz­kowe.

– To piazza Sant’Egi­dio. Bie­rze swoją nazwę od św. Idziego, który w pią­tym wieku porzu­cił wszyst­kie swoje dobra i żył, słu­żąc ubo­gim oraz Bogu. Tu ma swoją sie­dzibę Wspól­nota św. Idziego, kato­licka świecka orga­ni­za­cja krze­wiąca idę eku­me­ni­zmu i nio­sąca wspar­cie rzym­skiej bie­do­cie, migran­tom oraz oso­bom samot­nym. To bar­dzo ważna insty­tu­cja, poma­ga­jąca wielu ludziom – tłu­ma­czyła Agnese.

Eliza popa­trzyła na wska­zany kośció­łek. Miał tylko jedną kon­dy­gna­cję, tym­pa­non, dwa olbrzy­mie pila­stry z korync­kimi kapi­te­lami po bokach, jedno wej­ście i jedno okno. Przed kościo­łem stała rzeźba przed­sta­wia­jąca bez­dom­nego śpią­cego na ławce.

– W tym dużym budynku obok kościoła po lewej stro­nie, który daw­niej był klasz­to­rem św. Idziego, dziś na par­te­rze mie­ści się Muzeum Rzymu na Zaty­brzu. Orga­ni­zują tu inte­re­su­jące wystawy foto­gra­ficzne. Na pierw­szym pię­trze można zoba­czyć obrazy, rysunki, akwa­rele i stare zdję­cia przed­sta­wia­jące Zaty­brze w ubie­głych wie­kach. Jest też rekon­struk­cja pokoju poety Tri­lussy, który two­rzył sonety w dia­lek­cie rzym­skim. – Ciotka odwró­ciła się w drugą stronę. – Nato­miast ten piękny czter­na­sto­wieczny budy­nek to pałac Velli. Nale­żał do waż­nej rzym­skiej rodziny, z któ­rej wywo­dzili się poli­tycy i sze­fo­wie ulic Zaty­brza, gdyż daw­niej każda ulica miała swo­jego nad­zorcę, odpo­wie­dzial­nego za porzą­dek i admi­ni­stra­cję33. Spójrz na ten rudy kolor tynku. Bar­dzo rzym­ski. Można zako­chać się w tym kolo­rze.

Wpraw­dzie Eliza posta­no­wiła, że w Rzy­mie nic już jej nie zasko­czy, ale to, co zoba­czyła, wywo­łało jej wiel­kie zdzi­wie­nie. Nad wąską ulicą, pomię­dzy jed­nym a dru­gim budyn­kiem, roz­wie­szono sznury, a na nich suszyło się pra­nie. Prze­ście­ra­dła, ręcz­niki, skar­petki i majtki… falo­wały jak latawce na nie­bie.

– Ojej! Masz rację. Zaty­brze to naprawdę małe, pro­win­cjo­nalne mia­steczko. Ale to uro­kliwe. Koniecz­nie muszę zro­bić tu zdję­cie. – Wycią­gnęła tele­fon z ple­caczka i pstryk­nęła fotkę.

Jej uwagę zwró­cił też wspa­niały ołtarz maryjny nama­lo­wany na bocz­nej ścia­nie kościoła. Matka Boska z otwar­tymi ramio­nami sie­działa na chmu­rach wśród che­ru­bi­nów. Zauwa­żyła, że takie ołta­rzyki znaj­do­wały się na domach i naroż­ni­kach ulic, nie­mal na każ­dym kroku. Chciała zapy­tać o to ciotkę, ale znowu coś roz­pro­szyło jej uwagę.

W chłod­nym zaułku, zaraz za roz­wie­szo­nym pra­niem, znaj­do­wał się malutki skle­pik lut­nika, a przed nim stało drew­niane krze­sło. Na wygod­nej poduszce wyle­gi­wał się gruby, sza­ro­bury kocur.

– O rany, ale odlot! – wykrzyk­nęła dziew­czyna i rzu­ciła się, by pogła­skać zwie­rzaka. Zatrzy­mał ją napis po angiel­sku: „Pro­szę nie doty­kaj mnie! Nie jestem zabawką dla tury­stów. Jestem już bar­dzo stary, nie prze­szka­dzaj mi. To mój dom”.

„Hmm… Kot ma rację!” – pomy­ślała i tylko pstryk­nęła zdję­cie.

– Jak się nazywa ta uliczka?

– Vicolo del Cedro, czyli zaułek Cedru.

Dotarły na kolejny pla­cyk ze starą zaty­brzań­ską zabu­dową i uro­czymi tawer­nami, któ­rych sto­liki zaj­mo­wały jego dużą część. Ciotka wyja­śniła, że to plac Matki Bożej ze Scho­dów, któ­rego nazwa bie­rze się od świę­tego obrazu Maryi znaj­du­ją­cego się daw­niej pod scho­dami jed­nego z domów. Uboga Kor­ne­lia modliła się pod nim każ­dego dnia o uzdro­wie­nie dziecka nie­mego od uro­dze­nia34. Została wysłu­chana. Cud zyskał taką sławę, że pod obraz Matki Bożej ze Scho­dów przy­by­wały tłumy. Zde­cy­do­wano więc posta­wić na jego miej­scu kościół i prze­nieść do niego cudowne malo­wi­dło. Świą­ty­nię wznie­siono w latach 1593–1624, według pro­jektu Fran­ce­sca da Vol­terry, a jej budowę dokoń­czył Giro­lamo Rainaldi. Z woli papieża Kle­mensa VII została ona powie­rzona kar­me­li­tom bosym.

– Zakon­nicy zamó­wili u Cara­vag­gia obraz przed­sta­wia­jący śmierć Maryi, aby umie­ścić go na jed­nym z głów­nych ołta­rzy. Miche­lan­gelo Merisi był wtedy naj­bar­dziej cenio­nym i popu­lar­nym mala­rzem w Rzy­mie. Nama­lo­wał już płótna zdo­biące kaplicę Con­ta­rel­lich w kościele św. Ludwika Króla Fran­cji oraz obraz do bazy­liki św. Augu­styna na Polu Mar­so­wym i Zło­że­nie do grobu prze­zna­czone pier­wot­nie dla kościoła Matki Bożej in Val­li­cella, a znaj­du­jące się dziś w Muze­ach Waty­kań­skich – opo­wia­dała Agnese, gdy scho­wały się w cie­niu. – Malu­jąc zamó­wiony obraz, Cara­vag­gio oparł się na apo­kry­ficz­nej opo­wie­ści zawar­tej w Zło­tej Legen­dzie. Według niej w dniu śmierci Marii ucznio­wie Chry­stusa roz­pro­szeni po świe­cie w cudowny spo­sób sta­nęli u jej łoża w Jero­zo­li­mie i byli obecni na pogrze­bie. Motyw Zło­tej Legendy wyko­rzy­stał rów­nież Dan Brown w swo­jej książce Kod Leonarda da Vinci.

– Tak. Chyba wiem, o który obraz cho­dzi. – Dziew­czyna była zafa­scy­no­wana tym arty­stą.

– Scena przed­sta­wia jede­na­stu apo­sto­łów zebra­nych wokół kobiety w czer­wo­nej sza­cie, przy­kry­tej brą­zo­wym płasz­czem i leżą­cej na łożu. Ma ona lekko wzdęty brzuch i bose stopy widoczne na pierw­szym pla­nie. Obok niej sie­dzi sku­lona, roz­pa­cza­jąca Maria Mag­da­lena.

– Tak, już wiem…

– Bose stopy sym­bo­li­zo­wały kar­me­li­tów, a Maria Mag­da­lena nie­wia­sty, nad któ­rymi roz­ta­czał opiekę kościół Matki Bożej ze Scho­dów. W jego pobliżu znaj­do­wał się insty­tut poma­ga­jący kobie­tom upa­dłym, ubo­gim i porzu­co­nym. A jed­nak zakon­nicy odrzu­cili dzieło w tysiąc sześć­set szó­stym roku, uznaw­szy je za skan­da­liczne… – kon­ty­nu­owała ciotka. – Jed­nym z powo­dów było to, że pozo­wała do niego nie­rząd­nica. Była nią Annuc­cia Bian­chini, jedna z mode­lek Cara­vag­gia35. Dziew­czyna uto­nęła w Tybrze. Malarz naj­praw­do­po­dob­niej widział jej spuch­nięte zwłoki. Nabrzmiały brzuch Naj­święt­szej Marii Panny miał sym­bo­li­zo­wać łaskę boską, w którą była brze­mienna. Cały obraz ma kon­wen­cję bar­dzo ubogą. Scena mogła wyda­rzyć się na Zaty­brzu, w jed­nym z domów bie­doty, a jej boha­te­rami mogli być zaty­brzań­scy rybacy, por­towcy, rze­mieśl­nicy. I naj­praw­do­po­dob­niej wła­śnie tacy ludzie pozo­wali Cara­vag­giowi. Jed­nak zda­niem kar­me­li­tów jego obraz nazbyt glo­ry­fi­ko­wał ubó­stwo.

– Naprawdę go odrzu­cili? Czy­ta­łam, że kilka jego obra­zów zostało uzna­nych za kon­tro­wer­syjne. Gdzie on teraz jest?

– Zaku­pił go książę Gon­zaga z Man­tui, póź­niej w jego posia­da­nie weszli kró­lo­wie Anglii i Fran­cji, w końcu tra­fił do Luwru. Dziś podzi­wiają go tam miliony osób, a kościół Matki Bożej ze Scho­dów stra­cił oka­zję, aby być zna­nym na całym świe­cie i odwie­dza­nym przez tłumy…

Poko­nały schodki pro­wa­dzące do bia­łej świą­tyni. Już od wej­ścia dziew­czynę ude­rzył jej prze­pych. Cięż­kie baro­kowe zło­ce­nia, pila­stry wyko­nane tech­niką „fał­szy­wego mar­muru” i przy­po­mi­na­jące czer­wony kamień z Werony, stiuki, baro­kowe anioły. Spod łuku oddzie­la­ją­cego główną nawę od pre­zbi­te­rium zwi­sały olbrzy­mie krysz­ta­łowe żyran­dole z pozła­ca­nymi kan­de­la­brami. Lewa boczna nawa gościła cudowny obraz Matki Bożej ze Scho­dów w boga­tej, zło­tej ramie z anio­łami. Malo­wi­dło, które zdjęto ze ściany ubo­giego domu, nie paso­wało do tego całego prze­pychu. Miało w sobie coś naiw­nego i poetyc­kiego, jak obrazy Cha­gala. Matka i dziecko. Z ich słod­kich twa­rzy­czek biła pro­stota oraz takie jakieś zwy­czajne piękno.

Kiedy kie­ro­wały się ku wyj­ściu, ciotka wska­zała bra­ta­nicy płyty nagrobne w pod­ło­dze z mar­mu­ro­wymi mozai­kami, epi­ta­fiami i moty­wem kościo­tru­pów. Eli­zie szcze­gól­nie spodo­bała się lapida z uskrzy­dlo­nym szkie­le­tem, który niósł pod pachą olbrzy­mie epi­ta­fium. Zro­biła zdję­cie. Wyda­wało jej się, że kościo­trup się do niej uśmie­chał.

Po wyj­ściu z kościoła zaj­rzały jesz­cze przez szybę w drzwiach apteki miesz­czą­cej się w przy­le­głym budynku. Nie można było wejść do środka, ale ciotka powie­działa, że tu wła­śnie mie­ściła się jedna z naj­star­szych aptek w Rzy­mie. Nazy­wano ją zie­lar­nią. Daw­niej wśród reno­mo­wa­nych spe­cja­łów sprze­da­wano tu wodę prze­ciwko dżu­mie i wodę prze­ciw histe­rii. Tę ostat­nią sto­so­wano zarówno wewnętrz­nie, jak i zewnętrz­nie przy kon­wul­sjach, bólach głowy i serca, a także bólach zębów. Jej wyna­lazcą był brat Bazy­liusz, któ­rego por­tret zdo­bił aptekę. W nie­wiel­kim pomiesz­cze­niu stały szes­na­sto­wieczne drew­niane regały apteczne i szafki, a na nich różne dziwne rekwi­zyty zie­lar­skie, odważ­niki, wagi, słoje, figurki święte. Wśród cie­ka­wo­stek była waza do prze­cho­wy­wa­nia teriaku – sub­stan­cji uzna­wa­nej przez wieki za wszech­stronną odtrutkę oraz lek na wszel­kie dole­gli­wo­ści. Udo­sko­na­lił ją lekarz Nerona – Andro­ma­chos z Krety36. Pod­łogę antycz­nej zaty­brzań­skiej apteki zdo­biła geo­me­tryczna mozaika, a sufit – fresk z ele­men­tami kwia­to­wymi oraz kotarą, która spa­dała ku ziemi niczym praw­dziwe zasłony z cięż­kiego mate­riału.

– Chcia­łam cię zapy­tać o te święte kapliczki i obrazy, któ­rych jest bar­dzo dużo na Zaty­brzu. Skąd się wzięły? Jakie funk­cje peł­nią? Nie­które są bar­dzo piękne.

– Włosi nazy­wają je edi­cole sante37, ale jak słusz­nie zauwa­ży­łaś, cza­sami są to kapliczki, a cza­sami obrazy ołta­rzowe znaj­du­jące się na ścia­nach domów, rogach ulic lub na bra­mach.

Ciotka wyja­śniła rów­nież, że nie­które z nich były pro­ste, inne nato­miast bar­dzo bogate, w ramach z mar­muru lub stiuku gip­so­wego. Więk­szość miała zada­sze­nia w for­mie bal­da­chimu, a daw­niej także klęcz­niki. W Rzy­mie takich ołta­rzy­ków ulicz­nych do dziś pozo­stało ponad pięć­set. Były dedy­ko­wane naj­czę­ściej Matce Boskiej, uzna­wa­nej za opie­kunkę ludz­ko­ści. Można było się tu modlić o łaski oso­bi­ste, zdro­wie, wsta­wien­nic­two. W minio­nych wie­kach, gdy w mie­ście nie było elek­trycz­no­ści, ołta­rzyki te sta­no­wiły jedyne miej­sca, przy któ­rych zawsze paliło się świa­tło lamp oliw­nych, latarni lub pochodni, dla­tego też wyma­gały zada­sze­nia. W nocy wyzna­czały drogę tym, któ­rzy błą­kali się w ciem­no­ściach zauł­ków, choć eska­pady o tej porze były bar­dzo nie­bez­pieczne. Cza­sami wyda­rzał się jakiś cud, wtedy obraz uzna­wano za cudowny i budo­wano kościół, do któ­rego go prze­no­szono, na przy­kład Matki Bożej ze Scho­dów.

7. Zatybrze – brama Septymiańska, plac Trilussy, via del Moro, plac św. Apolonii

Dotarły do Porta Set­ti­miana. Przej­ście obronne przy­po­mi­na­jące łuk trium­falny miało otwory strze­lec­kie i gwel­fic­kie mer­lony na górze oraz ołtarz uliczny z zada­sze­niem po boku prze­świtu bra­mo­wego.

Eliza dowie­działa się, że daw­niej była to gra­nica mia­sta i rejonu i tędy wio­dła droga do Waty­kanu. Brama była bar­dzo stara. Pod obdar­tym tyn­kiem poka­zy­wała dum­nie zsza­rzałe cegły, zro­piałe rany czasu. Nazwę przy­jęła od cesa­rza Sep­ty­miu­sza Sewera, gdyż sta­no­wiła wej­ście do łaźni miej­skich38 wznie­sio­nych przez niego na tym obsza­rze w II wieku naszej ery. Sto lat póź­niej cesarz Aure­lian włą­czył ją do murów obron­nych, ota­cza­jąc nimi mia­sto, które roz­ro­sło się w cza­sach repu­bli­kań­skich. Były one znacz­nie bar­dziej oka­załe niż pierw­sze mury Rzymu, wznie­sione w IV wieku przed naszą erą przez rzym­skiego króla Ser­wiu­sza Tuliu­sza.

Zatrzy­mały się na skrzy­żo­wa­niu, z któ­rego roz­cho­dziły się cztery ulice. Ta po pra­wej nosiła imię św. Doroty, dzie­wicy i męczen­nicy z Ceza­rei.

– Widzisz to okno z gotyc­kim łukiem na pię­trze? – spy­tała Agnese.

– Tak…

– Według legendy tu miesz­kała Mar­ghe­rita Luti, znana jako For­na­rina, czyli Pie­ka­reczka. Modelka i uko­chana Rafa­ela Santi39.

– Naprawdę?

– Tam dalej, za bramą Sep­ty­miań­ską, jest willa Far­ne­sina, w któ­rej Rafael nama­lo­wał swoje słynne fre­ski. Ujrzał dziew­czynę w tym oknie, gdy szedł do pracy. Ona miała wtedy trzy­na­ście lat, on trzy­dzie­ści. Stra­cił dla niej głowę. Ich miłość trwała aż do jego śmieci. Uwiecz­nił ją na słyn­nym obra­zie La For­na­rina, znaj­du­ją­cym się dziś w Muzeum Naro­do­wym Sztuki Daw­nej w pałacu Bar­be­ri­nich. W rze­czy­wi­sto­ści nie wiemy, czy For­na­rina naprawdę ist­niała i gdzie miesz­kała – tutaj czy na vicolo del Cedro lub via del Governo Vec­chio40. Ja jed­nak lubię sobie wyobra­żać, jak Rafael idzie tamtą drogą, prze­cho­dzi pod bramą i zatrzy­muje się w tym miej­scu, w któ­rym wła­śnie sto­imy.

– Naprawdę? Rafael stał w tym miej­scu? Ależ to nie­sa­mo­wite!

Eliza zro­biła zdję­cie okna z gotyc­kim łukiem. Popro­siła, żeby ciotka cyk­nęła jej fotkę na tle domu. Pomy­ślała, że jak tylko wrócą, wrzuci ją na Face­bo­oka i Insta­gram, i pod­pi­sze: „W tym oto miej­scu stał wielki arty­sta Rafael Santi, pod oknem swo­jej uko­cha­nej Pie­ka­reczki”.

Nagle jej tele­fon zaczął dzwo­nić. Ode­brała.

– Mamo, to ty? Tak, wszystko w porządku, napi­sa­łam ci prze­cież ese­mesa. Nie. Nie widzia­łam jesz­cze Kolo­seum. To zna­czy, widzia­łam, ale tylko z daleka. Rzym jest taki wielki. Wła­śnie zwie­dzamy Zaty­brze. Nie uwie­rzysz! Stoję pod oknem dziew­czyny Rafa­ela, w tym samym miej­scu co on – pra­wie krzy­czała do tele­fonu. – Mama chce z tobą poroz­ma­wiać. – Po krót­kiej chwili podała ciotce komórkę.

– Cześć, Zosiu! Co sły­chać? My się świet­nie bawimy – mówiła do bra­to­wej spo­koj­nie. – Tak, bar­dzo dobrze, że w końcu zgo­dzi­li­ście się na ten wyjazd Elizy. Zasłu­żyła na niego.

Roz­mowa trwała kilka minut.

– Koniecz­nie pozdrów mojego brata. I niech się nie mar­twi. Eliza jest już doro­sła – powie­działa na koniec ciotka.